Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lato 1945. Adam Kostrzewa, aspirant przedwojennej policji, otrzymuje życiową szansę. Jeśli chce opuścić Polskę, musi odszukać zbrodniarza wojennego, który zna pilnie strzeżoną tajemnicę III Rzeszy. Czas ucieka, a tropem nazisty podąża także sowiecki komendant miasta i brytyjski wywiad. Stawką w wyścigu jest nowy kształt powojennego świata, a dla Kostrzewy to ostatnia szansa na powrót do zwyczajnego życia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 514
ROZDZIAŁ I
1
Winston Churchill. Premier Wielkiej Brytanii od czterdziestego roku. Przed pierwszą wojną...
Adam powtarzał w duchu biografię Churchilla, niczym Koronkę do miłosierdzia Bożego. Nie był szczególnym wielbicielem angielskiego przywódcy, ale mantra pomagała mu uspokoić oddech, kiedy biegł na ostatnich nogach w kierunku ciemnej rzeki Wakenitz.
Zatrzymał się, żeby zaczerpnąć powietrza. Pietia Fedoruk musiał jednak dotrzymać słowa, bo od wielu godzin nie słychać już było odgłosów obławy.
Mimo wszystko Adam nie spodziewał się takiego pościgu. Wiedział, że Osipowicz zechce go dopaść za wszelką cenę, ale sądził, że jeśli uda mu się wydostać z przeklętej wyspy Usedom, osiągnie połowę sukcesu. Dalej władza komendanta wojennego miasta Swinemünde nie sięgała. Tymczasem kiedy dotarł w nocy do wioski Zecherin, gdzie cieśnina dzieląca wyspę od stałego lądu była najwęższa, obława dopiero rozpoczęła się na dobre. Cudem udało mu się uniknąć reflektorów przeczesujących powierzchnię wody. Ukrył się pod skrzynką na amunicję, która dryfowała w stronę morza wśród innych wojennych śmieci. Słyszał wściekłe głosy Sowietów dobiegające od strony Zecherin. Nie miał wątpliwości, że akcją dowodzi osobiście komendant Osipowicz. Kierowała nim nie tylko zemsta. Drań zdawał sobie sprawę, że jego dalsza kariera w NKWD właśnie zawisła na włosku.
Adam wyczołgał się na brzeg dopiero wtedy, kiedy warkot samochodów umilkł, a reflektory wsiąkły z powrotem w ciemność. Od brytyjskiej strefy okupacyjnej dzieliło go wciąż prawie trzysta kilometrów. Zamierzał iść lasami, głównie nocą. Był całkiem nieźle przygotowany do długiej wędrówki. Od dłuższego czasu się spodziewał, że trzeba będzie w końcu uciekać. Zakopał więc na wydmach plecak z suchym prowiantem na pięć dni, mapą terenu i menażką. Obliczył, że jeśli wszystko pójdzie dobrze, powinien dotrzeć do Lubeki za jakieś dziesięć dni.
Wszystkie plany wzięły w łeb już na drugim brzegu. Nagle zdał sobie sprawę, że nie ma plecaka. Musiał zsunąć mu się z ramienia, kiedy zrobił w wodzie gwałtowny skręt, żeby nie nadziać się na maszt zatopionego kutra. Pal diabli prowiant, właśnie stracił coś znacznie cenniejszego – mapę, która miała poprowadzić go lasami do Lubeki.
Zaklął na głos. To był kolejny błąd. Niemal natychmiast w krzakach rozległ się suchy trzask łamanej gałązki. Adam znał ten dźwięk doskonale. Ostatnie dwa lata wojny spędził głównie w lasach, gdzie ktoś ciągle się skradał, żeby wpakować komuś innemu kulę w łeb, albo nasłuchiwał, czy ktoś inny jego nie chce zabić. Zdawało mu się, że słyszy szepty po rosyjsku.
Nie czekał ani chwili dłużej, tylko rzucił się z powrotem do wody. Głośny plusk wypłoszył z nabrzeżnych zarośli dwie ciemne sylwetki z karabinami.
– Siuda! Eto on!
Rozległ się strzał. Kula plasnęła o wodę tuż obok niego. Adam zanurkował jak najgłębiej. Zupełnie nic nie widział. Czuł tylko silny nurt, który pchał go w stronę morza.
Wypłynął jakieś sto metrów dalej. Łapiąc chciwie powietrze, próbował przeniknąć wzrokiem ciemną linię brzegową na stałym lądzie. Nie było pewności, że cała nie została już obsadzona. Najwyraźniej Osipowicz zdążył zaalarmować inne sowieckie jednostki na tym terenie.
Pozostało tylko jedno wyjście: wracać na wyspę i próbować przeprawy w innym miejscu. Tego Sowieci na pewno się nie spodziewali. Zwierzyna nigdy nie ucieka w stronę myśliwego.
Jeszcze raz przepłynął całą cieśninę. Na brzegu padł, wyczerpany. Leżał w wysokiej trawie dobry kwadrans, próbując nabrać sił i naszkicować w głowie nowy plan ucieczki.
Co pan tu chce planować?
Usłyszał w głowie głos nadkomisarza Strzelczyka, swojego przedwojennego szefa, który został rozstrzelany przez Niemców na samym początku wojny, a mimo to stale go nękał.
Wszystko jest jasne: czynnik czasu ma teraz kluczowe znaczenie. Musi pan natychmiast przeprawić się w miejscu, gdzie Sowieci się pana nie spodziewają, a potem błyskawicznie pokonać jak największą odległość w stronę brytyjskiej strefy.
Doskonała rada, panie nadkomisarzu. Tylko gdzie się mnie nie spodziewają?
Widmo martwego szefa rozpłynęło się. Oczywiście, jak zwykle Adam mówił sam do siebie. Dźwignął się z trawy, ociekając wodą. Na szczęście był środek lipca i nie groziło mu wychłodzenie.
Ruszył szybko przez las, próbując przypomnieć sobie mapę terenu. Wieś Zecherin leżała na południu wyspy Usedom. Pozostawało iść na północ i poszukać innego miejsca, gdzie cieśnina była równie wąska.
Przemykał się wzdłuż linii lasu, żeby nie stracić z oczu powierzchni wody połyskującej w świetle księżyca. Wypadki ostatnich dni nie dawały mu spokoju. Naprawdę nie było innego wyjścia – musiał uciekać. Osipowicz uważał, że zamordował mu najlepszego człowieka. Poza tym komendant chyba uznał, że dłużej nie ma sensu trzymać Adama przy życiu. W każdej chwili mógł znaleźć inny pretekst, żeby się go pozbyć. Zresztą nie potrzebował żadnego pretekstu. Kto niby miałby przejąć się jego losem – Urząd Bezpieczeństwa w Pile? Pierwsze pobieżne śledztwo wykazałoby, że prawdziwy Adam Kostrzewa nie żyje, a człowiek, który podaje się za niego, to niebezpieczny wróg władzy ludowej, socjalizmu i w ogóle całej ludzkości.
Cieśnina stawała się coraz szersza. Po kilku kolejnych kilometrach przeciwległy brzeg zupełnie zniknął z pola widzenia. Wody zalewowe przypominały teraz otwarte morze z odległym horyzontem.
Adam stanął na brzegu bezradny. Gdyby miał mapę, mógłby sprawdzić, czy dalej na północ jest tak samo. Nic nie wskazywało na to, że w ciągu godziny znajdzie dogodniejsze miejsce do przeprawy. Czas naglił. Sowieci już wiedzieli, że wymknął się im pod Zecherin, i obstawiali kolejne odcinki terenu.
A może tutaj, panie aspirancie? Pan przecież całkiem nieźle radzi sobie w wodzie. To nie może być więcej niż trzy, góra cztery kilometry wpław.
Adam spojrzał z wyrzutem na widmo nadkomisarza Strzelczyka, który jeszcze niedawno gwarantował mu przecież znalezienie kolejnego zwężenia. Szkoda było jednak czasu na walkę z własnymi myślami. Tym razem postanowił zdjąć ubranie, żeby nie krępowało mu ruchów w wodzie. Sięgnął do paska, kiedy usłyszał głuche stuknięcie.
Padł natychmiast na ziemię. To nie byli Sowieci. W dole przy samym brzegu chybotała się na wodzie łódka, która utkwiła w konarach zwalonego drzewa. Drewniana burta raz po raz uderzała głucho o pień.
Serce zabiło mu gwałtownie. Wreszcie jakiś niebiański Komitet Centralny zdecydował się przysłać mu coś w rodzaju paczki Czerwonego Krzyża.
Adam wszedł ostrożnie na zwalone drzewo. Łódka musiała spłynąć tu swobodnie z nurtem – pewnie zerwała się z uwięzi.
