Cud w Andach - Nando Parrado, Vince Rause - ebook

Cud w Andach ebook

Nando Parrado; Vince Rause

4,9

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Trzynastego października 1972 roku samolot lecący z Urugwaju do Chile, na którego pokładzie było 45 osób, w tym przede wszystkim członkowie studenckiej drużyny rugby, rozbił się w Andach. Trwającą 72 dni gehennę przeżyło 16 osób - kilka zginęło na miejscu, większość zmarła wkrótce wskutek odniesionych ran i wycieńczenia, a także pod lawiną śnieżną, która zasypała szczątki samolotu. Miejsce tragedii było tak niedostępne, że ekipy ratownicze po bezskutecznych próbach wkrótce zaprzestały poszukiwań. Żywności zabrakło po kilku dniach. Kiedy w oczy ocalałych zaczęła zaglądać śmierć głodowa, musieli podjąć najtrudniejszą w życiu decyzję. 

  

Książka dostępna w zasobach: 
Gminny Ośrodek Kultury w Domaniewicach 
Miejsko-Gminna Biblioteka Publiczna w Głuchołazach 
Miejska Biblioteka Publiczna w Łomży (4) 
Gminna Biblioteka Publiczna im. Czesława Chruszczewskiego w Mieścisku 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu 
Miejska i Powiatowa Biblioteka Publiczna w Słupcy 
Biblioteka Publiczna w Stęszewie 
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy (2) 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,9 (14 ocen)
13
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
OlaTrznadel

Nie oderwiesz się od lektury

Po książkę sięgnęłam po obejrzeniu filmu Śnieżne bractwo. Książka napisana z perspektywy jednej z osób, która przeżyła katastrofę. Do przeczytania w jeden wieczór. Opisuje okres przebywania przez bohaterów w Andach i ich zmagania oraz pokazuje perspektywę uczestnika zdarzeń długo po przebytej traumie,ktory dzieli się z nami również informacjami jak potoczyło się jego życie oraz innych uczestników lotu oraz co pomogło przetrwać mu te nieludzkie warunki. Polecam 😊
00
ludvick

Nie oderwiesz się od lektury

Tę książkę, po prostu, trzeba przeczytać.
00

Popularność




 

przełożył

Piotr Lewiński

MUZA SA

 

Tytuł oryginału

Miracle in the Andes

72 days on the mountain and my long trek home

Projekt okładki i stron tytułowych

Mariusz Filipowicz

Zdjęcia

Okładka - pomimo że dołożyliśmy wszelkich starań, nie udało nam się ustalić autora zdjęcia.

Wkładka - drużyna rugby i panorama Andów:wydawca amerykański Random House.

Pozostałe zdjęcia - SIPA PRESS / EAST NEWS.

Redakcja

Dorota Ring

Redaktor prowadzący

Sławomira Gibka

 

ISBN 978-83-7495-069-5

MUZA SAWarszawa 2007

 

Dla Veronique, Veroniki i Cecilii.

Warto było tego dokonać.

Dla was zrobiłbym to wszystko jeszcze raz.

 

Prolog

W pierwszych godzinach nie było nic, żadnego lęku czy smutku, żadnego poczucia upływu czasu, nawet przebłysku myśli czy wspomnienia, tylko czarna i doskonała cisza. Potem pojawiło się światło, blada szara plama dziennego światła, a ja uniosłem się ku niej z ciemności niczym nurek wypływający niespiesznie na powierzchnię. Świadomość przesączała się przez mój mózg jak powolne krwawienie i przebudziłem się, z wielkim trudem, do świata półmroku pomiędzy snem a jawą. Usłyszałem głosy i wyczułem wokół siebie ruchy, ale moje myśli były zmętniałe, a widzenie nieostre. Dostrzegałem tylko ciemne sylwetki i plamy światła i cienia. Kiedy wpatrywałem się zdezorientowany w te niejasne kształty, zauważyłem, że niektóre się poruszają, i wreszcie uprzytomniłem sobie, że jeden z nich pochyla się nade mną.

- Nando, podes ofrme...? Słyszysz mnie? Wszystko w porządku?

Cień przysunął się do mnie, a kiedy wpatrywałem się weń osłupiały, przybrał formę ludzkiej twarzy. Zobaczyłem zmierzwiony kołtun ciemnych włosów i ciemnobrązowe oczy. Była w nich życzliwość - ten ktoś mnie znał - ale i coś jeszcze, jakaś dzikość, twardość, hamowana desperacja.

- No, dalej, Nando, zbudź się!

Dlaczego tak mi zimno? Dlaczego tak strasznie boli mnie głowa? Próbowałem rozpaczliwie wypowiedzieć te myśli, ale moje wargi nie umiały uformować słów, a wysiłek szybko wyczerpał mi siły. Zamknąłem oczy i odpłynąłem z powrotem w cień. Ale wkrótce usłyszałem inne głosy, a gdy otworzyłem oczy, unosiło się nade mną więcej twarzy.

- Czy on jest przytomny? Słyszy cię?

- Powiedz coś, Nando!

- Nie poddawaj się, Nando. Jesteśmy tu z tobą. Zbudź się!

Znów spróbowałem się odezwać, ale wydobyłem z siebie tylko ochrypły szept. Potem ktoś pochylił się tuż nade mną i powiedział mi bardzo powoli do ucha:

- Nando, el avón se estrelló...! Cafmos en los montańas.

Rozbiliśmy się, powiedział. Samolot się rozbił. Spadliśmy w górach.

- Rozumiesz mnie, Nando?

Nie rozumiałem. Słysząc spokojną niecierpliwość, z jaką wypowiedziano te słowa, pojąłem, że było to coś niezwykle ważnego. Nie potrafiłem jednak zgłębić ich znaczenia ani uprzytomnić sobie, że mają coś wspólnego ze mną. Rzeczywistość wydawała się odległa i stłumiona, jakbym został uwięziony we śnie i nie potrafił się przebudzić. Unosiłem się w tym otumanieniu całymi godzinami, ale w końcu moje zmysły jęły się wyostrzać i zdołałem rozejrzeć się w otoczeniu. Od pierwszych mętnych momentów przytomności intrygował mnie unoszący się nade mną rząd łagodnych kolistych świateł. Zidentyfikowałem je teraz jako niewielkie okrągłe okienka samolotu. Uprzytomniłem sobie, że leżę na podłodze kabiny pasażerskiej czarterowego fairchilda, ale gdy spojrzałem w stronę kokpitu, spostrzegłem, że nic w tym samolocie nie wydaje się w porządku. Kadłub przetoczył się na bok, tak że moje plecy i głowa opierały się o dolną część jego prawej ścianki, a nogi miałem wyciągnięte ku uniesionemu przejściu między fotelami. Brakowało większości siedzeń. Kable i rury dyndały z uszkodzonego sufitu, a poszarpane strzępy izolacji zwisały jak brudne szmaty z dziur w obtłuczonych ścianach. Podłoga usiana była bryłkami potrzaskanego plastiku, poskręcanymi kawałkami metalu i innymi luźnymi kawałkami. Był dzień. Powietrze było mroźne i nawet w stanie oszołomienia zdumiała mnie ostrość tego zimna. Całe życie spędziłem w Urugwaju, ciepłym kraju, gdzie także zimy są łagodne. Smaku prawdziwej zimy zaznałem tylko raz, gdy jako szesnastolatek mieszkałem w ramach wymiany uczniów w Saginaw w stanie Michigan. Nie zabrałem tam wówczas żadnych ciepłych ubrań i do dziś pamiętam pierwsze doświadczenie podmuchu zimy prawdziwego Środkowego Zachodu Stanów Zjednoczonych, kiedy wiatr przenikał przez cienką wiosenną kurtkę, a stopy kostniały mi z zimna w lekkich mokasynach. Jednak podmuchy dojmującego chłodu, jakie czuło się teraz w kadłubie, przekraczały moją wyobraźnię. Był to straszliwy, przenikający do szpiku kości mróz, który palił skórę jak kwas. Czułem ten ból w każdej komórce ciała, a gdy dygotałem konwulsyjnie w jego objęciu, każda chwila zdawała się trwać wieczność.

Leżąc na owiewanej przeciągami podłodze samolotu, nie mogłem się w żaden sposób ogrzać. Ale niepokoił mnie nie tylko mróz. Czułem też pulsujący ból w głowie, dudnienie tak przenikliwe i gwałtowne, jakby jakieś dzikie zwierzę, uwięzione w czaszce, próbowało rozpaczliwie się wyszarpać. Dotknąłem ostrożnie czubka głowy. Grudki wyschłej krwi przywarły mi do włosów, a jakieś dziesięć centymetrów nad prawym uchem trzy krwawe rany utworzyły nieregularny trójkąt. Pod skrzepłą krwią wyczułem szorstkie krawędzie złamanej kości, a gdy przycisnąłem ją lekko, ustąpiła elastycznie jak gąbka. Żołądek podszedł mi do gardła, gdy uprzytomniłem sobie, co to znaczy - wciskałem strzaskane kawałki własnej czaszki w powierzchnię mózgu. Serce załomotało mi w piersi. Łapałem powietrze płytkimi haustami. Już miałem wpaść w panikę, gdy zobaczyłem nad sobą te brązowe oczy i rozpoznałem w końcu twarz mego przyjaciela Roberta Canessy.

- Co się stało? - zapytałem. - Gdzie jesteśmy?

Roberto pochylił się, marszcząc brwi, żeby zbadać rany na mojej głowie. Zawsze był poważnym facetem, tak upartym i skupionym, że nazwaliśmy go Muskuł, a gdy spojrzałem mu w oczy, ujrzałem tam całą zaciętość i pewność siebie, z jakiej był znany. W jego twarzy pojawiło się jednak coś nowego, mrocznego i niepokojącego, czego dotąd nie widziałem. Było to udręczone spojrzenie człowieka usiłującego uwierzyć w rzecz niewiarygodną, kogoś zataczającego się w zdumieniu i oszołomieniu.

- Byłeś nieprzytomny przez trzy dni - rzekł beznamiętnie. - Już położyliśmy na tobie kreskę.

Nie miało to dla mnie sensu.

- Co mi się stało? - zapytałem. - Dlaczego jest tak zimno?

- Nando, rozumiesz mnie? - powiedział. - Rozbiliśmy się w górach. Samolot się rozbił. Jesteśmy zdani na własne siły.

Potrząsnąłem słabo głową w wyrazie konsternacji czy zaprzeczenia, ale nie mogłem dłużej negować tego, co się wokół działo. Słyszałem ciche jęki i nagłe krzyki bólu, zacząłem rozumieć, że to odgłosy cierpienia innych ludzi. Zobaczyłem rannych leżących na prowizorycznych posłaniach i hamakach w całym kadłubie i inne postacie pochylone, by im pomóc, rozmawiające ze sobą cicho, kiedy chodziły spokojnie i planowo po kabinie. Zauważyłem po raz pierwszy, że przód mojej koszuli pokrywa wilgotna brązowa skorupa. Kiedy dotknąłem jej czubkiem palca, okazała się lepka i skrzepła. Uprzytomniłem sobie, że ta żałosna breja to moja przyschnięta krew.

- Rozumiesz, Nando? - zapytał znów Roberto. - Pamiętasz, byliśmy w samolocie... lecieliśmy do Chile...

