Czcij ojca swego - Agnieszka Lis - ebook + audiobook + książka

Czcij ojca swego ebook

Lis Agnieszka

3,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W ekskluzywnym domu opieki umiera mężczyzna. To teoretycznie smutne, ale nikt się martwi. Rybak był domowym tyranem, nie stronił od alkoholu, a rodzina truchlała przed jego ciężką ręką. Czy to jednak oznacza, że ktoś pomógł staruchowi przenieść się na tamten świat?

Tylko Bożena, wścibska i wybitnie błyskotliwa dziennikarka jest zdania, że stary Rybak został zamordowany. Tylko że podobnie jak rok wcześniej – w związku ze śmiercią Maleny Fabiańskiej – teraz też nikt nie traktuje jej poważnie.

Gdy jednak zostaje zasztyletowany chłopak jej przyjaciółki, robi się naprawdę niebezpiecznie…

Czy ktoś uwierzy Bożenie? Gdzie krzyżują się te oczywiste, i te całkiem tajne, interesy? I co może łączyć całkowicie niepowiązane wydarzenia?

Właściwie nic. Oprócz…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 291

Oceny
3,3 (27 ocen)
9
2
7
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewagestwa

Nie polecam

Przebrnelam przez to, ale z trudem. Rozwleczone, infantylne dialogi i przekomarzanki między bohaterami, które miały być chyba z założenia zabawne, długie niczego nie wnoszace opisy.Szkoda czasu.
20
Weganka_i_Tajga

Z braku laku…

Zamysłem autorki jak wynika z zakończenia było zwrócenie uwagi na kezemic domowa i ok. Niestety wykonanie dla mnie marne. Bardziej to powieść obyczajowa niż kryminał i to w dodatku z irytująca dziennikarką. Nudne wątki i przeciętni bohaterowie też nie zachęcają. Jako audiobook w tle do gotowania czy sprzątania i niestety nic więcej
20
alakad

Z braku laku…

Dziennikarka uważająca się za najlepszą w mieście to irytująca, niezbyt inteligentna osoba, matka fatalna pod każdym względem. Dawno nie spotkałam się z tak negatywną bohaterką. Treści,no cóż... Miał być kryminał a wyszła słaba powieść obyczajowa ze słabymi dialogami, powierzchownie zarysowanym tematem przemocy domowej.Zakończenie przewidywalne praktycznie od samego początku.Szkoda, wcześniejsze tytuły Autorki czyta się znacznie lepiej.
10
emstr

Z braku laku…

Trochę lepszą niż pierwsza część. Fajna lektorka.
00
Azurelight

Nie oderwiesz się od lektury

fajna książka
00

Popularność




Rozdział 1

Mie­siąc wcze­śniej

Pau­lina Michal­ska odbęb­niała ruty­nowy przed­wie­czorny obchód pacjen­tów. Poda­wa­nie leków, zamy­ka­nie okien, otu­la­nie dodat­kową koł­drą, „bo prze­cież dzi­siaj tak okrop­nie wieje”, i uspo­ka­ja­nie roz­wi­bro­wa­nych cało­dzien­nych emo­cji, z któ­rych naj­sil­niej­szą zwy­kle była reak­cja na kłót­nię pacjenta spod dwójki.

Wła­śnie tego pacjenta, do któ­rego teraz wcho­dziła.

Sta­ruch nie robił już na niej wra­że­nia. Ot, zgorzk­niały, doma­ga­jący się uwagi zgred, żenu­jący w uda­wa­niu waż­nego. Pau­lina widy­wała wielu takich. Nie­pew­nych sie­bie, zakom­plek­sio­nych domo­wych dyk­ta­to­rów, małych zwy­kle nie tylko duchem. Ot, kur­du­ple prze­wraż­li­wione na wła­snym punk­cie, tak o nich myślała. Na swój uży­tek twier­dziła także, że Napo­leon, August Sas Mocny i Hitler nie przez przy­pa­dek czy­nili wszystko, by zasłu­żyć na miano wiel­kich. Po pro­stu tacy nie byli.

Jako doświad­czona pie­lę­gniarka w domu opieki zaj­mo­wała się już legio­nem takich Napo­le­onów, choć nie pra­co­wała prze­cież w wariat­ko­wie. Dla­tego wybryki także i tego pacjenta kwi­to­wała zwy­kle wzru­sze­niem ramion lub co naj­wy­żej zmę­czo­nym wes­tchnie­niem.

Otwo­rzyła drzwi wyuczo­nym ruchem i wpro­wa­dziła wózek z lekami, wcho­dząc do pokoju tyłem. Led­wie omio­tła wzro­kiem ściany, codzien­nie myte, a i tak zasy­fione. Pacjent, choć dyrek­cja ośrodka ofi­cjal­nie pre­fe­ro­wała okre­śle­nie „pen­sjo­na­riusz”, znowu rzu­cał jedze­niem. Dzi­siaj miał ku temu szcze­gól­nie malow­ni­cze i sprzy­ja­jące oko­licz­no­ści. Spa­ghetti bolo­gnese daje wybit­nie eks­pre­syjne moż­li­wo­ści. Wła­ści­wie te naścienne mazaje przy odro­bi­nie inte­lek­tu­al­nego wysiłku i dobrej woli można by nazwać arty­stycz­nymi. Roz­kła­dały się sze­roko niczym tęcza na nie­bie, pano­ra­micz­nie jak w sześć­dzie­się­cio­ca­lo­wym tele­wi­zo­rze. Więk­szość na ścia­nach, tro­chę na drzwiach do łazienki, odro­binę na zasło­nach.

„Te ostat­nie będzie trudno usu­nąć” – pomy­ślała Pau­lina Michal­ska i to była jej ostat­nia racjo­nalna myśl tego wie­czoru. A może przedostat­nia.

Bo wła­śnie wtedy odwró­ciła się i uświa­do­miła sobie – i to zapewne było ostat­nie rozumne spo­strze­że­nie – co widzi. A także, że nie zapo­mni tego do końca życia, choć wcze­śniej widziała już naprawdę wiele. Seks dzie­więć­dzie­się­cio­lat­ków, któ­rych nale­żało z sie­bie zdej­mo­wać, bo wpraw­dzie zdo­łali odbyć peł­no­wy­mia­rowy sto­su­nek, ale na zej­ście z łóżka żad­nemu nie star­czyło już sił. Sika­nie do por­ce­la­no­wych kub­ków, bo ściany łazienki oka­zy­wały się za łatwe. Dzwo­nie­nie o czwar­tej nad ranem do pre­zy­denta Sta­nów Zjed­no­czo­nych, bo prze­cież on musi pomóc odna­leźć zagi­nioną sie­dem­dzie­siąt lat wcze­śniej sio­strę. Pau­lina Michal­ska była w sta­nie sobie pora­dzić z tym wszyst­kim bez mru­gnię­cia okiem. Teraz jed­nak poczuła, że jej gra­nice zostały prze­kro­czone.

Goła dupa pen­sjo­na­riu­sza odbi­jała świa­tło ledo­wej żarówki niczym księ­życ w pełni. Upier­dliwy sta­ruch niczego sobie nie odma­wiał, więc każda część jego ciała wyglą­dała dostat­nio. Tyłki zaś, z natury prze­cież zaoblone, wypięte stają się po pro­stu okrą­głe niczym hula-hoop.

Pau­lina Michal­ska nie potra­fiła sku­pić wzroku na niczym innym. Wpa­try­wała się w goły tyłek, nie zda­jąc sobie sprawy, jak szybko oddy­cha. Wyda­wało jej się, że krzy­czy, to jed­nak była jedy­nie hiper­wen­ty­la­cja. Następ­nego dnia, gdy tabletki uspo­ka­ja­jące prze­stały dzia­łać, poczuła dotkliwy ból gar­dła.

Uwa­żała, że jako pie­lę­gniarka czuła się oswo­jona ze śmier­cią. To nie­od­łączna część życia, każdy się z nią zetknie prę­dzej czy póź­niej. A gdy pra­cuje się z oso­bami star­szymi, w domu star­ców, nazwijmy to po imie­niu, śmierć staje się oczy­wi­sta. Dla­czego zatem teraz zare­ago­wała tak gwał­tow­nie?

Bo poza wypię­tym tył­kiem w końcu dostrze­gła także całego pen­sjo­na­riu­sza. Leżał na łóżku. Dla­czego od razu uznała, że nie żyje? Zapewne ze względu na jego pozy­cję. Zgięte nogi sto­pami doty­kały ściany, a głowa spo­czy­wała na pod­ło­dze, w śmier­dzą­cej aure­oli rzy­gów.

Zadła­wił się? Zapewne. To częst­sze, niż mogłoby się wyda­wać. A może to coś innego? Twarz męż­czy­zny była okrop­nie wykrzy­wiona. Czy wyra­żała cier­pie­nie? Czy w ostat­niej chwili dopa­dły go wyrzuty sumie­nia? Strach? I dla­czego nie wezwał pomocy? Prze­cież przy każ­dym łóżku zamon­to­wano na ścia­nie dzwo­nek.