Nagle Adam zdał sobie sprawę, że ta teoria nie ma nic wspólnego z prawdą. W łódce leżały bowiem trupy dwóch mężczyzn. Były sczepione ze sobą w śmiertelnym uścisku, z wykrzywionymi wściekle twarzami. Obaj mężczyźni mieli na piersiach liczne rany kłute, zadane zapewne zakrwawionym nożem, który leżał na dnie łódki. Skonali w walce, próbując zadać sobie nawzajem decydujący cios.
I co pan o tym sądzi, panie aspirancie?
Był to nie tyle głos nadkomisarza Strzelczyka, ile policyjny instynkt, który od razu podsuwał Adamowi hipotezy i wersje wydarzeń. Ci dwaj zapewne dobrze się znali, skoro wsiedli razem do tej samej łódki. Szabrownicy, którzy pokłócili się o podział łupów? Niedawni towarzysze broni, poróżnieni przez nieubłagany bieg historii? Nie miało to żadnego znaczenia. Nienawiść, która wydawała się im warta najwyższej ceny, była już tylko pośmiertnym grymasem.
Trupów nie zdołał od siebie oderwać. Nie było więc mowy, żeby zaciągnąć je na brzeg i przynajmniej przykryć jakimiś gałęziami. Po kilku próbach Adam dał za wygraną. Mężczyźni trzymali się siebie kurczowo. W końcu użył wiosła jako dźwigni i wyrzucił nieboszczyków z łódki. Niedawni wrogowie poszli zgodnie pod wodę, nie puszczając się wzajemnie.
Przeprawa na drugi brzeg zabrała mu kolejną godzinę. Nie był biegły w wiosłowaniu, a dość silny nurt w cieśninie Piana ciągle spychał łódkę na środek. Kiedy więc w końcu przybił do wąskiego paska kamienistej plaży pod wysoką skarpą, prawie nie czuł rąk.
Nie było czasu na odpoczynek. Musiał jak najszybciej oddalić się od cieśniny i zapuścić w głąb lądu. Sowieci nie mogli przecież obstawić każdego kilometra kwadratowego w swojej strefie. Im dalej od przeklętej Usedom, tym mniejsze szanse, że go złapią. Osipowicz miał co prawda osobiste powody, żeby go ścigać, jednak reszta sowieckich władz okupacyjnych wcale nie musiała wykazywać się taką gorliwością.
Opatrzność czy też ta sama instytucja, która przysłała mu łódkę, znów podała mu pomocną dłoń. Ledwo wyszedł z lasu na pierwszą szosę, zobaczył nadjeżdżający zygzakiem motocykl. Kierowca musiał być kompletnie pijany. Taka okazja mogła więcej się nie powtórzyć.
Adam wyszedł zdecydowanie na środek szosy i podniósł rękę, jakby celował do nadjeżdżającego z pistoletu. Z doświadczenia wiedział, że nie sposób zignorować uzbrojonego człowieka, który wychodzi z lasu w środku nocy.
Kierowca szarpnął gwałtownie kierownicą i przewrócił motocykl. Maszyna przez kilkanaście metrów sunęła bokiem po jezdni. Kierowcą był sowiecki lejtnant. Patrzył na Adama oszołomiony.
– Nu, szto ty, swołocz... – wybełkotał, sięgając po pistolet.
Adam rąbnął go pięścią w twarz. Na rosłym lejtnancie nie zrobiło to większego wrażenia, toteż trzeba było poprawić jeszcze kilka razy, zanim głowa opadła mu bezwładnie na jezdnię.
Szosą w każdej chwili mogli nadjechać inni Sowieci. Zwykle wybierali się na nocne harce w większych grupach. Adam zabrał się do przeszukiwania lejtnanta. Pistolet tetetka! To nie wszystko: okazało się, że lejtnant miał też przy sobie pół flaszki jakiegoś samogonu, pudełko zapałek, kilka biełomorów – paskudnych sowieckich papierosów, do których Adam zdążył już przywyknąć, no i przede wszystkim całkiem porządną mapę sztabową całej sowieckiej strefy okupacyjnej. Czego można chcieć więcej?
Adam zaciągnął nieprzytomnego lejtnanta do rowu i wrócił po motocykl. Maszyna była trochę poobijana, ale wyglądała na nieuszkodzoną. Jak to się właściwie uruchamiało? Adam kopnął starter. Silnik zacharczał i zapalił za pierwszym razem. Niewiarygodne, nawet sowiecka technika sprzyjała mu tej nocy!
Jechał do świtu. Kiedy zrobiło się jasno, zatrzymał się w lesie, przykrył motocykl gałęziami i rozbił prowizoryczny obóz. Kiszki skręcały mu się z głodu, jednak wyprawa po żywność była zbyt ryzykowna. Z mapą i motocyklem powinien dotrzeć do Lubeki w ciągu następnej nocy. Na razie musiały wystarczyć mu leśne jagody, biełomory i samogon nieznajomego dobroczyńcy. Trzeba było przede wszystkim skupić się na wyborze trasy. Główna droga do Lubeki na pewno była obstawiona, toteż zaplanował, że dojedzie polnymi dróżkami w okolice wsi Lüdersdorf, a potem lasami dotrze do rzeki Wakenitz – naturalnej granicy brytyjskiej strefy. Znużony studiowaniem mapy i trochę wstawiony wypitym na czczo samogonem, zasnął obok motocykla.
Obudził go gwałtowny niepokój. Otworzył oczy z przekonaniem, że stało się coś złego. Ale wokół panowała cisza. Słońce zachodziło powoli nad lasem, świerszcze grały w krzakach, motocykl stał na swoim miejscu. Uspokojony, zebrał swoje rzeczy, wyprowadził motocykl z zarośli i kopnął starter.
Silnik nawet nie zacharczał. Kopnął jeszcze kilka razy, lecz maszyna w ogóle nie odpowiadała. Adam przykucnął, żeby przyjrzeć się silnikowi w gasnącym słońcu.
Bak był przedziurawiony. Z otworu wyciekała leniwie kropla paliwa, prawdopodobnie jedna z ostatnich. Adam potrząsnął motocyklem. Nic nie zachlupotało. Większą część paliwa musiał zużyć poprzedniej nocy, a reszta wyciekła w ciągu dnia przez niewielki otwór w baku, który zapewne powstał podczas awaryjnego hamowania.
Niemal w tej samej chwili w oddali rozległo się szczekanie psów. Adam zadrżał. Zbyt dobrze znał ten odgłos z partyzanckich czasów. Niczego nie obawiali się wtedy tak bardzo jak właśnie psów. Samoloty z radiolokacją można było oszukać, ale psiego węchu – nigdy. Owczarki alzackie nie dawały się zwieść ani terpentyną, ani dymem z jałowca. Kiedy raz chwyciły trop, podążały za nim bezbłędnie przez gęstwinę leśnych zapachów. Wtedy partyzantom pozostawała jeszcze broń maszynowa, ale teraz Adam miał tylko jedną tetetkę. Ile psów mógł załatwić – jednego, dwa? Jeśli kilka skoczy na niego, nie będzie miał najmniejszych szans.
Rzucił się do ucieczki. Od tej pory biegł przez niemieckie lasy niemal nieprzerwanie. Kiedy napotykał strumień albo rzeczkę, przez chwilę krążył między brzegami po trójkącie, żeby zostawić fałszywe ślady. Kluczył, zmieniał kierunek i starał się trzymać twardego podłoża, żeby zostawiać jak najmniej śladów. Niewiele to wszystko pomagało. Dawało najwyżej chwilę wytchnienia, po której znów rozlegało się w oddali szczekanie.
Przeklinał pomysł z napadem na sowieckiego oficera. Gdyby uciekał spokojnie, trwałoby to zapewne z dziesięć dni, lecz w końcu dotarłby do celu.
Wątpię, panie aspirancie. Za bardzo naraził się pan komendantowi.
Tego mu jeszcze brakowało – dobrych rad zza grobu.
Przecież to nie Osipowicz mnie ściga, na litość boską!
Tak pan sądzi?
Rzeczywiście, pościg był tak nieustępliwy, jakby Sowieci tropili samego Himmlera. Adam niczego nie był już pewny.
Pierwszą noc udało mu się jakoś przetrwać. Był u kresu sił, ale najważniejsze, że nie zgubił drogi. Szedł, a raczej biegł, kierując się mapą. Rano znalazł się pod Grevesmühlen, czyli jakieś pięćdziesiąt kilometrów od Lubeki. Pozostały jeszcze dwa dni drogi.
Wszedł z powrotem do lasu i padł na ściółkę, dysząc ciężko. Kręciło mu się w głowie: od dwudziestu czterech godzin żywił się tylko jagodami i pił sowiecki samogon. Zdawał sobie sprawę, że jego szanse na opuszczenie sowieckiej strefy maleją z każdą godziną, bez względu na to, jak bardzo zbliżał się do celu. Nie miał już sił, żeby wygrać potyczkę z pierwszym lepszym sołdatem, nie mówiąc o owczarku alzackim na sowieckiej służbie. Na szczęście od pewnego czasu psów nie było już słychać...