Zamknąłem oczy i skinąłem głową. Wyszedłem już z półmroku, dezorientacja nie chroniła mnie dłużej przed prawdą. Rozumiałem, a gdy Roberto ostrożnie zmywał mi z twarzy zeskorupiałą krew, zacząłem też sobie przypominać.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Przed wypadkiem

Był piątek, 13 października. Żartowaliśmy sobie z tego - przelatywać przez Andy w taki pechowy dzień, ale młodzi ludzie często robią takie żarty. Nasz lot rozpoczął się dzień wcześniej w Montevideo, moim rodzinnym mieście, a naszym miejscem przeznaczenia było Santiago w Chile. Wyczarterowany fairchild o dwóch silnikach turbośmigłowych wiózł moją drużynę rugby - Klub Rugby Starych Chrześcijan - na pokazowy mecz z czołowym zespołem chilijskim. Na pokładzie było czterdzieści pięć osób, w tym czterech członków załogi - pilot, drugi pilot, mechanik i steward. Większość pasażerów stanowili moi koledzy z drużyny, ale towarzyszyli nam też znajomi, członkowie rodzin i inni nasi kibice, także moja matka Eugenia i młodsza siostra Susy, które siedziały w jednym rzędzie ze mną po drugiej stronie przejścia. Początkowo planowaliśmy bezpośredni przelot do Santiago, co miało potrwać jakieś trzy i pół godziny. Ale po kilku godzinach lotu doniesienia o złej pogodzie w górach zmusiły Julio Ferradasa, pilota, do lądowania w Mendozie, starym hiszpańskim mieście kolonialnym, położonym nieco na wschód od przedgórzy Andów.

Wylądowaliśmy tam w porze obiadu, licząc na to, że podej-miemy lot w ciągu paru godzin. Ale prognoza pogody nie była zachęcająca i wkrótce stało się jasne, że będziemy musieli przenocować. Żadnemu z nas nie uśmiechało się tracenie dnia naszej wycieczki, ale Mendoza była uroczym miejscem, zatem postanowiliśmy jak najlepiej wykorzystać pobyt. Część chłopaków siedziała w kawiarenkach przy szerokich, wysadzanych drzewami bulwarach Mendozy albo wybrała się na zwiedzanie zabytkowych okolic miasta. Spędziłem to popołudnie z kilkoma przyjaciółmi, oglądając wyścigi samochodowe na podmiejskim torze. Wieczorem wybraliśmy się do kina, inni poszli potańczyć z nowo poznanymi argentyńskimi dziewczynami. Moja matka i Susy buszowały w tym czasie po ciekawych miejscowych sklepach z upominkami, kupując prezenty dla znajomych w Chile oraz rodziny i przyjaciół. Matka bardzo się ucieszyła, znalazłszy w małym butiku parę czerwonych bucików dla niemowląt, które uznała za doskonały prezent dla małego synka mojej starszej siostry Gracieli.

Nazajutrz rano większość nas spała dłużej, a po przebudzeniu się mieliśmy ochotę wyjechać, ale nadal nie było żadnych wieści o odlocie, zatem wszyscy ruszyliśmy własnymi drogami pozwiedzać jeszcze Mendozę. Wreszcie otrzymaliśmy informację, by zebrać się na lotnisku punktualnie o pierwszej po południu, po przybyciu jednak stwierdziliśmy, że Ferradas i drugi pilot Dante Lagurara nie zdecydowali jeszcze, czy odlecimy. Zareagowaliśmy frustracją i gniewem, żadne z nas nie rozumiało jednak, jak trudną decyzję musieli podjąć piloci. Prognozy pogody tego ranka przestrzegały przed turbulencjami na trasie naszego przelotu, ale po rozmowie z pilotem transportowca, który właśnie przyleciał z Santiago, Ferradas nabrał pewności, że nasz fairchild przeleci bezpiecznie nad rejonem niepogody. Bardziej kłopotliwą sprawą była pora dnia. Zrobiło się już wczesne popołudnie. Zanim wszyscy znaleźliby się na pokładzie i załatwiono by wszelkie konieczne formalności z

władzami lotniska, byłoby dobrze po drugiej. Po południu ciepłe prądy unoszą się znad argentyńskich przedgórzy, spotykając lodowate powietrze ponad linią wiecznego śniegu, co powoduje zdradliwą niestabilność atmosfery nad górami. Nasi piloci wiedzieli, że to najbardziej niebezpieczna pora na przelot nad Andami. Nie można było przewidzieć, gdzie mogą uderzyć te wirujące prądy, a gdyby nas porwały, samolotem rzucałoby jak zabawką.

Z drugiej strony - nie mogliśmy pozostać w Mendozie. Lecieliśmy Fairchildem F-227 wynajętym od urugwajskich sił powietrznych. Prawo argentyńskie nie zezwala obcym samolotom wojskowym zatrzymywać się na terytorium tego kraju dłużej niż dwadzieścia cztery godziny. Nasz czas już prawie upłynął, tak więc Ferradas i Lagurara musieli podjąć szybką decyzję - wystartować do Santiago i stawić czoło popołudniowemu niebu czy polecieć z powrotem do Montevideo i zakończyć nasze wakacje?

Kiedy piloci rozważali różne możliwości, nasza niecierpliwość rosła. Straciliśmy już dzień z chilijskiej wycieczki i frustrowała nas perspektywa utraty kolejnego. Byliśmy odważnymi młodymi ludźmi, nieustraszonymi i zarozumiałymi, i gniewało nas, że wakacje przeciekają nam przez palce z powodu, jak sądziliśmy, lękliwości naszych pilotów. Nie kryliśmy się z tym. Zobaczywszy pilotów na lotnisku, zaczęliśmy szydzić z nich i gwizdać. Pokpiwaliśmy z nich, podając w wątpliwość ich kompetencje.

- Wynajęliśmy was, żeby dolecieć do Chile - krzyknął ktoś - i tego od was oczekujemy!

Nie można stwierdzić, czy nasze zachowanie wpłynęło na ich decyzję - chyba ich jednak poruszyło - ale w końcu, po kolejnych konsultacjach z Lagurarą, Ferradas obrzucił spojrzeniem tłumek czekający niespokojnie na odpowiedź i oznajmił, że podejmą lot do Santiago. Zareagowaliśmy na te wieści hałaśliwymi okrzykami.

Fairchild wystartował ostatecznie z lotniska w Mendozie o drugiej osiemnaście czasu miejscowego. Wzbiliśmy się w powietrze, samolot przechylił się ostro na prawe skrzydło i już niebawem lecieliśmy na południe, a na prawo od nas, na zachodnim horyzoncie, wznosiły się Andy argentyńskie. Przez okienka po prawej stronie kadłuba przyglądałem się górom, które wystrzelały z suchego płaskowyżu pod nami niczym czarny miraż, tak ponure i majestatyczne, tak zdumiewająco rozległe i ogromne, że na sam ich widok czułem gwałtowne bicie serca. Ich czarne granie, zakorzenione w masywnych wybrzuszeniach skały macierzystej, z olbrzymimi podstawami ciągnącymi się na przestrzeni kilometrów, górowały nad równiną, jeden szczyt tuż za drugim niczym mury jakiejś kolosalnej warowni. Nie byłem młodzieńcem o inklinacjach poetyckich, ale majestat, z jakim się wznosiły, zdawał się nieść przestrogę, i trudno było nie traktować ich jak żywych stworzeń, mających umysły i serca, i jakąś pradawną, złowieszczą świadomość. Nic dziwnego, że dawni mieszkańcy traktowali te góry jak miejsca święte, wrota do nieba i siedzibę bogów.

Urugwaj to kraj nizinny i podobnie jak w wypadku moich towarzyszy podróży, moja wiedza o Andach, czy o jakichkolwiek zresztą górach, ograniczała się do tego, co przeczytałem w książkach. W szkole uczyliśmy się, że Andy to najdłuższy łańcuch górski świata, biegnący wzdłuż Ameryki Południowej od Wenezueli na północy po Ziemię Ognistą na południowym krańcu kontynentu. Wiedziałem też, że jest to drugi co do wysokości łańcuch naszej planety, pod względem średniej wysokości ustępujący jedynie Himalajom.

Słyszałem, jak nazywano Andy jednym z wielkich cudów geologicznych Ziemi, a widok z samolotu pozwolił mi zrozumieć instynktownie, co to właściwie znaczy. Na północy, południu i zachodzie góry rozciągały się jak okiem sięgnąć i choć były odległe o wiele kilometrów, dzięki samej wysokości i masie zdawały się nieprzebyte. Dla nas były takie w istocie. Nasze miejsce przeznaczenia, Santiago, leży niemal dokładnie na zachód od Mendozy, ale rejon Andów, oddzielający te dwa miasta, to jeden z najwyższych odcinków całego łańcucha, wznoszące się tu szczyty należą do najwyższych w świecie. Gdzieś tam, na przykład, była Aconcagua, najwyższa góra półkuli zachodniej i jedna z siedmiu najwyższych na Ziemi. Mając 6960 m wysokości, jest tylko o 1888 m niższa od Everestu, a za sąsiadów ma takich gigantów, jak Mercedario (6800 m) i Tupongato (6570 m). Otoczenie dla tych kolosów stanowią dzikie pustkowia z innymi wielkimi szczytami wysokości od 5300 do 6500 m, którym nawet nie nadano nazwy.

Ponieważ na drodze wznosiły się tak wyniosłe szczyty, nie było szans na to, by nasz fairchild, o maksymalnym pułapie lotu 7500 m, mógł obrać bezpośredni kurs na zachód do Santiago. Zamiast tego piloci wytyczyli trasę, która biegła jakieś 150 kilometrów na południe od Mendozy nad przełęcz Planchon, wąski korytarz wśród gór o grzbietach na tyle niskich, że mógł tam przelecieć samolot. Mieliśmy polecieć na południe wzdłuż wschodnich przedgórzy Andów, mając góry zawsze po prawej, dopóki nie dotrzemy do przełęczy, potem skręcić na zachód i lawirować między górami. Minąwszy szczyty po stronie chilijskiej, mieliśmy wziąć kurs na północ, kierując się prosto na Santiago. Lot planowano mniej więcej na półtorej godziny. W Santiago mieliśmy być przed zmrokiem.

Na pierwszym odcinku trasy niebo było spokojne i w niespełna godzinę dotarliśmy w pobliże przełęczy Planchon. Nie znałem, ma się rozumieć, tej nazwy ani żadnych szczegółów trasy. Nie mogłem jednak nie zauważyć, że po wielu kilometrach lotu, kiedy góry były zawsze w oddali od zachodu, skręciliśmy na zachód, lecąc teraz bezpośrednio ku sercu Kordyliery. Siedząc w fotelu przy oknie po lewej stronie, mogłem obserwować, jak płaski, pozbawiony wyrazu krajobraz pod nami zdaje się wyskakiwać z ziemi, tworząc najpierw poszarpane przedgórza, a potem dźwiga się i załamuje w straszliwe skłębienia prawdziwych gór. Ostre jak płetwy rekina granie wznosiły się niby wyniosłe czarne żagle. Groźne szczyty strzelały w górę na kształt gigantycznych grotów włóczni czy poszczerbionych ostrzy toporów. Wąskie doliny polodowcowe rozcinały strome zbocza, tworząc szeregi głębokich, krętych, zapełnionych śniegiem korytarzy, które spiętrzały się i fałdowały w dziki, nieskończony labirynt lodu i skał. Była zima, pora, gdy temperatura w Andach spada regularnie do minus trzydziestu pięciu stopni, a powietrze jest suche jak na pustyni. Lawiny, śnieżyce i mordercze podmuchy wiatru są na porządku dziennym. Opady śniegu sięgają ponad trzydziestu metrów na sezon. W górach nie dostrzegałem żadnych kolorów, tylko stonowane plamy czerni i szarości. Żadnej miękkości, żadnego życia, tylko skała, śnieg i lód.

Kiedy spojrzałem w dół na całą tę poszarpaną dzikość, mogłem tylko roześmiać się z arogancji każdego, kto sądzi, że człowiek opanował Ziemię.