Pau­lina przy­po­mniała sobie, że ten aku­rat pen­sjo­na­riusz już pierw­szego dnia pobytu w ośrodku oświad­czył, iż korzy­sta­nie z dzwon­ków i innych tech­nicz­nych baje­rów uwła­cza jego god­no­ści, i kazał prze­sta­wić łóżko na drugą stronę pokoju. A wła­ści­wie… chyba jed­nak było tro­chę ina­czej. Ta wer­sja jest ofi­cjalna, w rze­czy­wi­sto­ści bowiem wci­skał dzwo­nek co kil­ka­na­ście minut, przez co dez­or­ga­ni­zo­wał pracę per­so­nelu. Po dobie tak dow­cip­nego pso­ce­nia, z zale­d­wie pię­cio­go­dzinną prze­rwą nocną, po pro­stu prze­sta­wiono jego łóżko. Teo­re­tycz­nie nic nie stało na prze­szko­dzie, by wstał i dosię­gnął przy­ci­sku. Wsta­wa­nie jed­nak nie było już tak zabawne. A może zwy­czaj­nie mu się znu­dziło? Lub zadzia­łał nimb ory­gi­nal­no­ści – jako jedyny z pen­sjo­na­riuszy został pozba­wiony dzwonka.

Czy do niego wła­śnie pró­bo­wał się­gnąć? Nie zasta­na­wiała się nad tym. Po pro­stu oddy­chała.

Następ­nego dnia obu­dziła się tuż po pią­tej. Sze­fowa, zanim nafa­sze­ro­wała ją lekami i kazała odwieźć do domu, od razu udzie­liła pie­lę­gniarce jed­no­dnio­wego urlopu. „Na doj­ście do sie­bie”, jak powie­działa. Tylko że Pau­lina ani myślała tra­cić wol­nego dnia. Tabletki prze­stały już dzia­łać. Co prawda była osła­biona, ale mogła, a co naj­waż­niej­sze – zamie­rzała pra­co­wać.

Musiała jed­nak uczci­wie przy­znać, że kra­jo­braz Sahary po pustyn­nej burzy zapewne pre­zen­to­wał się barw­niej niż jej twarz tego poranka. Zwy­kle malo­wała się oszczęd­nie, ale nie dziś. Teraz nało­żyła grubą war­stwę kosme­ty­ków, aż poczuła się tro­chę nie­swojo. Jak klaun przed wyj­ściem na arenę. Zadzi­wia­jące, że w lustrze pre­zen­to­wała się w zasa­dzie nor­mal­nie.

Ubrała się zatem i wyszła do pracy. Ponie­waż nie była pewna wła­snej moto­ryki, nie usia­dła za kie­row­nicę. Poje­chała auto­bu­sem, pięt­nastka odjeż­dżała nie­mal spod jej domu. Zbie­rała siły pod­czas kil­ku­na­sto­mi­nu­to­wej podróży, w końcu umarł czło­wiek. Na miej­scu spo­dzie­wała się zamie­sza­nia. Leka­rza, poli­cji, karetki, tego całego śmier­tel­nego amba­rasu.

Na ulicy Leśnej nie było jed­nak żad­nego ruchu. Na par­kingu z tyłu budynku stały jak zawsze samo­chody sze­fo­wej, jed­nego sani­ta­riu­sza i dwóch pie­lę­gnia­rek. Na ulicy jeden zapar­ko­wany pojazd, o ile dobrze koja­rzyła, córki pani spod ósemki. Poza tym – cisza.

Ucie­szyła się, że już po wszyst­kim. Zer­k­nęła kon­tro­l­nie na tele­fon. Nikt do niej nie dzwo­nił, nikt jej nie szu­kał. I dobrze. To ozna­czało, że nie zosta­nie wmie­szana w sprawę, nie cze­kają na nią funk­cjo­na­riu­sze żądni zeznań. Okrop­nie nie lubiła poli­cji. Świet­nie, naj­wi­docz­niej wszystko zostało już zała­twione.

Spo­koj­nym kro­kiem weszła do domu opieki i z zado­wo­le­niem przy­jęła panu­jący tam spo­kój. W pokoju socjal­nym prze­brała się w służ­bowy strój, uśmiech­nęła się, tro­chę wymu­sze­nie, do lustra. Zer­k­nęła w roz­pi­skę. Dzi­siaj wizyta lekar­ska u pen­sjo­na­riuszki spod trójki. Do pana spod piątki przy­je­dzie rodzina, zapewne na dwa dni, trzeba przy­go­to­wać noc­leg. Dla ilu osób? – nie mogła doszu­kać się infor­ma­cji. „Przy­go­tuję dla dwójki” – pomy­ślała. „Zwy­kle przy­jeż­dżają córka ze star­szym synem. Naj­wy­żej potem pościelę wię­cej”.

Teo­re­tycz­nie te zaję­cia nie nale­żały do zadań pie­lę­gniarki. Pau­lina nie pra­co­wała jed­nak w szpi­talu, a w pry­wat­nym domu opieki. Tutaj zakres obo­wiąz­ków okre­ślała sze­fowa, wła­ści­cielka. Pod­władna z tym nie dys­ku­to­wała, wyna­gro­dze­nie było zbyt atrak­cyjne.

Przy­go­to­wała zestaw leków, równo pousta­wiała kie­liszki w odpo­wied­nich prze­gród­kach. Wszystko zgod­nie ze sztuką. Dzba­nek z wodą, jed­no­ra­zowe kubki.

Prze­szła codzienną drogę, od samej góry. Widocz­nie udało się ukryć trupa z pokoju numer dwa, bo pacjenci witali ją, jak zwy­kle, z zado­wo­le­niem. Jej wizyta to było wyda­rze­nie w ich mono­ton­nych poran­kach. Stu­kot cho­da­ków zwia­sto­wał uśmiech, może dow­cip, cza­sem nawet chwilę dys­ku­sji o pod­ło­ści tego świata. Lub o poli­tyce, co w sumie na jedno wycho­dziło. Obsłu­żyła wszyst­kich, omi­nęła tylko pusty pokój numer cztery i dwójkę, oczy­wi­ście. Po namy­śle otwo­rzyła jed­nak drzwi. „Cho­ciaż tutaj prze­wie­trzę” – pomy­ślała.

Pokój był prze­me­blo­wany. Łóżko stało przy prze­ciw­le­głej ścia­nie, tuż obok dzwonka. Na łóżku leżał pacjent. Umyty, ubrany w czy­stą piżamę, któ­rej odpra­so­wane rękawy aż kłuły w oczy. Wyglą­dał, jakby tylko spał. Nie­winny star­szy czło­wiek odpo­czy­wa­jący w paste­lo­wym pokoju z czy­stymi ścia­nami.

Siel­sko, aniel­sko, bez­piecz­nie.

„Jak, nomen omen, mar­twa natura” – pomy­ślała Pau­lina.

– Poda­łaś już wszyst­kie leki? – Sze­fowa wyro­sła przy niej nie­spo­dzie­wa­nie.

Dziew­czyna odwró­ciła się gwał­tow­nie. Potrą­ciła przy tym meta­lowy wózek, który zadzwo­nił niczym kościelny dzwon.

– Prze­stra­szy­łaś mnie – odpo­wie­działa Pau­lina. – Tak, wszyst­kie, z wyjąt­kiem… – Spoj­rzała zna­cząco na leżą­cego w pościeli, odpi­co­wa­nego jak woźny w Boże Ciało sta­ru­cha.

– Jemu też trzeba podać. – Sze­fowa uśmiech­nęła się łagod­nie.

– Prze­cież on… prze­cież on… – zająk­nęła się Pau­lina. Patrzyła w oczy sto­ją­cej naprze­ciw kobiety z kom­plet­nym nie­zro­zu­mie­niem.

– Skoro przy­szłaś do pracy, podaj mu leki – stwier­dziła sta­now­czo sze­fowa.

– Ja? – jęk­nęła Pau­lina, posłusz­nie jed­nak, jak maszyna, pode­szła do pen­sjo­na­riu­sza. Dotknęła jego dłoni i chłodno stwier­dziła: – On nie żyje.

– Jak to: nie żyje? – W tonie wła­ści­cielki ośrodka nie było, oczy­wi­ście, zdzi­wie­nia.

„Co to za teatr?” – zasta­na­wiała się Pau­lina.

– Zadzwoń po pogo­to­wie – zaor­dy­no­wała sze­fowa. – Natych­miast! – Pod­nio­sła głos. – Zmarł we śnie. To się zda­rza w tym wieku. Trzeba koniecz­nie dopeł­nić for­mal­no­ści.

Rozdział 2

Pół roku wcze­śniej

– Sia­daj, mamo, podaję obiad.

– Już gotowy? Dobrze pach­nie.

– Ugnio­tłam ziem­niaki, jak lubisz.

Mał­go­sia pomo­gła matce usiąść, pod­su­nęła krze­sło.

– Nie rób ze mnie nie­do­łęż­nej sta­ru­chy – burk­nęła star­sza z kobiet. – A ojcu już dałaś?

– Śpi.

Matka kiw­nęła głową.