Nagle w oddali znów rozległo się znajome szczekanie. Adam jęknął w duchu. Wszystkie jego wysiłki na nic się zdały. Psy przebiły się przez labirynt fałszywych śladów i znów złapały trop.
Dźwignął się z ziemi i ruszył w przeciwnym kierunku. Niemal w tej samej chwili stanął w miejscu jak sparaliżowany. Z drugiej strony lasu słychać było pokrzykiwania po rosyjsku. Obława zbliżała się z obu stron. Znalazł się w kotle.
Wyjął tetetkę i rzucił się w gęste poszycie z wysokich paproci. Szpaler żołnierzy bez psów powinien dotrzeć do niego pierwszy: ludzkie głosy rozbrzmiewały znacznie bliżej niż szczekanie. Liczył na to, że uda mu się obezwładnić jakiegoś sołdata i wydostać poza krąg obławy.
Rosjanie byli coraz bliżej. Adam rozpoznawał już nawet niektóre słowa. Jakiś Kalinin pytał swojego dowódcę, czy wrócą do koszar na obiad, a ten kazał mu zamknąć jadaczkę.
Adam odbezpieczył ostrożnie tetetkę. Słychać już było gałązki trzaskające pod butami. Jeden żołnierz z pepeszą zbliżał się w stronę paproci, ale widać było, że nie jest szczególnie gorliwy. Szedł, bo kazali. Może był to ten Kalinin, który myślał tylko o gorącej zupie w koszarach?
Żołnierz zatrzymał się jakiś metr od paproci, odwrócił plecami i zapalił biełomora. Znajomy swąd rozniósł się dokoła wraz z siwym dymem. Adam wstrzymał oddech. Żołnierz wyraźnie nie miał ochoty na przetrząsanie paproci.
W tym momencie trzasnęła gałązka pod nogą Adama. Żołnierz już chciał obrócić się w stronę podejrzanego dźwięku, ale Adam przystawił mu tetetkę do potylicy.
– Milcz i rzuć broń! – syknął mu do ucha.
Żołnierz rzucił pepeszę i podniósł ręce.
– To ja, Pietia – szepnął, obracając się ostrożnie. – Nie strzelajcie, nie wsypię was.
Przed nim stał rzeczywiście Pietia Fedoruk, prawa ręka komendanta Osipowicza. Adam przycisnął mu lufę mocno do czoła i położył palec na ustach.
Głosy sołdatów oddalały się w głąb lasu.
– Co tu robisz?! To nie jest wasz teren! – syknął Adam.
– Dziadzia mnie wysłał. Na rozpoznanie, jak was tutejsi złapią. Okropnie się na was wściekł za Mikutina.
– To nie ja go zabiłem!
– Kiedy ja do was żalu nie mam...
– Mówię ci, że to nie ja. Dostał nagle jakiegoś ataku i skonał.
– Co mieliście zrobić, na waszym miejscu każdy by go ukatrupił.
– Nie chcesz, to nie wierz. Muszę dać ci teraz w łeb.
– Po co w łeb, ja was nie wsypię...
Adam rąbnął go pistoletem w skroń. Pietia osunął się bezwładnie na ziemię. Z rozbitej głowy płynęła mu obficie krew. Źle to wyglądało. Adam sprawdził mu puls: na szczęście chłopak żył.
Ruszył szybko przed siebie. Szpaler żołnierzy oddalał się w głąb lasu na spotkanie drugiego pierścienia obławy, który prowadził ujadające psy. Adam zyskał trochę czasu, dopóki dowództwo pościgu nie odnajdzie nieprzytomnego Pietii albo on sam nie zamelduje o spotkaniu z uciekinierem. Na słowo czerwonoarmisty nie liczył.
Biegł kolejny dzień i kolejną noc. Niosła go nowa nadzieja – wyszedł cało z obławy, a od wielu godzin nie usłyszał ani razu szczekania psów.
Winston Churchill. Premier Wielkiej Brytanii od czterdziestego roku. Przed pierwszą wojną był...
W oddali widział już ciemną wstęgę rzeki Wakenitz. Był prawie na miejscu. Tu kończyła się sowiecka strefa okupacyjna.
Wszedł do rzeki. Nerwy miał napięte jak postronki. W każdej chwili spodziewał się, że padną strzały i rozlegną się okrzyki po rosyjsku.
Nie padły. Długo leżał na drugim brzegu, z głową w błocie, nie dowierzając własnemu szczęściu. Udało się! Był w brytyjskiej strefie – w wolnym świecie.
Wreszcie dźwignął się i ruszył dalej w mrok. Ledwo powłóczył nogami. Dopiero teraz poczuł nieludzkie zmęczenie.
Wkrótce pojawiły się rzadkie światła miasta: to musiała być Lubeka. Adam wziął głęboki wdech i chciał znów ruszyć naprzód, kiedy rozległ się okrzyk:
– Stay where you are! Put your bloody hands up!
Z ciemności wychynęły dwie sylwetki z karabinami. Był to angielski patrol – kapral i starszy szeregowy. Adam miał ochotę ich uściskać.
Nie zdążył jednak tego zrobić, ponieważ cios kolbą w czoło pozbawił go przytomności.
2
– No i uszedł, swołocz.
Komendant Osipowicz sam się zdziwił, że ucieczka Kostrzewy tak niewiele go obeszła. Chodziło przecież o mordercę Mikutina, jego najbliższego człowieka z partyzanckich czasów, prawie brata! Jeszcze dwa dni wcześniej Osipowicz wręcz ryczał z wściekłości i żalu po Mikutinie. A teraz po prostu wysłuchał meldunku Pietii, pokiwał głową, i tyle. Zupełnie jakby chodziło o zwykły raport w sprawie kradzieży czy jakiegoś rozboju.
– A gdzie tak sobie łeb rozwaliłeś? – zapytał bardziej z obowiązku niż z prawdziwego zainteresowania. Właściwie chciał jak najszybciej pozbyć się Pietii, ale wypadało zadać przynajmniej jedno szczegółowe pytanie.
– Melduję, że podczas obławy wpadłem po ciemku w lej po bombie – wyrecytował Pietia. Od powrotu do Swinemünde przygotowywał się do wypowiedzenia tego zdania.
Osipowicz znów pokiwał głową, zastanawiając się, czy powinien jeszcze o coś zapytać, czy też odprawić już Pietię. Najdziwniejsze, że żal po Mikutinie też przeszedł mu jak ręką odjął, choć dopiero co... No tak, ale przez ostatnie dni sporo się zmieniło.
Jeszcze niedawno przyszłość jawiła się komendantowi Osipowiczowi jako trzygłowy potwór. Nigdy nie był w takim stanie ducha. Nawet w partyzanckich czasach na Białorusi, kiedy mieszkał w leśnej ziemiance i każdego dnia mógł zginąć od kuli, granatu, miotacza ognia czy miny przeciwpiechotnej, potrafił odnaleźć w sobie nadzieję. Teraz patrzył tylko ze zgrozą w ślepia trzech potwornych łbów, które zamierzały go pożreć.
Pierwszym łbem była Moskwa. Od wielu dni milczała uparcie, choć Osipowicz niemal codziennie wysyłał depesze o sytuacji w zarządzanym przez siebie mieście. Głównie pisał o swojej walce z Werwolfem: o udaremnionych aktach sabotażu, o atakach na sowieckich żołnierzy, o tym, że odwetowcy spod znaku wilczego haka[1] wykonywali wyroki na niemieckich komunistach i gwałcili ich kobiety. Informował o likwidacji doskonale wyszkolonego oddziału faszystowskich płetwonurków, który przeprowadzał zuchwałe akcje sabotażowe w rejonie Swinemünde. W każdym meldunku podkreślał, że choć faszyści są dobrze uzbrojeni i zorganizowani, to nie ma potrzeby przysyłania do miasta posiłków, ponieważ miejscowe siły pod dowództwem Osipowicza świetnie radzą sobie z sytuacją.
Odpowiedzią było tylko milczenie. Jakby potwór dobrze wiedział, że depesze miały z prawdą mniej więcej tyle wspólnego co latopisy z prawdziwą historią Rosji i że Osipowicz redagował je wszystkie osobiście. Pewnie, że żaden był z niego literat, ale kto miał to za niego robić – półgłówek Pietia, analfabeta Mikutin czy tchórzem podszyty Jakowlew? A trzeba było jakoś wyjaśnić ostatnie tragiczne wydarzenia[2]. Werwolf doskonale się do tego nadawał.