Wyglądając przez okno, zauważyłem, że zbierają się pasemka mgły, potem poczułem czyjąś dłoń na ramieniu.

- Nando, zamień się ze mną miejscami. Chcę popatrzeć na góry.

To mój przyjaciel Panchito, który siedział w fotelu obok. Skinąłem głową i podniosłem się. Kiedy stanąłem, by zamienić się miejscami, ktoś krzyknął:

- Nando, orientuj się!

Obróciłem się w samą porę, by złapać piłkę do rugby, ciśniętą z tyłu kabiny. Wykonałem podanie do przodu i opadłem na fotel. Wszędzie wokół śmiano się i rozmawiano, ludzie przesiadali się z miejsca na miejsce, odwiedzając znajomych. Niektórzy przyjaciele, w tym mój najstarszy amigo Guido Magri, siedzieli z tyłu samolotu, grając w karty z kilkoma członkami załogi, między innymi ze stewardem, ale gdy piłka zaczęła odbijać się po kabinie, steward postąpił krok naprzód, próbując uspokoić towarzystwo.

- Odłóżcie piłkę! - krzyknął. - Uspokójcie się i zajmijcie miejsca!

Ale my byliśmy młodymi rugbystami podróżującymi z przyjaciółmi i nie chcieliśmy się uspokoić. Nasz zespół, Starzy Chrześcijanie z Montevideo, należał do najlepszych drużyn w Urugwaju i poważnie traktowaliśmy nasze regularne mecze. Ale w Chile mieliśmy odbyć tylko spotkanie pokazowe, zatem tak naprawdę cała ta wycieczka była dla nas odpoczynkiem, a na pokładzie panowała atmosfera początku wakacji.

Fajnie było podróżować z przyjaciółmi, zwłaszcza z tymi. Tak wiele razem przeszliśmy - wszystkie te lata nauki i treningu, załamujące porażki, z trudem wywalczone zwycięstwa. Dorastaliśmy jako koledzy z zespołu, wspierając się, ucząc się ufać sobie nawzajem, kiedy sytuacja była ciężka. Ale gra w rugby ukształtowała nie tylko nasze przyjaźnie, ale i charaktery, i zbliżyła nas jak braci.

Wielu członków Starych Chrześcijan znało się od ponad dziesięciu lat, odkąd jako szkolni rugbyści graliśmy pod kierunkiem braci chrześcijan irlandzkich (bracia chrześcijanie irlandzcy - rzymskokatolicka organizacja religijna, założona w Irlandii w 1802 roku w celu prowadzenia działalności edukacyjnej - przyp. tłum.) w szkole Stella Maris. Bracia chrześcijanie przybyli do Urugwaju z Irlandii na początku lat 50. XX wieku na zaproszenie grupy katolickich rodziców, którzy chcieli otworzyć prywatną szkołę katolicką w Montevideo. Pięciu braci odpowiedziało na to wezwanie i w 1955 roku stworzyli college Stella Maris, prywatną szkołę dla chłopców w wieku od dziewięciu do szesnastu lat, zlokalizowaną w sąsiedztwie dzielnicy Carrasco, gdzie mieszkała większość uczniów.

Dla braci chrześcijan pierwszym celem edukacji katolickiej było formowanie charakteru, a nie intelektu, a w ich metodach nauczania kładziono nacisk na dyscyplinę, pobożność, bezinteresowność i szacunek. Aby pielęgnować te cnoty poza klasą szkolną, bracia hamowali w nas naturalną u Latynosów namiętność do piłki nożnej - gry, która w ich przekonaniu rozbudzała samolubstwo i egotyzm - kierując nas ku twardszej, bardziej przyziemnej grze w rugby. Ten popularny na Wyspach Brytyjskich sport w naszym kraju pozostawał praktycznie nieznany. Początkowo gra wydawała się nam dziwna - tak brutalna i bolesna, tyle przepychanek i żadnych popisów na otwartym polu. Ale bracia chrześcijanie mocno wierzyli, że opanowanie tego sportu wymaga tych samych cech, jakich potrzeba, aby prowadzić przyzwoite życie katolika - pokory, nieustępliwości, samodyscypliny i poświęcenia dla innych - i byli zdeterminowani nauczyć nas w to grać, i to grać dobrze. Szybko zrozumieliśmy, że kiedy bracia wytkną sobie jakiś cel, mało co może ich od tego odwieść. Odłożyliśmy zatem nasze piłki futbolowe i zapoznaliśmy się z używaną w rugby grubą, wykonaną ze świńskiej skóry owalną piłką o spiczastych końcach.

Podczas długich, twardych ćwiczeń na polach za szkołą bracia wdrażali nas od podstaw we wszystkie surowe arkana gry - otwarte młyny i maule, młyny zwarte i wybicia, sposoby kopania, podawania i szarżowania. Wpojono nam, że choć rugbyści nie noszą ochraniaczy ani kasków, będziemy grać agresywnie i z wielką fizyczną odwagą. Ale rugby to coś więcej niż pokaz brutalnej siły, wymaga solidnej strategii, szybkiego myślenia i zwinności. Nade wszystko jednak niewzruszonego zaufania między członkami zespołu. Bracia tłumaczyli nam, że gdy jeden z naszych kolegów upadnie lub zostanie powalony na ziemię, „staje się trawą”. Tak nazywali sytuację, gdy powalonego gracza przeciwnicy mogą stratować i zdeptać, jakby stanowił część murawy. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich nas nauczyli, było to, jak się zachować, kiedy członek naszej drużyny stanie się trawą.

- Musicie stać się jego ochraniaczem. Musicie się poświęcić, aby go osłonić. Musi wiedzieć, że może na was liczyć.

Dla braci chrześcijan rugby było czymś więcej niż grą, był to sport podniesiony do rangi dyscypliny moralnej. Jej istotę stanowiło niewzruszone przekonanie, że żaden inny sport nie wpaja tak gruntownie doniosłości dążenia, cierpienia i poświęcenia na drodze do wspólnego celu. Bracia akcentowali to tak żarliwie, że musieliśmy w to uwierzyć, a gdy pogłębiło się nasze zrozumienie gry, sami się przekonaliśmy, że mają oni rację.

Mówiąc najprościej, celem gry w rugby jest przejęcie kontroli nad piłką - zwykle dzięki kombinacji sprytu, szybkości i brutalnej siły - a potem zręczne podawanie jej od jednego pędzącego gracza do następnego, aby położyć ją na polu punktowym przeciwnika lub kopnięciem przerzucić nad poprzeczką jego bramki. Rugby może być grą o oszałamiającej szybkości i ruchliwości, grą precyzyjnych podań i błyskotliwych uników. Dla mnie jednak jej istotę stanowi brutalna, kontrolowana bijatyka, zwana młynem, niejako najbardziej charakterystyczna zagrywka tej dyscypliny. W młynie zawodnicy obu drużyn zwierają się w ścisłe grupy, głębokości trzech rzędów, przykucnięci gracze stoją obok siebie ramię w ramię ze splecionymi rękoma, tworząc zbity ludzki klin. Obie części młyna stają naprzeciw siebie, a gracze pierwszej linii stykają się barkami z pierwszą linią przeciwnika, tworząc nieregularny zamknięty krąg. Na dany sygnał piłka zostaje wrzucona w ten krąg, a zawodnicy obu zespołów tworzący młyn usiłują odepchnąć przeciwnika jak najdalej od niej, aby któryś z własnych graczy pierwszej linii mógł ją wykopać do tyłu między nogami kolegów z zespołu, gdzie czeka młynarz, który wyrwie ją i poda obrońcy, a ten rozpocznie atak.

Gra wewnątrz młyna bywa brutalna - kolana uderzają o skronie, łokcie wstrząsają szczękami, golenie są stale zakrwawione od kopniaków ciężkimi butami na korkach. Jest to surowa, twarda robota, ale wszystko błyskawicznie się zmienia, kiedy młynarz wybije piłkę i rozpocznie się atak. Zwykle najpierw podaje się do ruchliwego pomocnika środkowego, który robi unik przed nadbiegającymi przeciwnikami, zyskując czas, aby gracze za nim znaleźli się na otwartym polu. Pomocnik środkowego, nim zostanie obalony, strzela piłką z powrotem do środkowego napastnika, który uchyla się przed jednym szarżującym, ale zostaje podcięty przez kolejnego, a padając, podaje piłkę skrzydłowemu. Teraz piłka przemieszcza się ostro między graczami ataku - skrzydłowy do flankowego, do środkowego i znów do skrzydłowego, a każdy z nich przebija się, wykręca, nurkuje albo przepycha się do przodu, zanim szarżujący ściągną ich na ziemię. Zawodnicy będący w posiadaniu piłki będą po drodze chwytani. Kiedy piłka wypadnie na aut, formowane będą młyny otwarte, każdy metr drogi naprzód okupiony będzie walką, ale ostatecznie jeden z naszych znajdzie odpowiedni kąt ataku, jakiś wąski prześwit, i ostatnim wysiłkiem przebije się przez obrońców i zanurkuje na pole punktowe, zdobywając punkty. W taki oto sposób cały ten dyszący mozół młyna zmienia się w olśniewający taniec. I żaden pojedynczy zawodnik nie może tu sobie przypisywać zasługi. Punkty przyłożenia zostały zdobyte metr po metrze poprzez akumulację zbiorowego wysiłku i bez względu na to, kto ostatecznie przeniósł piłkę na pole punktowe, chwała należy się nam wszystkim.

Moje zadanie w młynie polegało na ustawieniu się za pochylonym pierwszym rzędem, z głową wklinowaną między ich biodra, z ramionami opartymi o ich uda i rękoma rozpostartymi na ich plecach. Po rozpoczęciu gry ruszałem z całej siły naprzód, próbując pchnąć młyn przed siebie. Doskonale pamiętam to uczucie - początkowo masa zawodników przeciwnika wydaje się nieustępliwa, nie do poruszenia. A jednak zapierasz się o murawę, wytrzymujesz impas, nie dajesz za wygraną. Pamiętam, jak w chwilach skrajnego wysiłku parłem naprzód, póki nie wyciągnąłem całkowicie nóg, z ciałem nisko pochylonym, wyprostowanym i równoległym do ziemi, pchając beznadziejnie coś, co przypominało twardy kamienny mur. Czasami impas zdawał się trwać wiecznie, ale jeśli utrzymaliśmy pozycje i każdy robił, co do niego należało, opór łagodniał, i jakimś cudem nieporuszony obiekt zaczynał się z wolna przesuwać. Warto zauważyć jedno - w chwili sukcesu nie da się oddzielić własnego indywidualnego wysiłku od wysiłku całego młyna. Nie sposób określić, gdzie kończy się nasza siła, a zaczynają starania pozostałych. W pewnym sensie przestaje się istnieć jako indywidualna istota ludzka. Na krótki moment zapomina się o sobie. Stajemy się cząstką czegoś większego i potężniejszego niż tylko my sami. Nasz wysiłek, nasza wola znikają w kolektywnej woli zespołu, a jeśli ta wola zostanie zjednoczona i ześrodkowana, drużyna rusza naprzód i w jakiś cudowny sposób młyn przesuwa się z miejsca.