– Lepiej nie budzić. Kom­pot jest?

Córka przy­tak­nęła i posta­wiła dwie szklanki na stole.

– Z mar­mo­lady? – upew­niła się matka.

– Tru­skaw­ko­wej. Two­jej ulu­bio­nej.

Jadły w mil­cze­niu. Posi­łek był tak samo skromny jak całe miesz­ka­nie. Zamiast stołu – kawa­łek blatu przy­krę­cony do ściany, przy­kryty mocno wytartą ceratą w nie­bie­ską kratkę i wzo­rek w cytryny. Nie­wy­soka lodówka, gło­śno bur­cząca, pamię­tała jesz­cze poprzedni wiek. Na ścia­nie na wprost wej­ścia prze­czyły gra­wi­ta­cji trzy drew­niane szafki, zbite domo­wym spo­so­bem, nie­zbyt pro­ste. Wytarte, nie­po­la­kie­ro­wane, brudne na brze­gach. Wszystko to odbi­jało się w wypa­sto­wa­nym jak lustro beżo­wym lino­leum.

Reszta miesz­ka­nia pre­zen­to­wała się podob­nie. Prze­strzeń małego i ciem­nego przed­po­koju ogra­ni­czała płytka szafka na buty i wisząca nad nią półka. Na niej usta­wiono poma­lo­wane brą­zową olejną farbą pudełka, kie­dyś na buty, teraz – na wszystko. W mizer­nym świe­tle sła­bej żarówki kolor na kar­to­nie sku­tecz­nie imi­to­wał meblową płytę.

Trzy nie­wiel­kie pokoje dla nie­gdyś pię­cio­oso­bo­wej rodziny sta­no­wiły led­wie wystar­cza­jące lokum i urzą­dzono je tak, by zmie­ściło się jak naj­wię­cej mebli. W salo­nie usy­tu­owa­nym na wprost wej­ścia na dywa­nie w kolo­rowe mazaje pozo­stało tro­chę wol­nej prze­strzeni, ale przy ścia­nach tło­czyły się szafki, meblo­ścianki, komody. Jedy­nym współ­cze­snym pro­duk­tem był w tym wnę­trzu tele­wi­zor.

Taki skan­sen znaj­do­wał się w każ­dym z pokoi.

Z ostat­niego pomiesz­cze­nia w kory­ta­rzu, tego naj­bli­żej łazienki, roz­le­gło się bur­cze­nie. Dźwięk dość cichy, ale Mał­go­sia od razu drgnęła. Char­czący głos zawo­łał coś nie­zro­zu­miale, Gosia pod­nio­sła się bez słowa, posy­ła­jąc matce smutny uśmiech.

Gdy uchy­liła drzwi z dykty, z pęk­niętą jedną mleczną szybką, męski głos zabrzmiał dono­śniej.

– Ty nawet przyjść na czas nie potra­fisz, co? Cho­lero jedna. Ojcu pozwo­li­ła­byś w gów­nie leżeć. Taka to wdzięcz­ność za wszyst­kie lata. Córka zaki­chana.

Mał­go­sia nie odpo­wie­działa. Się­gnęła po basen i uło­żyła pod zwa­li­stym cia­łem. Usia­dła na krze­śle pod ścianą i spo­koj­nie cze­kała.

– Jed­nak nie – burk­nął ojciec. – Teraz kloca nie będzie.

Gosia wycią­gnęła basen.

– Może pomogę ci dojść do łazienki? Łatwiej będzie, kiedy jelito jest uło­żone…

– Będzie mi tu wypo­mi­nać, głu­pia jedna. Będę srał, jak chcę i kiedy chcę. Obiad daj! Sama się nażar­łaś jak świ­nia, matce doga­dzasz, ojca trak­tu­jesz jak śmie­cia. Nie­wdzięczna suka.

Mówił dalej, Gośka jed­nak wyszła do kuchni. Uod­por­niła się przez lata, nie­sły­sze­nie stało się jej barierą ochronną. Matka skoń­czyła jeść, sztućce sta­ran­nie zło­żyła w jed­nym kie­runku, szklanka po kom­po­cie stała pusta po pra­wej stro­nie nakry­cia. Mał­go­sia nało­żyła ziem­niaki na czy­sty talerz, hoj­nie polała tłusz­czem z wczo­raj­szych mie­lo­nych i doło­żyła tro­chę kiszo­nej kapu­sty. Na tacy posta­wiła szklankę z kom­po­tem i zanio­sła wszystko ojcu.

– Ziem­niaki? Tylko tyle? Same pew­nie żar­ły­ście mięso, dla mnie już nic nie zostało, co? Ni­gdy o mnie nie pomy­ślisz, nie­wdzięcz­nico jedna.

Mał­go­sia odsta­wiła tacę i pod­cią­gnęła ojca. Opu­ściła mu stopy na pod­łogę, na spe­cjal­nym sto­liku pod­su­nęła jedze­nie.

Mógł jeść sam, ręce miał sprawne. W ogóle mógł być sprawny – gdyby chciał. Ocze­ki­wał jed­nak kar­mie­nia. Mał­go­sia usia­dła na krze­śle i spo­koj­nie, kęs za kęsem, poda­wała ojcu ziem­niaki sta­ran­nie wymie­szane z okrasą. Pal­cem dawał jej znać, kiedy miał ochotę się napić.

A gdy zjadł, kom­potu pozo­stała mniej wię­cej jedna trze­cia, chwy­cił gwał­tow­nie szklankę i rzu­cił nią przez pokój.

– Takie żar­cie mi dajesz! – zare­cho­tał. – Gów­niane, tylko do tego się nadaje. Do roz­beł­ta­nia na ścia­nie.

Nic nie odpo­wie­działa. Odsta­wiła sto­lik, zabrała talerz i tacę. Po chwili wró­ciła, poło­żyła ojca i sprząt­nęła resztki szklanki. Sta­ran­nie umyła ścianę. Już dawno poma­lo­wała ją farbą olejną.

Wró­ciła do matki, która zdą­żyła przejść do pokoju nazy­wa­nego salo­nem, choć bar­dziej paso­wało okre­śle­nie „relikt minio­nej epoki”. Roz­kła­dany stół „jam­nik”, dwa fotele przy­kryte kapami, bo ory­gi­nalna tapi­cerka świe­ciła dziu­rami. W meblo­ściance lśniły wypo­le­ro­wane krysz­tały i kilka pamią­tek. Obra­zek Matki Boskiej Czę­sto­chow­skiej, kro­pi­dło z Liche­nia, pustynna róża przy­wie­ziona przez nie-wia­domo-kogo, dwie duże muszle, figurka wańki-wstańki. Do tego roz­ło­żony w wachla­rzyk kom­plet kie­lisz­ków ze srebr­nymi brze­gami, cał­kiem nowy, ni­gdy nie­uży­wany. W tym domu piło się ze szkla­nek.

Rodzina prze­pro­wa­dziła się do miesz­ka­nia na Maku­szyń­skiego po śmierci matki Ryba­ko­wej. Było wła­ści­wie podob­nego metrażu, jed­nak o jeden pokój więk­sze od tego na Nowo­wiej­skiego. Poza tym ten lokal miał akt wła­sno­ści, bez żalu więc pozo­sta­wili wyma­ga­jący już remontu kwa­te­ru­nek.

– Wsta­wi­łam wodę na her­batę – powie­działa matka, opa­tu­la­jąc się szczel­niej sza­lem.

– Zaleję i przy­niosę. – Mał­go­sia włą­czyła tele­wi­zor. – Zbie­ram się do pracy – dodała, spo­glą­da­jąc na zega­rek. – Zaczy­nam dziś o trze­ciej.

– Masz jesz­cze czas. Zrób zakupy po dro­dze.

Gosia kiw­nęła głową. Zanim doszła do łazienki, znów usły­szała woła­nie ojca. Się­gnęła po basen i uło­żyła go na wła­ści­wym miej­scu.

– Idź stąd! – wark­nął. – Nie będę srał przy tobie.

Wes­tchnęła, bo ojciec co rusz zmie­niał zda­nie w tej spra­wie. Raz chciał zała­twiać potrzeby na sede­sie, innym razem ocze­ki­wał kaczki lub basenu. Bo tak mu się chciało. Bez uza­sad­nie­nia. Bo tak.

Prze­szła do łazienki, szy­ko­wała się nie wię­cej niż trzy, cztery minuty. Wło­żyła inną bluzkę, ucze­sała włosy, przy­pu­dro­wała lekko twarz i użyła tuszu do rzęs. Wyszła w pośpie­chu, bo usły­szała, że do miesz­ka­nia ktoś wszedł. Męski głos brzmiał wład­czo i roz­ka­zu­jąco.

– Ziem­niaki z sosem? Nie będę tego jadł. Kom­potu daj.

Mał­go­sia zer­k­nęła na zega­rek. Jesz­cze zdąży. Wró­ciła do kuchni i nalała bratu kom­potu. On już w tym cza­sie wszedł do pokoju ojca.