Drugi łeb potwora, nie mniej przerażający, nazywał się Poczdam. Było to miasto we wschodnich Niemczech, gdzie odbywała się właśnie konferencja pokojowa. Trzej przywódcy – Stalin, Truman i Churchill – mieli podzielić się tam powojennym światem i przesądzić o przyszłości Niemiec. Choć Osipowicz miał gdzieś przyszłość świata, a Niemiec w szczególności, to codziennie ślęczał przy radiu, wysłuchując doniesień z konferencji. Niestety, przyszłość Niemiec była nierozerwalnie związana z jego własną. Gdyby Wielkiej Trójce przyszło do głowy oddać Swinemünde Polakom, o czym mówiło się od miesiąca, oznaczałoby to, że komendant Osipowicz musiałby pożegnać się ze swoim stanowiskiem raz na zawsze. I co dalej? Pójść do cywila, ożenić się, chodzić do jakiejś fabryki, upijać się od święta i wspominać piękne wojenne czasy? Aż dreszcz przechodził pułkownika na taką wizję przyszłości, kiedy wpatrywał się w zielone oko lampowego radia niczym w ślepia poczdamskiego potwora.
Najgorsze jednak, że potwór miał jeszcze trzeci łeb, bardziej swojski. Była nim Armia Czerwona, a konkretnie jego ludzie. Od pewnego czasu łypali na niego nieufnie. Nawet najbliższa mu partyzancka gwardia milkła na jego widok i omijała go szerokim łukiem. W ogóle niemal wszyscy sprawiali wrażenie, jakby chcieli wpakować mu nóż pod żebra. Nikt nie nazywał już komendanta „Dziadzią Arłamem”. Partyzanckie braterstwo rozwiało się jak poranna mgła na kanale Swine. Coś złego działo się w żołnierskich duszach, a pułkownik Osipowicz za dużo wiedział o ludzkiej duszy, żeby się jej nie bać.
Niewiele można było z tym wszystkim zrobić. Walka z trzygłowym potworem wydawała się z góry przegrana. Depesze do Moskwy o „faszystowskiej gadzinie podnoszącej swój ohydny łeb” wciąż pozostawały bez odpowiedzi. Z Poczdamu nadchodziły niepokojące wiadomości, że Stalin zamierzał wycofać większą część Armii Czerwonej z Niemiec. A ludzie Osipowicza dalej spuszczali wzrok na korytarzach komendantury, jakby chcieli ukryć przed dowódcą swoje prawdziwe myśli. Niejeden z nich na pewno smażył już na boku parszywy donos oskarżający komendanta o rewizjonizm i inne świństwa.
Właściwie Osipowicz miał dwa wyjścia: palnąć sobie w łeb albo zwiać na Zachód. Drugie było znacznie gorsze niż pierwsze, ponieważ też oznaczało, że trzeba by przejść do cywila i zatrudnić się w jakiejś fabryce, z tą różnicą, że na Zachodzie nie byłoby nawet z kim porządnie się upić, nie mówiąc już o snuciu partyzanckich wspomnień.
Na razie wybrał inne rozwiązanie. Moskwy ani Poczdamu nie mógł ułagodzić, postanowił jednak przynajmniej nakarmić trzeci łeb bestii.
Wezwał do siebie lejtnanta Jakowlewa.
– Przekaż ludziom, że w każdą środę będą mogli poużywać sobie na szkopach do woli. No, może nie całkiem do woli, bo nie można utrudnić funkcjonowania miasta. Gwałcić tylko w pojedynkę, żeby choroby się w wojsku nie roznosiły. No i żadnego strzelania. Chcesz, bracie, poużywać sobie na szkopach, proszę bardzo, ale znajdź sobie jakąś pałkę albo kij, a pepeszę zostaw w magazynie.
Jakowlew zaniemówił na chwilę.
– Jakże to?
– Normalnie. Jak w czasie wojny.
– Wojna już się skończyła!
– Szkopów ci żal?
– O naszych ludzi mi chodzi, towarzyszu komendancie. Niedobrze zaprawiać ich do bandytyzmu. Co będzie, jak pójdą do cywila?
– Niby słusznie mówisz, Jakowlew, ale jednak głupio.
– Niby dlaczego?
– Bo ja właśnie chcę naprostować ich moralnie, a nie wykoleić.
Jakowlew pokręcił głową.
– Oświećcie mnie, bo nie nadążam. Gwałty i rozboje mają podnieść ich moralnie?
– Widzę, że ty jeszcze mało rozumiesz, Jakowlew. Ludzie są ogłupieni, bo dopiero co musieli wyjść z bronią przeciwko swoim. Trzeba im przywrócić równowagę w głowach. Niech to się nazywa Dzień Żołnierza.
Pomysł był dobry – wiadomo, że jak człowiek ma na co czekać, to od razu nabiera ochoty do życia. Niestety, i tak guzik to dało. Choć w najbliższą środę żołnierze chętnie ruszyli w miasto, żeby skorzystać z nowego przywileju, to nazajutrz sytuacja ani trochę się nie poprawiła. Znów sarkali po kątach i łypali na oficerów spode łba. Nawet Mikutin, osobisty kierowca i ochroniarz komendanta, był osowiały i apatyczny.
– A tobie co? – wypalił w końcu Osipowicz, kiedy jechali gazikiem przez miasto w ponurym milczeniu. – Gębę masz tak samo skwaszoną jak wtedy, gdy napiłeś się terpentyny zamiast bimbru!
Wspomnienie wesołego incydentu z partyzanckiego życia wcale Mikutina nie rozbawiło.
– A, bo to życie do niczego...
– Jak do niczego? Wszystko nam się spełniło! Pamiętasz, jakeśmy gadali przy ognisku, że po wojnie szkopy będą u nas za niewolników?
– Eee...
– Co mi tam mruczysz? Jest tak czy nie? W pas się nam teraz kłaniają, łajdaki.
– Co to radość kopać psa, co nie może ugryźć.
– No to nie kop. Życia używaj po prostu – brakuje ci czegoś?
– Niby nie.
– No to o co chodzi?
Mikutin obrócił do niego oczy. Były puste i zimne jak u trupa.
– Bo wszystko smak straciło.
– Chory jesteś? To do lekarza. Weź się w garść, człowieku.
Mikutin znów zamilkł, jakby zapadał się z powrotem w jakąś czarną dziurę. Była to ich ostatnia rozmowa w życiu. Następny raz Osipowicz zobaczył Mikutina już martwego, kiedy leżał z roztrzaskaną głową w domu tego przeklętego Polaka.
– Jeszcze raz powtarzam: nie mam z tym nic wspólnego – tłumaczył się Kostrzewa. – Walczyliśmy i dałem mu po łbie, ale od tego nie mógł umrzeć. Dostał nagle jakichś drgawek i skonał. Musiał być ciężko chory.
– Co w ogóle Mikutin u was robił? – spytał Pietia, oglądając fachowo zwłoki niczym doświadczony koroner.
– Przyszedł mnie obrabować.
– Łżesz jak pies! – ryknął Osipowicz. – Mikutin miałby ciebie obrabować? Po co?!
– Też tego nie rozumiem – odparł spokojnie Kostrzewa. – Mówię wam, jak było.
Osipowicz spojrzał na niego z wściekłością. Miał już serdecznie dosyć pobłażliwego, pełnego wyższości tonu Polaka.
– Zabrać go – rozkazał swoim ludziom.
– Nie zabiłem go! – zaprotestował Kostrzewa. – Zróbcie sekcję. Na pewno wykaże, że mówię prawdę.
– Brać go – powtórzył Osipowicz.
Dwóch enkawudzistów wyprowadziło Kostrzewę z domu i wepchnęło do gazika. Osipowicz i Pietia zostali na miejscu zbrodni.
– Dziwna sprawa – powiedział ostrożnie Pietia. – Może i trzeba zrobić tę sekcję...
– Zamknij się! – ryknął Osipowicz.
Pochylił się nad martwym Mikutinem, żeby spojrzeć ostatni raz w jego otwarte oczy. Były dokładnie takie, jak podczas ostatniej ich rozmowy: puste i zimne.
Godzinę później przyszedł meldunek, że Kostrzewa wyskoczył z gazika i uciekł. Osipowicz poczuł się, jakby Polak splunął mu w twarz. Natychmiast zarządził obławę. Nie było to łatwe, ponieważ jego ludzie właśnie odpoczywali po Dniu Żołnierza. Zanim udało się ściągnąć wszystkie siły i doprowadzić pijanych do porządku, upłynęło kolejnych kilka godzin.
Nad ranem Osipowicz wrócił do komendantury tylko po to, żeby zawiadomić władze okupacyjne całej sowieckiej strefy i zarządzić wielki pościg. To była już sprawa osobista.
Kiedy wpadł jak burza na dyżurkę, nawet nie zauważył, że na ławce siedzi jakaś kobieta.
– Towarzyszu pułkowniku, jest baba do was – zameldował dyżurny Zoszczenko.
