Cracow calling czyli rebelia lat 90-tych - Siwiec Marcin - ebook

Cracow calling czyli rebelia lat 90-tych ebook

Siwiec Marcin

4,3

Opis

Kraków lat 90. – bez makijażu, brudny, ale szczery

 

Marcin Siwiec, czyli po prostu Siwy, lider znanej w latach 90. kapeli punkrockowej, autor tekstów piosenek, powraca w świat tuż po przemianach ustrojowych – w świat agresji, przemocy oraz skrajnego nacjonalizmu ścigającego na ulicach wszystko, co odmienne. Wprowadza czytelnika w środowisko punków, anarchistów, ale też przedstawia zwyczajnych ludzi, którzy chcieli być po prostu wolni, równi i mieć z życia coś więcej niż tylko pracę i wydawanie zarobionych pieniędzy na tanie świecidełka. Opowiada również o muzyce, ale nie o taniej, popularnej, lecz o muzyce z przekazem, gdzie tekst często bywał wskazówką i radą. Tekst, który zrywał maskę obłudy z zakłamanego świata. W tej książce i zdarzenia, i ludzie są autentyczni, a poruszane problemy wciąż aktualne.

 

Michał „Czarny” Krzywak

 

krakowski załogant lat 90., poeta, wolnościowiec, miłośnik Krakowa

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 138

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KubaSz82

Dobrze spędzony czas

Napisana prostym językiem krótka acz treściwa i pełna załoganckich wspomnień książka. Na pewno z przyjemnością przeczyta ją każdy, kto kiedyś założył glany i ma szczęście pamiętać lata 90.
00



Opieka redakcyjna

Agnieszka Gortat

Redaktor prowadzący

Monika Bronowicz-Hossain

Korekta

Małgorzata SzewczykSłowa na warsztatMaria Kąkol

Opracowanie graficzne i skład

Marzena Jeziak

Projekt okładki

Aleksandra Sobieraj

© Copyright by Marcin Siwiec 2021

© Copyright by Borgis 2021

Wszelkie prawa zastrzeżone

Wydanie I

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66016-40-0

Wydawca

Borgis Sp. z o.o.ul. Ekologiczna 8 lok. 10302-798 Warszawatel. +48 (22) 648 12 [email protected]/borgis.wydawnictwowww.instagram.com/wydawnictwoborgis

Druk: Sowa Sp. z o.o.

Wszystkim przyjaciołom, buntownikom i duszomniespokojnym lat minionych. Tym, którzy pomogli mi przywołać z pamięciwiele faktów, czyli Bochenowi,Kefirowi i Czarnemu, dziękuję.

Spis treści

Intro 9

Powstają nowe państwa, upadają stare krainy 13

Nowy ład pełen wad 27

Wpadam do knajpy, ludzie szaleją 63

Nie chcę przeminąć 69

Wstawaj i walcz 105

To miasto umiera, a Ty razem z nim 141

Wiem, że kiedy pięść za pięść, to nie ma grzechu 167

Zanim ręce opadną, a nadzieje wygasną 185

Intro

Minęło już ponad dwadzieścia lat od tamtych czasów i kilkakrotnie, zupełnie niespodziewanie, zdarzyło mi się spotkać kilku starych towarzyszy z tamtego okresu. Wiele razy towarzysze z lat młodości namawiali mnie, żebym napisał o przeszłości. Pomyślałem: „No cóż, może mają rację”. Nie wiem jeszcze, czy ma to być pewien rodzaj pamiętnika, jakaś kronika wydarzeń czy może książka przygodowa. Być może opowieść ta będzie łączyła elementy wszystkich trzech gatunków. Wiem natomiast jedno. Nowe pokolenia powinny wiedzieć, że nie zawsze było tak jak teraz. Gdy rodziła się tak zwana wolność w tym kraju, młodzież dopiero wchodząca w dorosłość zderzyła się z wielką niewiadomą. Dzieciństwo upłynęło nam w PRL-u – kraju szarym, odrapanym i siermiężnym. W kraju, w którym faktycznie nie było wolności i bajek w TV z Cartoon Network o każdej porze dnia. Nie było MTV, bo w pudle zwanym telewizorem były dostępne tylko dwa programy nadawane centralnie. Nie było sklepów pełnych towaru. Nie było otwartych granic, hipermarketów, kablówki, levi-straussów i wielu innych rzeczy, o których pisać nie ma sensu. Było jednak coś, co nagle – właściwie niespodziewanie – miało dla nas, nastolatków, się skończyć: beznadziejna, ale jednak spokojna i bezpieczna przewidywalność. Zaczęły się lata 90. W kraju rozpoczęły się gwałtowne przemiany gospodarcze, polityczne i społeczne, a wraz z nimi pojawiło się mnóstwo zjawisk kompletnie nam wcześniej nieznanych, z którymi my, młodzi ludzie, musieliśmy się zderzyć, pojąć je i najzwyczajniej sobie z nimi poradzić. Czas pokazał, że nie zgadzaliśmy się na wszystko. Wielu stawiało opór temu, co nowa rzeczywistość próbowała nam narzucić na siłę. Czas pokazał też, że wybieraliśmy różne drogi, żeby być w zgodzie z samym sobą. Pokazał, że wielu takich jak ja – marzycieli – wierzyło naiwnie, że walka z systemem i bunt wobec zastanej rzeczywistości mogą zmienić ten kraj i świat w raj na ziemi. Wielu naiwnych marzycieli niestety pobłądziło, jednakże nasze doświadczenia, walka i bunt sprawiły, że dzisiaj w tym kraju młodszym ludziom żyje się inaczej i chyba lepiej. Ścieżki przez nas przetarte są dziś szerokie, równe i oświetlone.