– Co za smród – stwier­dził. – Naprawdę ojca trzy­masz na peł­nym base­nie? – Osten­ta­cyj­nie wyjął naczy­nie i odsta­wił obok łóżka. – Popra­wię ci poduszkę, tato – zwró­cił się tro­skli­wie do star­szego męż­czy­zny i spoj­rzał na sio­strę z dez­apro­batą. – Skoro nikt inny tutaj nie może.

Mał­go­sia zaci­snęła zęby i prze­szła do swo­jego pokoju. Się­gnęła po torebkę, wyjęła beżową pomadkę i pocią­gnęła wargi.

– Gośka! – Dotarł do niej głos brata.

Już z torebką na ramie­niu wyszła do kory­ta­rza i zer­k­nęła do pomiesz­cze­nia, w któ­rym Tomek sie­dział obok ojca.

– Her­baty przy­nieś – zako­men­de­ro­wał brat. – Z cytryną.

Miała ochotę odszczek­nąć, znała jed­nak sce­na­riusz. Kłót­nia, słowo prze­ciw słowu, ojciec i brat prze­ciwko niej, mil­cząca matka, awan­tura bez szansy na wygraną. Choć wła­ści­wie to pół­prawda. To ozna­cza­łoby jakąś rów­no­wagę, brak prze­gra­nych, a ona zawsze wycho­dziła z takich poty­czek z poczu­ciem klę­ski.

Odsta­wiła więc torebkę i ruszyła do kuchni. Zapa­rzyła dwie her­baty w szklan­kach, na tale­rzyku uło­żyła pla­sterki cytryny i zanio­sła do pokoju.

– Naprawdę ojca będziesz w smro­dzie trzy­mać? – Brat ze wstrę­tem spoj­rzał na pełny basen.

Gośka zaci­snęła pię­ści. Czas jej się kur­czył. Się­gnęła po naczy­nie i weszła z nim do łazienki.

– Wycho­dzę do pracy – powie­działa. – Do zoba­cze­nia.

– Taką sie­kierę mam pić?! – wrza­snął ojciec.

– Tale­rzyk na szczury po her­ba­cie przy­nieś! – zażą­dał brat.

Gośka prze­wró­ciła oczami, przy­nio­sła tale­rzyk i wsu­nęła buty.

– Zaraz wycho­dzę do pracy – oznaj­miła.

– Pew­nie, jesz­cze drzwi otwarte zostaw – sko­men­to­wał ojciec. A ponie­waż nie zare­ago­wała, kon­ty­nu­ował: – Ostat­nio cią­gle mi tu wie­trzy, okno otwiera, drzwi nie zamyka, prze­ciąg robi, w cho­robę chce mnie wpę­dzić, nie­wdzięcz­nica.

– Tak to już jest z babami, tato. Głu­pie to i debilne, kapu­ściany łeb jeden z dru­gim.

– Niech idzie do tej swo­jej roboty, niech idzie. Co ona tam zarobi. I tak z mojej eme­ry­tury żyjemy, z moich pie­nię­dzy, wszystko tutaj jest za moje! Ty fujaro, idiotko ty!

– Tato, a Miko­łaj to nic nie przy­słał ostat­nio? – prze­rwał tyradę ojca Tomasz.

– A jak nie, jak tak! – W gło­sie star­szego męż­czy­zny zabrzmiało zado­wo­le­nie. – Kartka doszła cał­kiem nie­dawno. Napi­sał, że prze­lew wyszedł, jak zawsze.

– To ty tam masz, tato, cał­kiem sporo tego gro­sza, co?

– Chciał­byś! – Stary zaśmiał się chra­pli­wie. – Nic wam nie dam, szczury jedne. Nic!

– Spo­koj­nie, tato! Ja nic nie chcę.

– Nic nie znaj­dzie­cie. Pie­nią­dze dobrze ukry­łem.

– Tato, nikt nie wej­dzie na twoje konto. Jest twoje i tylko twoje.

– Jasne, jasne. Tylko się cza­icie, żeby mnie ogra­bić. Nie­wy­da­rzona rodzinka. Wszy­scy wy! – Ojciec się roz­krę­cał.

– Tato, prze­cież wiesz, że ja dobrze zara­biam, star­cza i dla mnie, i dla dzieci, i dla mojej kobiety.

– A ona to nie jest taka głu­pia jak ta tutaj, co?

– Moja? Mądra kobieta, cho­ciaż tylko baba. – Młody się zaśmiał.

– No, przy­naj­mniej ty masz szczę­ście. Bo ta to nie­wy­da­rzona mi się tra­fiła. Nic porząd­nie zro­bić nie potrafi! Jak ostat­nia ciem­nota. – Kiw­nął głową w stronę córki.

Mał­gośka ner­wowo zer­kała na zega­rek. Musiała już wycho­dzić! Oba­wiała się jed­nak, że po otwar­ciu drzwi wszy­scy sąsie­dzi usły­szą domową awan­turę.

Chęć ukry­cia tego, co dzieje się w czte­rech ścia­nach ich domu, była oczy­wi­ście naiw­no­ścią. I tak nie­mal kom­plet loka­to­rów miał świa­do­mość, co dzieje się za drzwiami jed­nego z miesz­kań bloku numer trzy.

Nie­mniej Gośka cze­kała spo­koj­nie, aż emo­cje opadną. Ojciec wybu­chał czę­sto i gwał­tow­nie, jed­nak na krótko. Kilka minut i po krzyku. Pie­nią­dze, nawet ich nie­winne wspo­mnie­nie, zwy­kle były kata­li­za­to­rem. Stary chro­nił swój domnie­many mają­tek, jak umiał – już teraz tylko sło­wami.

Gośka wie­działa, że cała ta fan­ta­styczna for­tuna była li tylko ułudą. W końcu miesz­kała tutaj od zawsze i kto jak kto, ale ona dosko­nale znała rodzinny stan konta. Każ­dego.

Rozdział 3

Teraz

– Marze­nia nie mają nic do rze­czy – sko­men­to­wała cierpko Bożena.

– Cóż, pra­gnie­nia deter­mi­nują nasze postę­po­wa­nie.

Bożena prze­wró­ciła oczami. Matka i jej mądro­ści.

– Zapa­rzysz w końcu kawę? – zmie­niła temat.

Star­sza z kobiet wstała i prze­szła do kuchni. Córka została sama w pokoju, który znała od pierw­szych dni życia. Odkąd pamię­tała, nic się tu nie zmie­niło. Ten sam dywan, kanapa i niski stół, nie­gdyś roz­kła­dany w każdą nie­dzielę. Matka po pro­stu nie potrze­bo­wała zmiany.

– Pomóż mi z tale­rzami! – dobie­gło z kuchni.

Przy­nio­sła zatem naczy­nia, sztućce i talerz z ciast­kami, które kupiła w dro­dze do matki.

– Powinna wró­cić do domu – oznaj­miła star­sza z kobiet.

– Mamo. – Bożena zgrzyt­nęła zębami.

– Miej­sce dziecka jest przy matce.

– Gerard potrafi świet­nie się zająć córką.

– Twój roz­wie­dziony mąż i… Jak ją nazy­wasz? Jego lafi­rynda?

– Roz­wiódł się, jak słusz­nie zauwa­ży­łaś, ze mną. Nie z córką. Z obo­wiązku rodzi­ciel­skiego się wywią­zuje.

– Czy ty sie­bie sły­szysz? – Cze­sława spoj­rzała na Bożenę ze współ­czu­ciem. – Widzia­łaś, jaka szczę­śliwa była tutaj Mal­wina? Tutaj, na miej­scu, w domu?

– Mamo, była na waka­cjach.

– Była u mnie. Przy­po­mi­nam ci.

– Tak, oczy­wi­ście. Ja nie potra­fi­łam zająć się córką. Wkro­czy­łaś i ura­to­wa­łaś ją przed nie­wy­da­rzoną matką.

– Ty to od razu tak histe­rycz­nie – skwi­to­wała Cze­sława.

Bożena powstrzy­mała wark­nię­cie.

– Mal­wina wró­ciła do szkoły. Czyli koniecz­ność w jej wieku, gdy­byś nie pamię­tała. To jedyne, co się komu­ni­stom udało: wpro­wa­dze­nie edu­ka­cji powszech­nej i likwi­da­cja anal­fa­be­ty­zmu. Biedne dzieci muszą sie­dzieć w szkol­nych ław­kach. Prze­ra­ża­jące!

– A żebyś wie­działa! – Matka się unio­sła. – Po pierw­sze te ławki i cięż­kie tor­ni­stry nisz­czą im krę­go­słupy, ale naj­gor­sze jest to, dokąd ty ją wysła­łaś. Wła­sną córkę! A moją wnuczkę. Na Śląsk! Zady­miony, brudny i cał­ko­wi­cie nie­od­po­wiedni dla trzy­na­sto­latki.

– Już teraz czter­na­sto­latki. I masz cał­kiem nie­ak­tu­alne dane, na Ślą­sku kok­sow­nie prze­stały dymić trzy­dzie­ści lat temu. Poza tym Mal­wina mieszka z ojcem, który cał­kiem nie­źle, nie­stety, radzi sobie z młodą.