– Jaka znowu baba?
– Starszy sierżant Galina Fiodorowna melduje się na służbę, towarzyszu pułkowniku!
Osipowicz się obrócił. Przed nim stała na baczność niska kobieta w mocno podniszczonym mundurze sierżanta Armii Czerwonej, który sterczał na jej piersiach jak spory namiot.
– Że jak?!
– Melduję, że ja po szpitalu, towarzyszu pułkowniku. Właśnie wyszłam i chcę wrócić na służbę.
– A co mnie do tego?
– Jesteście najwyżsi rangą na tym terenie. A mnie z wojska jeszcze nikt nie zwolnił. Mam obowiązek powrócić na służbę.
– Nie zawracajcie mi głowy. Zgłoście się do najbliższego wojenkomatu[3].
Osipowicz chciał już machnąć ręką i odejść, ale jakoś nie mógł oderwać wzroku od namiotu Gali Fiodorownej. Biodra też miała, szelma, niczego sobie – niczym spora komoda. No i ten warkocz ułożony pod czapką w czarny precel! Co mu właściwie szkodziło, żeby przynajmniej ją przesłuchać.
– A w którym to szpitalu żeście leżeli?
W sierżant Fiodorownę wstąpiła znów nadzieja. Iskierki w jej piwnych oczach zapaliły się na nowo.
– Ano tu, towarzyszu pułkowniku. W Swinemünde.
Rzeczywiście, w szpitalu przy Heysestrasse[4] leżało sporo rosyjskich pacjentów, lecz Osipowicz nigdy się nimi szczególnie nie interesował. Kazał tylko pobieżnie sprawdzić, czy nie ma wśród nich jakichś podejrzanych. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że można tam znaleźć taki smakowity owoc jak sierżant Gala Fiodorowna.
– Od kiedy?
– Od wyzwolenia, towarzyszu pułkowniku[5]. Przywieźli mnie tu, bo ślepa kiszka mi nawaliła, ale już mnie podreperowali.
Osipowicz pokiwał głową, wciąż nie odrywając wzroku od opiętego munduru kobiety. Tak, zdecydowanie należało ją przesłuchać, kiedy tylko zakończy się obława na Kostrzewę.
– Przyjdźcie jutro – zadecydował. – Albo nie – pojutrze, jak wrócę z terenu.
– Tak jest! – odparła ochoczo Gala, trzaskając obcasami.
Ruszył do swojego gabinetu, żeby przygotować się do obławy. Był gotów ścigać Kostrzewę osobiście po całej strefie okupacyjnej. Musiał drania złapać. Nie chodziło już tylko o zemstę za Mikutina. Polak mógł przecież wygadać Anglikom, jak to naprawdę było z tym Werwolfem w Swinemünde...
Ale właściwie co z tego? Niech gada. Nawet Anglicy nie uwierzą byłemu faszyście i kolaborantowi.
Nowy plan zrodził się nagle w głowie komendanta. Wcale nie trzeba było gonić za Kostrzewą po szwabskich lasach. Niech inni się tym zajmą. Najwyżej pośle się Pietię, żeby rozpoznał drania, jeśli go złapią. A jak nie, to też nic straconego. Anglicy sami go wykończą.
Osipowicz zasiadł do redagowania listu gończego, który miał zamiar jak najszybciej wysłać do dowództwa brytyjskiej strefy okupacyjnej w Lubece. Dziwna rzecz, ale co napisał jedno zdanie, przed oczami pojawiał mu się namiot na piersiach Gali Fiodorownej. Głupie to było, bo przecież ledwo babę poznał, a już gorąco mu się robiło na samą myśl o niej. Pożałował nawet, że kazał jej przyjść dopiero za dwa dni.
Wstyd się przyznać, lecz przez najbliższe dwie doby bardziej czekał, aż do komendantury przyjdzie znów sierżant Fiodorowna, niż na meldunek o pochwyceniu Kostrzewy. Kiedy więc w jego biurze zjawił się w końcu Pietia z rozwalonym łbem i wiadomością, że Kostrzewa zbiegł, niewiele go to już obeszło. Zerkał bez przerwy na zegarek, coraz bardziej zaniepokojony. Co jest z tą babą, czemu nie przychodzi?
– Wybaczcie, Dziadziu Arłamie – powiedział Pietia.
– Co?
Osipowicz wyrwał się z roztargnienia.
– Wybaczcie, że nie dopilnowałem.
– A pies go jechał. Uciekł, to uciekł.
– Jak to? – zdziwił się Pietia.
Osipowicz chciał mu wyjaśnić, że Anglicy dostali już piękny list gończy za polskim faszystą, ale w tym momencie rozległo się pukanie.
– Wejść!
Do środka zajrzał ostrożnie dyżurny Korolenko.
– Wybaczcie, towarzyszu pułkowniku, jakaś baba przyszła i mówi, że jest z wami umówiona...
Osipowicz zerwał się na równe nogi.
– Dawaj ją!
Korolenko kiwnął głową w stronę korytarza i po chwili do gabinetu weszła Gala Fiodorowna. Umalowała się, szelma, czy co? Tak czy inaczej, Osipowicza aż przytkało na jej widok.
– Melduję się na służbie, towarzyszu pułkowniku!
Pietia spoglądał to na kobietę, to na Osipowicza. Wiedział już, o co chodzi. Kiedyś Dziadzia Arłam patrzył tak na jego matkę.
– A ty czego tu jeszcze? – ofuknął go komendant.
Pietia trzasnął obcasami i wyszedł czym prędzej.
Osipowicz zwrócił się do Gali Fiodorowny z szerokim uśmiechem:
– Siadajcie, napijemy się.
Nalał im obojgu po szklance szkockiej. Wypili. Dawno już ten mydlany bimber nie smakował mu tak jak teraz. Chyba tylko raz, jeszcze w partyzanckich czasach, kiedy napadli na niemiecki posterunek i okazało się, że szkopy przed śmiercią raczyły się właśnie szkocką whisky. Wszystkim, którzy wtedy tego specyfiku spróbowali, wydawało się, że są w raju. Mikutin przewracał oczami i mlaskał jak wariat.
Na chwilę wróciło wspomnienie pustych martwych oczu Mikutina, zaraz jednak rozpłynęło się, ustępując miejsca żywym czarnym oczom Galiny Fiodorowny.
3
Na razie ucieczka do wolnego świata nie przyniosła Adamowi ani wolności, ani właściwie żadnej odmiany losu. Znów dostał po łbie i wylądował w więzieniu. Co w tym było nowego? Przez ostatnie lata tak kończyła się niemal każda próba powrotu do zwyczajnego życia. Tłukli go Niemcy, tłukli Rosjanie, tłukli także Polacy. Dlaczego więc Anglicy mieliby zachować się inaczej?
Była tylko jedna znacząca różnica w całej sytuacji: szczególny towarzysz celi.
– SS Standartenführer Walter Nebel! – przedstawił się wyczerpująco nowy współlokator Adama, trzaskając obcasami. Miał na sobie za dużą o kilka numerów znoszoną marynarkę – najwyraźniej nie był za dobrze przygotowany do ucieczki w cywilnym przebraniu.
– Zejdź mi z drogi, bydlaku – warknął po niemiecku Adam.
Nebel ustąpił mu grzecznie miejsca.
– Słyszę słowiański akcent. Czyżby pan był Rosjaninem?
– Nie rozumiesz, sukinsynu? Zamknij się.
– Ach, tak, już wiem – Polak.
Adam nie odpowiedział, tylko rzucił się na pryczę. Musiał przyznać, że to też było pewną nowością w jego więziennych doświadczeniach. Ani Niemcy, ani Rosjanie nie pozwalali kłaść się na pryczy w ciągu dnia. Anglikom natomiast to nie przeszkadzało. Czyli jednak była pewna poprawa.
– Może wolałby pan moją pryczę? – spytał Nebel. – Tu jest więcej światła, a pan bądź co bądź jest jednak przedstawicielem zwycięskiej rasy.
Adam odwrócił się na pryczy twarzą do ściany. Gotował się z wściekłości. Takiego upokorzenia nie zafundowali mu nawet Rosjanie – żeby wsadzić go do jednej celi z esesmanem. Jego entuzjazm do zwyczajnego życia w świecie Winstona Churchilla słabł z każdą chwilą.
– Paradoksalna sytuacja, prawda? – ciągnął Standartenführer Nebel. – Na pańskim miejscu też czułbym się oszukany. Ale to było do przewidzenia, że alianci was zdradzą. Trzeba było jednak przyjąć naszą ofertę i wystąpić razem przeciwko bolszewizmowi...
Adam zerwał się z pryczy i rzucił na esesmana z taką energią, jakby jego mięśnie nagle zapomniały o dopiero co pokonanych setkach kilometrów niemieckich bezdroży.