Dla mnie na tym polega istota rugby. Żaden inny sport nie daje człowiekowi tak intensywnego poczucia bezinteresowności i wspólnego celu. Pewnie dlatego rugbyści z całego świata czują taką namiętność do tej gry i takie poczucie braterstwa. Jako młody chłopak nie potrafiłem oczywiście ująć tego w słowa, ale rozumiałem, i rozumieli to moi koledzy, że ten sport ma w sobie coś szczególnego, a pod kierunkiem braci chrześcijan budziło się w nas namiętne zamiłowanie do niego, ono kształtowało nasze przyjaźnie i nasze życia. Przez osiem lat całe serce wkładaliśmy w tę grę - bractwo młodych chłopaków o latynoskich imionach, uprawiających ten brytyjski sport pod słonecznym niebem Urugwaju i z dumą obnoszących zielone koniczynki na mundurkach. Rugby tak bardzo zrosło się z naszym życiem, że gdy jako szesnastolatkowie kończyliśmy Stella Maris, wielu z nas nie mogło znieść myśli, że dni naszej gry dobiegły końca. Zbawieniem okazał się dla nas Klub Starych Chrześcijan, prywatna drużyna rugby utworzona w 1965 roku przez dawnych absolwentów, aby dać rugbystom szansę kontynuowania gry po ukończeniu szkoły...

Kiedy bracia chrześcijanie irlandzcy przybyli po raz pierwszy do Urugwaju, mało kto widział tam wcześniej mecz rugby, ale pod koniec lat 60. sport ten zdobywał sobie popularność i Starzy Chrześcijanie mogli już grać z wieloma dobrymi zespołami. W 1965 roku weszliśmy do Narodowej Ligi Rugby i wkrótce wywalczyliśmy sobie pozycję jednego z czołowych zespołów Urugwaju, wygrywając mistrzostwa kraju w 1968 i 1970 roku. Zachęceni tym sukcesem, zaczęliśmy organizować mecze w Argentynie i wkrótce odkryliśmy, że potrafimy dotrzymać pola najlepszym tamtejszym zespołom. W1971 roku polecieliśmy do Chile, gdzie dobrze nam poszło w meczach przeciw mocnym przeciwnikom, w tym narodowej drużynie tego kraju. Podróż okazała się takim sukcesem, że postanowiono, iż powrócimy tam w 1973 roku. Od miesięcy wyczekiwałem tego wyjazdu, a teraz, rozglądając się po kabinie pasażerów, nie miałem wątpliwości, że moi koledzy z zespołu czują to samo. Tak wiele przeszliśmy razem. Wiedziałem, że przyjaźnie, jakie nawiązałem w drużynie, przetrwają przez całe życie, a rozglądając się po samolocie, rad byłem, widząc, że jest ze mną tylu przyjaciół. Był tam Coco Nicholich, grający na pozycji zamka, jeden z największych i najsilniejszych zawodników zespołu. Enrique Platero, poważny i stateczny, był naszym filarem - jednym z tych krzepkich gości, co to pomagają zakotwiczyć pierwszą linię młyna. Roy Harley był napastnikiem flankowym - wykorzystywał swoją szybkość, by wyminąć szarżujących i zostawić ich z pustymi rękami. Roberto Canessa był skrzydłowym, jednym z najsilniejszych i najtwardszych graczy reprezentacji. Arturo Noguiera był naszym pomocnikiem środkowego, mistrzem dalekich podań i najlepiej kopiącym w zespole. Wystarczyło spojrzeć na Antonia Vizintina, o mocnych plecach i byczym karku, by stwierdzić, że to jeden z napastników pierwszej linii, który brał na siebie większość ciężaru młyna. Gustavo Zerbino - którego odwagę i determinację zawsze podziwiałem - był wszechstronnym graczem, obsadzał wiele pozycji. A Marcelo Perez del Castillo, inny napastnik flankowy, był bardzo szybki, bardzo odważny, wspaniale atakował z piłką i zaciekle szarżował. Marcelo był też kapitanem drużyny, przywódcą, któremu ufaliśmy nad życie. To on wpadł na pomysł powtórnego wyjazdu do Chile i ciężko pracował, by to umożliwić - wyczarterował samolot, wynajął pilotów, zorganizował mecze i rozbudził w nas ogromny zapał do tej podróży.

Byli też inni - Alexis Hounie, Gastón Costemalle, Daniel Shaw - wszyscy świetni gracze i moi przyjaciele. Ale moim najstarszym przyjacielem był Guido Magri. Poznałem go pierwszego dnia nauki w Stella Maris - miałem wtedy osiem lat, Guido był o rok starszy - i od tej pory staliśmy się nierozłączni. Razem dorastaliśmy, graliśmy w piłkę nożną i obaj uwielbialiśmy motocykle, auta i wyścigi samochodowe. Jako piętnastolatkowie obaj dostaliśmy motorowery, w których wprowadziliśmy głupie modyfikacje - usuwając tłumiki, kierunkowskazy i błotniki - i jeździliśmy na nich do Las Delicias, słynnej lodziarni w sąsiedztwie, gdzie pożeraliśmy wzrokiem dziewczęta z pobliskiej szkoły Sagrado Corazón, w nadziei, że zaimponują im nasze podrasowane pojazdy. Guido był przyjacielem, na którym można polegać, miał poczucie humoru i często się śmiał, był też znakomitym młynarzem, szybkim i sprytnym jak lis, o zręcznych rękach i wielkiej odwadze. Pod kierunkiem braci chrześcijan obaj pokochaliśmy z czasem rug-by z nieokiełznaną namiętnością. Z sezonu na sezon pracowaliśmy ciężko nad naszymi umiejętnościami, a kiedy miałem piętnaście lat, obaj zdobyliśmy już miejsce w Pierwszej Piętnastce Stella Maris, pierwszym składzie zespołu. Po ukończeniu szkoły przeszliśmy do Starych Chrześcijan i przez kilka szczęśliwych sezonów prowadziliśmy życie towarzyskie na wysokich obrotach, godne młodych rugbystów. Dla Guida to awanturnictwo zakończyło się nagle trzy lata przed naszym lotem do Santiago, kiedy zakochał się w pięknej córce pewnego chilijskiego dyplomaty. Została jego narzeczoną i przez wzgląd na nią dobrze się teraz prowadził.

Po zaręczynach Guida rzadziej go widywałem i więcej czasu spędzałem z innym wielkim przyjacielem - Panchitem Abalem. Panchito, rok młodszy ode mnie, był absolwentem Stella Maris i byłym graczem pierwszego składu szkoły, ale poznaliśmy się dopiero kilka lat wcześniej, kiedy wszedł do Starych Chrześcijan. Z miejsca zostaliśmy przyjaciółmi i przez następne lata staliśmy się sobie bliscy jak bracia, łączyło nas silne poczucie koleżeństwa i głęboka sympatia, chociaż wielu osobom musieliśmy się wydawać nieprawdopodobną parą. Panchito był naszym skrzydłowym, a pozycja ta wymaga połączenia szybkości, siły, inteligencji, ruchliwości i błyskawicznych reakcji. Jeśli w rugby jakąś pozycję można nazwać prestiżową, to właśnie skrzydłowego, a Panchito doskonale się nadawał do tej roli. Długonogi i barczysty, wściekle szybki i zwinny jak gepard, grał z taką naturalną gracją, że nawet jego najbardziej olśniewające ruchy zdawały się swobodne i naturalne. Ale dla Panchita wszystko było takie, zwłaszcza jego druga wielka namiętność - uganianie się za pięknymi dziewczętami. Nie przeszkadzało mu w tym, ma się rozumieć, to, że był blondynem atrakcyjnym jak gwiazdor filmowy, bogatym, wysportowanym i obdarzonym naturalną charyzmą, o której większość nas mogła tylko pomarzyć. W owym czasie wierzyłem, że nie istnieje kobieta, która by mu się oparła, gdyby wziął ją sobie na cel. Bez trudu znajdował sobie dziewczyny, najwyraźniej same się do niego garnęły, a podrywał je z taką łatwością, że czasem zakrawało to na magię. Raz, na przykład, podczas przerwy w połowie meczu, powiedział do mnie:

- Umówiłem nas z dwiema dziewczynami po grze. Te dwie, tam w pierwszym rzędzie.

Spojrzałem w tamtą stronę. Nigdy przedtem ich nie widzieliśmy.

- Ale jakim cudem? - zapytałem. - Przecież wcale nie schodziłeś z boiska!

Panchito zbył pytanie wzruszeniem ramion, a ja przypomniałem sobie, że na początku meczu biegł za piłką, która wypadła za boisko niedaleko miejsca, gdzie siedziały tamte dziewczyny. Miał tyle czasu, by się uśmiechnąć i rzucić kilka słów, ale jemu to wystarczyło.

Ze mną było inaczej. Podobnie jak Panchito z pasją uprawiałem rugby, ale gra nie przychodziła mi bez wysiłku. Jako dziecko złamałem obie nogi podczas upadku z balkonu, a po urazie pozostał mi nieco koślawy chód, który pozbawił mnie zwinności wymaganej do gry na bardziej prestiżowych pozycjach. Ale byłem wysoki, twardy i szybki, dlatego zrobili ze mnie napastnika drugiej linii. My, napastnicy, byliśmy dobrymi żołnierzami piechoty, zawsze zderzaliśmy się barkami w otwartych młynach i maulach, przetaczaliśmy się w młynach zwartych i rzucaliśmy się na piłkę po wybiciach. Napastnicy są zwykle największymi i najsilniejszymi graczami w zespole, a chociaż należałem do najwyższych, byłem szczupły jak na swój wzrost. Kiedy na boisku zaczynały latać ciała potężnych zawodników, tylko dzięki ciężkiej pracy i determinacji mogłem dotrzymać im pola.

Umawianie się z dziewczynami także wymagało ode mnie znacznego wysiłku, ale nigdy nie przestałem próbować. Miałem nie mniejszą obsesję na tym punkcie niż Panchito, ale choć marzyłem o byciu tak naturalnym uwodzicielem jak on, wiedziałem, że mnie w tym deklasuje. Trochę nieśmiały, tykowaty z długimi kończynami, o przeciętnym wyglądzie, w okularach w grubej rogowej oprawie, musiałem uznać fakt, że dla większości dziewczyn nie byłem nikim nadzwyczajnym. Nie żebym narzekał na brak popularności - i ja miałem swój przydział randek - ale skłamałbym, mówiąc, że dziewczyny ustawiały się w kolejce do Nanda. Musiałem się nieźle napracować, żeby zainteresować którąś, ale i tak nie zawsze wychodziło, jak planowałem. Raz, na przykład, po wielu miesiącach starań, udało mi się umówić z dziewczyną, która mi się naprawdę podobała. Zabrałem ją do Las Delicias, gdzie zaczekała w samochodzie, aż przyniosę lody. Kiedy wracałem do wozu z rożkiem w każdej ręce, potknąłem się o coś na chodniku i straciłem równowagę. Chwiejąc się i zataczając dziko w kierunku zaparkowanego auta, próbowałem odzyskać równowagę i ocalić lody, ale nie miałem szans. Często się potem zastanawiałem, jak musiałem wyglądać w oczach tej dziewczyny w wozie: chłopak, z którym się umówiła, leci na nią szerokim lukiem przez ulicę, przygarbiony, z oczami jak spodki i rozdziawionymi ustami. Słania się w kierunku samochodu, potem jakby dając na nią nura z policzkiem rozpłaszczonym o okno od strony kierowcy, wali głową o szybę. Niknie jej z oczu, osuwając się na ziemię, i pozostają tylko dwie ociekające plamy lodów rozsmarowane na szkle.

Coś podobnego nie przydarzyłoby się Panchitowi, nawet gdyby żył pięć razy. Miał on naturalny dar i wszyscy zazdrościli mu wdzięku i łatwości, z jakimi sunął przez życie. Ale znałem go dobrze i rozumiałem, że życie nie jest dla niego tak łatwe, jakby się wydawało. Za całym tym urokiem i pewnością siebie kryła się melancholijna dusza. Potrafił być drażliwy i nieobecny. Często popadał w długie okresy ponurego nastroju i zniecierpliwionego milczenia. Były w nim też jakiś niepokój i niezadowolenie, które mnie trochę martwiły. Zawsze zadręczał mnie zuchwałymi pytaniami:

- Jak daleko byś się posunął, Nando? Ściągałbyś na teście? Obrabowałbyś bank? Ukradłbyś samochód?

Zawsze się śmiałem, kiedy mówił w ten sposób, ale nie mogłem ignorować pełnego gniewu i brawury napięcia, które zdradzały te pytania. Nie osądzałem go za to, bo wiedziałem, że kryje się za tym wszystkim jego złamane serce. Rodzice Panchita rozwiedli się, gdy miał czternaście lat. Była to katastrofa, która zraniła go pod wieloma względami, z czym nie potrafił się uporać, i pozostawiła w nim wiele urazy, i ogromny głód miłości i rodzinnego ciepła. Nie miał rodzeństwa. Mieszkał ze swoim starszym już ojcem, mężczyzną po siedemdziesiątce. I nie potrzebowałem wiele czasu, by zrozumieć, że mimo wszystkich swoich naturalnych darów i wszystkiego, czego mu zazdrościłem, on bardziej zazdrościł mi jedynej rzeczy, jaką posiadałem, o której on mógł tylko marzyć - moich sióstr, mojej babki, moich rodziców, tworzących razem zżytą i szczęśliwą rodzinę.

Dla mnie jednak Panchito był bardziej bratem niż przyjacielem, podobnie traktowali go moi bliscy. Gdy tylko go poznali, moi rodzice przyjęli go jak syna i pragnęli, by traktował nasz dom jako własny. Panchito serdecznie przyjął to zaproszenie i niebawem stał się naturalną częścią naszego świata. Spędzał z nami weekendy, podróżował, uczestniczył we wszystkich naszych wakacjach i uroczystościach rodzinnych. Z moim ojcem i mną łączyło go zamiłowanie do samochodów i szybkiej jazdy, uwielbiał chodzić z nami na wyścigi. Dla Susy stał się drugim starszym bratem. Szczególną sympatią darzyła go moja matka. Pamiętam, jak przysiadał na blacie kuchennym, kiedy ona gotowała, i rozmawiali całymi godzinami. Często podrwiwała sobie z jego obsesji na punkcie dziewczyn.

- Tylko o tym myślisz - mówiła często. - Kiedy wreszcie dorośniesz?

- Jak dorosnę, to dopiero zacznę się za nimi uganiać! - odpowiadał wtedy. Mam tylko osiemnaście lat, pani Parrado! Na razie się rozkręcam.

Dostrzegałem w Panchicie wielką siłę i głębię, w jego lojalności wobec mnie jako przyjaciela, w zaciekłej opiekuńczości, z jaką traktował Susy, w spokojnym szacunku, jaki okazywał moim rodzicom, nawet w sympatii, z jaką odnosił się do służby w domu swego ojca, która kochała go jak syna. Nade wszystko jednak widziałem w nim człowieka, który nie pragnie w życiu niczego poza radościami, jakie daje szczęśliwa rodzina. Znałem jego serce. Widziałem jego przyszłość. Spotka kobietę, która go poskromi. Stanie się dobrym mężem i kochającym ojcem. Ja też się ożenię, myślałem wtedy. Nasze rodziny będą się przyjaźnić, nasze dzieci będą wspólnie dorastać. Nigdy oczywiście o tym nie rozmawialiśmy - byliśmy nastoletnimi chłopakami - ale chyba wiedział, że rozumiem go pod tym względem, i myślę, że wiedza ta umacniała więzi naszej przyjaźni.

A jednak byliśmy młodymi ludźmi i przyszłość wydawała nam się mgliście odległa. Ambicja i odpowiedzialność mogły poczekać. Podobnie jak Panchito żyłem bieżącą chwilą. Później przyjdzie czas, by spoważnieć. Byłem młody, był to okres zabaw, i moje życie skupiało się zdecydowanie właśnie wokół rozrywek. Nie żebym był leniwy czy egocentryczny. Uważałem się za dobrego syna, pracowitego człowieka, godnego zaufania przyjaciela, osobę uczciwą i przyzwoitą. Po prostu nie spieszno mi było do dorosłości. Życie było dla mnie czymś, co dzieje się dzisiaj. Nie miałem mocnych zasad, sprecyzowanych celów czy dążeń. Gdyby w owych czasach ktoś mnie zapytał o cel mego życia, roześmiałbym się i odpowiedział: „Dobrze się bawić”. Nie przychodziło mi wtedy do głowy, że mogłem sobie pozwolić na luksus takiej beztroskiej postawy dzięki poświęceniu mego ojca, który od bardzo młodego wieku brał swoje życie niezwykle serio, starannie planował cele i poprzez lata dyscypliny i samodzielności zapewnił mi egzystencję bezpieczną, wygodną i uprzywilejowaną, którą traktowałem jako coś oczywistego.

Mój ojciec, Seler Parrado, urodził się w Estacion Gonzales, zapylonej osadzie w bogatym rolniczym interiorze Urugwaju, gdzie wielkie hodowle bydła, czyli estancje, produkowały cenioną wołowinę wysokiej jakości, z której słynie nasz kraj. Jego ojciec był ubogim obwoźnym handlarzem, podróżował od jednej estancji do drugiej konnym wózkiem, sprzedając siodła, uzdy, buty i inne niezbędne na wsi proste przedmioty właścicielom hodowli albo bezpośrednio obdartym gauczo, którzy strzegli ich stad. Było to życie ciężkie, pełne trudów i niepewności i prawie pozbawione wygód. (Jeśli kiedykolwiek narzekałem na życie, ojciec przypominał mi, że gdy był chłopcem, za łazienkę służyła mu blaszana szopa odległa o kilkanaście metrów od domu, a papier toaletowy zobaczył po raz pierwszy, kiedy jako jedenastolatek przeniósł się z rodziną do Montevideo).

Wiejskie życie zostawiało niewiele czasu na odpoczynek czy zabawę. Każdego dnia ojciec chodził gruntowymi drogami do szkoły i z powrotem, a mimo to oczekiwano od niego udziału w codziennej walce o byt. Już jako sześciolatek przez długie godziny pracował w niewielkim rodzinnym gospodarstwie - doglądając kur i kaczek, nosząc wodę ze studni, zbierając chrust i pomagając matce uprawiać ogródek warzywny. W wieku ośmiu lat stał się pomocnikiem ojca, przez wiele godzin podróżował z nim na wózku podczas wędrówek od rancza do rancza. Jego dzieciństwo nie było beztroskie, ale pokazało mu wartość ciężkiej pracy i nauczyło, że niczego nie dostanie za darmo, a jego życie będzie tylko takie, jakim je uczyni.

Kiedy ojciec miał jedenaście lat, rodzina przeniosła się do Montevideo, gdzie dziadek otworzył sklep z tymi samymi wiejskim towarami, które obwoził po Gordonie. Seler został mechanikiem samochodowym - od wczesnej młodości żywił zamiłowanie do samochodów i silników - ale gdy miał dwadzieścia kilka lat, dziadek zdecydował się przejść na emeryturę, a ojciec przejął sklep. Dziadek rozsądnie założył firmę w pobliżu głównego dworca kolejowego Montevideo. W owych czasach podróż ze wsi do miasta odbywano głównie koleją, a kiedy ranczerzy i gauczo przybywali do stolicy zaopatrzyć się w niezbędne przedmioty, wysiadali z pociągów i przechodzili tuż przed drzwiami jego sklepu. Ale gdy Seler przejął interes, sytuacja się zmieniła. Autobusy zajęły miejsce pociągów jako najpopularniejszy środek transportu, a dworzec autobusowy nie leżał blisko sklepu. Co gorsza, epoka mechanizacji dotarła już na urugwajską wieś. Ciężarówki i traktory szybko uniezależniały rolników od koni i mułów, co oznaczało drastyczny spadek zapotrzebowania na siodła i uzdy, które sprzedawał ojciec. Obroty zaczęły maleć. Wyglądało na to, że interes upadnie. Wtedy Seler zrobił eksperyment - z połowy powierzchni sklepowej usunął produkty wiejskie i umieścił tam podstawowe wyroby żelazne - śruby i nakrętki, gwoździe i wkręty, drut i zawiasy. Interes natychmiast odżył. Po kilku miesiącach ojciec usunął wszystkie towary wiejskie i zapełnił półki artykułami metalowymi. Nadal egzystował na granicy ubóstwa i sypiał na podłodze w pokoju nad sklepem, ale ponieważ sprzedaż rosła, zrozumiał, że znalazł swoją przyszłość.

W 1945 roku przyszłość ta stała się bogatsza, kiedy Seler poślubił moją matkę Eugenię. Była równie jak on ambitna i niezależna i od samego początku tworzyli coś więcej niż małżeństwo, stanowili silny zespół mający wspólną jasną wizję przyszłości. Eugenia, podobnie jak mój ojciec, miała trudną młodość. W 1939 roku jako szesnastolatka z rodzicami i babką wyemigrowała z Ukrainy, uciekając przed zniszczeniami drugiej wojny światowej. Jej rodzice, ukraińscy pszczelarze, osiedli na urugwajskiej wsi i wiedli skromne życie, hodując pszczoły i sprzedając miód. Była to egzystencja ciężkiej pracy i ograniczonych możliwości, więc jako dwudziestolatka matka przeniosła się do Montevideo, jak mój ojciec, w poszukiwaniu lepszej przyszłości. Kiedy go poślubiła, pracowała w mieście jako urzędniczka w wielkim laboratorium medycznym, dlatego początkowo pomagała mu w sklepie tylko w wolnym czasie. W pierwszym okresie małżeństwa z trudem wiązali koniec z końcem. Z pieniędzmi było tak krucho, że nie mogli sobie pozwolić na meble, więc zaczęli wspólne życie w pustym mieszkaniu. Ostatecznie jednak ciężka praca się opłaciła i sklep żelazny zaczął przynosić zyski. Kiedy w 1947 roku urodziła się moja starsza siostra Graciela, matka mogła już zrezygnować z posady w laboratorium i pracowała na pełny etat u ojca. Ja przyszedłem na świat w 1949 roku. Trzy lata później urodziła się Susy. W tym czasie Eugenia była już główną siłą napędową rodzinnego biznesu, a jej ciężka praca i zmysł do interesów przyczyniły się do tego, że wiedliśmy całkiem dostatnie życie. Jednak choć praca miała dla matki wielkie znaczenie, najważniejsze były dla niej zawsze dom i rodzina. Pewnego dnia, gdy miałem dwanaście lat, oznajmiła, że znalazła dla nas idealny dom w Carrasco, jednej z najlepszych dzielnic mieszkalnych Montevideo. Nigdy nie zapomnę wyrazu szczęścia w jej oczach, kiedy go opisywała: nowoczesny piętrowy dom przy plaży, mówiła, z wielkimi oknami i przestronnymi jasnymi pokojami, szerokimi trawnikami, przewiewną werandą. Roztaczał się stamtąd piękny widok na ocean, i to głównie dlatego matka tak go pokochała. Nadal pamiętam zachwyt w jej głosie, kiedy nam mówiła:

- Możemy oglądać zachód słońca nad wodą!

Jej niebieskie oczy były wtedy mokre od łez. Zaczynała tak skromnie, a teraz znalazła swój wymarzony dom, który stanie się jej miejscem na całe życie.

W Montevideo adres w Carrasco to oznaka prestiżu, a w nowym domu mieszkaliśmy wśród wyższej warstwy społeczeństwa Urugwaju. Za sąsiadów mieliśmy najwybitniejszych przemysłowców, przedstawicieli wolnych zawodów, artystów i polityków. Była to dzielnica statusu i władzy, jakże odległa od skromnego świata, gdzie urodziła się moja matka. Musiała czuć wielką satysfakcję, że zdobyła dla nas taką siedzibę.

Stała jednak zbyt mocno na ziemi, żeby przesadne wrażenie robiło na niej takie sąsiedztwo albo fakt, że sama tam zamieszkała. Niezależnie od tego, jakie odnieśliśmy sukcesy, matka nie zamierzała porzucić wartości, zgodnie z którymi ją wychowano, ani zapominać, kim jest. Jej matka Lina mieszkała z nami, odkąd byliśmy małymi dziećmi. Jedną z pierwszych rzeczy, jakie matka zrobiła w nowym domu, była pomoc w skopaniu wielkiego kawałka bujnego, zielonego trawnika pod ogromny ogródek warzywny dla babki. (Lina hodowała też na podwórzu małe stadko kaczek i kur, co musiało zdumieć naszych sąsiadów, kiedy zdali sobie sprawę, że ta niebieskooka, białowłosa staruszka, ubierająca się z prostotą europejskiej wieśniaczki i nosząca narzędzia ogrodnicze w skórzanym pasie zawieszonym na biodrach, prowadzi niewielką farmę w jednym z najbardziej zmanierowanych i wypielęgnowanych rejonów stolicy). Pod troskliwą opieką Liny jej ogródek zaczął wkrótce dawać rekordowe zbiory fasoli, groszku, zieleniny, papryki, kabaczków, kukurydzy i pomidorów - znacznie więcej, niż mogliśmy zjeść, ale moja matka niczemu nie pozwoliła się zmarnować. Całymi godzinami konserwowała w kuchni z Liną nadmiar produktów w zakręcanych słoikach i przechowywała je w spiżarni, byśmy mogli przez okrągły rok cieszyć się płodami naszego ogrodu. Matka nienawidziła marnotrawstwa i pretensjonalności, ceniła oszczędność i nigdy nie traciła wiary w wartość ciężkiej pracy. Interes ojca wiele od niej wymagał, długo i ciężko pracowała, aby odnieść sukces. Aktywnie też uczestniczyła w naszym życiu, wyprawiała nas do szkoły i witała w domu, nigdy nie opuszczała moich meczów piłki nożnej czy rugby ani przedstawień i recitali szkolnych moich sióstr. Była kobietą pełną cichej energii, skłonną udzielić zachęty czy dać mądrą radę, o głębokich zasobach przedsiębiorczości i trafnych sądach, dzięki czemu zyskiwała szacunek wszystkich, którzy ją znali. Raz, w ramach wycieczki Rotary Clubu, matka eskortowała piętnaścioro dzieci z Carrasco na weekendowy wyjazd do Buenos Aires. Kilka godzin po ich przybyciu w mieście wybuchł wojskowy zamach stanu, mający na celu obalenie rządu argentyńskiego. Na ulicach zapanował chaos, a telefon w naszym domu wręcz się urywał - dzwonili zatroskani rodzice, chcąc się dowiedzieć, czy ich pociechy są bezpieczne. Raz po raz słyszałem, jak ojciec zapewniał ich, z pełnym zaufaniem w głosie: „Są z Xenią, wszystko będzie w porządku”. I było w porządku, dzięki wysiłkom mojej matki. Dochodziła prawie północ, kiedy uznała, że Buenos Aires przestało być bezpieczne, a wiedząc, że ostatni prom do Montevideo odpływa za kilka minut, zadzwoniła do armatora i po ożywionej rozmowie przekonała roztrzęsionych pilotów, aby wstrzymali ostatni kurs, póki nie zjawi się z dziećmi. Potem zebrała wszystkich podopiecznych i ich rzeczy i przeprowadziła przez niespokojne ulice Buenos Aires na ciemne nabrzeże, gdzie przycumowany był prom. Wszyscy weszli bezpiecznie na pokład i odpłynęli tuż po trzeciej nad ranem, trzy godziny po planowanym czasie. Matka była prawdziwą twierdzą siły, ale jej siła opierała się zawsze na serdeczności i miłości.

Kiedy chodziłem do szkoły średniej, rodzice mieli już trzy wielkie, świetnie prosperujące sklepy żelazne w Urugwaju. Ojciec importował też towary z całego świata i odsprzedawał je hurtowo mniejszym sklepom w całej Ameryce Południowej. Ten ubogi wiejski chłopak z Estacion Gonzales przeszedł w życiu długą drogę i myślę, że miał z tego wielką satysfakcję, ale nigdy nie wątpiłem, że wszystko to zrobił dla nas. Zapewnił nam wygodne i prestiżowe życie, którego jego ojciec nawet nie mógł sobie wyobrazić. Utrzymywał nas i opiekował się nami najlepiej, jak potrafił, i choć nie był człowiekiem skłonnym do wyrażania emocji, zawsze okazywał nam swoją miłość w sposób subtelny, cichy i licujący z jego prawdziwą naturą.

*

Kiedy bytem mały, ojciec zabierał mnie do swego sklepu, prowadził wzdłuż półek i cierpliwie dzielił się tajemnicami wszystkich tych lśniących towarów, na których opierał się dobrobyt naszej rodziny.

- Nando, to jest śruba z rozchylanym końcem. Służy do przytwierdzania czegoś do pustej wewnątrz ściany. To jest przelotka - wzmacnia otwór w brezentowej plandece, żeby można było przez niego przewlec linkę do umocowania. To jest śruba kotwowa. To śruba dociskowa. A to jest śruba z łbem z gniazdkiem krzyżowym. To są nakrętki motylkowe. Tu trzymamy podkładki - podkładki z wycięciem, podkładki zabezpieczające, pierścieniowe i płaskie we wszystkich rozmiarach. Mamy zwykłe wkręty do drewna, wkręty do drewna z łbem czworokątnym, wkręty z rowkiem, wkręty do części metalowych, wkręty samogwintujące. Tu są zwykłe gwoździe, gwoździe wykończeniowe, gwoździe papowe, gwoździe tapicerskie, gwoździe kołpakowe, gwoździe tynkarskie, gwoździe o dwóch główkach, więcej rodzajów gwoździ, niż możesz sobie wyobrazić.

Były to dla mnie cenne chwile. Uwielbiałem łagodną powagę, z jaką ojciec dzielił się ze mną swoimi wiadomościami, czułem mu się bliższy, wiedząc, że uważa mnie za chłopaka dość dużego, by mi powierzyć swoją wiedzę. W gruncie rzeczy nie była to zwykła zabawa, uczył mnie rzeczy, które powinienem wiedzieć, by mu pomagać w sklepie.

Ale nawet jako dzieciak czułem, że daje mi głębszą naukę: że życie jest uporządkowane, że ma ono sens.

- Słuchaj, Nando. Do każdego zadania jest odpowiednia śruba, podkładka, zawias czy narzędzie.

Umyślnie czy nie, przekazywał mi wielką lekcję, jakiej nauczyły go lata borykania się z życiem: Nie bujaj w obłokach. Zwracaj uwagę na szczegóły, na śruby i nakrętki realiów rzeczywistości. Nie zbudujesz sobie życia na marzeniach i pragnieniach. Dobre życie nie spada z nieba. Buduje się je od podstaw, ciężką pracą i jasnym myśleniem. Rzeczy mają swój sens. Istnieją reguły i realia, które się nie zmienią tylko dlatego, że tobie to potrzebne. To ty musisz zrozumieć te reguły. Jeśli to zrobisz i będziesz pracował ciężko i mądrze, wszystko będzie w porządku.

Była to mądrość, która ukształtowała życie mego ojca i przekazywał mi ją na wiele sposobów. Szczególnie ważne były dla niego samochody. Jako zapalony wielbiciel sportów motorowych, uczestniczący w wyścigach amatorskich, był bardzo dumny z tego, że jest dobrym kierowcą i potrafi dbać o swoje auta. Postarał się o to, bym rozumiał, co mieści się pod maską wozu, jak działa każdy z układów i jaka rutynowa obsługa jest konieczna. Nauczył mnie spuszczać płyn hamulcowy, zmieniać olej i dbać o silnik. Całymi godzinami szkolił w poprawnej technice jazdy - z fantazją, owszem, ale płynnie i bezpiecznie, i zawsze w sposób zrównoważony i opanowany. Od Selera nauczyłem się podwójnie wysprzęgać, zmieniając biegi, żeby oszczędzać skrzynię biegów. Uczył mnie słuchać dźwięku silnika i rozumieć go, abym mógł przyspieszać i zmieniać biegi we właściwych momentach - być w harmonii z samochodem i wydobywać z niego maksimum możliwości. Pokazywał mi, po jakim łuku brać zakręty i jak to robić przy dużej szybkości: ostro hamujesz tuż przed wejściem w wiraż, potem redukujesz i płynnie przyspieszasz na zakręcie. Zapaleni automobiliści nazywają tę technikę jazdą „pięta-palce" z uwagi na pracę stóp - kiedy lewa stopa operuje sprzęgiem, prawa obraca się na pięcie, od pedału hamulca do pedału gazu. Taki styl jazdy wymaga umiejętności i koncentracji, ale ojciec nalegał, bym się tego nauczył, bo jest to właściwa technika jazdy. Samochód jest wtedy zrównoważony i reaguje na manewry kierowcy, ale co ważniejsze, zapewnia mu to potrzebną kontrolę, aby oprzeć się siłom fizycznym masy i pędu, które - jeśli je ignorować - mogą wypchnąć wóz z szosy lub zarzucić nim z katastrofalnym skutkiem. Jeśli nie prowadzisz w ten sposób, tłumaczył mi ojciec, samochód po prostu płynie po zakrętach. Jedziesz na ślepo, oddajesz się we władanie sił działających przeciw tobie, w nadziei, że droga przed tobą nie kryje żadnych niespodzianek.

Mój szacunek do ojca był nieskończony, podobnie jak wdzięczność za życie, jakie nam zapewnił. Rozpaczliwie pragnąłem być taki jak on, ale gdy rozpocząłem naukę w szkole średniej, musiałem zmierzyć się z faktem, że byliśmy bardzo różnymi ludźmi. Brakło mi jego klarownego spojrzenia czy pragmatycznej nieustępliwości. Postrzegaliśmy świat w zupełnie odmienny sposób. Dla ojca życie było czymś, co tworzy się ciężką pracą, starannym planowaniem i czystą siłą woli. Dla mnie przyszłość przypominała rozwijającą się powoli opowieść, z wątkami głównymi i pobocznymi, które wikłają się i przeplatają, tak że nie sposób je na dłuższą metę przewidzieć. Życie było dla mnie czymś, co trzeba odkrywać, co nadchodziło we właściwym czasie. Nie byłem leniwy ani pobłażliwy dla siebie, ale miałem w sobie coś z marzyciela. Większość moich przyjaciół znała swoją przyszłość - mieli pracować w rodzinnych biznesach albo w zawodach, które wykonywali ich ojcowie. Powszechnie oczekiwano, że postąpię podobnie. Ale nie potrafiłem sobie wyobrazić, że będę przez całe życie sprzedawać artykuły żelazne. Chciałem podróżować. Pragnąłem przygody, radosnego podniecenia i kreatywności. Nade wszystko zaś marzyłem, że zostanę kierowcą rajdowym jak mój idol Jackie Stewart, trzykrotny mistrz świata i bodaj najlepszy kierowca wszech czasów. Jak Jackie rozumiałem, że jazda samochodem to nie tylko konie mechaniczne i prostacka szybkość, chodziło tu o rytm i równowagę, a harmonia między kierowcą a samochodem miała w sobie coś z poezji. Rozumiałem, że wielki kierowca to coś więcej niż szaleniec, to wirtuoz obdarzony odwagą i talentem do wydobywania z wozu maksimum możliwości, igrania z niebezpieczeństwem i prawami fizyki, kiedy mknie, balansując na cienkiej krawędzi między kontrolą a katastrofą. Taka jest magia wyścigów samochodowych. Takim kierowcą pragnąłem zostać. Kiedy patrzyłem na wiszący na ścianie plakat z Jackie Stewartem, byłem przekonany, że on by to zrozumiał. Marzyłem nawet, że dostrzegłby we mnie bratnią duszę.

Ale marzenia te wydawały się nieosiągalne. Mimo wielkich marzeń, kiedy przyszło ostatecznie do wyboru uczelni, zdecydowałem się na szkołę rolniczą, bo tam się wybierała większość moich kolegów. Kiedy dowiedział się o tym ojciec, wzruszył ramionami i uśmiechnął się. „Nando - powiedział - rodziny twoich przyjaciół mają estancje i rancza. My mamy sklepy żelazne”. Nietrudno mu było mnie przekonać do zmiany zdania. Ostatecznie zrobiłem to, co wydawało się sensowne, poszedłem do szkoły biznesu, nie zastanawiając się na serio, co to będzie dla mnie znaczyć ani dokąd mnie może zaprowadzić. Może skończę szkołę, a może nie. Będę prowadził sklepy żelazne, a może nie. Moje życie objawi mi się, kiedy będzie gotowe. Tymczasem spędzałem lato, będąc po prostu Nandem: grałem w rugby, uganiałem się z Panchitem za dziewczynami, śmigałem moim małym renault po drogach przy plaży Punte del Este, chodziłem na prywatki i opalałem się. Żyłem bieżącą chwilą, unosiłem się z prądem, czekając, aż objawi się moja przyszłość, zawsze szczęśliwy, że inni wskazują drogę.

*

Kiedy fairchild przelatywał nad przełęczą Planchon, myślałem o ojcu. Odwiózł nas na lotnisko w Montevideo, gdzie rozpoczynała się nasza podróż.

- Bawcie się dobrze - powiedział. - Odbiorę was w poniedziałek.

Pocałował moją matkę i siostrę, uściskał mnie serdecznie, po czym odszedł, by wrócić do swego biura, do uporządkowanego, przewidywalnego świata, który mu dobrze służył. Kiedy my będziemy zabawiać się w Chile, on będzie robił to, co zwykle - rozwiązywał problemy, dbał o interesy, ciężko pracował, zarabiał na utrzymanie. Z miłości do rodziny zaplanował już sobie przyszłość, dzięki której wszyscy będziemy bezpieczni, szczęśliwi i zawsze razem. Planował starannie i zwracał uwagę na wszelkie szczegóły. Parrado zawsze będą szczęśliwymi ludźmi. Tak mocno w to wierzył, a nasza wiara w niego była tak silna, jakże mogliśmy w niego wątpić?

- Proszę zapiąć pasy - powiedział steward - zaraz wejdziemy w strefę turbulencji.

Przelatywaliśmy nad przełęczą Planchon. Panchito nadal tkwił przy oknie, ale sunęliśmy przez gęstą mgłę i niewiele było widać. Myślałem o dziewczynach, które poznaliśmy z Panchitem podczas ostatniej podróży do Chile. Zabraliśmy je do nadmorskiego kurortu Vina del Mar i zabawiliśmy tam tak długo, że nazajutrz rano ledwo zdążyliśmy na nasz mecz. Zgodziły się spotkać z nami także tym razem, proponując, że odbiorą nas z lotniska. Byliśmy spóźnieni wskutek postoju w Mendozie, ale miałem nadzieję, że uda nam się jakoś je odnaleźć. Już miałem wspomnieć o tym Panchitowi, gdy samolot nagle zapikował w bok. Potem poczułem cztery ostre wstrząsy, kiedy brzuch maszyny wpadał w turbulencje. Część chłopaków pokrzykiwała i wiwatowała, jakby jechali kolejką górską w wesołym miasteczku.

Pochyliłem się do przodu, uśmiechając się uspokajająco do matki i Susy. Mama wydawała się zmęczona. Odłożyła książkę i trzymała moją siostrę za rękę. Chciałem powiedzieć, żeby się nie martwiły, ale nim zdążyłem się odezwać, odniosłem wrażenie, jakby się oberwało dno kadłuba, a żołądek podskoczył mi do gardła, kiedy samolot opadł chyba o dobre sto metrów.

Fairchild podskakiwał i ślizgał się w turbulencji. Kiedy piloci starali się ustabilizować maszynę, Panchito szturchnął mnie łokciem w bok.

- Spójrz na to, Nando - powiedział. - Czyżbyśmy byli tak blisko gór?

Pochyliłem się, żeby wyjrzeć przez okienko. Lecieliśmy w gęstej pokrywie chmur, ale w prześwitach dostrzegałem migającą obok masywną ścianę skał i śniegu. Fairchild dygotał gwałtownie, a rozkołysany czubek skrzydła był odległy o nie więcej niż osiem metrów od czarnego zbocza góry. Przez chwilę wpatrywałem się w to z niedowierzaniem, potem silniki zawyły, gdy piloci usiłowali desperacko poderwać samolot. Kadłub jął wibrować tak gwałtownie, jakby miał się rozlecieć na kawałki. Matka i siostra spojrzały na mnie ponad oparciami foteli. Nasze spojrzenia spotkały się na chwilę, a potem potężne drżenie zakołysało samolotem. Rozległ się straszliwy zgrzyt trącego o coś metalu. Nagle ujrzałem nad sobą otwarte niebo. Mroźne powietrze uderzyło mnie w twarz, dziwnie spokojnie zauważyłem, że chmury kłębią się w przejściu między siedzeniami. Nie było czasu, żeby starać się to zrozumieć, modlić się czy poczuć strach. Wszystko zdarzyło się w ułamku sekundy. Potem jakaś niewiarygodna siła wyrwała mnie z fotela i cisnęła naprzód, w całkowity mrok i ciszę.

ROZDZIAŁ DRUGI

Wszystko, co najdroższe

Hej, Nando, chcesz pić? - To mój kolega z drużyny Gustavo Zerbino przykucnął koło mnie, przyciskając mi do ust kulę śniegu. Śnieg był zimny i palił gardło, kiedy go łykałem, ale ciało miałem tak wysuszone, że pożerałem go całymi grudkami i błagałem o więcej. Upłynęło kilka godzin, odkąd wybudziłem się ze śpiączki. Umysł miałem teraz jaśniejszy, ale pełen pytań. Kiedy skończyłem ze śniegiem, przywołałem Gustava bliżej gestem ręki.

- Gdzie jest moja matka? - zapytałem. - Gdzie Susy? Wszystko z nimi w porządku?

Twarz Gustava nie zdradzała emocji.

- Odpocznij trochę - odparł. - Wciąż jesteś bardzo słaby.

Odszedł ode mnie, a przez jakiś czas inni trzymali się z dala. Raz po raz prosiłem, by mi coś powiedzieli o moich bliskich, ale wydobywał się ze mnie tylko ochrypły szept, więc łatwo im było udawać, że nie słyszą.

Leżałem, dygocząc, na zimnej podłodze kadłuba, gdy inni krzątali się wokół, i nasłuchiwałem głosu siostry i rozglądałem się, czy nie dostrzegę gdzieś twarzy matki. Jak rozpaczliwie pragnąłem ujrzeć jej serdeczny uśmiech, jej ciemnoniebieskie oczy, znaleźć się w jej ramionach i usłyszeć, że wszystko będzie w porządku. Moja matka Eugenia stanowiła emocjonalne centrum naszej rodziny. Jej mądrość, siła i odwaga tworzyły fundament naszego życia, a potrzebowałem jej teraz tak bardzo, że jej brak odczuwałem jak fizyczny ból, gorszy niż zimno i pulsowanie w głowie.

Kiedy Gustavo znowu podszedł do mnie z kolejną kulą śniegu, chwyciłem go za rękaw.

- Gustavo, gdzie one są? - nalegałem. - Proszę.

Spojrzał mi w oczy i chyba zobaczył w nich, że jestem gotów na odpowiedź.

- Nando, musisz być silny - rzekł. - Twoja matka nie żyje.

Wspominając ten moment, nie potrafię dziś powiedzieć, dlaczego wiadomość ta mnie nie zniszczyła. Nigdy jeszcze nie potrzebowałem tak bardzo dotyku mojej matki, a teraz powiedziano mi, że już nigdy go nie poczuję. Przez krótką chwilę żal i panika eksplodowały mi w sercu tak gwałtownie, że obawiałem się, czy nie oszaleję, ale potem pewna myśl uformowała się w mojej głowie, wypowiedziana głosem tak przejrzystym i oderwanym od wszystkiego, jakby ktoś szeptał mi do ucha. Głos ten mówił:

„Nie płacz. Łzy to utrata soli. Będziesz potrzebował soli, żeby przeżyć”.

Zdumiał mnie spokój tej myśli i wstrząsnęła bezwzględność głosu, który ją wypowiedział. Nie płakać po mojej matce? Nie płakać po największej stracie mego życia? Jestem zagubiony w Andach, marznę, moja siostra może umiera, mam strzaskaną czaszkę! I mam nie płakać?

Głos odezwał się znowu: „Nie płacz”.

- To nie wszystko - podjął Gustavo. - Panchito nie żyje. Guido również. I wielu innych.

Potrząsnąłem lekko głową z niedowierzaniem. Jak to wszystko możliwe? Szloch wzbierał mi w gardle, ale zanim uległem żalowi i szokowi, ten głos odezwał się ponownie i to głośniej. „Oni wszyscy odeszli. Stanowią część twojej przeszłości. Nie trać energii na rzeczy, nad którymi nie panujesz. Patrz naprzód. Myśl jasno. Przeżyjesz”.

Gustavo nadal klęczał nade mną, chciałem go chwycić, potrząsnąć nim, zmusić, by powiedział, że to wszystko kłamstwo. Wtedy przypomniałem sobie moją siostrę i bez wysiłku zrobiłem to, czego domagał się głos, pozwoliłem żalowi za matką i przyjaciółmi odejść w przeszłość, kiedy mój umysł wypełniła dzika fala strachu o bezpieczeństwo siostry. Przez moment wpatrywałem się tępo w Gustava, zbierając się na odwagę, by zadać kolejne pytanie.

- Gustavo, gdzie jest Susy?
- Tam - powiedział, wskazując na tył samolotu - ale jest bardzo poważnie ranna.

Nagle wszystko się dla mnie zmieniło. Własne cierpienie przygasło i wypełniło mnie nagłe pragnienie, by znaleźć się blisko Susy. Podniosłem się z trudem i próbowałem iść, ale ból w głowie przyćmił mi świadomość i opadłem gwałtownie na podłogę kadłuba. Odpoczywałem przez moment, po czym obróciłem się na brzuch i powlokłem na łokciach w stronę siostry. Podłoga wokół usłana była szczątkami, które przywodziły na myśl jakieś gwałtowne zaburzenie codziennego życia - popękane plastikowe kubki, pootwierane ilustrowane magazyny, rozrzucone karty do gry i książki w miękkiej oprawie. Uszkodzone fotele samolotu zwalono na stos przy ścianie kokpitu. Czołgając się na brzuchu, widziałem po obu stronach połamane metalowe wsporniki mocujące fotele do podłogi. Przez chwilę wyobrażałem sobie, jak straszliwej siły trzeba było, by wyrwać siedzenia z tak solidnych umocowań.