Chciałbym napisać też o tym, jak wyglądało moje miasto, Kraków, na początku lat 90. Jego specyfika i dusza z pewnością na nas wpłynęły. Europejska stolica kultury z 2000 roku nie wyglądała wtedy tak jak dziś. Ci, którzy pamiętają te czasy, będą mogli wrócić myślami do lat młodości, a ci, których jeszcze nie było, mogą porównać, jak nasze miasto się zmieniło w ciągu ponad dwudziestu lat. Życzę więc przyjemnej lektury i proszę o życzliwe przyjęcie.

Autor

Powstają nowe państwa, upadają stare krainy

Dość zwykłe, raczej robotnicze osiedle w Krakowie. Bloki z lat 60., 80. i trochę niskiej, jeszcze podmiejskiej zabudowy. Około dwadzieścia minut pieszo z Rynku Głównego, a mimo to dużo zieleni. Rzeka, a właściwie wtedy przemysłowy ściek. Dwustuletni dąb, pozostałości starych zdziczałych sadów, kilka ruin przedwojennych willi mieszczańskich. Ławki, chociaż zdewastowane, place zabaw, chociaż dawno nieremontowane, parki, chociaż brudne i zaśmiecone – zawsze wypełnione ludźmi. „W domu ludzie umierają” – tak mawialiśmy i była to ironiczna alegoria stylu i sposobu spędzania wolnego czasu. Niczym niewymuszone, niezorganizowane, spontaniczne życie towarzyskie w małych społecznościach osiedlowych było podstawową metodą socjalizacji, budowania swojej pozycji w grupie czy po prostu zabawy. Była też oczywiście szkoła. Czterdziestoletnia, ośmioklasowa podstawówka imienia Władysława Broniewskiego – poety rewolucyjnego, co z pewnością przekładało się na patos akademii i wszelkich uroczystości szkolnych, w jakich musieliśmy brać udział w czasach naszego dzieciństwa. Międzynarodówki, czyli pieśni światowego proletariatu, uczono nas na lekcji muzyki. Wiersze ze słowami: Miałem Miszę, radzieckiego towarzysza, co w okopach padł. Można było z takim Miszą zawojować świat – musiałem recytować jeszcze chyba w pierwszej klasie. Na lekcjach historii okres dwudziestolecia międzywojennego był białą plamą. Czasem zastanawiałem się, co działo się w Polsce od zakończenia pierwszej wojny światowej do wybuchu drugiej. Z programu nauczania wynikało, że zupełnie nic. Tak naprawdę jednak myślałem o tym tylko przez chwilę, bo od chęci poznania odpowiedzi na to pytanie silniejsza była radość, że jest dzięki temu mniej do wkuwania. O napaści Sowietów na Polskę 17 września 1939 roku w szkole nie mówiono. Związek Radziecki był przedstawiany jako nasz wspaniały sojusznik, Wielki Brat, który wyzwolił nas od faszystowskiego, niemieckiego najeźdźcy, dzięki czemu sojusz i przyjaźń polsko-radziecka powinny trwać na zawsze. Były to „prawdy”, których nikt oficjalnie nie mógł kwestionować, choć na co dzień nawet oczy dziecka nie mogły nie zauważyć ciągnących się w nieskończoność sklepowych kolejek po mięso, papier toaletowy czy kawę. Nawet dwunastolatek dostrzegał, że w zderzeniu z kolorową rzeczywistością z amerykańskich seriali (pod koniec lat 80. były one już czasem wyświetlane w państwowych kanałach telewizyjnych) nasza rzeczywistość wypadała szaro i posępnie. W kraju co chwila w większych zakładach państwowych i na uczelniach wybuchały strajki okupacyjne organizowane przez Związek Zawodowy „Solidarność”. Tu i ówdzie słychać było o demonstracjach opozycji, zadymach i walkach ulicznych z ZOMO, aresztowaniach i zatrzymaniach działaczy opozycyjnych oraz o innych zjawiskach, które napawały nas przekonaniem, że nadchodzi nowe. Jakie? Czy lepsze? Nie wiadomo.