– Nie mów do mnie, słyszysz!? Jeszcze raz się odezwiesz i zabiję cię jak szczura, zrozumiałeś?
Nebel pokiwał gorliwie głową. Dopiero wtedy Adam puścił jego gardło i wrócił na pryczę.
Trzeba było się opanować. Gorycz goryczą, ale Anglicy mieli sporo racji, że potraktowali go nieufnie. Pewnie niejeden zbrodniarz z Generalnego Gubernatorstwa udawał teraz Polaka, żeby przedostać się na Zachód. Na pierwszym przesłuchaniu wszystko się wyjaśni. Wreszcie będzie mógł powiedzieć całą prawdę – wyjawi swoje prawdziwe nazwisko i powody, dla których ścigali go komuniści. Wyjawi też wszystko o szalonym komendancie wojennym miasta Swinemünde. Co prawda Anglicy nie mieli nad Osipowiczem żadnej władzy, lecz mogli powiadomić o jego szaleństwie Moskwę. Ktoś musiał powstrzymać wreszcie to, co tam się działo. Adam nie chciał już nic więcej ukrywać. Powie wszystko angielskim śledczym i stanie się na powrót zwykłym obywatelem, który chodzi do pracy, czyta codzienną gazetę i nudzi się w niedziele. O niczym innym nie marzył.
Choć był zmęczony i obolały, nie mógł zasnąć. Ledwo zamknął oczy, od razu zjawiał się przed nim Mikutin – w czerwonym szlafroku, z damskim kapeluszem na głowie. Lewa stopa krwawiła mu obficie, przebita na wylot trzema wielkimi gwoździami z zastawionej pułapki. Wił się na podłodze, próbując oddzielić od nogi deskę z gwoździami.
– Mikutin, to ty?
– Pomóż, swołocz!
– Nie ruszaj się!
Adam chwycił deskę i jednym ruchem oderwał ją od krwawiącej stopy. Mikutin wrzasnął głośno.
– Leż tu, przyniosę jakiś bandaż.
Adam wrócił po chwili z bandażem i zaczął opatrywać przedziurawioną w trzech miejscach stopę Mikutina.
– Coś ty na siebie włożył? – spytał, wskazując głową na niecodzienny ubiór kierowcy komendanta.
– Zabawić się chciałem. Jest Dzień Żołnierza.
– I dlatego postanowiłeś mnie okraść?
– A co tu u ciebie jest do kradzenia? Mówię ci, że zabawić się chciałem.
– W moim domu?
– Jaki to twój dom, teraz wszystko wspólne.
– Ja was nigdy nie zrozumiem.
– A co tu rozumieć?
– Tego waszego zamiłowania do gwałtów i rozboju, na przykład.
– Bo głupi jesteś. Na darmo żeś się książek naczytał.
– To mnie oświeć. Może też zacznę biegać po mieście w szlafroku.
– Co ci mam tłumaczyć? Życie jest ciężkie. Tego nie wolno, tamtego nie wolno, to i człowiek dusi się jak zwierzę w klatce. Czasem trzeba sobie użyć.
– Ciekawe. A te ciągłe gwałty? Przecież każda Niemka w tym mieście odda się za puszkę tuszonki. Po co je gwałcić?
– To nie to samo. Opór musi być. Tak samo jak kiedy idziesz na szaber. Żadna radość, że weźmiesz sobie to czy tamto, jak właściciel się nie opiera. Dopiero co byłem u takiego jednego: babę mu wychędożyłem, a ten nawet nie mrugnął, tylko zwiał. Jakiś aptekarz czy coś. Już bardziej bronił swoich fiolek niż żywego człowieka. A przecież baba to też jest człowiek, nie można powiedzieć.
– Czyli to jest wyróżnienie, że do mnie wlazłeś przez okno? Oporu się spodziewałeś. No to cieszę się, że cię nie zawiodłem, Mikutin.
– Pies cię jechał, Polaku. Zastawiasz pułapki na ludzi jak na zwierzęta.
– Tylko na tych, co zachowują się jak zwierzęta.
Mikutin popatrzył na niego spode łba. Adam dobrze znał już to spojrzenie. Nic dobrego nie wróżyło.
– Nie wiem, czemu Dziadzia Arłam jeszcze cię stąd nie wyrzucił na zbity pysk – powiedział głucho Mikutin. W jego głosie nie było cienia wdzięczności za opatrzoną nogę.
– Nie jestem ciekaw. Ale zanosi się na to, że zostanę tu dłużej od was, bo po Poczdamie będziecie musieli wracać do Rosji.
Mikutin patrzył na niego jak wilk szykujący się do ataku, a potem nagle rzucił się na niego z rykiem. Tarzali się po podłodze, próbując zdobyć przewagę. Wreszcie Mikutinowi udało się odepchnąć Adama. Chwycił z rykiem deskę nabitą gwoździami i zamierzył się do śmiertelnego ciosu...
Adam ocknął się gwałtownie na pryczy w angielskim więzieniu. Czyli jednak przysnął. W tej samej chwili drzwi celi otworzyły się ze zgrzytem.
– You, Pole! – rzucił angielski wartownik, pokazując na niego palcem. – Get the hell out!
Było to oczywiste zaproszenie do opuszczenia celi. Adam wyszedł ochoczo. Wciąż wierzył, że sprawa niebawem się wyjaśni.
Jego wiara umocniła się jeszcze bardziej, kiedy wprowadzono go do pokoju, w którym wisiał portret Winstona Churchilla. W końcu był to nie tylko jeden z przywódców wolnego świata, ale też w pewnym sensie osobisty patron ucieczki Adama.
Wartownik popchnął go brutalnie na krzesło przed biurkiem i przykuł kajdankami do stalowego pierścienia w podłodze.
– Na co to? – obruszył się Adam.
– Shut up! – wrzasnął żołnierz i wyszedł.
Był to lekki zgrzyt w skądinąd całkiem obiecującej sytuacji, być może jednak angielski wartownik miał jakieś prywatne ansy do Polaków. Adam spojrzał z nadzieją na portret Churchilla nad biurkiem. Kto wie, czy angielski przywódca nie zechce spotkać się z nim osobiście, kiedy dotrą do niego zeznania, które miał zamiar za chwilę złożyć.
Do pokoju weszła młoda brunetka, niosąc ostrożnie parującą filiżankę na spodeczku. Nawet nie spojrzała na Adama. Cała jej uwaga była skupiona na tym, aby nie rozlać ani jednej kropli. Drzwi zatrzasnęła za sobą nogą. Adam zauważył, że ma na sobie nylonowe pończochy. O co tu chodziło?
Kobieta dotarła do biurka, postawiła filiżankę i odetchnęła z ulgą.
– Gratuluję – skwitował z przekąsem Adam. – Uprzedzam tylko, że angielskiego nie znam, a po niemiecku nie chcę mówić. Zawołajcie tłumacza.
Kobieta spojrzała na niego, jakby dopiero teraz go zauważyła.
– To nie będzie konieczne – odparła bezbłędnie po polsku.
– Pani jest tłumaczką?!
Kobieta nie odpowiedziała od razu. Usiadła za biurkiem i ostrożnie upiła łyk z gorącej filiżanki.
– Możesz do mnie mówić Caroline.
– Polka?
– Skupmy się na tobie. Adam Kostrzewa to twoje prawdziwe nazwisko?
– Coraz częściej tak mi się wydaje.
– Nie poprawiasz w ten sposób swojej sytuacji.
Adam parsknął gorzkim śmiechem.
– Powiedziałam coś zabawnego?
– Nic, czego nie słyszałbym już na gestapo, na UB czy w NKWD. Że moja jedyna szansa to mówić prawdę i tylko prawdę.
– I której z tych służb powiedziałeś najwięcej?
Adam spoważniał. Spojrzał badawczo na szczupłą kobietę za biurkiem. Kto to właściwie był?
– Zeznania złożę tylko przed przedstawicielami władz wojskowych.
Caroline upiła spokojnie kolejny łyk herbaty, wyjęła z szuflady w biurku paczkę dunhilli, zapaliła jednego i zaciągnęła się głęboko. Po chwili wstała, podeszła do Adama, wsadziła mu zapalonego papierosa w usta i nachyliła się konfidencjonalnie.
– Władze wojskowe skazały cię już na śmierć przez powieszenie – szepnęła. – Wyrok będzie wykonany jeszcze dzisiaj.
Papieros omal nie wypadł Adamowi z ust.
– Za co?!
– Sowieci wystawili za tobą list gończy.
– To wszystko kłamstwa. Nie zabiłem Mikutina!
– Kogo? Nie oskarżają cię o żadne konkretne morderstwo.
– A o co?
– Że byłeś agentem gestapo.
– Bzdura. Osipowicz chwyta się wszystkiego, żeby podważyć moje zeznania.
– Wiem. Dlatego musisz nam pomóc.