– No wła­śnie, nie­stety. Miej­sce dziecka jest przy matce! – powtó­rzyła star­sza kobieta.

– Przy­po­mnieć ci, dla­czego się na to zgo­dzi­łam? Twoja wnuczka wdała się w szem­rane towa­rzy­stwo, mówiąc wprost, dilo­wała maryśką. Wola­łam wysłać ją na drugi koniec Pol­ski, niż nara­zić na ośro­dek wycho­waw­czy, odwy­kowy czy co tam jesz­cze. Naprawdę zapo­mnia­łaś?

Cze­sława prych­nęła.

– Ty jak zwy­kle masz jakiś śli­ski argu­ment. A mojego zda­nia nic nie zmieni. Dzieci powinny być przy matce. Zawsze, w każ­dym wieku.

– No i jestem, mamo, przy tobie. – Bożena prze­wró­ciła oczami. – I wciąż przy­cho­dzi mi na myśl, że za czę­sto i za długo.

– Cóż, to zdaje się dziwne, że naj­lep­sze wzorce rodzin­nego odda­nia można zna­leźć w pato­lo­gicz­nych rodzi­nach.

– Słu­cham? – Bożena zachły­snęła się kawą.

Matka dla sie­bie zapa­rzyła plujkę, córce przy­go­to­wała napar z kap­suł­ko­wego eks­presu, który rok temu dostała od niej w pre­zen­cie.

– Pamię­tasz Ryba­ków?

– Tych spod jedynki? Jak przez mgłę. Pamię­tam Mał­go­się, sta­wia­ły­śmy razem babki w pia­skow­nicy. Co u nich?

– Odkąd się wypro­wa­dzili, nie mam z nimi kon­taktu. Led­wie coś usły­szę. To tu, to tam. Jakieś aktu­al­no­ści.

– Plotki – dopre­cy­zo­wała Bożena.

– No wła­śnie. Matka ci rela­cjo­nuje sprawę, a ty od razu wyska­ku­jesz z plot­kar­stwem.

– Dla­czego wspo­mi­nasz o Ryba­kach? – Bożena wes­tchnęła ciężko.

– Prze­cież ci tłu­ma­czę. To jest wła­śnie przy­kład fami­lij­nego odda­nia. Rodzina, która trzyma się razem bez względu na wszystko. Mał­go­sia cały czas opie­kuje się ojcem i matką. Wła­ści­wie: opie­ko­wała.

– Ich była trójka, o ile dobrze pamię­tam. Tacy zżyci, zgrani, a tylko Gośka jest opie­kunką? Ten star­szy, Miko­łaj, to taki krępy rudzie­lec o nie­bie­skich oczach, prawda?

Matka przy­tak­nęła ruchem głowy.

– Żył nie­jako w cie­niu młod­szego, tego Tomka, i czę­sto korzy­stał z jego uroku. Tomek potra­fił wybro­nić sie­bie i brata, zacza­ro­wać nauczy­cielki, ubła­gać sprze­daw­czy­nię w spo­żyw­czaku. Drobne kra­dzieże, nie­le­gal­nie wpi­sana w dzien­nik ocena, sfał­szo­wany pod­pis matki… Wszystko zawsze ucho­dziło im na sucho.

– I ty to pamię­tasz? – zdzi­wiła się Bożena.

– Skle­roza wciąż nie jest moją towa­rzyszką.

– Ja rudzielca ledwo co koja­rzę, za to wciąż dosko­nale widzę Tomka, tego młod­szego. Wysoki, wyspor­to­wany, z burzą pra­wie czar­nych krę­co­nych loków ukła­da­nych na żel. Ależ on był przy­stojny!

– Mia­łaś cztery lata! Może pięć. Nie możesz tego pamię­tać.

– Mnie też skle­roza nie sia­dła jesz­cze na mózg. Byłam szcze­niarą, kiedy Ryba­ko­wie się wypro­wa­dzili z Nowo­wiej­skiego, ale wciąż mam w pamięci pełne tęsk­noty wes­tchnie­nia star­szych kole­ża­nek. W Tomku pod­ko­chi­wała się chyba każda dziew­czyna na osie­dlu.

– Każdy w rodzi­nie ma swoją rolę. Jak to w życiu – wes­tchnęła matka sen­ten­cjo­nal­nie.

– Jasne – prych­nęła Bożena. – Są bun­tow­nicy, wojow­nicy i opie­ku­no­wie. A nazwa­łaś tę ich fami­lię pato­lo­gią, bo…?

– Stary Rybak bił żonę, aż fur­czało, dzie­cia­kom też się dosta­wało. Nie wiesz tego?

– Ni­gdy nie zwró­ci­łam na to uwagi. – Bożena zmarsz­czyła czoło.

– Byłaś za mała. – Matka mach­nęła lek­ce­wa­żąco ręką.

– Te dzie­ciaki zawsze miały pod górkę. – Córka wes­tchnęła.

– I z tego, co wiem, nic się pod tym wzglę­dem nie zmie­niło.

– Masz z nimi jakiś kon­takt, mamo?

– Prze­cież ci mówi­łam. Wiem tyle, ile usły­szę. – Matka wzru­szyła ramio­nami.

– Jasne. Plo­teczki. To dla­czego uży­łaś czasu prze­szłego?

– Wręcz prze­ciw­nie. Twier­dzi­łam i twier­dzę, że wciąż mają pod górkę.

– Czyli jed­nak masz bie­żące infor­ma­cje. Ale cho­dzi mi o ten frag­ment, że Gosia się „opie­ko­wała”. Już nie jest rodzinną pie­lę­gniarką?

– Sta­remu Ryba­kowi się zmarło ostat­nio. Kilka tygo­dni temu.

– Ups. To wielka strata?

Matka spoj­rzała na nią z dez­apro­batą.

– Zmarł czło­wiek – powie­działa z powagą.

– Podobno dam­ski bok­ser.

– Tro­chę sza­cunku. Jak ja cię wycho­wa­łam?

Bożena prze­wró­ciła oczami.

– Nie­mniej Gośka pew­nie ode­tchnęła. Skoro opie­ko­wała się i ojcem, i matką, to zna­czy, że nie byli samo­dzielni. Zatem zapewne ode­szło jej tro­chę obo­wiąz­ków. Chyba że bar­dzo tęskni, bo tak nie­zmier­nie kochała tatu­sia tyrana.

– Jesteś nie­po­trzeb­nie okrutna. Ryba­kowa nie jest nie­do­łężna. A Rybak, bo ja wiem? Podobno, jak na swój wiek, był cał­kiem sprawny. A deli­kat­nie ci uświa­do­mię, że oby­dwoje są ode mnie tylko odro­binę starsi. Od-ro-bi-nę – powtó­rzyła dobit­nie.

– A ja jestem realistką. Myślę, że tatuś musiał nie­źle drę­czyć i mamu­się, i Gośkę.

– Niby skąd wiesz?

– Doświad­cze­nie. – Bożena wzru­szyła ramio­nami. – Nie wiem. Zale­d­wie przy­pusz­czam.

– Rybak zmarł w ośrodku opie­kuń­czym. – Matka mach­nęła ręką uspo­ka­ja­jąco.

– No widzisz! Zna­czy, że już w domu Gośka nie mogła z nim wytrzy­mać.

Star­sza z kobiet pokrę­ciła głową.

– Jesteś bez­duszna.

– Skoro tak, pójdę już – stwier­dziła Bożena, na co matka tylko wes­tchnęła. Nie zatrzy­mała jed­nak córki.

– Musimy się w końcu nauczyć roz­ma­wiać – powie­działa jesz­cze na koniec, a Bożena zatrzy­mała się już w dro­dze do drzwi i kiw­nęła głową.

W dro­dze do pracy, na skrzy­żo­wa­niu ulic Trau­gutta i Pił­sud­skiego, przy­po­mniała sobie, jak zresztą zawsze w tym miej­scu, wypa­dek sprzed roku. Pod sam koniec spro­wo­ko­wa­nego przez nią docho­dze­nia w spra­wie zamor­do­wa­nia nestorki naj­bo­gat­szego kosza­liń­skiego rodu Bożenę potrą­cił samo­chód. Szczę­śli­wie nic poważ­nego się nie stało, jed­nak odczu­wała dys­kom­fort za każ­dym razem, gdy poko­ny­wała tę krzy­żówkę. Teraz też wzdry­gnęła się i skrę­ciła w lewo. Po dwóch minu­tach zapar­ko­wała przed budyn­kiem radia.

– Jak tam, panie Bolku? – zagad­nęła ochro­nia­rza, który na jej widok uśmiech­nął się sze­roko.

– Tu strzyka, tam kłuje, ale trzeba cią­gnąć ten wóz. W taką pogodę nawet na działkę nie ma po co jechać. Eme­ry­tura na hory­zon­cie, ale tak to już jest z wid­no­krę­giem, że z każ­dym kro­kiem się oddala. – Zaśmiał się lekko chra­pli­wie. – Zresztą, co ja będę ze starą w domu robić? Tu się przy­dam.