Miałem wtedy trzynaście lat. Moi rodzice nie działali w opozycji, chociaż, między innymi przez swój głęboki katolicyzm, nigdy miłością do obowiązującego systemu nie pałali. Wydarzenia, które działy się w kraju, obserwowali z niepokojem, ale biernie oczekiwali na to, co ewentualnie przyniesie to nowe. A my, to znaczy ja i moi rówieśnicy – no cóż – mieliśmy to właściwie gdzieś. Wychowani w szarej, lecz – jak wspomniałem – bezpiecznej rzeczywistości, mieliśmy inne problemy. Jakie? Pozycja w grupie, piłka nożna i koszykówka, jakie takie oceny w szkole, dziewczyny. Ja miałem jeszcze harcerstwo. Nikt z nas w żaden sposób nie zdawał sobie sprawy, że za chwilę nasze pokolenie, czyli pokolenie młodych, wchodzących w dorosłość, zderzy się ze zjawiskami i problemami, z którymi nie spotkało się żadne pokolenie w tym kraju od czasu II wojny światowej.

Lato 1989 roku. Wyjechałem na obóz harcerski na Pojezierze Pomorskie. Polska była już po pierwszych od czasu II wojny światowej częściowo wolnych wyborach parlamentarnych. Wszystkie mandaty, jakie były do obsadzenia w parlamencie przez opozycję antykomunistyczną, zostały przez nią zdobyte. Pierwszego sierpnia tego roku polski parlament uchwalił ustawę o urynkowieniu cen na żywność i na inne artykuły.

Była niedziela, wróciliśmy całym szczepem z mszy świętej z pobliskiego kościoła, a był to okres, w którym harcerze w mundurach mogli bez przeszkód uczestniczyć w uroczystościach religijnych. Tak się złożyło, że byłem zastępowym, czyli, potocznie mówiąc, dowódcą zastępu liczącego sześciu harcerzy. Wtedy właśnie wezwał mnie do siebie komendant obozu i gromkim głosem zapytał, dlaczego mój zastęp nie ma proporca. Odpowiedziałem grzecznie, że przed obozem nie zdążyliśmy go uszyć, zresztą decyzja, że mam być zastępowym, zapadła tuż przed wyjazdem. Na te słowa komendant kazał mi natychmiast udać się do kwatermistrza obozu i poprosić, żeby jutro, jadąc po zakupy do miasta, kupił trochę żółtego i niebieskiego materiału. Gdy będziemy mieli materiał, mamy całym zastępem przystąpić do szycia proporca. Wykonanie rozkazu rozpocząłem bezzwłocznie. Poszedłem do druha kwatermistrza i powiedziałem:

– Druhu kwatermistrzu! Druh zastępowy Marcin…

– No, co jest? – przerwał z posępną miną kwatermistrz.

– Melduję się z zapytaniem…

– No pytam przecież, co jest?

– Czy druh, jadąc jutro do miasta, mógłby zakupić dla mojego zastępu trochę materiału? Żółtego i niebieskiego. Potrzebujemy pilnie uszyć proporzec.

– Nie da rady – powiedział kwatermistrz. – Wiesz, co się teraz w kraju dzieje? Jest wolny rynek. Wszystko podrożało. Dosłownie wszystko. Ja nie wiem nawet, czy nie będziemy niedługo musieli zwijać majdanu i wracać do Krakowa.

Zgłupiałem i stałem jak wryty.

– No tak. Mówię ci. Sajgon jakiś. – Po tych słowach odwrócił się i poszedł.

Przez chwilę nie mogłem dojść do siebie. Jaki wolny rynek? – zastanawiałem się. – Dlaczego wszystko podrożało? Jaki sajgon? O co chodziło naszemu kwatermistrzowi?