Centymetr za centymetrem przybliżałem się do Susy, ale byłem bardzo słaby i mój postęp był powolny. Wkrótce opuściły mnie siły. Odpoczywałem z głową opadłą na podłogę, gdy nagle poczułem, jak czyjeś ramiona dźwigają mnie w górę i niosą naprzód. Ktoś pomógł mi dostać się na tył samolotu, gdzie była Susy. Leżała na plecach. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała na poważnie ranną. Miała na czole ślady krwi, ale najwyraźniej ktoś obmył jej twarz. Włosy odgarnięto jej do tyłu. Ktoś się nią zajął. Miała na sobie nowy płaszcz kupiony specjalnie na tę podróż - piękny płaszcz ze skóry antylopy - a jego miękki futrzany kołnierz ocierał się o jej policzek w lodowatych podmuchach.

Koledzy pomogli mi położyć się obok niej. Objąłem ją i szepnąłem do ucha:

- Jestem tu, Susy. To ja, Nando.

Obróciła się i popatrzyła na mnie łagodnymi, karmelowymi oczyma, ale spojrzenie miała niezogniskowane i nie miałem pewności, czy mnie poznaje. Obróciła się w moich ramionach, jakby się chciała przytulić, ale potem jęknęła cicho i odsunęła się. Leżenie w ten sposób było dla niej bolesne, dlatego pozwoliłem jej znaleźć mniej dokuczliwą pozycję i przytuliłem znowu, obejmując rękoma i nogami, by w miarę możności osłonić przed chłodem. Leżałem tak z nią całymi godzinami. Przeważnie była spokojna. Niekiedy szlochała lub pojękiwała. Od czasu do czasu wzywała naszą matkę.

- Mamo, proszę - popłakiwała. - Tak mi zimno, mamo, proszę, chodźmy do domu.

Te słowa przeszywały mi serce niczym strzały. Susy była beniaminkiem matki i obie zawsze darzyły się szczególną czułością. Miały tak podobny temperament, były tak delikatne, cierpliwe i serdeczne, czuły się tak swobodnie w swoim towarzystwie. Nie pamiętam, by kiedykolwiek się pokłóciły. Przebywały razem całymi godzinami, gotując, spacerując czy po prostu rozmawiając. Tak wiele razy widziałem je, jak siedziały na sofie, głowa przy głowie, szepcząc coś, kiwając głowami, śmiejąc się z jakiegoś wspólnego sekretu. Myślę, że siostra wszystko matce opowiadała.

Ufała jej osądowi i zasięgała jej rady w istotnych sprawach - przyjaźni, studiów, ciuchów, ambicji, wartości i zawsze w kwestii, jak postępować z mężczyznami.

Susy miała wyraziste i miękkie ukraińskie rysy naszej matki i uwielbiała słuchać o przeszłości rodziny w Europie Wschodniej. Pamiętam, jak codziennie po szkole, kiedy piliśmy naszą cafe eon leche, zachęcała babkę Linę do snucia opowieści o małej wiosce, gdzie przyszła na świat: jak mroźne i śnieżne bywały tam zimy i jak wszyscy musieli razem pracować, by przeżyć. Rozumiała, ile poświęceń wymagało od Liny przybycie do Ameryki. Myślę, że dzięki tym opowieściom czuła się bliższa przeszłości naszej rodziny. Susy podzielała zamiłowanie matki do intymności życia rodzinnego, ale nie była wieczną domatorką. Miała wielu przyjaciół, kochała muzykę, taniec i prywatki, i choć uwielbiała nasze życie rodzinne w Montevideo, zawsze marzyła o wyjazdach w inne miejsca. Jako szesnastolatka w ramach wymiany uczniów mieszkała przez rok u pewnej rodziny na Florydzie, co nauczyło ją miłości do Stanów Zjednoczonych.

- Tam wszystko jest możliwe - mawiała do mnie. - Możesz marzyć, o czym chcesz, i zrealizować to!

Marzyła o studiach w Stanach i często wspominała, że mogłaby pozostać tam nawet dłużej.

- Kto wie - dodawała - może spotkam tam mego męża i na dobre zostanę Amerykanką!

Kiedy Susy i ja byliśmy mali, najchętniej bawiliśmy się razem. Później stałem się jej zaufanym powiernikiem. Zwierzała mi się ze swoich sekretów, opowiadała o troskach i nadziejach. Pamiętam, jak zawsze martwiła się swoją tuszą - uważała, że jest za gruba, chociaż nie była. Miała szerokie ramiona i biodra, ale była wysoka, ciało miała szczupłe i proporcjonalne, mocną i kształtną figurę gimnastyczki czy pływaczki. Ale naprawdę piękne były jej ciemne, lśniące karmelowe oczy, delikatna skóra oraz słodycz i siła emanujące z jej silnej życzliwej twarzy. Była młoda i nie miała jeszcze poważnego chłopaka, widziałem, że martwi ją, czy wyda się facetom atrakcyjna. Ale patrząc na nią, widziałem tylko piękno. Jak miałem ją przekonać, że jest prawdziwym skarbem? Moja siostrzyczka Susy była mi droga, odkąd przyszła na świat, a kiedy po raz pierwszy wziąłem ją na ręce, zrozumiałem, że chronienie jej zawsze będzie moim zadaniem. Leżąc z nią na podłodze kadłuba samolotu, wspominałem pewien dzień na plaży, kiedy oboje byliśmy mali. Susy była jeszcze pędrakiem, ja miałem może pięć-sześć lat. Bawiła się w piasku, mając słońce w oczach. Nie pływałem ani nie bawiłem się. Ciągle miałem ją na oku, obserwując, czy nie maszeruje w stronę strefy przyboju, skąd mogły ją unieść fale, albo nie wędruje na wydmy, gdzie mógł ją porwać ktoś obcy. Piorunowałem wzrokiem każdego, kto się do niej zbliżył. Nawet jako dziecko zdawałem sobie sprawę, że plaża pełna jest zagrożeń i muszę być czujny, by zapewnić siostrze bezpieczeństwo.

Ta potrzeba opiekuńczości nasilała się jeszcze, w miarę jak dorastaliśmy. Starałem się znać jej przyjaciół i jej ulubione miejsca spotkań, a kiedy dostałem prawo jazdy, regularnie pełniłem funkcję szofera Susy i jej paczki. Woziłem ich na tańce i prywatki, a potem zabierałem do domu. Lubiłem to robić. Sprawiała mi satysfakcję świadomość, że będą ze mną bezpieczni. Pamiętam, jak zabrałem ich do wielkiego kina w sąsiedztwie - miejsca, gdzie wszyscy nasi przyjaciele spotykali się podczas weekendów. Susy siedziała ze swoimi przyjaciółmi, ja z moimi, ale miałem na nią oko w ciemności, sprawdzając, czy wszystko w porządku, upewniając się, czy wie, że jestem dość blisko, gdyby mnie potrzebowała. Inne dziewczyny znienawidziłyby pewnie takiego brata, ale sądzę, że Susy podobało się, iż tak się o nią troszczę, i ostatecznie jeszcze nas to zbliżyło.

Teraz, trzymając ją w ramionach, poczułem straszliwy przypływ bezradności. Patrzenie, jak cierpi, było dla mnie niewypowiedzianą katuszą, ale nie mogłem nic zrobić. Przez cale życie uczyniłbym wszystko, żeby zapewnić Susy bezpieczeństwo i oszczędzić jej bólu. Nawet teraz, w potrzaskanej skorupie samolotu, chętnie oddałbym życie, aby zakończyć jej cierpienie i odesłać do domu, do ojca.

Mój ojciec! Wśród całego tego chaosu i zamieszania nie miałem nawet czasu, by pomyśleć, przez co musi teraz przechodzić. Usłyszał pewnie o wypadku trzy dni temu i przez cały ten czas żył w przekonaniu, że utracił nas wszystkich. Znałem go dobrze, znałem jego głęboki zmysł praktyczny i wiedziałem, że nie pozwoli sobie na luksus fałszywej nadziei. Przeżyć katastrofę lotniczą w Andach? Zimą? Niemożliwe. Ujrzałem go teraz wyraźnie, mojego silnego, kochającego ojca, jak rzuca się na łóżku, osłupiały po tej niewyobrażalnej stracie. Tak się o nas troszczył, tak pracował i planował, ufał w porządek świata i pewność naszego szczęścia, jak mógł teraz znieść brutalną prawdę? „Nie potrafił nas ochronić. Nie potrafił nas ochronić”. Czułem rozdzierający ból z jego powodu, dotkliwszy niż pragnienie, chłód, beznadziejny lęk i dojmujący ból w głowie. Wyobrażałem sobie, jak mnie opłakuje. Opłakuje mnie! Nie mogłem znieść myśli, że uważa mnie za zmarłego. Odczułem nagłe, nieomal gwałtowne pragnienie bycia z nim, pocieszenia go, powiedzenia mu, że troszczę się o siostrę, pokazania, że nas nie stracił.

- Ja żyję - szepnąłem do niego. - Ja żyję.

Jak bardzo potrzebowałem sity ojca, jego mądrości. Gdyby tu był, na pewno wiedziałby, jak nas stąd wydostać. Ale popołudnie minęło, robiło się coraz zimniej i ciemniej, popadłem w nastrój beznadziejnej rozpaczy. Czułem się tak oddalony od ojca, jak dusza w niebiosach. Wyglądało na to, że wypadliśmy przez jakąś szczelinę w niebie do zamarzniętego piekła, skąd nie było nawet powrotu do normalnego świata. Jak inni chłopcy znałem mity i legendy, w których bohaterowie wpadali w złe zaświaty albo byli zwabiani w zaczarowane lasy, skąd nie było ucieczki. Walcząc o powrót do domu, musieli przejść wiele prób - potykać się ze smokami i demonami, przechytrzyć czarowników, żeglować przez zdradzieckie morza. Ale nawet ci wielcy herosi nie mogli się obejść bez magicznej pomocy - wskazówki czarodzieja, latającego dywanu, tajemnego zaklęcia, magicznego miecza. My zaś byliśmy grupą niedoświadczonych młokosów, którzy naprawdę nigdy w życiu nie cierpieli. Niewielu z nas widziało kiedykolwiek śnieg. Żaden z nas nie byt nigdy w górach. Gdzie znajdziemy naszego herosa? Jaka magia sprowadzi nas do domu?

Wtuliłem twarz we włosy Susy, żeby powstrzymać się od płaczu. I wtedy pewne dawne wspomnienie, jakby kierowane własną wolą, rozświetliło się w mojej głowie, historia, którą ojciec opowiadał mi wiele razy. Jako młody człowiek należał do czołowych wioślarzy sportowych Urugwaju i pewnego lata pojechał do Argentyny wziąć udział w wyścigu na odcinku rzeki Urugwaj zwanym Delta del Tigre. Seler był świetnym wioślarzem i szybko oderwał się od większości rywali, ale pewien zawodnik argentyński dotrzymywał mu tempa. Płynęli łeb w łeb, obaj walczyli zażarcie, by zyskać nieznaczną choćby przewagę, ale linia finiszu zbliżała się, a żaden nie wysuwał się na prowadzenie. Ojciec czuł palenie w płucach, chwyciły go kurcze w nogach. Chciał tylko osunąć się naprzód, zaczerpnąć powietrza i zakończyć to cierpienie. „Będą inne wyścigi", powiedział sobie, rozluźniając uchwyt na wiosłach. Ale potem spojrzał na swego rywala w łódce obok i zobaczył na jego twarzy wyraz straszliwej męki. „Zdałem sobie sprawę, że cierpi tak samo, jak ja” - mówił mi. Postanowiłem, że jednak nie odpuszczę. Zdecydowałem, że jeszcze trochę pocierpię.

Z nową determinacją Seler zanurzył wiosła w wodzie i pociągnął z całej siły. Serce mu waliło, żołądek podchodził do gardła, a mięśnie zdawały się odrywać od kości. Ale zmusił się do wysiłku i kiedy zawodnicy minęli linię mety, dziób jego łodzi był o centymetry na przedzie.