Bożena zaśmiała się ser­decz­nie. Lubiła gada­tli­wego męż­czy­znę.

Skie­ro­wała się na schody, bo od czasu, gdy nabrała podej­rze­nia gra­ni­czą­cego z pew­no­ścią, bar­dzo nie­przy­jem­nego zresztą, że ciut zaokrą­gliła się w talii, zaczęła uni­kać windy.

Weszła do pokoju lekko zdy­szana.

– Co tam? – rzu­ciła na przy­wi­ta­nie kole­żance, wła­ści­wie jedy­nej przy­ja­ciółce, Doro­cie. Nie tylko pra­co­wały razem, miały także podobne poczu­cie humoru, poglądy i potra­fiły się pięk­nie róż­nić.

Usły­szała prych­nię­cie zamiast odpo­wie­dzi.

– To chyba nie naj­le­piej – odpo­wie­działa zatem sama sobie.

– Naj­pięk­niej na świe­cie – ode­zwała się w końcu Dorota.

– O, ho, ho. – Bożena usia­dła, odkła­da­jąc torebkę na bok. – Jakiś sztorm men­talny? Zabu­rze­nie cza­so­prze­strzeni? Napię­cie przed­mie­siącz­kowe?

Dorota spoj­rzała na nią wil­kiem.

– Jadę do Darka.

– I to jest powód two­jego nie­za­do­wo­le­nia?

– Wręcz prze­ciw­nie, to aku­rat świa­tełko w tunelu. Trze­po­ta­nie skrzy­de­łek motyla, jed­no­ro­żec rzy­ga­jący tęczą i oszro­niona butelka pro­secco.

– To skąd panu­jący w naszej zawo­do­wej jaskini deli­katny odór deka­den­ty­zmu prze­ła­ma­nego tęsk­notą za czy­stym, nie­ska­la­nym hory­zon­tem wol­no­ści i swo­body ducha?

– Nażar­łaś się pro­chów? – wyra­ziła uprzejme zain­te­re­so­wa­nie Dorota.

Bożena nie odpo­wie­działa. Po pro­stu w mil­cze­niu patrzyła na przy­ja­ciółkę, która po chwili pod­su­mo­wała:

– Zatem z Dariu­szem wszystko w jak naj­lep­szym porządku, za to w naszym radio­wym sta­wiku roz­lewa się zapa­szek lek­kiego gówienka.

– Nic nie sły­sza­łam.

– Będzie kon­kurs.

– To wia­domo od pra­wie roku. Co w tym dziw­nego? – Bożena nie rozu­miała.

– Nie powinno zaska­ki­wać, a jed­nak. – Dorota się skrzy­wiła. – Mnie tam cią­gle zdu­miewa, że dyrek­tor radia został aresz­to­wany, a potem pra­wo­moc­nie ska­zany za mor­der­stwo, które popeł­nił z pre­me­dy­ta­cją, choć w bia­łych ręka­wicz­kach, na pierw­szej żonie swo­jego zmar­łego ojca.

– Celny strzał. Nie­mniej fakt jest auten­tyczny i wcale nie nowy. Więc o co biega?

Bożena dosko­nale wie­działa, że Dorota nie lubi kale­cze­nia języka pol­skiego nawet żar­tem, nie potra­fiła się jed­nak powstrzy­mać. „Fakt auten­tyczny” był jed­nym z „ulu­bio­nych” maseł maśla­nych Doroty.

– Od dzi­siaj znana jest już data. – Dorota nie dała się spro­wo­ko­wać. – I od razu zaczęły się pod­chody, pod­gry­za­nia, wykopki pod poten­cjal­nymi chęt­nymi i inne kre­cie prace. Nie cier­pię tego.

– Prze­cież nie star­tu­jesz. Czy cze­goś nie wiem?

Dorota prze­wró­ciła oczami.

– Skąd, ani myślę. Pod żad­nym pozo­rem. Strach byłoby cho­dzić po kory­ta­rzu, o schy­le­niu się po upusz­czony spi­nacz nie wspo­mi­na­jąc.

Bożena unio­sła pyta­jąco brwi.

– Nóż w plecy, koja­rzysz? Wbi­jany, gdy się tego zupeł­nie nie spo­dzie­wasz. Idziesz przed sie­bie, a tu ciach. Ktoś wyska­kuje zza win­kla i dzia­bie pro­sto w twój grzbiet! Zanim się odwró­cisz, kory­tarz jest pusty, a ty wykrwa­wiasz się samot­nie na brud­na­wej sza­rej wykła­dzi­nie, nie­pra­nej od nie­pa­mięt­nych cza­sów, bo zawsze szkoda było na to pie­nię­dzy.

– U nas w radiu nie ma win­kli, zza któ­rych może wysko­czyć… – zauwa­żyła przy­tom­nie Bożena.

– Albo boisz się schy­lić, by ktoś ci bez mydła nie wlazł w dupę. Więc mowy nie ma, ja nie wystar­tuję.

– To czego się oba­wiasz?

– Oba­wiam? Raczej wku­rzam… Inni wyraź­nie tego nie wie­dzą i już usły­sza­łam dwie cie­ka­wostki na swój temat. Miło nie było.

– No to oświadcz wyraź­nie, że nie zamie­rzasz star­to­wać w kon­kur­sie, i tyle. – Bożena wzru­szyła ramio­nami.

– Mam oświad­cze­nie wydać?

– Naj­le­piej na ante­nie – prych­nęła roz­ba­wiona Bożena.

– Nie bądź taka roz­chi­cho­tana niczym pen­sjo­narka na widok nagiego męskiego torsu. Cie­bie doty­czy to tak samo, jak mnie.

– Wylu­zuj, Dorota. Dzi­siaj to ogło­sili? Czyli świeża sprawa. Za kilka dni przy­schnie i prze­sta­nie śmier­dzieć, zupeł­nie jak zwie­trzałe wymio­ciny. Daj spo­kój.

– Nie przej­mu­jesz się?

– Ani tro­chę. Lepiej opo­wiedz o twoim Dareczku.

Twarz Doroty od razu się roz­ja­śniła.

– Pla­nu­jemy uro­czy wie­czór. Dwa wina i deska serów.

– I to jest wła­ściwe podej­ście. Wyobraź sobie, jaka jutro poja­wisz się zre­lak­so­wana i wylu­zo­wana. Aż miło będzie popa­trzeć na cie­bie, ze dwa­dzie­ścia lat młod­szą.

– Wysy­łasz mnie do przed­szkola?

Bożena uśmiech­nęła się sze­roko.

– Nie susz zębów, nie susz – skwi­to­wała Dorota. – Nie wiem, czy będzie tak miło. Paskudny ten jego roz­wód. Na szczę­ście już sama koń­cówka. Spo­dziewa się osta­tecz­nego wyroku na naj­bliż­szej roz­pra­wie.

– O roz­wo­dach nie musisz mi opo­wia­dać. – Bożena prych­nęła i pochy­liła się, by zdjąć buty. – Prze­piękny kolor, nie? – powie­działa, uno­sząc nad biurko szma­rag­do­wo­zie­loną, dzie­się­cio­cen­ty­me­trową szpilkę. – Ale cho­ler­nie nie­wy­godny.

– Kolor jest nie­wy­godny?

– Nie cze­piaj się. Czy mi się wydaje, czy też wspo­mi­na­łaś razu pew­nego, że oni są już po roz­wo­dzie?

– Sam roz­wód tak, już jest za nim, został jesz­cze podział majątku. Żona oczy­wi­ście oskarża go o wszyst­kie plagi egip­skie. Chce mu zabrać miesz­ka­nie po rodzi­cach, roz­sy­pu­jący się samo­chód i usiąść na loka­tach ban­ko­wych, choć te są ane­micz­nie nafa­sze­ro­wane walutą pol­ską.

– I to jest naj­strasz­niej­sze? To tylko kasa. Swoją drogą, jak ty to okre­śli­łaś? Konto ane­micz­nie nafa­sze­ro­wane walutą pol­ską? Muszę zapa­mię­tać. – Bożena potrzą­snęła głową.

– Też mu to tłu­ma­czę. Pie­nią­dze da się zaro­bić, spo­kój ducha jest ści­śle regla­men­to­wany. Całe szczę­ście, że nie mają dzieci.

– Niech odda żmii, czego tamta chce, i zakoń­czy sprawę.

– Pro­blem w tym, że gdy tylko on ustąpi, to ona, nie­za­do­wo­lona, żąda znów cze­goś wię­cej.

– Myślę, że jej wcale nie cho­dzi o pie­nią­dze – skwi­to­wała Bożena. – Babka potrze­buje po pro­stu pognę­bić faceta. Rozu­miem ją.

– Co?

– Nie bądź taka zdzi­wiona. Dosko­nale pamię­tam, jak strasz­nie byłam roz­wście­czona, kiedy mąż puścił mnie kan­tem. Ona potrze­buje wen­tyla. Musi odre­ago­wać, potem jej przej­dzie. Mnie też minęło. Przy­naj­mniej czę­ściowo.

– Co ci pomo­gło?

Bożena zasta­no­wiła się chwilę.