Minęły dwa tygodnie obozu. Szczęśliwie ominęło mnie szycie proporca, a majdanu, jak ostrzegał kwatermistrz, wcale nie musieliśmy przedwcześnie zwijać. Jego obawy okazały się przesadne, jednak po powrocie do Krakowa zacząłem baczniej interesować się wydarzeniami w Polsce. Zmiany, jakie rozpoczęły się w kraju, postępowały od tego czasu lawinowo. Mój kraj, w którym się wychowałem, nagle zmienił nazwę, godło dostało koronę, a dzielna milicja, surowo strzegąca porządku i bezpieczeństwa, zamieniła się w policję. Gwarant dobrobytu, czyli Polska Zjednoczona Partia Robotnicza, ogłosiła upadek i rozwiązała się. Co więcej, największy i najpotężniejszy przyjaciel naszego kraju, czyli Związek Socjalistycznych Republik Radzieckich, również się rozpadł na kilkadziesiąt państw, dotychczas funkcjonujących w ramach Związku, ale pod rosyjskim butem. W kraju rozpoczęła się tak zwana transformacja ustrojowa. W miejsce socjalistycznych rozwiązań wprowadzano wolnorynkowe mechanizmy i elementy demokracji liberalnej. Stare prawdy stały się nieaktualne. Nowi politycy i działacze natychmiast zaczęli we wszystkich mediach głosić nowe. Można było odnieść wrażenie, że w tym gigantycznym parciu na szkło każdy chciał pokazać, że jest większym demokratą niż pozostali, jak bardzo cierpiał za tak zwanej komuny, jak bardzo kocha naród i jego historię, a jednocześnie – jak święte dla niego są wszelkie uniwersalne prawa człowieka. Jak grzyby po deszczu pojawiali się też politycy prześcigający się w udowadnianiu swojej wierności wartościom chrześcijańskim i przywiązania do Kościoła katolickiego. W programach politycznych niektórych partii pojawiały się nawet propozycje wprowadzenia elementów państwa wyznaniowego.

Dawna jedność w ramach ogólnospołecznego, antykomunistycznego ruchu Solidarność szybko okazała się tylko mitem. Gdy wspólny wróg stracił władzę, gwałtowna wojna na górze przybrała na sile. W dużym uproszczeniu – działacze i politycy wywodzący się z jednego solidarnościowego korzenia podzielili się na dwa zasadnicze obozy. Te zaś ulegały dalszym podziałom. Ostra walka polityczna rozgorzała na dobre. Wraz z przemianami politycznymi rozpoczęły się przemiany gospodarcze. Terapia szokowa ministra Balcerowicza, która, dzięki dużym wyrzeczeniom ze strony społeczeństwa, miała doprowadzić w szybkim tempie do wzrostu stopy życiowej Polaków, przyniosła bolesne zjawiska, w ogóle wcześniej nieznane. Dzika i chaotyczna reprywatyzacja, upadek nierentownych dużych zakładów pracy, zwolnienia grupowe, bezrobocie, bezdomność itp. Strajki pracownicze, które w PRL-u były objawem sprzeciwu wobec komunistycznego reżimu, w latach 90. stały się formą protestu robotników przeciw planowanym masowym zwolnieniom z pracy.

Zmiany zachodziły też w Europie. Jak wspomniałem, w 1991 roku, po siedemdziesięciu latach istnienia, rozpadł się Wielki Brat, czyli Związek Radziecki. Doszło do zjednoczenia jednego z największych agresorów w historii XX wieku, czyli podzielonych dotychczas Niemiec. Czechosłowacja rozpadła się na dwa odrębne kraje – Słowację i Czechy. Z końcem 1991 roku zaczęła się najkrwawsza od zakończenia II wojny światowej wojna w Europie, na terenie Jugosławii. Tym samym rozpoczął się proces rozpadu tego kraju.

W takich warunkach dorastaliśmy. Siłą rzeczy transformacja, która rozpoczęła się w Polsce i w Europie, odbijała się na naszym życiu. Na początku lat 90. moi rodzice, jak tysiące ludzi w tym kraju, po kilkudziesięciu latach pracy przeszli na niemal głodowe emerytury. Tysiące ludzi wykonujących swą pracę przez kilkanaście lub kilkadziesiąt lat musiało niemal z dnia na dzień zająć się czymś innym, przebranżowić się, nauczyć się czegoś zupełnie nowego, żeby po prostu przeżyć. W związku z ogromnym bezrobociem wielu Polaków zaczęło kombinować na własną rękę. Wybuchła fala dzikiego, trochę nielegalnego, drobnego handlu. Na ulicach, placach, skwerach i stadionach jak grzyby po deszczu wyrosły stragany, łóżka polowe z towarem, ledwo sklecone budki oraz legendarne szczęki1. W czasach, gdy w Polsce obowiązywał już wolny handel, a nie było znanych dziś zachodnich sklepów sieciowych, handlowano wszystkim. Dominowały ciuchy i buty przywożone z zachodnich sklepów, ale dla nas nastolatków ważne były też budki, w których sprzedawano… muzykę. Podstawowym nośnikiem muzyki były wtedy kasety magnetofonowe. Powstało wiele nikomu nieznanych wydawnictw muzycznych o bliżej nieokreślonych adresach i pochodzeniu wypuszczających na rynek pirackie kasety najpopularniejszych wtedy twórców zachodniej muzyki pop i dyskotekowej. Idolami początku lat 90. byli tacy wykonawcy, jak Ace of Base, Mr President, MC Hammer, Kylie Minogue, Madonna i wielu innych. Ich utwory grano na wszystkich dyskotekach, a kasety z ich piosenkami sprzedawano bez skrępowania we wszystkich sklepach, sklepikach, kramach i charakterystycznych budkach na kółkach oferujących muzykę. Postpeerelowska Polska była krajem, w którym nikt nie przejmował się prawami autorskimi, a masowe kopiowanie nawet w celach komercyjnych właściwie nie było ścigane. Poza muzyką popularną i dyskotekową polska młodzież mogła poznać twórczość o wiele bardziej ambitnych wykonawców, którzy grając nieco ostrzejszą muzykę, podejmowali w tekstach trudniejsze tematy. Dawali też oni wyraz tej ideologii w swym scenicznym image’u. Początek lat 90. to bowiem czas, w którym szerokim strumieniem wlały się na rynek kasety wykonawców muzyki rockowej, takich jak Guns N՚ Roses, Nirwana, Faith No More, Pearl Jam, The Cure, Joy Division, Red Hot Chili Peppers, a także muzyki metalowej, np. Metallica, Megadeth, Slayer, Sepultura czy Anthrax oraz wielu innych twórców reprezentujących wszelkie style i gatunki muzyczne słyszane w Polsce po raz pierwszy, natomiast znane na Zachodzie od wielu lat. Oprócz muzyki anglojęzycznej można było też bez przeszkód zaopatrzyć się w kasety z muzyką rodzimych wykonawców, tworzących od wielu lat, których twórczość była do tej pory niedostępna szerokiemu gronu odbiorców ze względu na peerelowską cenzurę. W tym miejscu wspomnieć należy na pewno poczciwy Kult z Kazikiem Staszewskim na czele, Róże Europy, T. Love czy dość popularny na początku lat 90. zespół Big Cyc. Podświadomie odczuwałem jednak, że w tym całym zalewie muzyki jest często plastik, komercja i szmira. Miałem wrażenie, że nikt nie śpiewa o tym, co dzieje się naprawdę. Jakby to całe gówno, które rozpętało się w polityce, problemy bezrobotnej Polski, rozpaczliwe pożądanie jakichś nowych, nieskazitelnych autorytetów – jakby ta cała pustka moralna i kulturowa, jaka powstała po upadku starego systemu, ten chaos ideologiczny i światopoglądowy, te nowe kłamstwa wylewające się z ekranu TV i radia, nie obchodziły nikogo. Jakby nie obchodziły rodzimych muzyków czy, innymi słowy, polskich artystów tworzących muzykę.

Był rok 1991. Miałem już całe piętnaście lat; to przecież wiek, w którym zdarza się czasem człowiekowi pomyśleć o życiu odrobinę poważniej. Ja, podobnie jak wielu moich rówieśników, nie wiedziałem, że prawdziwa muzyka jest gdzie indziej.

1 Szczęki – w języku potocznym metalowa konstrukcja, która po rozłożeniu mogła pełnić funkcję prowizorycznego sklepu. Bardzo popularna forma drobnego handlu na targowiskach w Polsce w latach 90. XX wieku.

Nowy ład pełen wad

Był rok 1991, a konkretniej zimowy początek tego roku. Pewnej soboty przyjechał do mnie starszy o kilka lat kuzyn Janusz, którego nie widziałem jakieś pół roku. Mieszkał bowiem na krakowskim Kurdwanowie – osiedlu położonym na południowych peryferiach miasta. Wtedy podróż ze Śródmieścia w tamte okolice była niemal dwugodzinną wyprawą połączoną z licznymi przesiadkami do ledwo co kursujących na Kurdwanów autobusów. Kuzyn Janusz zawsze uchodził za niespokojnego ducha, który wiecznie czegoś poszukuje, ma inny niż ogół sposób bycia i alternatywny sposób na życie. Tym razem ubrany był w starą wytartą czarną bluzę, stare niebieskie dziurawe dżinsy i dziwne wysokie buty z weluru. Na głowie miał fryzurę, której wcześniej chyba nigdzie nie widziałem – stojące na sztorc czarne tłuste włosy wygolone po bokach.

Po krótkiej pogawędce w moim pokoju zwrócił uwagę na regał z kasetami magnetofonowymi. Po szybkim przeglądzie dyskografii zwrócił się do mnie słowami:

– Czemu słuchasz takiego gówna?

– Dlaczego gówna? – zapytałem. – Wszyscy tego słuchają.

– No właśnie, wszyscy – odparł. – Jedna wielka komercja i dyskomulstwo.

No tak – pomyślałem. – Komercja. Oczywiście. Przecież właściwie myślałem to samo, lecz chyba nie potrafiłem tego nazwać. Jednakże termin „dyskomulstwo” był mi nieznany. Nie miałem pojęcia, o co chodzi mojemu kuzynowi.

– Dyskomulstwo? – zapytałem. – To znaczy?

– No tak, dyskomulstwo – powiedział lekko poirytowany. – Muzyka dla prostaków w lakierkach. Dla wieśniaków. Bezmózgów po prostu. Rozumiesz? To są kawałki o dupie Maryny. Takie sranie w banie i śpiewanie.

Po tak dobitnej argumentacji nie miałem więcej pytań. Za tępego prostaka absolutnie się nie uważałem. Za bezmózga też nie. Lakierek nie posiadałem i – o zgrozo, najważniejsze – urodziłem się w Krakowie, więc wieśniakiem też chyba nie byłem. Więc jeżeli mój starszy kuzyn miał rację, to faktycznie, dlaczego słuchałem takiej muzyki?

– Posłuchaj – powiedział kuzyn już na odchodnym. – Wpadnę do ciebie może za jakiś czas. Zostawiam ci dwie kasety. Tylko uważaj na nie, bo zabiję. Posłuchaj porządnej muzyki. Posłuchaj zwłaszcza tekstów. Powiesz mi, co myślisz. No to lecę. Cześć.

Wypowiadając ostatnie zdania, wygrzebał z kieszeni starej wojskowej kurtki dwie kasety magnetofonowe i wręczył mi je. Po chwili pożegnał się grzecznie z krzątającą się w kuchni moją mamą, po czym wyszedł. Ja stałem jeszcze krótką chwilę, trzymając w ręku wręczone mi kasety i myśląc o tym, co powiedział mi kuzyn. Dużo później dowiedziałem się, że tego dnia kuzyn Janusz ledwo uszedł z życiem, uciekając do autobusu przed lokalnymi osiłkami chcącymi udowodnić „dziwadłu”, kto tu rządzi.

Tego dnia wieczorem, kładąc się do snu, postanowiłem odsłuchać pożyczone mi kasety. Obie były marki TDK. Na firmowych okładkach długopisem wypisano nazwy zespołów i poszczególnych utworów. Kasety najwyraźniej były kopiowane wielokrotnie z jakiegoś bliżej nieokreślonego wydawnictwa. Z opisów na okładce wynikało, że były to składanki, czyli zestawienie kawałków różnych zespołów. Jedną z nich, nieprzewiniętą do początku, wsadziłem do magnetofonu i nacisnąłem guzik play. Z głośników dwukaseciaka popłynęło coś na kształt muzyki. Dźwięki proste, niewyraźne, ostre i głośne. Owej muzyce nawet melodyjnie, ale bez żadnej wysublimowanej tonacji, towarzyszył agresywny krzyk wokalisty. Próbowałem się bardzo skupić, aby zrozumieć słowa tejże „piosenki”. Nie było to łatwe, gdyż ze względu na jakość nagrania, ilość szumów i zniekształceń była ogromna, ale jakoś się udało. Dzielny wokalista wykrzykiwał słowa, które brzmiały mniej więcej tak:

Dla zysku, wszystko dla zysku,

Ludzie giną i toczą się wojny.

Dla zysku, wszystko dla zysku,

Politycy rządzą i armie się zbroją!

A ty jesteś potrzebny tylko do pracy,

Aby im pomagać utrzymać się przy władzy.

Cały ten porządek do tego się sprowadza,

Że władza daje kasę, a kasa to władza2.

Zdębiałem. Po odsłuchaniu tego kawałka włączyłem następną kasetę. Oto znów wśród ostrych prostych dźwięków usłyszałem już bardziej melodyjnie wyśpiewane słowa:

Już od wieków wszyscy ludzie

Pochodzący z różnych sfer

Niczym dzieci lubią bawić się.

Zakładają różne maski,

Choć jest im w nich nieraz źle

I bez przerwy oszukują się.

Maskarada w życie wdziera się

Nie zważając, jak i gdzie,

Maskarada, maskarada.

Wszędzie już się czai zdrada.

Za pieniądze każdy sprzeda się3.

Tej nocy już nie usnąłem. Przesłuchałem obie kasety. Nie wiem, co wtedy wydarzyło się w mojej świadomości, ale zauważyłem, że faktycznie to nie jest muzyka o niczym i zapewne nie została stworzona dla kasy. Zobaczyłem, że w banalny i łatwy sposób można przekazać coś, o czym nie śpiewa nikt w tak zwanym oficjalnym obiegu. Mało tego, z wieloma rzeczami, o których śpiewali ci niewyrafinowani muzycy, pomimo moich raptem piętnastu lat zgadzałem się w pełni. Sprzeciw wobec wojen, niewolniczego wyzysku człowieka, wykorzystywania Boga i religii do politycznych celów, faszyzmu, represji, pogardy wobec innych narodów, bezkompromisowej walki o władzę, rujnowania środowiska – to wszystko było w tych piosenkach. Nigdy wcześniej nie słyszałem, żeby ktoś o tym śpiewał tak dobitnie. Jak mogłem się z tym nie zgadzać? Byłem pod wrażeniem tego, że ci raptem przecież o kilka lat starsi ode mnie chłopcy, najwyraźniej wtedy jeszcze bez większego pojęcia o muzyce, potrafili założyć zespoły i wykrzyczeć tak banalne prawdy. Poczułem wtedy, że chciałbym zrobić to samo albo nawet i więcej. Pomyślałem sobie naiwnie, że wszystkie idee, o jakich śpiewają te zespoły, chciałbym wcielać w życie. I być może dawać też przykład innym. Stopniowo narastał więc we mnie bunt.

Właśnie kończyłem podstawówkę. Poznaną właśnie muzyką zaraziłem innego z moich kuzynów, czyli Sławka, który był niemal moim rówieśnikiem. Dzięki swemu wcześniejszemu harcerskiemu doświadczeniu grał bardzo dobrze na gitarze klasycznej.

Pewnego dnia poszliśmy razem do wybranego przez nas XIII Liceum Ogólnokształcącego, aby złożyć podanie o przyjęcie i arkusze ocen uzyskanych w naszych podstawówkach. Sławek w ramach pewnej młodzieńczej prowokacji postanowił wtedy założyć czerwone spodnie. W tamtych czasach, gdy w powszedniej postpeerelowskiej modzie panowała bura szarzyzna, czerwone spodnie mogły być odbierane jako wyraz społecznego odszczepienia.

Było słoneczne popołudnie. Szliśmy pieszo przez krakowską Olszę w stronę Nowych Grzegórzek4. Tam bowiem stoi budynek XIII LO przy ulicy Sądowej. Mijaliśmy pętlę Rakowicką. Ulicami wlokły się zatłoczone przez studentów krakowskie niebieskie autobusy, a także samochody, które przetrwały minioną epokę i nadal służyły Polakom, często do swej naturalnej śmierci. Wszechobecne maluchy, czyli fiaty 126p, duże fiaty 125, polonezy w każdej wersji, żaglówki, czyli skody 105L, wartburgi, żuki i nysy zatruwały duszne powietrze Krakowa. W tamtych czasach jednak samochodów było na tyle mało, że parkowanie odbywało się bez najmniejszych przeszkód. Parkomaty, strefy i karty parkingowe to wynalazki wtedy kompletnie nieznane i niepotrzebne. Wiatr lekko kołysał drzewami i szarpał gdzieniegdzie niedbale przyklejonymi plakatami wyborczymi przypominającymi, że już za parę miesięcy kolejni zbawiciele narodu zasiądą w parlamencie. Facjaty kandydatów, wspaniałe programy wyborcze i logo najprzeróżniejszych partii wyziewały z każdego wolnego skrawka miejskiej przestrzeni. Przystanki, drzewa, słupy i mury – ze wszystkich takich miejsc wylewała się zachęta do głosowania na tych, którzy chcieli nami rządzić. Byli nawet tacy, którzy zakładali partie bez programów i pomysłów, żeby tylko zdobyć mandat, czyli, jak to się mawiało, dorwać się do koryta. Na fali takiego politycznego zamętu i blichtru powstała chociażby Polska Partia Przyjaciół Piwa, która zresztą po zdobyciu mandatów szybko się rozpadła.

Mijaliśmy właśnie stare rondo Mogilskie, po którym tramwaje jeździły jeszcze na poziomie ulicy. Obaj trzymaliśmy w ręku dokumenty, aby złożyć je za chwilę w liceum. Nie było jeszcze istniejącego obecnie hotelu Chopin, w miejscu którego wtedy rozpościerał się mały grzegórzecki park. Usiedliśmy na chwilę w owym parku na pozostałości połamanej ławki. Przed nami rozciągał się widok ogromnego gmaszyska krakowskiego sądu. Po dłuższym milczeniu odezwałem się do kuzyna:

– A może byśmy założyli zespół?

– Zespół? – zapytał Sławek.

– No wiesz, muzyczny. To znaczy kapelę.

– Ale to chyba trzeba umieć grać. Nie?

– Chyba nie. Nie wiem – odparłem. – Chodzi o kapelę punkową. Nie znam się, ale wiesz dobrze, że żeby robić taką muzykę, wystarczy znać raptem parę chwytów.

– I co? Chcesz robić karierę muzyczną? – rzucił z lekkim przekąsem.

– Nie. Może trochę dla jaj. Kiedyś czytałem, że paru chłopaków założyło kapelę. Zrobili kilka kawałków. Potem koncert dla paru kumpli i się rozpadli. Fajnie. Nie? Co ci zależy, taka przygoda.

– Dobra, a kto będzie pisał teksty i o czym będziemy śpiewać? – zapytał kuzyn.

– Ja mogę pisać – odparłem. – A o czym?

Mimochodem spojrzałem na mocno zniszczoną miejską tablicę ogłoszeń. Wisiał na niej plakat wyborczy z nazwiskiem kandydata i hasłem: Nie potrzebujemy żydowskiego kapitału w ojczyźnie!. Pod spodem napis: Stronnictwo Narodowe i groźna facjata kandydata na tle orła białego.

– A co, mało jest tematów? – kontynuowałem. – Wystarczy się rozejrzeć.

Kuzyn chyba nic nie odpowiedział, ale czułem, że pomysł mu się podoba. Po chwili ruszyliśmy dalej w stronę liceum.

Po minięciu gmachu sądu weszliśmy na dziedziniec XIII Liceum Ogólnokształcącego. Była akurat długa przerwa. Na dziedzińcu masa młodzieży. Wyglądało tak, jakby całe liceum wyległo na zewnątrz. Część uczniów siedziała na schodach prowadzących do wejścia, część na ławkach. Inni z kolei siedzieli na trawie w przyszkolnym ogrodzie. Panowała nieznana mi z podstawówki leniwa, wiosenna atmosfera luzu w środku kilkusettysięcznego miasta.

Po przeciśnięciu się przez ciżbę młodzieży wszedłem wraz z kuzynem do budynku i od razu skierowaliśmy swe kroki do sekretariatu. Wśliznąwszy się do środka, stanęliśmy przed obliczem pani sekretarki, która przejrzawszy nasze arkusze ocen, poprosiła dyrektora szkoły, by przyszedł. Do pokoju weszli dyrektor liceum i jego zastępczyni. W sekundę oboje zmierzyli nas – a szczególnie Sławka i jego czerwone, neonowe spodnie – wzrokiem. Wicedyrektorka wzięła do ręki najpierw mój arkusz ocen i po chwili oddała go sekretarce. Następnie w milczeniu wzięła arkusze ocen kuzyna. Gdy je przejrzała, nadal nic nie mówiąc, podała arkusz dyrektorowi, po czym wstrząsnęła nerwowo swą kruczoczarną czupryną i zwróciła się do Sławka:

– Po pierwsze: twoje oceny są fuj, fuj, fuj! Po drugie: nasze liceum to nie twój rejon, więc idź sobie na Azory do czternastki. Po trzecie: jak pójdziesz do dyrektora czternastego liceum, to nie ubieraj tych czerwonych spodni. Taka moja dobra rada. – Wypowiedziawszy te słowa, razem z dyrektorem opuścili sekretariat.

Po wymianie jeszcze paru zdań z sekretarką wyszliśmy z budynku. Dziedziniec był już pusty i padał rzęsisty deszcz.

– Słyszałeś? – zacząłem ze śmiechem. – Jesteś fuj, fuj, fuj!

– Wiesz co?

– No co? – zapytałem.

– Zakładajmy tę kapelę.

Po tych słowach obaj rzuciliśmy się biegiem do autobusu.

Jeszcze tego samego wieczoru usiadłem w moim pokoju, aby skupić się na napisaniu pierwszego tekstu dla nieistniejącego jeszcze zespołu. Mając w głowie na świeżo wydarzenia z tego dnia, zacząłem mimo woli pisać tekst zaczynający się od słów: Każą mi chodzić do szkoły…

Zatrzymałem się na chwilę i przypomniałem sobie nawiedzoną i ekscentryczną panią wicedyrektor liceum. Nagle wpadł mi do głowy rym: …choć wiem, że tam są same matoły.

Tego dnia powstały trzy strofy przyszłej piosenki pod tytułem Każą mi. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie to kawałek najchętniej słuchany i śpiewany przez sympatyków kapeli, której jeszcze nie było.