Adam spojrzał na nią, wyjmując papierosa z ust.
– Jakim „nam”?
– Special Operations Executive.
– Wywiad?
– W dużym uproszczeniu. Teraz twoja kolej. Prawdziwe nazwisko.
Adam już otworzył usta, kiedy w jego głowie rozległ się przerażony głos nadkomisarza Strzelczyka.
Czy pan zupełnie oszalał? Wierzy pan na słowo tej kobiecie? Jak pan wyszedł do tej pory na zaufaniu do kobiet?
– Adam Kostrzewa – powiedział.
Caroline uśmiechnęła się z lekkim rozczarowaniem.
– Naprawdę liczyłam na dalszą współpracę. Szkoda.
4
Wiadomo, że prawda jest jak dupa i każdy ma własną: Pietia przyswoił sobie tę obiegową mądrość już dawno temu. W każdym śledztwie liczy się przede wszystkim cel, a nie jakaś tam burżuazyjna prawda.
Celem krótkiego dochodzenia, jakie komendant Osipowicz powierzył Pietii, było sporządzenie krótkiego raportu o morderstwie popełnionym przez zbiegłego polskiego faszystę. Przebieg wydarzeń został już ustalony, wystarczyło tylko wszystko spisać, nie ruszając się zza biurka.
Pietia miał jednak wrodzoną niechęć do pisania. Poza tym co to za śledczy, co nawet tyłka nie ruszy na miejsce zbrodni? A Pietia Fedoruk uważał się za bardzo fachowego śledczego. Było więc jasne, że od razu poszedł do byłego domu Kostrzewy, żeby rozejrzeć się w dowodach zbrodni i tak dalej. Na wszelki wypadek zataił wyprawę przed komendantem, który na pewno zrugałby go na czym świat stoi za marnowanie czasu.
Poniemiecki dom, który do niedawna zajmował Kostrzewa, stał teraz niemal całkowicie ogołocony ze sprzętów i zrujnowany. Kiedy rozniosło się, że były właściciel zwiał, a na dodatek wypadł z łask komendanta, ludzie od razu rzucili się do szabrowania. Powyrywali krany ze ścian, pozrywali klepki z podłogi. Żadnego szacunku dla miejsca zbrodni.
Sprawa wyglądała na oczywistą. Mikutina znaleźli w domu Polaka martwego, z rozwaloną głową. Kostrzewa musiał mu nieźle przywalić, bo cały salon był zachlapany krwią. Coś tu się jednak nie zgadzało. Przede wszystkim Pietia nie mógł pojąć, dlaczego Kostrzewa sam wszystko zgłosił. Zdawał sobie przecież sprawę, jak to wygląda. Trup, wszędzie krew, a główny podejrzany zeznaje głupoty. Owszem, walczył z ofiarą. Tak, tak, rozwalił jej łeb. Ale nie zabił. Co to, to nie. Ofiara sama skonała na jego oczach. Tak mógłby tłumaczyć się jakiś przygłup, lecz nie doświadczony policyjny detektyw. Dlaczego więc Kostrzewa po prostu nie zakopał ciała Mikutina i nie trzymał gęby na kłódkę, jak każdy normalny człowiek w tej sytuacji?
Pietia rozejrzał się po salonie. Niektóre ślady zdawały się potwierdzać część bajeczki Polaka: Mikutin faktycznie wszedł przez okno, zeskoczył z parapetu i nadział się na deskę z gwoździami. Świadczyły o tym krwawe odciski na podłodze. Zachlapane krwią ściany dowodziły, że przed śmiercią Mikutin rzeczywiście dostał nieźle po łbie.
Nagle Pietia zdał sobie sprawę z jeszcze jednej rzeczy. Ślady były wszędzie. Znaczyło to, że ranny Mikutin przemieszczał się po całym pokoju, i to przez dłuższy czas. Krwawił, ale walczył dalej. To faktycznie mogła nie być przyczyna śmierci.
W pierwszej chwili Pietia chciał pobiec ze swoimi wnioskami do komendantury, lecz zaraz zdał sobie sprawę, że przecież nic konkretnego jeszcze nie odkrył.
Trzeba było jednak zrobić tę sekcję. Pietia od razu poczuł podniecenie na myśl, że rozkroi Mikutina na kawałki. Po prostu urodził się do tej roboty.
5
Może jednak powinien wyjawić Anglikom swoje prawdziwe nazwisko. Tylko czy na pewno był jeszcze tamtym człowiekiem? Aspirantem Policji Państwowej w Pierwszym Komisariacie?
Nie rozumiem, jak może pan w to wątpić!
Adam ocknął się z zamyślenia. Oczywiście, nadkomisarza Strzelczyka przy nim nie było. Był natomiast Standartenführer Nebel, współtowarzysz z celi. Robił pod oknem przysiady, jakby szykował się na ważne zawody.
– Niepotrzebnie się męczysz – rzucił w jego stronę Adam. – Dzisiaj cię powieszą.
Nebel zamarł w półprzysiadzie.
– Śledczy to panu powiedział?
Adam znowu obrócił się do niego plecami. Właściwie nie wiedział, po co odezwał się do esesmana – chyba mówił raczej o swoim losie.
– Nie, to niemożliwe – orzekł Nebel, wracając do robienia przysiadów. – Dopiero miałem jedno przesłuchanie. Jeszcze sąd, świadkowie – przynajmniej pół roku.
Adam milczał.
– Specjalnie panu to powiedzieli. Żeby mnie złamać – ciągnął Nebel.
– Zamknij się już – burknął Adam.
Nebel dokończył ostatni przysiad, otarł pot z czoła i położył się na pryczy.
– Niemożliwe – wymamrotał do siebie, patrząc w biały sufit celi.
Adam wcale nie miał pewności, czy Caroline – czy jak ta kobieta naprawdę się nazywała – nie mówiła jednak prawdy. Dziwne było całe to przesłuchanie. Właściwie zadała mu tylko jedno pytanie – o prawdziwe nazwisko, a przecież i tak pewnie znała odpowiedź. I na tym się skończyło. Może chodziło jej jedynie o przyznanie się do winy.
Do jakiej winy, na litość boską?! Dlaczego nie chcecie wszyscy poznać całej prawdy? Tak, był przed wojną aspirantem polskiej policji państwowej, a potem pozostał na niemieckiej służbie pod groźbą wywózki do obozu koncentracyjnego. W końcu i tak wylądował w Auschwitz. Można to sprawdzić. Nie, nie został w cudowny sposób zwolniony. W czterdziestym trzecim Niemcy odkryli zbrodnie popełnione przez Sowietów na polskich jeńcach w Katyniu i postanowili wykorzystać to propagandowo. Zwozili do Katynia rozmaite wycieczki – przedstawicieli Czerwonego Krzyża, jeńców wojennych, a nawet – tak, tak – nawet więźniów obozów koncentracyjnych. Po prostu miał szczęście. Zawieźli go tam i w drodze powrotnej zwiał do lasu. Do końca wojny walczył w partyzanckim oddziale porucznika „Zmory”. To też można sprawdzić. Za co niby chcecie mnie wieszać, angielskie sukinsyny?
Szkoda, że nie wygarnął tego wszystkiego Caroline prosto w oczy. Nie dała mu szansy. Zapytała tylko o nazwisko i to był koniec przesłuchania. Może Nebel miał rację – może była to jakaś gra psychologiczna. W końcu łajdak miał w tym doświadczenie. Wszystkie łajdaki z tajnych policji stosują podobne metody. Nie powinien się poddawać. Wygarnie wszystko tej całej Caroline na następnym przesłuchaniu. Nie mieli prawa traktować go w ten sposób. Może nie był bohaterem wojennym, ale na pewno nie zasłużył na wspólną celę z esesmanem.
Drzwi szczęknęły, jakby w odpowiedzi na jego zażalenia. Nebel zerwał się karnie z pryczy i stanął na baczność. Adam uniósł lekko głowę.
To nie było wezwanie na kolejne przesłuchanie. Do celi wpadło naraz czterech rosłych Anglików. Rzucili się na więźniów i zaczęli krępować im ręce na plecach.
– Puść mnie! – protestował Adam.
– Shut your bloody mouth, you fascist pig!
– Nie jestem żaden fascist, ty skurwysynu!
Szturchany i popychany, Adam szedł piwnicznym korytarzem, z rękami skrępowanymi boleśnie na plecach, upadając raz po raz.
– Get up, pig! – wrzeszczeli mu ciągle do ucha angielscy wartownicy.
Wreszcie wyprowadzili ich na zewnątrz. Światło dnia poraziło Adama na krótką chwilę.
– Get in! – Kolba karabinu szturchnęła go, popychając w kierunku otwartej ciężarówki.
Jeden z wartowników zasunął plandekę. Ciężarówka ruszyła z warkotem przez zrujnowaną Lubekę. W szczelinie Adam widział rząd niemieckich kobiet pracujących przy odgruzowywaniu.
– Będzie dobrze – szepnął do niego Nebel. – Robią widowisko, żeby nas zastraszyć.
– Shut your mouth! – ryknął wartownik i wymierzył im obu po ciosie kolbą. Najwyraźniej niemiecki język działał na niego jak płachta na byka. – Bloody nazi scoundrels!
Podróż trwała nie dłużej niż kwadrans. Wkrótce ciężarówka wjechała przez ciemną bramę w solidnym gmachu z czerwonej cegły. Równie dobrze mogło to być więzienie, jak i szpital.
Samochód stanął na dziedzińcu. Kiedy wartownicy podnieśli plandekę, Adam poczuł, że serce zamarło mu w piersiach. Po drugiej stronie dziedzińca stała świeżo sklecona drewniana buda, na której wzniesiono szubienicę. Mężczyzna w cywilnym garniturze przerzucał właśnie linę przez górną belkę i sprawdzał jej umocowanie.
Dwaj wartownicy chwycili osłupiałego Adama za ubranie, ściągnęli z ciężarówki na ziemię i popędzili szybko w stronę szubienicy.
– Spokojnie, to widowisko – wysapał biegnący obok Nebel. – Chcą nas tylko upokorzyć...
Ale nie wyglądało to na widowisko. Nie było wojskowego trybunału, księdza ani w ogóle żadnego rytuału, który zwykle towarzyszy publicznemu uśmiercaniu skazańców. Adam nie zauważył nawet ani jednego oficera. Na miejscu egzekucji było tylko czterech konwojentów, znudzony kierowca i mężczyzna w cywilnym garniturze, zapewne kat. On jeden uwijał się pracowicie przy szubienicy; reszta sprawiała wrażenie, jakby chciała jak najszybciej załatwić sprawę i wracać.
– All right, get the first one! – zawołał z podestu mężczyzna w garniturze.
Dwaj konwojenci chwycili pod ramiona Nebla i sprawnie wepchnęli go na podest. Kat zarzucił mu na głowę worek, a zaraz potem zacisnął wokół szyi pętlę. Nebel zdążył tylko zorientować się, że to jednak nie widowisko, i krzyknąć:
– Heil Hit...
Kat zwolnił drążek zapadni. Ciało opadło głucho w dziurę wewnątrz drewnianej budy. Lina bujała się przez chwilę, po czym zastygła w bezruchu.
Mężczyzna na podeście zajrzał do dziury, żeby sprawdzić, czy wszystko poszło zgodnie z planem, po czym odwiązał linę. Trup runął głucho na ziemię wewnątrz drewnianej budy.
Wszystko razem trwało może pięć minut, ale Adamowi zdawało się, że minęła zaledwie sekunda. Stał w miejscu jak porażony.
Tymczasem kat przerzucił już przez belkę kolejną linę z przygotowaną pętlą.
– Next! – krzyknął z podestu.
Wartownicy chwycili sparaliżowanego Adama pod ramiona i niemal wnieśli po schodach na szczyt drewnianej budy. Dopiero kiedy kat zakładał mu na głowę worek, Adam odzyskał zdolność ruchu. Szarpnął się gwałtownie, jednak nic to nie dało. Po chwili poczuł, jak pętla zaciska się wokół jego szyi. To nie mogło tak się skończyć! Dlaczego nie pozwolili mu przynajmniej...
Usłyszał odgłos drewnianej zapadni i zdawało mu się, że to trzask jego kręgosłupa. Ból był jak wybuch białego słońca. Jego ciało spadło w kosmiczną otchłań, ale zaraz potem rąbnęło gwałtownie o jakąś planetę. Zapadła ciemność, lecz nie stracił przytomności. Słyszał wyraźnie stłumione głosy mężczyzn na zewnątrz.
– Bloody hell, urwał się skurwysyn! Lina się odczepiła!
– Dawać go jeszcze raz?
– Za chwilę! Najpierw dobrze zamocuję.
Kolejny głos, tym razem kobiecy, odezwał się szeptem tuż przy jego uchu.
– Ani słowa, jeśli chcesz żyć. Idziemy, szybko.
Ktoś poluzował mu pętlę na szyi i wziął go pod ramię. Skrzypnęły jakieś drzwi. Adam z wielkim trudem zmuszał się do stawiania jednej nogi za drugą, jakby uczył się na nowo chodzić. Wokół panowała zupełna ciemność. Słyszał tylko oddech kobiety, która go prowadziła.
– Szybciej, na litość boską! Zanim się połapią, że cię podmieniliśmy!
Wyszli chyba na zewnątrz, bo owiał go wiatr, ale nadal nic nie widział. Kobieta wepchnęła go do jakiegoś ciasnego wnętrza.
– Let’s go! Now! – krzyknęła.
Wcisnęło go w fotel. To był samochód. Nareszcie zrozumiał: ktoś porwał go z miejsca egzekucji.
– Zdejmijcie mi z głowy ten worek – wychrypiał.
– Jeszcze nie – odparła chłodno kobieta.
Rozpoznał jej głos. To była Caroline. Czyli porwało go SOE. Czego od niego chcieli? To, że wyciągnęli go spod szubienicy, nie znaczyło, że nie mogli postawić go na niej z powrotem. Tak czy inaczej, wcale nie znajdował się w rękach ludzi, którzy pragnęli jego dobra. Rozsądniej było wykonywać na razie wszystkie ich polecenia.
Podróż trwała dobre dwie godziny. Wreszcie samochód wjechał na żwirową ścieżkę i po krótkiej chwili się zatrzymał.
– Dojechaliśmy. Wysiadaj – rozkazała Caroline.
Nadal prowadzili go przez mrok ze związanymi z tyłu rękami i workiem na głowie. Przez pierwszy odcinek drogi jego buty chrzęściły na żwirze, a potem zaczęły stukać o kamienną posadzkę. Byli chyba w jakimś zamku albo pałacu, bo roznosiło się echo.
Wreszcie posadzili go na krześle. Ktoś zerwał mu worek z głowy.
Adam zmrużył oczy oszołomiony. Był w wielkim pałacowym gabinecie. Na ścianach wisiały gobeliny i portrety książąt w rycerskich zbrojach.
Obok niego stała Caroline, z nożem w ręku.
– Postanowiliście jednak mnie zadźgać, a nie powiesić? – wychrypiał Adam.
Caroline przecięła mu więzy na plecach. Poczuł przypływ ulgi. Zaczął masować obolałe ręce.
– Napij się – powiedziała Caroline, podając mu szklankę wody.
Adam wypił wodę jednym haustem.
– Dziękuję. Co teraz?
– To zależy od ciebie.
– Czego może chcieć SOE od polskiego faszysty?
– Wiemy, że nie jesteś żadnym faszystą.
– A to wieszanie to tylko takie żarty?
– W Lubece rządzi gubernator wojskowy, major McCormick. Zdaje się, że ogarnęło go podobne szaleństwo władzy jak twojego Osipowicza.
Adam spojrzał na nią zaskoczony.
– Chyba nie zaprzeczysz, że dla niego pracowałeś?
– Nie miałem wyboru.
– Tak samo jak w trzydziestym dziewiątym?
– Taka jest historia mojego kraju. Powinnaś to wiedzieć.
– Nie jestem Polką, jeśli o to ci chodzi.
– A kim?
Caroline wzięła od niego pustą szklankę i odstawiła z powrotem na stół.
– Znasz dobrze Swinemünde i stosunki, jakie tam panują.
– Co chcecie wiedzieć?
– Nasz wywiad ustalił ze stuprocentową pewnością, że ukrywa się tam pod fałszywą tożsamością niejaki Hermann Tanner.
– Co to za jeden?
– Zbrodniarz wojenny. Pseudonaukowiec. Prowadził eksperymenty na więźniach w obozie Gross-Rosen. Niestety, nie mamy żadnego jego zdjęcia, więc poszukiwania są tym trudniejsze.
– Nie rozumiem, jak ja miałbym wam w tym pomóc.
– Pojedziesz do Swinemünde i odnajdziesz go.
Adam zaniemówił na dłuższą chwilę.
– Dostaniesz nowe papiery – dodała Caroline. – Przyłączysz się do jakiejś grupy polskich osadników.
– Ale ja nie mogę tam wrócić! Osipowicz uważa, że zabiłem jego najlepszego człowieka. Ścigał mnie przez całą sowiecką strefę!
– No to będziesz musiał schodzić mu w oczu – odparła spokojnie Caroline.
Mógł się tego spodziewać. To nie była propozycja, lecz zamiana wyroku.
– Rozumiem, że nie mam wyboru?
– Sam powiedziałeś, że taka jest historia twojego kraju.
Caroline uśmiechnęła się pierwszy raz od początku ich znajomości.
PRZYPISY