– Musia­łam tak porząd­nie zwy­zy­wać Gerarda. Ale tak fest. No i potrze­bo­wa­łam tego wię­cej niż raz. Choć wła­ści­wie, cią­gle potrze­buję. Nie­usta­jąco jestem na niego wście­kła.

– To może jed­nak nie ma sku­tecz­nej metody na roz­wście­czoną eks – skwi­to­wała Dorota z wes­tchnie­niem.

– Czas. Czas lekko tępi ostrze wku­rze­nia zdra­dzo­nej kobiety.

– Żmijka Darka robi mu koło pióra na komen­dzie. Któ­re­goś razu już w trak­cie sprawy roz­wo­do­wej przy­szła posi­nia­czona, twier­dząc, że mąż pobił ją poprzed­niego wie­czora. Cho­ciaż nie był wtedy na służ­bie, o czym nie wia­domo jak się dowie­działa, to balo­wał z kil­koma mun­du­ro­wymi. Pobi­cia w żaden spo­sób nie mogła mu przy­pi­sać. Ale nie mam złu­dzeń, na pewno będzie pró­bo­wała obar­czyć go innymi świń­stwami.

– Twój Doria­nek prze­trwa.

– Mia­łaś tak na niego nie mówić.

– Prze­stanę, kiedy mi powiesz, skąd to prze­zwi­sko.

– Wycho­dzę, moja droga. Opusz­czam ten nie­przy­ja­zny przy­by­tek, pełen plo­tek, krzyw­dzą­cych ocen i nie­życz­li­wych spoj­rzeń.

Bożena została sama. Roz­ma­so­wu­jąc stopę, pomy­ślała, że życie jest nie­sta­bilne. Jak źle wywa­żona szpilka. Kochasz, nie kochasz, nie­na­wi­dzisz. To pro­sta droga. Podob­nie jak: wycho­dzisz za mąż, roz­wo­dzisz się, nie­na­wi­dzisz. I po co to wszystko?

Rozdział 4

Bożena wró­ciła do domu okrop­nie zmę­czona.

– Jak­bym tonę węgla prze­rzu­ciła – mruk­nęła do sie­bie.

Stłu­miła odruch zawo­ła­nia córki – młoda nie miesz­kała z nią już od wielu mie­sięcy, ale Bożena wciąż nie mogła przy­zwy­czaić się do ciszy. I do porządku. Trzy­na­sto­latce przed­mioty pącz­ko­wały w rękach i do tego zwy­kle, magicz­nym spo­so­bem, w cał­ko­wi­cie nie­wła­ści­wych miej­scach.

Kiedy młoda wyje­chała z ojcem na Śląsk, Bożena ode­tchnęła. Kło­poty smar­kuli były poważ­niej­sze, niż Bożena chciała przy­znać nawet przed samą sobą, i spę­dzały jej sen z powiek. Poza tym córka kłó­ciła się dosad­niej niż doświad­czona prze­kupa. Obiad na stole bywał pre­tek­stem rów­nie dobrym, co jego brak. Padał deszcz albo świe­ciło słońce. No i nasto­latka uwiel­biała pro­wo­ko­wać matkę. Wybie­rała mini sze­ro­ko­ści paska do spodni i topy led­wie zakry­wa­jące pącz­ku­jące piersi tylko po to, by wypo­mnieć matce jej wła­sny ubiór – szpilki, krót­kie spód­niczki czy neo­nową bluzkę. Każdy pre­tekst był dobry do domo­wej awan­turki.

Bożena powinna zatem cie­szyć się ze spo­koju i wyda­wało jej się, że wła­śnie tak będzie. A jed­nak zaczęła tęsk­nić za córką już w momen­cie, gdy samo­chód z Mal­winą na pokła­dzie znik­nął za zakrę­tem.

Dzien­ni­karka nalała sobie szklankę wody i sta­nęła w oknie. Zmę­cze­nie opa­dało na nią niczym sól na plaży – nie­wi­doczne i wszech­obecne.

– W tym sta­nie wyczer­pa­nia powin­nam zasnąć w ciągu kilku minut – wyszep­tała.

Wzięła szybki gorący prysz­nic i poło­żyła się do łóżka. Po pół­go­dzi­nie prze­wra­ca­nia się się­gnęła po pigułkę. „Uza­leż­niam się” – prze­szło jej przez głowę.

Zanim tabletka zaczęła dzia­łać, już w sen­nej mali­gnie Bożena pomy­ślała, że powinna odno­wić kon­takt z kole­żanką z pia­skow­nicy. „Zoba­czy­ła­bym, jak to jest, kiedy rodzina jest siłą, jak u Ryba­ków. Poza tym może Gośka potrze­buje pomocy?”

Po roz­mo­wie z matką przy­po­mniała sobie, że na Nowo­wiej­skiego pod jedynką rze­czy­wi­ście czę­sto bywało gło­śno. Ojciec rodziny ni­gdy nie był dostoj­nym panem w gar­ni­tu­rze, awan­tury wsz­czy­nał regu­lar­nie, choć Bożena ni­gdy nie widziała, by któ­reś z dzie­cia­ków cho­dziło poobi­jane. Zresztą, co mogła pamię­tać? Miko­łaj i Tomasz byli poza jej zasię­giem. Starsi chłopcy cho­dzili swo­imi dro­gami. A z Mał­go­sią miały wspólne ścieżki wokół pia­skow­nicy. Co była w sta­nie wtedy dostrzec? Inte­re­so­wało ją, która babka z pia­sku wyszła ład­niej­sza.

A potem Ryba­ko­wie się wypro­wa­dzili. I tyle. Tak naprawdę w ogóle o tym nie pamię­tała, dopiero wizyta u matki otwo­rzyła szu­fladki w jej pamięci.

W nocy cały czas wra­cały do niej sceny z podwórka, które wciąż wyglą­dało jak trzy­dzie­ści lat temu. Łącz­nie z wiel­kimi niedź­wie­dziami sto­ją­cymi na nie­wiel­kim wzgórku… Wspina się na naj­więk­szego, ojciec ją ase­ku­ruje, a Mał­go­sia sie­dzi na śred­nim i patrzy na nią wiel­kimi oczami. Huś­tawka, Bożena śmieje się, wysoko uno­sząc nogi, na ziemi stoi zezłosz­czony chło­pak. Kamień w ręku, celny rzut. Potem krew, łzy i bli­zna. Dra­binki, po któ­rych boi się wspi­nać. Odważ­nie wcho­dzi na trzy szcze­ble, następ­nie zeska­kuje. Nawet zachęty ojca nie poma­gają. Pia­skow­nica, traw­nik, gra w gumę… Wszę­dzie w tym śnie prze­wi­jała się Mał­go­sia. Stała gdzieś z boku, led­wie widoczna, w wypło­wia­łym ubra­niu, z jasnymi wło­sami. Jakby zle­wała się z oto­cze­niem.

Bożena obu­dziła się, oczy­wi­ście, nie­wy­spana. Przy­po­mniała sobie jedną z ostat­nich przy­tom­nych wie­czor­nych myśli. „Koń­czą mi się tabletki. Są do dupy, ale lepiej, żeby były”.

– Co w prak­tyce ozna­cza, że muszę wyku­pić receptę – powie­działa do sie­bie pół­gło­sem. – O ile nie wyka­so­wa­łam ese­mesa.

Nie miała ochoty na śnia­da­nie. Wlała w sie­bie tylko czarną kawę, wło­żyła fuk­sjowe szpilki i zer­k­nęła w lustro.

– Gotowa na ten dzień. Kolejny paskudny.

W dro­dze do swo­jej czer­wo­nej sto­krotki wstą­piła do apteki. Wyjąt­kowo nie było kolejki, mogła chwilę poroz­ma­wiać z far­ma­ceutką, która nie­raz już sprze­da­wała jej oko­liczne plotki. Nie­gdyś robiła to dozor­czyni jej bloku. Dzielna kobieta, nie­wy­kształ­cona, za to o dobrym sercu. I wszyst­ko­wi­dząca. Mal­wina uwiel­biała jej nale­śniki… Dozor­czyni zmarła rok temu, pozo­sta­wiła po sobie cał­kiem sporą wyrwę, przy­naj­mniej w świe­cie Bożeny. Znacz­nie więk­szą, niż mogłaby się tego spo­dzie­wać. Nowy dozorca w nie­wiel­kim nawet stop­niu jej nie zapeł­niał.

A Bożena odkryła, że – choć wcale nie chciała się do tego przy­zna­wać – potrze­bo­wała lokal­nych plo­te­czek. Takiego osie­dlo­wego radia Wolna Europa albo cho­ciaż Mini-Europa. Teraz ten uby­tek wypeł­niała far­ma­ceutka.

– Znowu te proszki? – Kobieta zro­biła zatro­skaną minę.

– Poma­gają. – Bożena odpo­wie­działa spo­koj­nym uśmie­chem.

„Albo i nie” – dodała w myślach.

– Wszystko ze stresu – zasu­ge­ro­wała, ciężko wzdy­cha­jąc, apte­karka. – Za szybko żyjemy. Ludzie nie mają czasu dla innych. Nie roz­ma­wiają ze sobą, sta­rzy nie mogą liczyć na opiekę dzieci.

Bożena przy­po­mniała sobie, że dokład­nie rok wcze­śniej kobieta też wypo­wie­działa takie słowa. A potem… Potem far­ma­ceutka powie­działa coś, na co wtedy Bożena kom­plet­nie nie zwró­ciła uwagi. Wspo­mniała o „Mał­go­rza­cie spod trójki”, a dzien­ni­karka wów­czas nie sko­ja­rzyła, że to prze­cież TA Gośka. Ta, z którą kie­dyś na Nowo­wiej­skiego lepiła babki z pia­sku. Dopiero teraz, przy­po­mi­na­jąc sobie twarz mija­nej raz po raz kobiety, uświa­do­miła sobie podo­bień­stwo. I zro­zu­miała, że dziw­nym zrzą­dze­niem losu miesz­ka­nie, które Gerard odzie­dzi­czył po babci, znaj­duje się w pobliżu ulicy, na którą z Nowo­wiej­skiego wypro­wa­dzili się Ryba­ko­wie. Doro­słe już kobiety widy­wały się od czasu do czasu, ale zawsze w pośpie­chu, w biegu, z daleka kiwa­jąc głową albo i nie – dokład­nie tak, jak powie­działa far­ma­ceutka.

Czas nie obszedł się z Mał­go­sią łaska­wie. Kole­żanka z pia­skow­nicy, która wygląda na znacz­nie star­szą? Jak nie­zad­bana pięć­dzie­się­cio­latka? Sprawa nie­warta zatrzy­ma­nia w pędzie po lep­szy dzień. W swo­jej pracy Bożena spo­ty­kała wielu ludzi i zwy­kle ich zapa­mię­ty­wała. A że twa­rzy tej jed­nej osoby aku­rat nie potra­fiła auto­ma­tycz­nie sko­ja­rzyć?

Zda­rza się.

Być może po pro­stu nie chciała.

Far­ma­ceutka cały czas coś mówiła. Bożena w końcu sku­piła się na jej sło­wach. Sło­wo­tok doty­czący bie­żą­cych spraw.

– Co pani mówiła o Mał­gosi?

– Nie mówi­łam o żad­nej Mał­gosi. – Far­ma­ceutka spoj­rzała na nią zdu­miona. – A! Rze­czy­wi­ście! – Roz­pro­mie­niła się. – Kie­dyś wspo­mnia­łam o Ryba­kach z Maku­szyń­skiego. No, smu­tek, po pro­stu i po ludzku. Ryba­kówna oddała ojca do zakładu, a teraz on umarł. Tak jakoś z mie­siąc temu. Ot, co to czas robi z ludz­kim życiem. Nie był stary, ale podobno dokucz­liwy. Dość. Trudno się dzi­wić, że Mał­gosia musi się wspo­ma­gać lekami.

– Kupuje leki?

– Takie same jak pani. Tylko to tak mię­dzy nami, bo wie pani, ja prze­cież nie powin­nam…

Bożena wyko­nała gest zamy­ka­nia ust na klucz.

– Tylko, pani Bożeno, Mał­go­sia kupuje ich znacz­nie wię­cej. Musi jej być ciężko. Ludzie nie rozu­mieją, jak to jest. Ow­szem, oddała ojca do zakładu, ale codzien­nie u niego bywała. Już ja to wiem, zna­joma tam pra­cuje. Pod lasem, w tym nowym ośrodku, wie pani. Luk­susy tam mają. Cie­kawe, kto za to pła­cił? Chyba ten Miko­łaj. Oce­niać może ktoś, kto codzien­nie musi prze­wra­cać i myć ludz­kie ciało, wyno­sić odchody i inne takie. O kar­mie­niu nie wspo­mi­na­jąc. Ja tam nie­wiele wiem, on teo­re­tycz­nie nie był nie­władny, ale i tak… – Kobieta wes­tchnęła. – Naj­gor­sze jed­nak to, zdaje się, te wyzwi­ska. Strasz­nie jej ten stary ubli­żał. Wiem, bo… Zresztą cały blok wie­dział. A jak robiło się lato, to przy otwar­tych oknach można było cał­kiem swo­bod­nie posłu­chać. Co on nie wyga­dy­wał! Pani Bożeno, uszy wię­dły, aż powta­rzać szkoda. A Gosia zawsze spo­kojna. Anioł, choć ludzie to na niej psy wie­szali. Że niby jak to tak, ojca do zakładu oddać. Bo rodzina to powinna żyć w kom­ple­cie. – Far­ma­ceutka zamil­kła.

Bożena poki­wała głową.

– Rodzina to siła – powie­działa z nie­pew­nym uśmie­chem.

– A wie pani, że naj­bar­dziej to wyrze­kał ten młod­szy brat? Tomek mu jest. Fakt, czę­sto tu do ojca zacho­dził. Dwa, cza­sem trzy razy w tygo­dniu, poma­gał tej Gosi, jak umiał. Bo matka to już się nie nada­wała. Cały czas sie­działa tylko przed tele­wi­zo­rem albo w kuchni. Nie­kiedy jedy­nie poka­zy­wała się na dwo­rze, na chwilę, jak ładna pogoda. Niby nic jej nie było, i nie jest, tylko chyba życie ją przy­gnio­tło. Musi być, że nic innego, bo po śmierci męża to zaczęła nawet tro­chę do ludzi wycho­dzić. Blada jest, chuda, zwy­kle ubrana tak na beżowo, że led­wie ją widać. I co to wię­cej mówić.

– Ot, takie to ludz­kie losy – pró­bo­wała zakoń­czyć temat Bożena.

– No i trudno się dzi­wić, że Mał­go­sia musi się wspo­ma­gać lekami. Dobra z niej dusza, a tylko jej tyłek obra­biają. Każdy by miał dość.

W końcu far­ma­ceutka odkle­iła się od lady i się­gnęła do szu­flady po tabletki dla Bożeny.

Zanim je przy­nio­sła, zadźwię­czał dzwo­nek przy drzwiach.

Bożena odwró­ciła się i odru­chowo uśmiech­nęła.

– To chyba jakieś usta­lone miej­sce scha­dzek – powie­działa zamiast „dzień dobry”.

– Rze­czy­wi­ście. Wystar­czy wejść do apteki i spo­tka­nie z naj­bły­sko­tliw­szą kosza­liń­ską dzien­ni­karką jak w banku.

– Wpraw­dzie raz do roku, ale za to jak­by­śmy w kalen­da­rzu zapi­sy­wali – odpo­wie­działa Bożena z uśmie­chem. – Widocz­nie to miej­sce ma szcze­gólny flow, nagro­ma­dze­nie bły­sko­tli­wo­ści, skoro bywają tu także naj­wy­bit­niejsi przed­sta­wi­ciele kosza­liń­skiej pale­stry.

Uśmiech­nęli się do sie­bie. Mie­tek, jej kolega ze szkol­nej ławy, pod­szedł do niej i uści­skali się ser­decz­nie.

– Może jakaś kawa? – zapro­po­no­wała cie­pło.

– Z przy­jem­no­ścią. Zapra­szamy, Basia się ucie­szy. Tylko pro­szę, już mnie tak nie upi­jaj­cie jak poprzed­nio. Nie mam żad­nych sekre­tów do zdra­dze­nia. Żad­nych podwój­nych testa­men­tów, nic kom­plet­nie. Pro­wa­dzę teraz same pro­ste sprawy.

Bożena unio­sła ręce.

– Słowo har­cerki. Będzie bez upi­ja­nia.

– Ni­gdy nie byłaś har­cerką, o ile dobrze pamię­tam.

– Ale upi­jać cię nie zamie­rzam. W każ­dym razie, nie ponad normę.

– Tak czy siak, zapra­szam do nas, popro­szę Bar­barę, zadzwoni do cie­bie, usta­li­cie ter­min.

Poże­gnali się, Bożena podzię­ko­wała też far­ma­ceutce i ruszyła do swo­jej wysłu­żo­nej sto­krotki. Po dro­dze kupiła jesz­cze pączki w osie­dlo­wym skle­pie i wsia­dła do auta. Na jego bocz­nej szy­bie czte­ro­let­nia Mal­wina przy­kle­iła trzy kwiatki. Pła­kała, że bra­kuje czwar­tej roślinki. Bożena kupiła kal­ko­ma­nię w naj­bliż­szym papier­ni­czym, a mała z zachwy­tem dokle­iła sto­krotkę. Od tego czasu samo­chód zyskał nazwę i Bożena nie miała ochoty wymie­niać wysłu­żo­nego pojazdu na nowy. Wystar­czało odwie­dzać regu­lar­nie zaprzy­jaź­niony ser­wis, w któ­rym pan Kazi­mierz doko­ny­wał cudów moto­ry­za­cyj­nego rze­mio­sła, by auto jeź­dziło i woziło ją bez­piecz­nie. Poza tym miało czer­wony lakier, jedyny słuszny kolor. Czego wię­cej chcieć?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki