Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Miłość i nienawiść, przyjaźń i zemsta, triumf i upadek
Pod płaszczykiem powieści kryminalnej osadzonej w Chicago lat 20. kryje się znacznie więcej: opowieść o nieodkrytej historii amerykańskiej Polonii i najmroczniejszych zakamarkach ludzkiej duszy.
Po wyjściu z więzienia Teodor Rucki szybko pnie się po szczeblach gangsterskiej kariery. Bycie agentem tajnej policji i protegowanym samego Ala Capone to mieszanka wybuchowa, tym bardziej że przed Ruckim stoi karkołomne zadanie – doprowadzić do krwawej wojny gangów. Tylko że Rucki nie ma nic do stracenia. Jego żona Zosia została zamordowana, a nim kieruje jedno pragnienie: zemsta na ludziach, którzy w nagrodę za swoje zbrodnie znaleźli się na świeczniku. Żeby jej dokonać, on też będzie musiał dostać się na szczyt. Drogą ku zatraceniu.
Napisana z filmowym rozmachem i w najlepszym literackim stylu opowieść o szalonej mafijnej karierze, krwawej vendetcie i cenie, jaką trzeba zapłacić za złudzenie sprawiedliwości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 451
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja: Zofia Lisiewicz, Paweł Sajewicz
Korekta: Aleksandra Marczuk
Projekt okładki: Tomasz Majewski
Zdjęcie na okładce: Kirn Vintage Stock/Getty Images (Michigan Avenue w Chicago)
Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
www.wydawnictwoagora.pl
Copyright © by Grzegorz Dziedzic, 2024
Copyright © by Agora Książka i Muzyka Sp. z o.o., 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-8380-117-9
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
„Każdy zwykły człowiek musi od czasu do czasu poczuć pokusę, aby splunąć w dłonie, wywiesić czarną flagę i zacząć podrzynać gardła”.
H. L. Mencken
„Chicago jest miastem październikowym, nawet na wiosnę”.
Nelson Algren
„Chicago ma w sobie jakąś dziwną, metafizyczną elegancję śmierci”.
Claes Oldenburg
Wilgotny żwir chrzęścił pod oponami ciężkiego cadillaca. Automobil zatrzymał się z cichym westchnieniem ośmiocylindrowego silnika. Kierowca machinalnie sprawdził zawartość kieszeni. Wszystko było na swoim miejscu. Z kabury zawieszonej pod pachą wyjął broń, przeładował. Pocisk kalibru czterdzieści pięć z metalicznym szczęknięciem wylądował w komorze. Mężczyzna ziewnął, strzelił karkiem i przeciągnął się niczym kot po drzemce, szeroko otwierając usta. Na siedzeniu pasażera leżały dwie fifthowe[1] butelki z brązowego szkła. Podniósł jedną, potrząsnął nią i obejrzał w słabym żółtym świetle sączącym się z okien drewnianego domu letniskowego. Zmieszany płyn poderwał spoczywające na dnie butelki męty. Kierowca palcami zaczesał do tyłu włosy, sięgnął po drugą flaszkę i wysiadł z pojazdu. Nocne majowe powietrze uderzyło go mnogością zapachów. Moczary i wydmy wokół letniska rozkwitały tysiącami kwiatów, zapraszających do siebie pszczoły, motyle i kolibry. W oddali rozbłysły oczy jakiegoś nocnego drapieżcy, pewnie wydry, rysia lub rudego lisa. Mężczyzna podszedł do podwójnych drzwi z litego dębowego drewna i zadudnił w nie kołatką w kształcie głowy Meduzy. Po drugiej stronie ktoś przekręcił klucz w zamku i zwolnił rygiel. Drzwi się otworzyły.
– I jak? Cieszymy się? – zapytał zwalisty, czerwony od wódki typ, dłubiąc w zębach spiczastą końcówką złamanej zapałki.
Mężczyzna pomachał mu przed twarzą dwoma butelkami.
– O tej porze na tym zadupiu nie było łatwo. Aż do Valpo musiałem jechać i wyciągać aptekarza z wyra. Marudził, ale jak mu powiedziałem, że sam Wielki Goblin[2] ma problemy ze wzdęciem i potrzebuje skutecznego medykamentu, dał dwie flaszki piołunówki na koszt firmy.
– Atta boy! – wykrzyknął jeden z siedzących w salonie mężczyzn. Wielki Goblin Douglas Hyde, zwany w swojej klawernie[3] Dougiem, facet o okrągłej jak Księżyc w pełni twarzy, ozdobionej mięsistymi ustami, płaskim nosem i podbródkiem z dwoma dołeczkami, skinął przyjaźnie. – Może być i piołunówka, dawaj, bo tu uschniemy. Prawdziwy mężczyzna goryczy się nie boi. Nie ma jak tradycyjna amerykańska domowa medycyna! Dobrze mówię, chłopcy? Byle się czapka kręciła, dobrze mówię?
Kierowca wyjął zębami korek i rozlał alkohol. Dźwięk zderzających się ze sobą szklanek przyjemnie wkomponował się w pogwizdywanie wilgotnego drewna rozpalającego się w kominku. W salonie pachniało dymem, bo na zewnątrz było parno i komin nie miał dobrego ciągu.
– Na pohybel papistom!
– Pierdolić kolorowych, koszernych i katolików!
– Zdrowie przyszłego Wielkiego Smoka!
Szczególnie ten ostatni toast spodobał się Wielkiemu Goblinowi, bo aż poczerwieniał z zadowolenia. Rzeczywiście miał tej nocy powody do świętowania. Otoczony przez swoich najwierniejszych rycerzy, ludzi zaufanych i bez reszty oddanych wielkim ideałom ruchu, upajał się własnym sukcesem. Sobotnia parada przeszła najśmielsze oczekiwania. Sześć tysięcy lokalnych klansmanów, z czego ponad połowa w rytualnych szatach, przeszło przez centrum Valparaiso. Ten trwający ponad godzinę dumny przemarsz oklaskiwały tysiące ludzi, lekko licząc, z pięćdziesiąt tysięcy, choć o tej porze i po kilku drinkach liczba ta urosła w głowie Douga o drugie tyle. Do dziewiątej wieczorem, czyli do momentu zamknięcia punktów rekrutacyjnych, do organizacji zapisało się około pięciu tysięcy osób, białych mężczyzn i kobiet, dla których przyszłość Ameryki stanowiła wartość najwyższą. Od każdego nowo zwerbowanego członka Doug dostawał do kieszeni cztery dolce, co oznaczało, że w ciągu jednego popołudnia wzbogacił się o dwadzieścia tysięcy dolarów. Dodatkowo nie dalej jak w zeszły czwartek zakończył negocjacje z władzami lokalnego uniwersytetu, mocno podupadłego i zadłużonego, a jego rektor ostatecznie przystał na finansową ofertę organizacji. Pozostało napisać kontrakt i już wkrótce prywatny uniwersytet w Valparaiso, zwany potocznie „Harvardem dla ubogich”, stanie się kuźnią patriotycznej idei i nowych elit, jakże potrzebnych ojczyźnie uginającej się pod nawałem papistów, Żydów i całej tej imigranckiej kloaki. To on, Doug Hyde, osobiście dostarczy gotowy kontrakt do Indianapolis, do głównej siedziby klanu. A za dwa miesiące znajdzie się na pierwszej stronie „Płonącego Krzyża”, jako świeżo ukoronowany przez Imperialnego Czarownika Wielki Smok. Potem senat, a w dwudziestym ósmym Biały Dom. Nic i nikt nie może go zatrzymać. Jest jak schodząca z gór lawina.
Godzinę później biesiadujący klansmani kończyli drugą flaszkę ziołowej nalewki, a atmosfera radosnej ekscytacji nieco przygasła. Okrzyki i toasty nie były już tak żywiołowe i energiczne, a rozebrani alkoholem mężczyźni zaczęli zdradzać pierwsze objawy narastającej paranoi. Zastępca i osobisty asystent Douga, szczupły i kostropaty na twarzy pastor lokalnego Kościoła pentekostalnego[4], z niedowierzaniem oglądał swoje rozczapierzone dłonie, a jeden z ochroniarzy stał przy oknie i nerwowo zerkał w mrok. Kierowca siedział w rogu i spokojnie obserwował przebieg wydarzeń. Jako jedyny nie pił. Sięgnął po zegarek zawieszony na srebrnym łańcuszku, kiwnął głową i wrócił do czekania. Bieluń już krążył w ich organizmach, ale do pełni objawów pozostało przynajmniej pół godziny. Miał czas. Mężczyzna wstał z bujanego krzesła i ruszył w kierunku drzwi.
– Idę się odlać – wyjaśnił.
– Tylko wracaj zaraz, to pokażesz nam tę sztuczkę z gaszeniem świecy – zarządził Doug. Mężczyzna mruknął, że zaraz wróci i pokaże.
– Poczekaj, idę z tobą. – Wielki Goblin podniósł się z pikowanego skórzanego fotela. Trochę rzuciło go w lewo, ale chwycił się wystających kamieni, z których zbudowany był kominek.
– O słodki Jezu, ale to ma kopa. – Dougowi udało się złapać równowagę. – Daj mi papierosa, Tommy – zwrócił się do wpatrującego się w okno ochroniarza.
Po chwili stali na końcu żwirowego podjazdu. Doug rozpiął rozporek i zaczął sikać. Zaciągnął się dymem i klepnął w plecy stojącego obok mężczyznę. Naszło go na alkoholowe wzruszenia.
– Dobry z ciebie człowiek. Pracowity, lojalny, nie narzekasz i nie jęczysz, tylko robisz, co do ciebie należy. Biały, ciężko pracujący, sól tej ziemi. Ale jedna rzecz nie daje mi spokoju. Twój akcent, ta ledwie wyczuwalna nuta. Tylko ona zdradza, że nie jesteś stąd.
Mężczyzna wygładził ubranie i spojrzał na zwierzchnika.
– Dorastałem w Chicago, na południu miasta.
Wielki Goblin wzruszył ramionami.
– Pieprzone Chi-Town. Wylęgarnia syfu i zepsucia. Choć Oak Park[5] to porządne białe miasteczko. Mam tam wielu przyjaciół. Nieważne, chodźmy do środka, robi się chłodno. Czas się rozerwać, bo ta ziołówka zaczyna mnie rozkładać.
Wrócili do salonu. Kierowca zapalił krótką świeczkę i zdjął ją z kandelabru. Rozejrzał się po pokoju.
– Który odważny? – zapytał, ale ochotników nie było. Wielki Goblin klasnął w dłonie i skinął na pastora. Ten wzdrygnął się i stanowczo pokręcił głową.
– Głupie zabawy źle się kończą – powiedział.
– Frankie! – Doug wskazał na siedzącego przy kominku ochroniarza, który popadł w stupor. – Bierz świeczkę i stawaj. Tylko się nie ruszaj.
Frankie podniósł się z ociąganiem i wziął do ręki palącą się świecę. Strzepnął na podłogę roztopiony wosk, stanął plecami do paleniska i przytrzymując świeczkę jedną ręką, umieścił ją sobie na głowie. Kierowca przeszedł na przeciwległą stronę długiego salonu, dobre dwadzieścia stóp od celu. Wyjął z kabury pistolet i przymierzył.
– Na pewno nic nie piłeś? – upewnił się Frankie i głośno przełknął ślinę. W jego głosie próżno było szukać pewności siebie.
– Jestem trzeźwy jak świnia. Zatkajcie uszy – odpowiedział mężczyzna z pistoletem i pociągnął za spust.
Tylna część głowy ochroniarza wybuchła niczym dojrzały arbuz upuszczony na beton i wymalowała na kamieniach kominka ekspresyjny rozbryzg. Uderzenie było tak mocne, że ciałem Frankiego rzuciło jak snopkiem słomy. Wpadł głową do paleniska, wzniecając fontannę iskier. Włosy natychmiast zajęły mu się jasnym płomieniem. Na twarzach klansmanów odmalowały się zgroza i totalne zaskoczenie. Mężczyzna wycelował lufę w stronę drugiego ochroniarza.
– Powoli. Wyjmij broń, połóż na podłodze i kopnij w moją stronę. Ty to samo, szczurze – rzucił w kierunku pastora.
– Ale ja nie mam... – zaczął kostropaty.
– Masz Dziewiątkę w kaburze za plecami. Liczę do jednego.
Dwa rewolwery wylądowały przed jego stopami. Wielki Goblin Douglas Hyde stał z wytrzeszczonymi oczami i przez otwarte usta łapał powietrze jak gigantyczny karp wyrzucony przez fale na piach.
– Siadać – rozkazał mężczyzna. – Ty nie, Doug. Do ciebie mam sprawę.
– Poczekaj. – Głos Hyde’a brzmiał, jakby dobiegał z wnętrza studni. – Co ty robisz, na Boga?
– Zamknij gębę i posłuchaj. – Mężczyzna schował broń do kabury i sięgnął do prawej kieszeni tweedowej marynarki. Wyjął z niej bojowy granat serii Mk 2, wyciągnął z niego zawleczkę i wrzucił ją do kominka. Mężczyźni drgnęli. Dwa dołki w brodzie Wielkiego Goblina zlały się w jeden pulsujący strachem krater.
– Nie jestem tym, za kogo mnie masz. Jestem wszystkim, czego nienawidzisz. I jestem tutaj, żeby cię zabić.
Pomimo ilości wypitego alkoholu z twarzy Hyde’a odpłynęła cała krew. Jej miejsce zajął strach. Kierowca zrozumiał, że bieluń, którego roztwór dolał do wódki, właśnie zaczął działać.
– Jestem pewien, że zadajesz sobie w tej chwili wiele pytań, Doug. Odpowiem na nie. Zastanawiasz się, dlaczego boisz się w sposób tak paniczny i niekontrolowany. To kwestia chemii mózgu i substancji zawartej w nasionach datury. To meksykańska roślina o wyjątkowo mocnym i nieprzyjemnym działaniu. Potrafi zamienić w koszmar wiosenny spacer po parku, a co dopiero ten syf tutaj. Nie mówiąc o tym, co czeka cię za chwilę. – Zebrał z podłogi rewolwery i przez uchylone okno wyrzucił je w rosnące przy domu krzaki. – Zastanawiasz się też, jak to się stało, że dopuściłeś mnie tak blisko siebie, że zatrudniłeś mnie jako pomocnika przy organizacji parady. Odpowiedź jest banalna. Jesteś idiotą. Zapatrzonym w czubek własnego nosa kretynem, który dał się złapać na kilka sztuczek. Wystarczyło wykonywać twoje polecenia i mówić to, co chcesz usłyszeć. Odgadywać i spełniać twoje prymitywne oczekiwania. Kolejna rzecz, która nie daje ci spokoju, to pytanie, dlaczego nie zabiłem cię wcześniej, skoro miałem ku temu okazję. Dobrze myślisz, mogłem odstrzelić ci łeb w twoim domu, albo w pustej celi w Gary, upozorować wypadek albo samobójstwo. Ale mi nie wystarczy wiedzieć, że zdechłeś. Zależy mi, żebyś się bał, zanim z tobą skończę.
– Ale dlaczego? Co ja ci takiego zrobiłem? – wydukał Wielki Goblin.
Mężczyzna uśmiechnął się szpetnie, bez cienia wesołości.
– Cierpliwości. Wszystkiego dowiesz się wkrótce. Zanim umrzesz, wszystko stanie się jasne jak słońce.
– Ale ja cię nawet nie znam, człowieku. – Doug zalał się łzami, a jego ciałem wstrząsnął szloch.
– Jesteś pewien? Przyjrzyj mi się uważnie.
Salon nagle wypełnił się smrodem. Mówią, że strach ma swój zapach, i to prawda. Z reguły śmierdzi zwykłym gównem. Tak jak teraz, bo Wielkiemu Goblinowi, niedoszłemu Wielkiemu Smokowi Ku-Klux-Klanu, puściły zwieracze.
– Narobiłeś w gacie, Wielki Goblinie – kontynuował mężczyzna. – Zrobimy tak. Kiedy zacznę liczyć, wybiegniesz przez frontowe drzwi. Kiedy doliczę do stu, ruszę za tobą. Reszta zostaje na swoich miejscach, nie po was tu przyszedłem. Raz, dwa, trzy...
Douglas Hyde próbował się ruszyć, ale jego ciało stawiało opór. Wódka i zawarta w roztworze datury skopolamina zrobiły swoje.
– Dziesięć!
Dopiero teraz klansman wyrwał się z odrętwienia. Rzucił się w kierunku drzwi, zostawiając za sobą śmierdzący rozmaz.
– Jedenaście, dwanaście... – Mężczyzna zamknął okno i zaciągnął zasłony. Oprócz dźwięku jego kroków i skrzypienia desek podłogi w pomieszczeniu rozległ się odgłos skwierczącego tłuszczu. Zapach dołączył niemal równocześnie. Skóra na osmolonej twarzy Frankiego pękła i płakała żółtymi wybroczynami. Pastor ledwie powstrzymał wymioty i zasłonił nos rękawem. Napastnik zniknął na moment w jadalni, skąd wrócił, trzymając w wolnej ręce krzesło z oparciem z giętego drewna.
– Dobrej nocy, chłopcy. Niech wam się przyśni potężna biała Ameryka – powiedział i ruszył w kierunku drzwi. Zanim wyszedł, potoczył jajowaty granat w kierunku kominka. Zatrzasnął drzwi i zablokował klamkę krzesłem. W środku rozległ się krótki wrzask, a zaraz potem eksplozja, której siła rozbiła wszystkie okna. Po niej we wnętrzu letniskowego domu zapadła cisza.
Napastnik powoli poszedł w stronę szopy. Założył przygotowane wcześniej wodery i zważył w dłoni maczetę. Nad jeziorem Michigan powoli wstawało słońce, a jego pierwsze promienie uśmiechnęły się do kwitnących na bagnach kaczeńców i dzikiego geranium. Ptaki przywitały nowy dzień kaskadą ćwierkania i kwilenia, gdzieś daleko odezwał się ryś, a jego godowy okrzyk brzmiał jak płacz niemowlęcia.
– Dziewięćdziesiąt dziewięć, sto! Raz, dwa, trzy, Baba Jaga patrzy! – Ostatnie zdanie wypowiedział po polsku.
Nie spał od dwóch godzin, ale świt zwlekał z nadejściem. Wschodni blok więzienia stanowego w Joliet rozbrzmiewał odgłosami nocy. W ciszę sączyły się dźwięki chrapania, ktoś pojękiwał, nie wiadomo czy z bólu, czy z rozkoszy; jakiś cichy głos wypowiadał niezrozumiałe słowa, które brzmiały jak modlitwa albo prośba.
Teodor Rucki nie spał i wiedział, że już nie zaśnie. Obudził go koszmarny sen. Śniło mu się, że jest w swoim wynajmowanym mieszkaniu, na Trójkącie. Leży w łóżku, a obok niego z psią ufnością śpi zwinięta w kłębek czarna suczka landlordów, Prucia. Patrzy na nią ze smutkiem i wie, że nieuniknione musi zaraz nadejść. W ręku trzyma siekierę z krótkim wyślizganym trzonkiem i czarnym masywnym ostrzem. Unosi ją i wali psa w głowę. Czaszka zwierzęcia otwiera się i wycieka z niej żółta maź, a za nią różowy mózg. Prucia patrzy na niego z wyrzutem i smutkiem, a kiedy jej brązowe oczy gasną, on wlecze ją za tylne łapy, zostawiając na podłodze krwawą smugę, i wychodzi na zewnątrz.
Leżał i zastanawiał się, co mógł znaczyć ten sen, ale nigdy nie był dobry w ich tłumaczeniu. Co innego Zosia, jego żona. Ona znała na pamięć wszystkie dostępne w księgarniach i bibliotekach senniki, a najbardziej lubiła egipski. Zosia na pewno zinterpretowałaby jego koszmar w taki sposób, że przestałby być koszmarem, a stałby się zapowiedzią czegoś dobrego. Ale Zosia nie żyła, a Ruckiego nie opuszczało przekonanie, że dobre czasy bezpowrotnie minęły.
Dzisiaj, z nastaniem poranka, wyjdzie na wolność. Od momentu, kiedy się obudził, próbował wykrzesać w sobie radość, ale ta nie chciała nadejść. Żeby umilić sobie czas do rana, pomyślał o wszystkich dobrych rzeczach, które zje, gdy dojedzie do Chicago. O gorących parówkach z musztardą, świeżych bułkach, jajecznicy na boczku, wołowych zrazach z kaszą, sosem i kiszonym ogórkiem. W więzieniu myśli się o dwóch rzeczach: o dupach i żarciu. Czasem jeszcze o papierosach i wódce, ale rzadziej, bo odosobnienie w dziwny sposób wyłącza te żądze. Skupił się na żarciu i przełknął gromadzącą się w ustach ślinę. Jego towarzysz spod celi jęknął coś przez sen i puścił soczystego bąka.
Równo o szóstej rozległ się przeszywający dzwonek oznajmiający pobudkę, a zaraz za nim krzyki klawiszy i dźwięk drewnianych pałek stukających o metalowe kraty. Te otworzyły się równocześnie i z ciasnych ciemnych cel wygramolili się mężczyźni w pasiastych drelichach. Kiedy poranne liczenie dobiegło końca, osadzeni wyszli na dziedziniec i skierowali się do jadalni na śniadanie. Rucki poszedł, choć nie zamierzał tknąć ani kęsa podłego więziennego żarcia. Postanowił, że zgłodnieje przed wizytą w restauracji. Zawsze, od dziecka, potrafił odroczyć nagrodę – wtedy smakowała lepiej.
Po śniadaniu, jak w każdy powszedni dzień, został skierowany do pracy w pralni, gdzie toczył wózki wypełnione brudnym praniem i ładował nieświeżą pościel i drelichy do przemysłowych pralek. Pracował tak przez sześć dni w tygodniu, od początku odsiadki. Sąd skazał go na trzy lata, ale nieskazitelna opinia Ruckiego i sumienność w pracy zdecydowały o pomyślnym przebiegu pierwszej rozprawy o skrócenie wyroku. Przynajmniej tak Rucki lubił myśleć, choć rozsądek podpowiadał mu, że za przedterminowym zwolnieniem stoją układy. Nie był tylko pewien czyje – federalnych, z którymi był zmuszony pójść na współpracę, czy Johnny’ego Torrio, króla chicagowskiego podziemia. Koło południa kierownik zmiany machnął do niego ręką. Nadszedł czas.
Wyszedł na dziedziniec. W taką pogodę był prawie pusty, nie licząc zaprzęgniętych w konie furmanek, wiozących do pralni kosze brudnych ubrań. Pojedyncze grupy więźniów stały pod żółtymi ścianami budynków. Paru młodziaków pomimo niesprzyjającej aury próbowało grać w koszykówkę. Przed budynkiem, w którym mieściła się więzienna kuchnia, kilku mężczyzn wyładowywało z wozu worki z mąką i ziemniakami.
Więzienie stanowe w Joliet było miejscem odosobnienia i kary dla tysiąca dwustu osadzonych. Większość odsiadywała ciężkie wyroki, dłuższe niż dziesięć lat. W Joliet, jak skrótowo nazywano więzienie, wykonywano też wyroki śmierci. W słynnym, porośniętym bluszczem budynku z wyrytą na podłodze sentencją: „Zawsze jest czas na naprawę”, na spotkanie z wiecznością oczekiwało kilkunastu zwyrodnialców. Mieli pojedyncze cele z oknami. Tutaj był to przywilej.
Do budynku bloku wschodniego można się było dostać schodami w dół. Pomieszczenie śmierdziało chemicznym środkiem odkażającym, potem i gównem. I czymś jeszcze. Smutkiem gęstym jak lawa. Cela numer 427 była ciemną, wilgotną klitą o rozmiarach cztery na siedem stóp. Po lewej stronie stała metalowa piętrowa prycza. Dolne łóżko było zajęte i starannie pościelone, zgodnie z regulaminem. Za pryczami, w kącie, stał kibel, a obok niego metalowy stolik z taboretem przykręconym do podłogi.
Rucki zdjął z pryczy koc i poduszkę. Uścisnął silną dłoń kolegi z celi.
– Trzymaj fason, Rusty. I odwiedź mnie na Trójkącie.
– Jasna sprawa, Teo.
– Tymczasem.
W pomieszczeniu przejściowym wysłuchał automatycznie wypowiedzianego pouczenia o powrocie do społeczeństwa i byciu jego praworządnym członkiem. Obiecał sobie, że tutaj, do zatęchłej ciemnej celi bez okna, na otoczony wysokimi murami więzienny dziedziniec, w to najsmutniejsze, choć przecież nie pierwsze smutne miejsce w jego życiu, postara się już nie wrócić.
Nie miał pojęcia, co czeka go na wolności. Zauważył, że pocą mu się dłonie. Wytarł je w robociarskie spodnie, te same, w których przywieziono go do Joliet ponad rok temu. W eskorcie zblazowanego klawisza ruszył w kierunku bramy głównej. W głowie majaczył mu obraz czarnej suczki z rozpłataną czaszką. W dłoni wciąż czuł ciężar siekiery.
Więzienna brama otworzyła się z metalicznym zgrzytem, jakby bezskutecznie prosiła o naoliwienie. Na tle szarych ulic i poboczy przysypanych zaspami brudnego śniegu żółte mury zakładu karnego wyglądały jak oaza radości. Stalowoszare niebo tępo odbijało się w szybach okien wieży wartowniczej numer jeden. Wartownik spojrzał w dół i upewnił się, że osadzony przekroczył linię, za którą rozciągał się świat ludzi wolnych, i zamknął za nim wrota zwieńczone zasiekami z drutu kolczastego.
Teodor Rucki owinął się szczelniej jesiennym płaszczem, postawił kołnierz i wbił głowę między ramiona, ale mróz bez trudu przeniknął przez ubranie i zimno przeszyło go nieprzyjemnym dreszczem. Zaparkowany po drugiej stronie drogi chevrolet w kolorze butelkowej zieleni zatrąbił trzy razy. Rucki przeszedł przez ulicę, otworzył drzwi i usiadł z tyłu.
– Co on tu robi? – Wskazał na masywnego mężczyznę rozpartego obok niego.
– Ani dzień dobry, ani buzi, nic? – zaśmiał się Albert. – Spokojnie Teo, Polikarp to teraz nasz człowiek, zresztą, przecież znacie się od małego.
– Małego to ty masz między nogami – rzucił Polikarp, jak zwykle bez polotu, i po swojemu zahuczał ze śmiechu.
– Jeszcze się nim udławisz – odgryzł się Albert.
– Widzę, że trochę się pozmieniało, chłopaki. Nie czyścisz już butów konkurencji, Paulie? – Rucki rozciągnął się na tylnym siedzeniu. Automobil był przyjemnie nagrzany. W pytaniu wybrzmiało szyderstwo i prowokacja, ale Polikarp Czerwiński wzruszył tylko wielkimi jak u galernika ramionami i popatrzył na Teodora wzrokiem zmęczonego cielęcia.
– Long story short, Oberta to śmieć. Chciał, żebym dziewczyny w pociągach porywał i jebał, a ja porządny katolik jestem. Pokłóciliśmy się, dostał z liścia i musiałem spierdalać na North – odpowiedział Czerwiński, patrząc na Teodora z niepewnością, po czym dodał: – Cała historia. Szef rozumie.
Rucki rozumiał. Polikarp Czerwiński nigdy nie był tytanem intelektu, ale trzymał się zasad i nie lubił krzywdzić ludzi bez wyraźnego powodu. Nade wszystko brzydził się przemocą wobec kobiet, a pierwszą osobą w życiu, którą ciężko pobił, gdy miał dwanaście lat, był jego ojciec, znęcający się nad matką. Od tego czasu mieszkał na ulicy, trochę u ciotki, a najczęściej u kolegów oraz w pustostanach, zajmowanych na siedziby stokjardowskich młodocianych gangów i powstających co rusz klubów atletycznych. Nastoletni Teodor przygarnął go do swojej bandy, bo chłopak był nad wiek wyrośnięty, silny i bitny, a Polikarp, zwany w gangu Karpiem, szybko stał się jednym z jego najwierniejszych żołnierzy. Dopóki pod nieobecność Ruckiego, który zniknął na kilka lat, nie poszedł pracować u Johna „Dingbata” Oberty.
– No dobra, pogadamy. Jak to mówią, wrogowie moich wrogów są moimi przyjaciółmi, czy jakoś tak. Czekają mnie jeszcze jakieś niespodzianki? Znalazły mi się dzieci z nieprawego łoża? Trójcowo dogadało się ze Stanisławowem? Chicago zamieniło się w miasto spokoju i sprawiedliwości?
– Kostja też wrócił. Razem wynajmujemy apartament na Trójkącie. Z nim i z jego kuzynem. – Polikarp znacząco puścił oko. – To dopiero jest model, zresztą sam szef zobaczy.
Rucki pokiwał głową. Kostja, czyli Konstanty Omernik, był postacią skomplikowaną. Miał serce zapalonego komunisty i rozum drapieżnego, bezwzględnego kapitalisty. Wielbiciel wdzięków obojga płci, hedonista i dandys, a jednocześnie człowiek honorowy i posiadający giętki, bo giętki – ale kręgosłup moralny.
Polikarp kontynuował:
– Tamtej nocy, wtedy na Stokjardach, jak ta rozpierducha z bractwem była, Kostja dostał postrzał w brzuch. Ledwie go odratowali. Chwalił się potem, że własnym ciałem zasłonił szefa, że postrzelił go ten copper, co go ksiądz Roman zdjął na górze krowiego gówna. To jest dopiero historia.
Wspomnienia pękły pod czaszką Teodora jak wrzody, ale postanowił je zignorować. Albert zapalił silnik, włączył się do ruchu i po chwili wjechał na drogę numer 66, w stronę Chicago.
– To co robimy, Teo? Najpierw jedziemy się napić i na dziewczyny czy w odwrotnej kolejności? – zapytał Rossadowski. – Dzisiaj walentynki, święto miłości, to może najpierw dziewczyny. Znam taki jeden salon masażu, usługa z happy endem, czysto, niedrogo, a panienki nie mówią po angielsku, więc nie trzeba z nimi gadać. To jak?
– Ani jedno, ani drugie, Albert.
– Papierosa chociaż? A może naleweczki? – Polikarp sięgnął do kieszeni po płaską brązową butelkę z roztworem kokainy.
Rucki pokręcił głową.
– Nie pije, nie pali, nie dupczy. Po chłopie... – jęknął Polikarp.
– Postanowienia noworoczne? – zadrwił Albert. – Ale już luty, wystarczy z tym „nowy rok, nowy ja”. Może od przyszłego roku zaczniesz, a dzisiaj się zabawimy? Po takim okresie w pudle musisz być porządnie wyposzczony.
– Wieź mnie do Grubego Witka. Od roku marzę o normalnym posiłku. Staje mi na myśl o jajecznicy na boczku, parówkach i świeżych bułkach.
Dwie godziny później siedzieli przy zastawionym suto stole, uginającym się od specjałów. Gruby Witek na koszt firmy zaserwował wszystko, co miał. Jajecznicę, cielęce serdelki, tosty z mlekiem, podsmażoną kiełbasę z cebulą, wołowy gulasz z kopytkami i zapiekany ser. Teodor jadł powoli, smakując uważnie każdy kęs. Kiedy się najadł, zamówił bezalkoholowe pszeniczne piwo i czarną sypaną kawę z trzech łyżeczek.
– To opowiadaj, jak ci tam było – zagaił Albert.
Rucki spojrzał na niego z pobłażliwością.
– Da się żyć, jak pilnujesz swojego nosa i nie interesujesz się cudzymi sprawami. Podobnie jak na zewnątrz.
– I tyle? Jakieś pikantne szczegóły, walki na pięści, vendetty na wrogach, cwelenie kapusi?
– Od siódmej rano do piątej po południu pracowałem w pralni. Sześć dni w tygodniu. W celi ćwiczyłem, czytałem książki, kładłem się wcześnie spać. Jak w klasztorze. Nie ma o czym mówić. Lepiej wy opowiadajcie. Co u was słychać, chłopaki?
Albert wgryzł się w ociekającą tłuszczem parówkę. Od zeszłego roku przybyło mu przynajmniej dziesięć funtów, a zza paska wylewała się pierwsza fałda.
– Zależy, gdzie ucho przyłożyć. Nie pracuję już w Starej Oborze, a w gazecie tylko na weekendy. Bardziej twojego interesu pilnuję, za barem w tawernie stoję, trochę chłopakami zarządzam, ale nie chcą mnie słuchać, skurczybyki. Żyje się. Zaręczyłem się, ślub na wiosnę. – Ostatnie zdanie Albert wypowiedział z ledwie wyczuwalnym wahaniem. Polikarp uśmiechnął się pod rzadkim wąsem.
– Oho ho, to ci nowiny! – Rucki poklepał druha po podgolonym karku. – Mów mi tu wszystko, jak na świętej spowiedzi. Jak ma na imię? Blondynka z niebieskimi oczami i dużym biustem, nie może być inaczej. Polska księżniczka, hę?
– Meksykanka – powiedział cicho Albert. – Lucia, ale mówię na nią Lucynka. Szybko się polskiego uczy.
– Jeszcze mi powiedz, że z tego salonu masażu...
Albert zajął się smarowaniem bułki wyjątkowo grubą warstwą masła. Polikarp zahuczał rozbawiony.
– Prawdziwy Polak wali, co chce! Nie, Albert? Kto Polakowi zabroni?
– Zamknij się, spaślaku.
Rucki postanowił zmienić temat.
– A co u Romka? Pije?
Albert oderwał się od maselniczki.
– Jak go widziałem ostatnio, to nie pił. Też się zaręczył, a potem ożenił. Z Ester.
Rucki prawie zakrztusił się kawą.
– Przecież pytałem o niespodzianki, a ty dopiero teraz mi o tym mówisz? Roman ożenił się z Ester. No pięknie. W sensie, że najlepszego na nowej drodze i szczere wyrazy współczucia. Dla obojga.
– Zdziwisz się. Nieźle im się powodzi. Okazyjnie wzięli w ajencję mały upadający teatr na Trójkącie.
– I co? Hamleta wystawiają? – Rucki znalazł w zakamarkach pamięci tylko jeden dramat.
– Raczej wynajmują scenę lokalnym amatorom. Przedstawienia patriotyczne, bajki dla dzieci, takie tam badziewie. Mają połowę od każdego sprzedanego biletu, a wiadomo, że ludzie do teatru walą drzwiami i oknami – wyjaśnił Albert. – Ale najwięcej zarabiają na seansach regresyjnych i przekazach od wielkiej bogini Isztar.
– Co ty gadasz? – Teodor zrobił wielkie oczy. – Jakich seansach? Spirytystycznych, jak u tej madame, co kiedyś razem byliśmy?
– Lepiej, bo Romek z Ester założyli coś w rodzaju sekty. Doją naiwniaczków, co to chcą dostać prywatny przekaz od bogini. No, cyrk na kółkach, bracie, jak zobaczysz, to ci oko zbieleje. Cashu na tym trzepią nieziemskie ilości. Oczywiście Ester jest medium.
– Oczywiście.
– Choć ona teraz madame Celeste każe na siebie mówić, bo żydowskie imię niedobre dla biznesu. Zresztą, co ci będę opowiadał. Oboje mają być dzisiaj wieczorem na twoim oficjalnym powitaniu, to sam ich zapytasz. Wszyscy się zapowiedzieli, knajpa będzie pękać w szwach.
– Która knajpa? – zapytał Teodor, a w obliczu nawału informacji był coraz bardziej zdezorientowany. Albert wywrócił oczami.
– Uderzyłeś się ostatnio w głowę czy opary z pralni ci się na mózg rzuciły? Twoja!
Teo patrzył na niego jak na rzadkie zjawisko przyrodnicze.
– No dobra, bo widzę, żeś jakiś spowolniony jest, Teo. Może jednak łyknij naleweczki od grubego. Ze dwa miesiące po tym, jak cię zamknęli, na dzielnicy zjawił się Żmija z paczką pieniędzy. Dał mi je i powiedział, że był u ciebie w pierdlu i że ty go przysyłasz, i że to twoja działka ze sprzedanej gorzały plus fundusz więzienny. Kazał mi za to kupić tawernę, urządzić, co by było miło, i prowadzić, aż wrócisz. Resztę wpłacić do banku Smulskiego. Tak mu powiedziałeś. Zgadza się?
– Zgadza się. – Rucki kiwnął głową. Takie były ustalenia i Żmija najwyraźniej się z nich wywiązał. A to oznaczało, że on, Teodor Rucki, będzie musiał wywiązać się ze swoich.
– Nad tawerną czeka na ciebie mieszkanie. Umeblowane. Nawet świeży ręcznik ci w łazience powiesiłem. W szafie masz ubrania, zabrałem z poprzedniego mieszkania. Zimowy płaszcz ci trzeba kupić, bo uświerkniesz na tym mrozie.
– To bardzo miłe z twojej strony. Nie wiem, co powiedzieć.
– Nic nie mów, tylko kończ jeść, i sam zobaczysz. Tawerna jest w najlepszym miejscu Noble Street. Ma już stałą klientelę. I nie, nie tylko bandyci tam przychodzą. To modne miejsce na Trójkącie. U Teo się nazywa, sam szyld malowałem. Dzisiaj twoje powitanie, impreza zamknięta. Goście mają zacząć schodzić się o szóstej.
– I mamy dla szefa prezent – wtrącił się Polikarp.
Olbrzym wyciągnął spod stołu niewielkie drewniane pudełko z odsuwanym wieczkiem, obwiązane czerwoną kokardą; przypominało pojemnik na cygara, choć było nieco większe. Przesunął je po blacie w kierunku Teodora. W środku znajdowały się trzy przedmioty: lśniący nowością colt kalibru czterdzieści pięć, włoski nóż sprężynowy i mosiężny kastet.
Rucki zważył w dłoni dobrze znany ciężar.
– Taki sam. Dzięki, Polikarp.
– Się wie, z usuniętymi numerami. Pierdolnięcie ma jak koń. A kastet na specjalne zamówienie, majątek dałem.
Na kastecie wygrawerowane były cztery czarne litery. ERAB.
– Kurwa, chłopaki, przestańcie, bo się poryczę.
– Jest jeszcze jedna sprawa... – Polikarp Czerwiński zawiesił głos.
– Dawaj.
– Klara jest z powrotem w mieście.
Rucki zaniemówił. Chciał coś powiedzieć, ale ostatnie zdanie wbiło mu się w gardło niczym rybia ość.
Świetnie szef wygląda. – Karolek Kubala otworzył drzwi chevroleta i posłał Ruckiemu swój najbardziej profesjonalny uśmiech. Za nim, przed wejściem do lokalu, stali jego nieodłączni towarzysze, Wichłacz i Dogfood. Cała trójka pod krawatami, w eleganckich zimowych płaszczach i tweedowych kaszkietach w kratę.
– No, no, chłopaki, widzę, że się powodzi – skomplementował ich Teo, wysiadając z automobilu.
– Grzech narzekać, co nie, Wichłacz?
– Jest jak mówisz.
– Welcome home, szefie – dodał Dogfood i otworzył na oścież ciężkie dębowe wrota, zabezpieczone dodatkowo żelaznymi okuciami.
Tawerna U Teo znajdowała się w najlepszym miejscu handlowej ulicy Polskiego Śródmieścia. Wnętrze knajpy urządzone było ze smakiem. Ściany obito ciemną lakierowaną dębiną oraz zielonym aksamitem, a ciemnozłoty sufit z metalowych płytek we florystyczne wzory dodawał miejscu splendoru. Stoliki oraz krzesła były względnie nowe i od kompletu, a długi bar z rzeźbionym frontem lśnił jak tafla nocnego jeziora.
– I co powiesz? – zapytał Albert. W jego głosie wybrzmiewała duma.
– Klasa. – Rucki cmoknął i poklepał druha po ramieniu. – Sam bym tego lepiej nie urządził.
Goście tawerny podnieśli szklanki i kufle. Rozległy się wiwaty i radosne okrzyki. Ktoś zaintonował Sto lat i kilkadziesiąt gardeł zaśpiewało Teodorowi na powitanie, zagłuszając puszczane z patefonu polki. Ten uśmiechnął się i ukłonił.
– Chodź, wszyscy już czekają. – Rossadowski pociągnął go w stronę backroomu.
Na wygodnych barowych krzesłach, fotelach i kanapach z pikowanej skóry siedziała śmietanka trójkątowego półświatka, wraz z osobami towarzyszącymi. Przy niewielkim barze, obok drzwi, na wysokich hokerach spoczywało dwóch ochroniarzy. Ten po prawej był wielki i nabity, przypominał psa trenowanego do walk. Polikarp Czerwiński zajadał schabowego z ziemniakami i zasmażaną kapustą. Uniósł literatkę wypełnioną samogonem.
– Zdrowie Teodora! – ryknął, wypił jednym haustem i zagryzł kawałkiem świniny.
Drugi ochroniarz stanowił jego fizyczne przeciwieństwo. Czesiek Mateja, potomek słynnego zbójnika Matei, powieszonego na wiśnickim rynku za poślednie ziobro, wyglądał jak modernistyczna rzeźba odlana z brązu. Składał się z mięśni i ścięgien. Podszedł do Teodora.
– Dobze, ześ jus jest, Teosiu – powiedział, mocno ściskając jego dłoń.
– Jak cię życie traktuje, Czesiek?
Twarz Matei wykrzywił grymas przypominający uśmiech.
– Jakie zycie? Ino robota i robota...
– Ameryki nie przerobisz – podsumował filozoficznie Teo.
– Czego się napijesz? – wtrącił się Albert.
– Wystarczy piwo, bezalkoholowe.
– Może chociaż jednego – zaczął Rossadowski, ale Teodor uciszył go spojrzeniem.
– Załatwiłeś już tego skurwysyna? – Rucki ponownie zwrócił się do Czesława.
– Hymiego? Jesce zyje. Pan Bócek nierychliwy, ale sprawiedliwy.
– Dobrze cię widzieć. Dobrze widzieć was wszystkich.
– Teo, chodź do nas! – zawołał jeden z podobnych do siebie jak dwie krople wody braci Novotnych.
Rucki odpowiedział gestem, że zaraz przyjdzie. Albert postawił na blacie kufel spienionego piwa. Było niezłe, chociaż zbyt kwaśne, ale goryczka skutecznie maskowała brak procentów. Roman wstał z obitego skórą fotela i podszedł do baru. Uśmiechnął się nieśmiało, jakby nie wiedział, co powiedzieć i jak się zachować. Teo uścisnął go serdecznie, bo Roman Ogorzałek, choć z innego ojca i innej matki, był jego bratem.
– Witaj przyjacielu, brakowało mi tam ciebie – powiedział.
Oczy Romka się zaszkliły.
– Mnie też. Bardzo. Dobrze, że już jesteś, Teo. Mam ci tyle do powiedzenia.
– Spokojnie, mamy całe życie na pogaduchy. Widzę, że o siebie dbasz.
– Ktoś musi. – Ogorzałek wymownie przewrócił oczami.
– Wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia. – Teodor bardzo się starał, żeby nie zabrzmiało to sarkastycznie. Nie do końca się udało, więc dodał: – Naprawdę, życzę wam jak najlepiej. Jak ona się miewa?
– Celeste? Znaczy się, Esterka? Przecież widzisz.
– Widzę.
Trudno było nie zauważyć, że Ester była napruta heroiną jak kajzerski bombowiec i ledwie siedziała, a oczy uciekały jej w głąb czaszki. Usadowiła się w fotelu i co rusz przechylała się w przód, aby złapać pion i nie zaryć nosem o podłogę. Właśnie się ocknęła, uchwyciła spojrzenie Teodora i posłała mu mglisty uśmiech. Odwzajemnił.
– Słyszałem, że nieźle sobie radzicie – zwrócił się do Romana, bo rozmowa o pracy to zawsze bezpieczne wyjście, zwłaszcza gdy temat jest niewygodny.
Ogorzałek rozłożył ręce, jakby za coś przepraszał.
– Z czegoś trzeba żyć, wiesz, jak jest. – Sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po wizytówkę.
– „Madam Celeste Oglivie, medium, Projekt Nibiru” – przeczytał Rucki.
– To pseudonim artystyczny. Mówię ci, Teo, ludzie walą drzwiami i oknami, na każdym seansie mamy pełną widownię. Wpadnij kiedyś.
Kiwnął, że wpadnie. Nagle rozległo się głośne pukanie. Czesław wstał z barowego stołka i podszedł do drzwi.
– Kto tam? – pytanie zabrzmiało jak żabi rechot.
Wykidajło otworzył i do pomieszczenia weszło czterech mężczyzn. Po kolei podeszli do Teodora i wymienili uściski dłoni. Kostek Omernik wyglądał na spiętego, choć bardzo chciał to ukryć. Dopiero kiedy Rucki przyciągnął go do siebie, uścisnął i serdecznie poklepał po plecach, jego ramiona opadły, a na śniadej romskiej twarzy Kostka odmalowała się ulga.
– Dobrze, że już jesteś. Ktoś musi zapanować nad tym burdelem. – Kostja nachylił się do ucha Ruckiego. – Zanim tych dwóch do końca się rozpanoszy na dzielnicy.
Wskazał wzrokiem na bliźniaków Novotnych. Obok Kostka stał zabójczo przystojny młody mężczyzna.
– Mój kuzyn Xenon – przedstawił go Kostek.
– Chyba Zenon? – upewnił się Teo.
– Dla przyjaciół przez X. – Xenon błysnął rzędem białych zębów i uścisnął dłoń Teodora, przytrzymując ją o pół sekundy za długo. Rucki postanowił, że będzie mówił do niego per Kuzyn.
Pozostałych dwóch typów Teodor zaledwie kojarzył. Wojtek Kita był znanym na dzielnicy bambrem, człowiekiem gwałtownym i nieprzewidywalnym. Wołali na niego Zębacz, bo miał poważne luki w uzębieniu. Kołatek był o niego o głowę niższy, tłustawy i chorobliwie blady. Trochę wycofany i świetny w operowaniu nożem, jak przystało na syna rzeźnika. Mężczyźni oddali należny szacunek Ruckiemu, wymienili z nim kilka słów, a że nie nawykli do small talku, udali się w kierunku baru.
Teo dopił piwo, zamówił kolejne i podszedł do braci Novotnych. Usiadł na brązowym loveseacie. Bliźniacy wyglądali jak swoje lustrzane odbicia, ubrani w takie same prążkowane garnitury i identyczne krawaty. Obaj palili aromatyczne muraty i z kryształowych szklanek wolno sączyli kanadyjską whisky.
– Który jest który?
– Ja jestem Dan, a to Max.
– Od jutra ty nosisz krawaty we wzorek, a ty gładkie. Muszę was jakoś rozróżnić.
– Jasne – zgodził się Max.
– No problem – zawtórował mu Dan.
– Dzisiaj nie będziemy rozmawiać o interesach. Ale jutro oczekuję od was pełnego raportu. I chcę widzieć wszystkie rachunki.
Dan już chciał coś odpowiedzieć, ale w pomieszczeniu rozległ się znajomy bojowy okrzyk. Najwyraźniej Polikarpowi i Kostkowi zebrało się na wspomnienia.
– Ekstremalnie radykalna akcja bezpośrednia!
Rucki poczekał, aż skończą, po czym wstał i podnosząc dłoń, poprosił o spokój. Kiedy zapadła cisza, odezwał się opanowanym, ale stanowczym tonem:
– Bardzo dziękuję wam za miłe powitanie. To bezcenne, być z powrotem w domu, ze swoimi ludźmi. Moje serce przepełnia dzisiaj wdzięczność i radość.
– Aye, aye!
– Wiwat Teo, dobrze gada, dać mu wódki! – rozległy się głosy.
– Dlatego bawmy się dzisiaj i radujmy. A od jutra zabierzemy się do pracy. Przed chwilą wspomnieliście Erab. Te czasy już minęły. Erabu już dawno nie ma. Nie tkwijmy w przeszłości, popatrzmy, co przed nami. Jesteśmy gangiem z Noble Street. To nasza dzielnica. I nasza przyszłość. Świat będzie leżał u naszych stóp, jeśli rozkażemy mu leżeć. Jeśli nie, będziemy skomleć o resztki z pańskiego stołu. Kto jest ze mną!?
Gang z Noble Street odpowiedział okrzykami entuzjazmu i gwizdaniem na palcach. Teo poczuł na plecach znajomy dreszcz. Był u siebie.
Pnie buków srebrzyły się w popołudniowym słońcu. Jesienny las szumiał, a każdy podmuch wiatru strącał z drzew kolejną porcję kolorowych liści. Teodor brodził w nich po kostki. Uzbrojony w krótki nóż o wyślizganej drewnianej rączce, z wiklinowym koszykiem w połowie wypełnionym grzybami, szedł na swoją rydzową polanę. O jej istnieniu wiedział tylko on. Nikt inny nie zapuszczał się tak głęboko w las, aż nad strumień. Teodor lubił rydze. Podsmażane na maśle, jedzone prosto z patelni, o lekko kwaśnym smaku i zapachu, który nie ma sobie równych. Spojrzał w górę. Na usychającej, pełnej dziur olszy siedział żółty ptak, podobny do kanarka. Skąd kanarek w lesie? Może uciekł z klatki i rozkoszuje się wolnością, albo nie potrafi znaleźć drogi powrotnej. Ptaszek uniósł dziób i z jego gardła wydobył się suchy, regularny terkot. Popatrzył na Teodora i znowu zaterkotał.
– Halo? – Teodor zwlókł się z łóżka i podniósł słuchawkę.
– Za halo to w mordę walą – odpowiedział głos po drugiej stronie drutu. – To ja.
– Czołem, Żmija.
– Kac męczy? Woda z ogórków najlepsza.
– Nie bardzo. Spałem. Czego chcesz?
– Skąd ta oschłość? Nie zapytasz, co u mnie?
– Spierdalaj.
– Dziękuję, dobrze. Grzech narzekać. Dobra, nie będę marnował twojego cennego czasu. Obejrzyj się za siebie.
– No...
– Na półce obok świecznika stoi kilka książek. Drugi tom od lewej to polonijny kalendarz z 1919 roku.
– Okej.
– Tymczasem.
Rucki odłożył słuchawkę na widełki i podszedł do półki. Z książkowego wydania starego kalendarza, pełnego wierszy, fragmentów powieści, komiksów, dowcipów i przyśpiewek, wypadła złożona na pół kartka kratkowanego papieru. „Dzisiaj, punkt dziesiąta, kościół świętego Stanisława Kostki, ławka pod stacją szóstą, spal to” – rozkazało wykaligrafowane starannie zdanie. Teo spojrzał na zegar ścienny. Dochodziła ósma trzydzieści. Przez czternaście miesięcy, które spędził w więzieniu w Joliet, codziennie wstawał o piątej trzydzieści, budzony wewnętrznym budzikiem. Dzisiaj nareszcie pospał dłużej, i spałby jeszcze, gdyby nie ten przeklęty telefon.
Poczłapał do łazienki, załatwił poranną potrzebę i ochlapał twarz wodą. Z zawieszonego nad zlewem lustra spojrzały na niego zimne, puste oczy. Wyglądał dobrze. Czternaście miesięcy bez alkoholu i papierosów wygładziło i rozjaśniło cerę, a codzienny rygor ćwiczeń zbudował muskulaturę. Teodor zaczesał do tyłu opadającą na oczy grzywę jasnych włosów. Wyszczerzył się do odbicia i puścił do niego oczko. Nie powiedział do lustra „spierdalaj”, tego nawyku też starał się pozbyć. W lodówce czekały na niego jajka, masło i dwa pęta kiełbasy, w chlebaku znalazł czerstwą połówkę chleba na zakwasie. Jajecznica z trzech jajek smakowała niemal tak dobrze, jak wyśnione smażone rydze. Rucki ubrał się w ciemnoszary garnitur. Marynarka była nieco kusa, bo rozrósł się w barach i w klatce. Przez chwilę zastanawiał się, czy brać ze sobą standardowe wyposażenie. W więzieniu odzwyczaił się od ciężaru rewolweru pod pachą, od sprężynowca i kastetu w kieszeniach. Tam był od nich wolny. Ta myśl go rozbawiła. Na wolności czuł się bez nich nagi i bezbronny. Kartkę z instrukcjami podpalił i wrzucił do kuchennego zlewu.
Dochodziła dziewiąta trzydzieści. Teo narzucił na siebie jesienny płaszcz i postanowił, że wizyta u krawca odbędzie się jeszcze dziś po południu. Wyszedł tylnymi drzwiami i po drewnianych schodach porczy zszedł na niewielki ogrodzony backyard, przysypany śniegiem. Ledwie wyszedł z gangwayu, zauważył go Karolek Kubala. Pomachał i rzucił się biegiem w jego stronę, a za nim puścili się jego porucznicy, Dogfood i Wichłacz.
– Szefie, od godziny już na szefa czekamy. Wczoraj nie chcieliśmy się narzucać, bo szef zajęty był – powiedział czerwony od mrozu i przebieżki Karolek.
Rucki zatrzymał się i spojrzał na młodocianych gangsterów. Dorośli i zmężnieli przez ten rok z hakiem, Karolek zapuścił włosy i czesał je do tyłu na pomadę.
– Może szefa gdzieś podrzucić?
Teo miał zamiar iść na piechotę, ale zimno bez trudu pokonało cienki materiał palta.
– Jasne.
Wnętrze chevroleta było ciepłe i swojskie. Karol chciał prowadzić, ale Rucki kazał mu usiąść na siedzeniu pasażera. Reszta gangu z ulicy Thomas usadowiła się na tylnej ławce. Automobil ryknął ośmioma cylindrami i ruszył do przodu, zaliczając lekki poślizg. Dojechali do Division i skręcili w stronę Stanisławowa.
– Co słychać, Karolek? Jak rodzice się czują?
– Szkoda gadać, stary pije, a matka się czepia i zrzędzi. Rzadko tam zaglądam. Ale Pruci szkoda, ta kurwa ją otruła, a to był taki dobry pies – powiedział młody Kubala, i słychać było, że śmierć suczki bardziej go rusza niż domowe problemy z rodzicami.
– Co ty gadasz? Kto otruł?
– To szef nic nie wie? Pani Otylia, nasza sąsiadka, taka chuda z haczykowatym nosem. Jak byliśmy mali, przezywaliśmy ją Baba Jaga, co nie, Wichłacz?
– Jest, jak mówisz.
– Na pewno ją szef widział, bo całymi dniami w oknie siedziała. Niedługo jak szefa przymknęli, to przyszli też po nią. Gazety o tym pisały w całym Chicago, a ponoć i w całej Ameryce.
Teodor z nudów czytał gazety w więzieniu i znał sprawę polskiej „kapłanki Rudobrodego”, jak żądna sensacji prasa ochrzciła Tillie Klimek[6]. Ale nie zamierzał psuć Karolowi przyjemności, a poza tym nie chciało mu się gadać. Nigdy nie był wylewny, a ponad rok w pudle zrobił z niego mruka.
– To niech się szef kierownicy trzyma. Aresztowali ją, bo otruła kilku swoich mężów, trutkę na szczury im dosypywała do jedzenia. Ponoć, że siedem osób wysłała na tamten świat, ale moja matka mówi, że na bidę dwadzieścia, a matka wie, co mówi. Jak jej kto podpadł, to truła. Na dzielnicy mówili, że ma dar jasnowidzenia, i baby przychodziły do niej, żeby im powróżyła. Jak kiedyś przepowiedziała, że psy na dzielnicy będą padać, to tydzień później zaczęły padać. A myśmy z Dogfoodem sami za gówniarza widzieli, jak przez płoty kawałki kiełbasy rzucała, na bank nafaszerowane arszenikiem. I naszą psinę też kurwa otruła. Jak szefa nie było, to Prucia tęskniła, wyła po nocach. A nagle się pochorowała i zdechła. To była zdrowa sunia, a w dwa dni się zawinęła. Była ostatnią ofiarą Tillie Klimek. O tym powinni w gazetach napisać. Za miesiąc ma być proces. Mam nadzieję, że ją na linie wyhuśtają.
– To był dobry pies. Szkoda.
Teodor zaparkował przed kościołem świętego Stanisława Kostki, pierwszym polskim kościołem w Chicago, ojcem i matką wszystkich pozostałych polonijnych świątyń w Wietrznym Mieście.
– Szef się nawrócił w Joliet? – zapytał zbity z tropu Karolek.
– Poczekajcie tu na mnie chwilę. Jak wrócę, zawieziesz mnie do banku, a potem do dobrego krawca. Reszta do roboty, nie płacę wam za wożenie dupy automobilem.
O tej porze kościół był prawie pusty, jeśli nie liczyć kilku dewotek klęczących w ławach przed ołtarzem i dwóch bumów, którzy udawali dewotów, a naprawdę przyszli do kościoła, żeby się ogrzać, jak to bumy. Normalnie kościelny gonił ich na cztery wiatry, ale w mroźne dni przymykał oko, o ile nie byli zbyt pijani i nie śmierdzieli za bardzo. W końcu bum też rodak, a rodaka trzeba wspierać. Wnętrze świątyni było ogromne i robiło wrażenie. W drewnianych ławach mogło się pomieścić półtora tysiąca wiernych, a i tak na nabożeństwach zawsze brakowało miejsc. Nic dziwnego, Stanisławowo było największą katolicką parafią w Ameryce, a według własnego mniemania – największą na całym świecie.
Rucki się rozejrzał. Na ścianach, w równych odległościach, wisiały kolejne stacje drogi krzyżowej. Wzrokiem poszukał stacji szóstej, tej, gdzie Weronika ociera twarz Panu Jezusowi. W ławce ustawionej pod stacją siedział mężczyzna w ciemnym płaszczu, który kątem oka spojrzał na Ruckiego, po czym wstał i skierował się ku wyjściu. Teodor poszedł w stronę zwolnionej ławki. Usiadł. Powiódł wzrokiem dookoła, ale nie znalazł niczego nadzwyczajnego. Wziął do ręki kościelny modlitewnik. W środku była koperta. Zerknął na boki, czy nikt go nie obserwuje. Dewoty mamrotały pacierze, a bumy spokojnie przysypiały w ciepełku. Rozerwał kopertę i zaczął czytać. Tym razem tekst pisany był na maszynie.
„Najbliższy piątek po północy. Sheridan Road na granicy Wisconsin. Dwie ciężarówki plus ochrona. Przejąć i zabezpieczyć ładunek. Żadnych świadków. W razie oporu zlikwidować ochronę. Czekać na dalsze instrukcje”.
Ostatnie zdanie dopisane było tym samym charakterem pisma, co notka z kalendarza: „Spal to”.
Na robocze zebranie gangu karnie i o czasie przybyli wszyscy jego członkowie. Na drzwiach zawisła kartka z napisem: „Uroczystość zamknięta. Zapraszamy jutro!”, a tawerna U Teo, bez klienteli, muzyki i buzującej alkoholowej energii, sprawiała przygnębiające wrażenie. Jak każda pusta knajpa, przypominała uzdrowisko po sezonie. Za barem stanął Albert, który w tawernie czuł się jak jej właściciel. Lał piwo do pękatych kufli i whisky do małych shotowych kieliszków. Po drugiej stronie blatu, na wysokich hokerach przykręconych do desek podłogi, siedziało kilku mężczyzn. Kostek Omernik i kuzyn Xenon popijali highballe, obaj odrobinę nadąsani jak kochankowie po kłótni, patrzyli bezmyślnie w przeciwległe rogi pomieszczenia. Czesław Mateja stał nonszalancko oparty o bar i żuł zapałkę. Jako człowiek obdarzony wysoką etyką pracy nigdy nie pił w robocie, bo wódka osłabiała refleks i nie sprzyjała utrzymaniu nerwów na wodzy, a jak wiadomo, ta umiejętność jest w zawodzie wykidajły kluczowa. Zębacz i Kołatek siedzieli nad kuflami piwa, pierwszy próbował opowiadać drugiemu jakąś fascynującą i pieprzną historię, oczywiście ze sobą w roli głównej. Musiała być nudna, bo Kołatek nie wykazywał najmniejszego zainteresowania opowieścią, skupiając się na obserwowaniu tańczących na dnie kufla mętów. Polikarp nie mógł usiedzieć w miejscu, a jego zachowanie wskazywało na postępującą kokainową paranoję. Dreptał tam i z powrotem, palił papierosa za papierosem, a raz na jakiś czas zerkał na boki, jakby się czegoś obawiał. Na końcu baru, zgodnie z hierarchią, swoje miejsca zajmowali młodzi: Karolek Kubala, Wichłacz i Dogfood. Ten ostatni, zwykle małomówny, stał przed kompanami i opowiadał im przebieg jakiejś bójki. Odgrywał przy tym role bijącego, bitego oraz publiczności, strasznie się przy tym ekscytując i machając rękami.
– Zamknij japę, Dogfood – skarcił go nagle Rucki. Chłopak ukłonił się przepraszająco i usiadł na swoim miejscu.
– Słuchajcie, wiara. – Teodor odchylił się na krześle i podniósł palec, niczym drużba próbujący wznieść toast na weselu. Do tej pory siedział pochylony nad księgami przychodów i rozchodów, skrupulatnie i kreatywnie prowadzonymi przez braci Novotnych. Max i Dan przez ostatnie dwie godziny wprowadzali go w aktualną finansową i biznesową sytuację firmy, której główny dochód pochodził z dystrybucji nielegalnej gorzały, choć ochrona lokalnych biznesów, drobne zlecenia dotyczące zastraszenia czy pobicia oraz szemrana bukmacherka również stanowiły niemałe źródło zysków. Jedynymi gałęziami, z których gang nie czerpał korzyści, były nierząd i prochy, choć przed pokusą łatwego zarobku coraz trudniej było się bronić.
– Wezwałem was tutaj, bo jest kilka spraw – zaczął Teodor. – Jak widzicie, wyszedłem z pudła...
– Aye, aye! – Okrzyki zmieszały się z brzdękiem kufli i kieliszków.
– ...i najwyższy czas wziąć się porządnie do roboty – kontynuował. – Na początek rzeczy pierwsze. Finanse nie wyglądają najlepiej, a doszły do mnie głosy domagające się podniesienia pensji. Obiecuję, że to nastąpi, ale najpierw musimy podnieść standardy, panowie. Kto odpowiada za dostawy w Pilsen?
– Ja – odezwał się Polikarp.
– To co tam się dzieje, Karpiu?
Czerwiński skulił się w sobie, najwyraźniej źle reagował na krytykę, szczególnie na tę, która miała dopiero nadejść.
– Knedle nam wchodzą w szkodę. Rozprowadzają dziadowską tanią gorzałę, do tego w komis. Szynkarze ją biorą, bo nasza droższa.
– Mają swoje terytorium?
– Chuja mają, nie terytorium.
– Od kogo gorzałę biorą?
– Od kogo popadnie, od braci Genna, a piwo od Torria i od O’Baniona. Do tego sami pędzą.
– To trzeba im wytłumaczyć, żeby trzymali się z dala od polskich tawern. Mam cię, kurwa, biznesu uczyć?
– Każdemu właścicielowi speakeasy w Pilsen mam obić gębę? – retorycznie zapytał Polikarp.
– Kto rządzi tymi Pepikami? – W oczach Teodora błysnął plan. Załatwiał takie sprawy setki razy.
– Milan jakiś tam. Bednar chyba. Na parafii wołają na niego Kudłaty.
– Pojedziesz do niego jutro z rana i grzecznie poprosisz, żeby spierdalał z naszych knajp.
Czerwiński uśmiechnął się głupawo, pokazując szparę między siekaczami.
– Po prawdzie to myśmy weszli na ich teren, Teo. Oni byli tam pierwsi.
– Eno! – Ruckiemu wyrwała się zawadiacka tarnowska wstawka. – Jakże to? My się na czeskie dzielnice nie zapuszczamy, to i oni niech się do polskich tawern nie pchają. Pojedziesz i poprosisz, żeby omijali polskie knajpy. Chyba nie oczekujemy zbyt wiele? Z uwagi na przyjaźń polsko-czeską. Zrozumiano?
– Tak jest.
– Co jeszcze mamy? – Teodor rozejrzał się po twarzach podwładnych.
– Joe Krupniak, twarda sztuka – odezwał się Zębacz.
– Kto taki? – spytał Rucki.
– To bokser, związkowiec, waga półciężka. W zeszłą sobotę miał walkę i wziął zaliczkę, ale zamiast się podłożyć w trzeciej rundzie, wygrał przez nokaut w drugiej. Tłumaczy się, że go poniosło i że ręka sama poleciała. Zaliczkę oddał, ale my na zakładach jesteśmy stratni. Co z nim robimy, szefie? – Zębacz łyknął piwa i beknął przeciągle.
Teodor spojrzał na niego z niesmakiem.
– Przepraszam się mówi, nie nauczyła cię matka manier?
– Ja z sierocińca jestem, nie mam matki – odpowiedział Zębacz i beknął raz jeszcze.
– Jak to „co robimy”? Nie znacie podstaw prowadzenia biznesu? Co się robi z takim patałachem, Polikarp? – Pytanie Teodora było retoryczne.
– Na Stokjardach połamalibyśmy mu nadgarstki, żeby za każdym razem, jak będzie chciał się podetrzeć, pomyślał, co zrobił źle. A jakby się bardziej upierał, przestawilibyśmy i kolanka. – Polikarp uśmiechnął się do wspomnień. – Młotkiem.
Rucki rozłożył ręce i zrobił minę wyrażającą teatralne zdumienie.
– Jest w tym coś trudnego? Ten Krupniak najpierw niech wyrówna straty, a potem złamiecie mu rękę, tę, która niechcący sama poleciała. Jakieś pytania?
Pytań nie było.
– To posłuchajcie uważnie. – Rucki wstał od stolika, sięgnął do kieszeni i wyciągnął plik banknotów. Odliczył i wręczył po kilka każdemu z mężczyzn. – Za te pieniądze sprawicie sobie nowe ubrania i buty. U krawca Szulca przy Blackhawk dostaniecie zniżkę, powołajcie się na mnie. Tylko nie przepić mi tego. Jak cię widzą, tak cię piszą, a wy reprezentujecie firmę. Jeszcze jedno. W robocie macie być trzeźwi. Rozwijamy biznes, planujemy wejść na nowe rynki, a to wymaga profesjonalizmu. Jak zobaczę któregoś naprutego, potrącę mu z pensji. Jasne? Kokainy też to dotyczy, Polikarp.
Sprzeciwu nie było, choć miny zdradzały ambiwalencję co do zalecanej wstrzemięźliwości. Rucki sięgnął po notes, zapisał w nim podział zadań, po czym wydał rozkazy.
– Zadania na jutro. Albert zostanie pilnować tawerny, Karolek i chłopcy, jak zawsze, macie oko na dzielnicę. Kostja z Kuzynem, dostaniecie listę spóźnialskich i przejdziecie się po biznesach ściągać należności. Polikarp z Czesławem, pojedziecie do tego całego Kudłatego i po dobroci, powtarzam, po dobroci, spróbujecie przemówić mu do rozsądku. Zębacz i Kołatek, wybierzecie się pogadać z tym bokserem, tylko za bardzo go nie ukrzywdźcie. Bliźniacy, Kostek i Kuzyn – spotykamy się tutaj jutro punkt piąta po południu. Jest sprawa do załatwienia, macie być ze sprzętem. Zebranie w niedzielę po zamknięciu tawerny. Do roboty!
Kiedy wyszli, Rucki usiadł przy barze.
– Zrób mi kawy, mocnej – rzucił do Alberta.
Rozległ się dźwięk telefonu. Rossadowski odebrał i przekazał słuchawkę Teodorowi.
– Tu Al Brown. Jak cię życie traktuje, Teodorze?
– Cześć Al. Nie narzekam, zresztą i tak nikt nie słucha.
Capone roześmiał się sztucznie.
– Witaj na wolności. Mamy interesy do przegadania.
– Chyba nie przez telefon.
– Dżentelmeni nie załatwiają spraw przez telefon – zgodził się. – Przyślę po ciebie samochód w niedzielę o piątej.
– Podaj adres, sam trafię.
Rucki zrobił notatkę na papierowej serwetce. Szczęknęła odkładana słuchawka. Teo skinieniem przywołał Alberta.
– Zamów mi rozmowę z Dionem. Wypada się przywitać.
Tam, gdzie kończy się Illinois, Sheridan Road biegnie pomiędzy lasami. O tej porze ruch był niewielki. Międzystanową drogą przejeżdżały dwa, najwyżej trzy automobile na godzinę, w większości ciężarówki wiozące do Chicago nabiał z Wisconsin, a głównie specjalność stanu, czyli sery. Rucki i jego ludzie sterczeli na tym leśnym wygwizdowie od blisko dwóch godzin. Schowani w przecince, siedzieli w automobilu z włączonym silnikiem, ale z wyłączonymi światłami, czekając na sygnał. Było ich pięciu. Mniejsza grupa minimalizowała ryzyko popełnienia błędu, a poza tym Teodor dobrze wiedział, że w działaniu z zaskoczenia nie liczy się ilość, a jakość. Siedział na miejscu pasażera i walczył z myślami. Dwa razy już niemal poprosił o papierosa któregoś z towarzyszy. Nikotyna stępiłaby stres, spowolniła galopujące myśli, wyostrzyła zmysły. Ale tego nie zrobił. Wiedział, że ochota na papierosa, niezależnie od siły, z jaką uderza, przejdzie. A raz złamane postanowienie oznaczać będzie powrót do nałogu. Jeden to za dużo, a tysiąc za mało.
Mrugnęło światło latarki. To Kostek, który pełnił wartę na poboczu, dostał właśnie znak od Kuzyna, siedzącego w krzakach pół mili dalej. Mężczyźni wyszli z nagrzanego chevroleta. Uderzyło ich rześkie, mroźne powietrze. Pracowali bez zbędnych słów, według uprzednio ustalonego planu. Kostja i bliźniacy chwycili drzewo ścięte godzinę wcześniej i zaciągnęli je na drogę, żeby wyglądało jak przewrócone podmuchem wiatru. Ledwie zeszli z drogi, na północy rozbłysły światła pojazdu. Rucki skinieniem dał znak do zajęcia pozycji. Czterech mężczyzn uzbrojonych w pistolety i shotguny przykucnęło w rowach po obydwu stronach. Z przodu jechał osobowy ford, a w nim dwóch ochroniarzy, za nim dwie ciężarówki. Kolumna pojazdów zatrzymała się przed tarasującym jezdnię drzewem. Z osobowego automobilu wysiadło dwóch mężczyzn, którzy podeszli do przeszkody, żeby ocenić, czy dadzą radę usunąć ją z drogi. Okno jednej z ciężarówek otworzyło się i kierowca zadał po włosku krótkie pytanie. Któryś z mężczyzn odpowiedział, na co ten z ciężarówki wysiadł. Idąc w ich kierunku, nałożył robocze rękawice.
Powietrze przeszył krótki ostry gwizd. Polacy wyrośli jak spod ziemi, niczym zaprawieni w zastawianiu zasadzek partyzanci. Wyszli z rowów i powoli podeszli do zaskoczonych dagos, celując w nich z krótkiej i długiej broni. Jeden z ochroniarzy konwoju wierzgnął i próbował sięgnąć do kabury, ale Rucki przeładował shotguna, wycelował w jego klatkę piersiową i pokręcił głową. Z pończochą naciągniętą na głowę wyglądał jak postać z dziecięcego koszmaru, jak potwór mieszkający pod łóżkiem. Bracia Novotny zasłonili twarze ozdobnymi jedwabnymi fularami. Okrążyli Włochów i jeden z nich czystą angielszczyzną rozkazał, żeby powoli i bez gwałtownych ruchów położyli się na ziemi. Dagos poburczeli coś, ale posłusznie podnieśli ręce i zaczęli klękać, nie spuszczając wzroku z napastników. Kierowca ciężarówki ani drgnął, stał, jakby zamienił się w słup soli. Może nie rozumiał po angielsku, a może jego ciało zareagowało na stres całkowitym bezruchem. Rucki podszedł do niego i jednym błyskawicznym ciosem kolbą w żuchwę posłał mężczyznę na ziemię. Kostek przyprowadził i rzucił na jezdnię kierowcę drugiej ciężarówki. Zimne powietrze zgęstniało jak zamrożony spirytus, a piszcząca cisza wciskała się w uszy. Przerwał ją Max.
– Nie chcemy zrobić wam krzywdy, ale jeden fałszywy ruch będzie ostatnim. Konfiskujemy ładunek. Wracacie do Chicago na piechotę i nic nikomu się nie stanie – powiedział, rozbroił ochroniarzy, a ich rewolwery odrzucił między drzewa.
Jeden z mężczyzn leżących na ziemi popatrzył na niego z pogardą.
– Nie wiesz, kim jesteśmy, śmieciu. – Splunął przed siebie. – Bracia Genna nie darują takiej zniewagi. Dojedziemy cię, nie zaśniesz w spokoju. Wykopiemy cię spod ziemi jak ziemniaki.
– Nie pytałem cię o zdanie – odpowiedział spokojnie Max.
Bojowo nastawiony ochroniarz otworzył usta i chciał kontynuować tyradę, ale drugi z bliźniaków, Dan, doskoczył i z całej siły kopnął go w twarz. Ochroniarz zwiotczał i znieruchomiał.
– Przez ciebie pobrudziłem sobie nowe buty – syknął Dan Novotny i kopnął raz jeszcze, choć było to zbyteczne.
– Wy dwaj – rzucił Rucki bez śladu polskiego akcentu. W więzieniu włożył wiele pracy w to, żeby się go pozbyć. – Teraz powoli wstaniecie i ściągniecie nieprzytomnych kolegów do rowu. Potem sprzątniecie drzewo z drogi. My sobie pojedziemy i będzie po sprawie. Capito? Easy peasy.
Po chwili pozbawieni świadomości Włosi leżeli na poboczu, a ich towarzysze wzięli się za zwalony pień. Stękali i jęczeli z wysiłku, ale nie byli w stanie we dwóch poradzić sobie z ciężarem. Rucki skinął na jednego z bliźniaków. Ten podał bratu strzelbę, westchnął ciężko i chwycił pień od strony korony.
– Raz, dwa, trzy... – Mężczyźni zaparli się i pociągnęli, pień przesunął się, a zaklinowana gałąź wystrzeliła jak sprężyna, końcówkami gałązek zahaczając o twarz Novotnego. Uderzenie zerwało mu z twarzy chustę, a ta poszybowała niesiona podmuchem wiatru. Dan Novotny stał zaskoczony w świetle automobilowych reflektorów. Włosi przypatrywali mu się z uwagą, jakby uczyli się rysów Novotnego na pamięć. Na twarzy ochroniarza pojawił się ledwie zauważalny grymas satysfakcji. Dan uśmiechnął się przepraszająco do Ruckiego i popędził mężczyzn, żeby pomogli mu usunąć przeszkodę. Po chwili zepchnęli drzewo do rowu. Dan otrzepał płaszcz z drobinek kory, podniósł z ziemi fular i schował go do kieszeni. Odebrał od brata strzelbę, przeładował, po czym podszedł do ochroniarza i bez ostrzeżenia strzelił mu w twarz. Głowa mężczyzny eksplodowała, ciało poderwało się i opadło, a na zaśnieżonej szosie wykwitł ciemny rozbryzg krwi zmieszanej z kawałkami mózgu.
– Widział mój twarz – powiedział łamaną polszczyzną Dan, zdradzając ich pochodzenie. Ton jego głosu nie zdradzał żadnych emocji. Max Novotny również zdjął fular z twarzy. Kierowca ciężarówki jęknął ze zgrozy. Dopiero co był świadkiem egzekucji, a teraz człowiek, który jej dokonał, rozmnożył się lub wszedł w ciało drugiego, bo patrzyło na niego dwóch identycznych mężczyzn. Dago przeżegnał się lękliwie i pod nosem zaczął odmawiać litanię do Najświętszej Panienki.
– Na kolana. – Max zaszedł go od tyłu, a kiedy mężczyzna wypełnił polecenie, Novotny przyłożył mu do potylicy lufę pistoletu i pociągnął za spust.
Kolejny huk przeszył powietrze. Wrony odpowiedziały panicznym krakaniem. Max wytarł twarz z drobinek krwi i wycelował lufę w nadbiegającą postać, ale opuścił broń, gdy okazało się, że to Xenon.
– Posprzątajcie ten burdel i zjeżdżamy – rozkazał Rucki. Dźwięczało mu w uszach. Patrzył na pozostałą po masakrze scenerię i nagle zobaczył wszystko wyraźnie. Rozwiała się mgła, która przesłaniała mu oczy. Zupełnie jak wtedy, kiedy się mocno ziewnie i zaczyna się lepiej słyszeć.
– Jeszcze tych dwóch w rowie – rzucił Dan i obaj z bratem ruszyli w kierunku pobocza. Jeden z mężczyzn właśnie się budził, najwyraźniej hałas wystrzałów wydobył go z odmętów nieświadomości. Teodor zaszedł im drogę.
– Nie – powiedział stanowczo. – Oni niczego nie widzieli.
– Tak będzie bezpieczniej. Sam mówiłeś, w razie potrzeby zlikwidować – zaprotestował Max.
– Potrzeba zaistniała – dodał Dan.
– Której części nie zrozumieliście?
Odpuścili, choć niechętnie i ociągając się.
– Kostja i Kuzyn, bierzecie ciężarówki i jedziecie do magazynu. Wy dwaj bierzecie wóz i jedziecie gdzieś nad rzekę. Trzeba go spalić. Spotykamy się rano.
Teodor wsiadł do automobilu. Zabiłby za papierosa i dwie zmrożone setki wódki. Potrzebował znieczulenia jak niemowlę potrzebuje matczynej piersi. Poczekał, aż bliźniacy odjadą, i ruszył za nimi. Chciał mieć pewność, że nie zawrócą. Wdychane powietrze śmierdziało żelazem i prochem.
Śledził ją od rana, od momentu, kiedy w towarzystwie przystojnego, dobrze ubranego mężczyzny wyszła z luksusowego drapacza chmur z widokiem na jezioro i z odźwiernym w liberii ze srebrnymi guzikami, a następnie wsiadła do równie luksusowego co budynek automobilu z kierowcą. Kierowca również był w liberii, a do tego w szoferskiej czapce i brązowych rękawiczkach z cielęcej skórki. Rucki pojechał za nimi. Limuzyna zatrzymała się przed słynną na całe Chicago Blackhawk, jedną z kilku restauracji na lokalnej mapie kulinarnej, w której muzyka na żywo grała przez cały dzień, nawet podczas przerwy pomiędzy śniadaniem i lunchem. Rucki odczekał chwilę i wszedł do środka, omiótł wzrokiem ogromną salę mogącą pomieścić sześćset osób, a następnie poprosił hostessę o miejsce oddalone o kilka stolików od tego, które zajęła Klara z towarzyszem. Usiadł za jej plecami tak, aby nie mogła go zauważyć bez odwracania się, podczas gdy on widok miał świetny.
Restauracja była więcej niż elegancka i Rucki poczuł znajome ukłucie, które dało mu znać, że tu nie pasuje, bo nie jest wystarczająco dobry. Zignorował je, choć uwierało niczym piasek w oku. Ściany lokalu pokryte były wielokolorowymi muralami i bogato rzeźbionymi panelami, zrobionymi z jakiegoś szlachetnego gatunku drewna. U sufitu wisiały gigantyczne kryształowe żyrandole. Na stolikach leżały nieskazitelnie białe, wykrochmalone obrusy, a na nich w idealnym porządku rozstawione były talerze z chińskiej porcelany, srebrne, wypolerowane na wysoki połysk sztućce oraz kryształowe szklanki i kieliszki. Perfekcyjnie nienarzucający się kelner podszedł do Ruckiego i przyjął od niego zamówienie: kanapka z wędzonym indykiem i bekonem, szarlotka i czarna kawa. Zamówienie Klary i jej towarzysza było bogatsze. Para zażyczyła sobie specjalność lokalu, sałatę z obracanej miski, składającą się z dwudziestu jeden składników i przyrządzaną przy gościach według ściśle określonej receptury. Wkrótce przy ich stoliku pojawił się dystyngowany kucharz, czarniawy mężczyzna z cieniutkim wąsem i chodzącą w górę i w dół grdyką, który rozpoczął przedstawienie. Obserwowana przez Ruckiego para patrzyła na nie z ekscytacją, jak na cyrkowy występ człowieka z czterema nogami lub kobiety z brodą. Do ustawionej na obrotowej podstawie miedzianej misy trafiały kolejne ingrediencje: ubita na ciepłej wodzie mieszanka serów, surowe jajko zmieszane z oliwą i sokiem z cytryny, rozmaite przyprawy, majonez, francuska musztarda, anchois, posiekany szczypior i jajko na twardo. Na samym końcu mistrz ceremonii wsypał do misy drobno posiekaną sałatę i podsumował:
– Teraz całość mieszamy, ale tylko trzy razy, żeby nie poobijać delikatnych liści. Bon apetit!
Mężczyzna, z którym przyszła Klara, był od niej sporo starszy, szpakowaty, siwiejący na skroniach, bardzo zadbany i nienagannie ubrany w garnitur niepozostawiający wątpliwości co do klasy społecznej jego właściciela. Z mowy jego ciała wynikało, że traktuje Klarę trochę jak córkę, a trochę jak zdobycz, jak trofeum, którym mógł podkreślić swoją sprawczość i witalność. Rucki nie słyszał, o czym rozmawiali, bo ich słowa zagłuszała orkiestra grająca na balkonie klasyczne standardy. Z pojedynczych słów wywnioskował, że robili wakacyjne plany i nie mogli wybrać pomiędzy Florydą a Hawaną.
Kanapka była świeża i dobra, przygotowana na ciepłym pieczywie z chrupką skórką. Wyborna była szarlotka na ciepło podana z lodami waniliowymi, najlepszymi, jakie Rucki jadł w życiu. Pozwolił im skończyć posiłek i wyjść, dopił kawę, zostawił na stoliku zapłatę z dwudziestoprocentowym napiwkiem, po czym zapiął swój nowy ciemnogranatowy płaszcz i wyszedł na ulicę. Para była już po drugiej stronie i zmierzała w kierunku wejścia do domu towarowego Marshall Field & Company. Rucki spojrzał na ogromny zegar o dwóch tarczach, zawieszony na rogu budynku. Dochodziła pierwsza trzydzieści. Przepuścił kilka automobili i street car, przeszedł przez jezdnię i wszedł do budynku uważanego za królestwo konsumpcjonizmu. Nie bez powodu. Dom towarowy składał się z trzynastu pięter i kupić można było w nim wszystko, co mieszczuch z poczuciem stylu i wypchanym portfelem mógł sobie tylko wymarzyć. Na Teodorze Ruckim nie robiło to większego wrażenia, ale po wejściu do hali głównej aż gwizdnął. Wnętrze oszałamiało przepychem. Sklepy najznamienitszych kompanii handlowych oferowały dosłownie wszystko, od ubrań męskich, damskich i dziecięcych, przez akcesoria, kapelusze, torebki, perfumy, designerskie meble, aż po diamentową biżuterię. Hala główna, wokół której na poszczególnych piętrach rozmieszczone były sklepy, zwieńczona była przepięknymi łukami sufitu, częściowo szklanego, aby wpuścić do wnętrza światło dzienne, a na pozostałej powierzchni wyłożonego mozaiką, podobnie jak podłoga. Olbrzymie egzotyczne rośliny rosły w ozdobnych donicach obok gigantycznych kolumn, wyglądających jak wymontowane z Akropolu. Cuda na kiju, jak mówi się w Polskim Śródmieściu.
Rucki się rozejrzał. Zobaczył ją, jak wchodzi do salonu z damskimi butami „Aristo”. Przeszklone witryny sklepów nie ułatwiały pozostania niezauważonym. Poza tym znał Klarę i jej instynkty. Do tego czasu na pewno zorientowała się, że ktoś za nią chodzi. Nie mylił się. Kiedy tylko przekroczył próg salonu, spotkał jej wzrok. Klara uśmiechnęła się do niego, niemal zalotnie. Uśmiech odczytał jako zaproszenie do rozmowy i podszedł bliżej. Wyglądała pięknie, jak zawsze. Kruczoczarne włosy ścięła na pazia, zgodnie z najnowszymi trendami. Fryzura podkreśliła idealną linię jej szyi. Nie widzieli się od czterech i pół roku, i czas, który upłynął, był dla niej niezwykle łaskawy. Przybrała kilka funtów, ale zdaniem Teodora tylko w miejscach najbardziej pożądanych przez mężczyzn.
– Dobrze wyglądasz, Teo. Zmężniałeś.
– Ty też, znaczy się, świetnie wyglądasz.
– Nieśmiały, jak zawsze. To zaleta, nie wada. Zawsze to w tobie lubiłam.
– Gdzie on jest? – zapytał Teodor, rozglądając się po sklepie. Jedna z ekspedientek odczytała to jako potrzebę asysty i ruszyła w ich stronę z promiennym handlowym uśmiechem na twarzy.
– Mój mąż? Wysłałam go po przesyłkę na czwarte piętro. Kilka sukienek z najnowszej kolekcji Molyneux. Czego chcesz? – Klara zmieniła wyraz twarzy i ton na mniej przyjazne.
– Nie mogłem się oprzeć, żeby cię nie zobaczyć. Nasze ostatnie spotkanie było dość nietypowe.
– Gdybyś chciał mnie zabić, już bym nie żyła, czyż nie?
– Potrzebuję informacji.
– Któż ich nie potrzebuje? Są cenniejsze niż diamenty.
W drzwiach salonu ukazał się szpakowaty mężczyzna, za którym szedł sklepowy boy, taszcząc kilka pudeł. Klara uśmiechnęła się figlarnie i zatrzepotała rzęsami.
– Mon cheri, nie uwierzysz, kogo spotkałam. To Teo Rucki, mój przyjaciel z dzieciństwa. Chodziliśmy razem do szkoły parafialnej w Back of the Yards. Mały świat, co, Teo? – zaszczebiotała infantylnie, wchodząc w starannie skonstruowaną rolę.
Mężczyzna ukłonił się i wyciągnął rękę. Miał słaby uścisk dłoni, w przeciwieństwie do zapachu wody kolońskiej, którą obficie spryskał gładko ogolone policzki.
– Richard Moore, bardzo mi miło. Przyjaciele Klary są moimi przyjaciółmi.
Teodor odpowiedział, że cała przyjemność po jego stronie.
– Czy mogę państwu coś podać? Chętnie zaprezentuję nowe paryskie i włoskie kolekcje na nadchodzący sezon – wtrąciła się ekspedientka.
– Potrzebuję czegoś na wiosnę, na małym obcasie, casual. I z Mediolanu, jeśli można. Francuzi nie nadają się do robienia butów.
– Oczywiście, proszę za mną.
Klara odwróciła się do męża.
– Pójdziesz z panią, Rich? Ja tymczasem pożegnam Teodora. Tyle wspomnień...
Richard uchylił kapelusza i poszedł za ekspedientką. Klara ponownie zmieniła ton.
– Dzisiaj wieczorem na Stokjardach, tam, gdzie zawsze – powiedziała teatralnym szeptem. – Masz być sam.
– U Małego Jima? Teraz to tawerna Banana, straszna mordownia z burdelem. Może u Szafrańcowej? Tam będzie spokojniej.
Klara uśmiechnęła się cierpko.
– Od kiedy ty lubisz, żeby było spokojniej, Teo? Niech będzie. Bądź tam punkt ósma.
Po czym odwróciła się na pięcie i ruszyła przed siebie. Teodor stał i jak zahipnotyzowany wpatrywał się w jej idealne pęciny. Poczuł uderzenie gorąca i napomniał, żeby wziąć wdech.
Pomimo dwóch mocnych jak diabli kaw wypitych przed wyjazdem Ruckiemu opadały powieki. Wydarzenia poprzedniej nocy nie pozwoliły mu zmrużyć oka. Nad ranem próbował zasypiać na siłę, bo tej umiejętności nauczył się w Joliet, ale wtedy głowę na nowo rozsadzał mu huk wystrzału, a sceny egzekucji wyświetlały się z nieznośną wyrazistością. Jednocześnie nie potrafił znaleźć w sobie ani krztyny przerażenia, lęku czy obrzydzenia. Jedynie zaskoczenie, że gwałtowność i terror wprawiły go w stan podwyższonej żywotności, aktywowały go w sposób, w jaki nadchodząca wiosna budzi ze snu śpiącego w gawrze niedźwiedzia.
Teodor jechał na południe niechętnie, jak za karę. Kiedyś nie wyobrażał sobie życia gdzie indziej niż na Bushu, a później w Back of the Yards. Teraz z trudem mieściło mu się w głowie, że mógł żyć w tych miejscach. W gardle pojawiła się twarda gula, gdy wjechał do Bridgeport, a w momencie, w którym minął Bubbly Creek i z całą mocą poczuł znajomy smród Stokjardów, ścisk spłynął niżej i umiejscowił się w okolicach mostka. Teodor miał tam ziejącą czernią i mrozem dziurę; od kiedy pamiętał, próbował ją zatkać, czymkolwiek się dało. Nic nie działało: wódka, przemoc, seks i poczucie władzy wpadały do dziury i z łoskotem obijały się o jej kanciaste krawędzie. Kiedyś, przez moment, wydawało mu się, że dziurę zatka miłość. Bzdury. Sprawiła tylko, że na moment opuścił gardę. Chwila nieuwagi i dziura wypełniła się bulgoczącym szlamem. Teraz, skręcając w Czterdziestą Siódmą, poczuł, że szlam zaczyna podchodzić pod krawędź.
Zaparkował chevroleta przed tawerną Szafrańcowej. W tej knajpie pracowała kiedyś jego żona. To z tego miejsca odebrał Zosię, kiedy po raz ostatni widział ją żywą. Przywołany powidok sprawił, że dziura w okolicy serca chlusnęła śmierdzącą mazią. Połknął ją ze wstrętem. Wnętrze knajpy o tej porze było niemal puste, bo tawerna nie serwowała alkoholu, jedynie posiłki oraz zimne i ciepłe napoje. Właścicielka knajpy, stara Szafrańcowa, zaniemówiła, kiedy wszedł do środka. Rucki zdjął kaszkiet, ukłonił się, zdawkowo odpowiedział na pytanie, gdzie był, kiedy go nie było, i zapytał o szlachetne zdrowie. Klara siedziała przy stoliku pod ścianą, popijała herbatę i zagłębiała widelec w solidnej porcji domowej szarlotki z kruszonką. Teodor zamówił to samo oraz herbatę z miodem i sokiem z pigwy.
– Nikt takiej nie robi – z pełnymi ustami powiedziała Klara.
Rucki poczuł absurd sytuacji i był bliski parsknięcia śmiechem. Siedział przy tawernianym stoliku ze swoją młodzieńczą nieszczęśliwą miłością, kobietą, która przyczyniła się do śmierci osób, które kiedyś, w rzeczywistości odległej niczym inna galaktyka, były mu najbliższe. A on, sam tym zadziwiony, nie czuł nienawiści, tylko pustkę.
– Wiem, co o mnie myślisz – zaczęła Klara.
– Nie wiesz. Ale to bez znaczenia.
– Masz rację. Nie mam na to wpływu i nie zamierzam się tłumaczyć. Chcę tylko, żebyś wiedział, że nie miałam wyjścia. Wiesz, jak to jest, prawda? Nie mieć wyjścia? – Spojrzała na niego brązowymi sarnimi oczami.
– Wiem.
– Mam ci opowiedzieć?
Rucki wzruszył ramionami.
– Opowiem ci i rób z tym, co chcesz. Pewnie i tak mi nie uwierzysz. Pamiętasz, jak pod koniec szesnastego aresztowali mojego brata?
– Coś było. Napadł z chłopakami na Żyda wiozącego towar po Milłokach[7] i chcieli go obrabować, ale za mocno go stuknęli. – Rucki pamiętał, bo sprawa była głośna. Pisali nawet o tym w gazetach, pomstując na przestępczość nieletnich i moralne zepsucie młodych Polaków.
– Tydzień po tym, jak aresztowali Kamila, przyszedł do nas twój były szef, kapitan Trotwood. Był z nim ten Polak, taki sztywny tępak.
– Stylski.
– O właśnie. Przyjechał, żeby tłumaczyć, ale ja po angielsku mówię, to go stary odprawił i kazał czekać w aucie. Trotwood złożył mi propozycję. Miałam przekazywać informacje w zamian za uwolnienie brata.
– Jakie informacje?
– Nic takiego. Co się dzieje na dzielnicy. Trochę o Erabie, trochę o tym, co piszczy w związkach, co kombinują socjaliści. Gdybym się nie zgodziła, oskarżyliby go o morderstwo. Nie miałam wyjścia.
– I w ten sposób znalazł dojście do mnie.
Klara kiwnęła głową.
– To akurat nie było trudne. Za każdy donos Trotwood płacił, i to wcale nie tak mało. A u nas w domu się nie przelewało, szczególnie odkąd tatko dostał zakażenia krwi po wypadku w rzezalni. Sam wiesz, jak to jest. Był taki moment, kiedy chciałam się wycofać, wierz mi. Ty byłeś już w akademii, a ja z Gabrielem. Wtedy Trotwood zaczął mnie szantażować, że Gabriel o wszystkim się dowie. I że będę musiała zwrócić wszystkie pieniądze.
– Dowie się, że jesteś copperską wtyką?
– O tym też. – Klara zaczerwieniła się i spuściła wzrok. Wyglądała teraz jak mała, skarcona dziewczynka. – On obiecywał, że mnie stąd zabierze. Pokazywał zdjęcia domu w Nowym Orleanie, pięknego, w dystrykcie francuskim. Z wielkim balkonem pełnym kolorowych kwiatów.
– Co ty mi próbujesz powiedzieć, Klara? Że miałaś romans z Trotwoodem?
Nie musiała odpowiadać na to pytanie.
– Chryste Panie... – Rucki poczuł uderzenie gniewu. Zgasił go w zarodku.
– Mieliśmy uciec z Chicago. On miał dość marudnej żony i smrodu Stokjardów. Dla mnie to była jedyna szansa, żeby się stąd wyrwać. Od bractwa miał dostać dom, a w przyszłości startować z Luizjany na senatora.
– Dlatego zaszlachtowałaś Gabriela jak wieprzka?
Klara żachnęła się. Jej oczy wypełniły się łzami, podbródek zaczął drgać.
– Jego miało tam nie być, rozumiesz? – Klara nie zdołała powstrzymać płaczu. Sięgnęła do torebki po chusteczkę. Wytarła oczy i rozmazała sobie makijaż. – To w ogóle nie miało tak być. Zosia nie miała umrzeć, Gabriel też nie. To wszystko poszło nie tak.
– Poderżnęłaś mu gardło, Klara. Byłem tam, widziałem. Z łatwością, jakbyś deptała kiepa.
– To był impuls. Stanął mi na drodze. – Klara zapadła się w sobie. – Nigdy go nie kochałam, Teo. On źle mnie traktował, nieraz podnosił na mnie rękę. Bił mnie. Zawsze wtedy krzyczał, że jestem wywłoką, twoją kurwą, że po tobie się mnie brzydzi. Że nie będzie się ślizgać po Ruckim, tak mówił, wiesz?
– Mogłaś od niego odejść. Tak jak odeszłaś ode mnie. W jednej chwili, bez mrugnięcia okiem. Wystawić go na elę jak połamane krzesło.
Klara pokręciła głową.
– Nie rozumiesz. To Trotwood kazał mi od ciebie odejść i związać się z Gabrielem. Oni to wszystko mieli ukartowane. Bractwo poprzestawiało nas jak figury szachowe.
Rucki parsknął śmiechem.
– Jakie, kurwa, bractwo? Ci przebierańcy w szlafrokach? Ta cała szopka z rytuałem, ta figura pozszywana z ludzkich szczątków? Milion razy o tym myślałem. Dla mnie to było głupie. I pretensjonalne.
Klara napiła się herbaty i ponownie rozpłynęła się z rozkoszy.
– Muszę wziąć butelkę tego soku na wynos. Pretensjonalne i głupie, powiadasz. A pamiętasz, jak powstał klan? Kilku znudzonych i wstawionych gości postanowiło założyć tajne stowarzyszenie. Narzucili na siebie prześcieradła, a na głowy poszewki od poduszek i wyszli na miasto. Głupie, prawda? A gdzie są teraz? Jak tak dalej pójdzie, to wezmą Biały Dom.
Teodor pokiwał głową. Klara miała rację. Ameryka była krajem możliwości, w tym sensie, że tutaj wszystko było możliwe. A rozmach był jej znakiem rozpoznawczym.
– Dlaczego zgodziłaś się ze mną spotkać? – zapytał.
– Bo jestem po twojej stronie.
– Przestań mi tu pier... – zirytował się, ale kobieta mocno chwyciła jego dłoń.
– Oboje byliśmy w to uwikłani wbrew naszej woli, Teo. Wiem, czego chcesz. Zemsty. Nie dziwię się. Mogę pomóc. Też jej chcę.
Rucki z dezaprobatą pokręcił głową.
– Mówisz tak, bo wiesz, że jesteś na mojej liście do odstrzału. Potwierdzam, jesteś, dość wysoko. I nic nie wskazuje na to, żebyś miała z niej zniknąć.
Klara wyjęła z torebki zdjęcie. Małego formatu, w sepii. Przedstawiało grupę mężczyzn z dumą prężących się nad zastrzelonym bizonem. Na twarzach mieli wypisaną satysfakcję, stali z dwururkami nonszalancko zarzuconymi na ramiona. Rucki rozpoznał swojego byłego zwierzchnika, kapitana Claytona Trotwooda. Oraz mózg Bractwa Czarnego Słońca, Anzelma Hubertowitza. Reszty nie znał. Pytająco spojrzał na Klarę.
– Z tego, co mi wiadomo, do dzisiaj przy życiu pozostało dwóch członków Bractwa Czarnego Słońca. Reszta zginęła tamtego wieczoru, jeden rok później, w pojedynku.
– Którzy?
Klara wskazała palcem na wyszczerzonego w sztucznym uśmiechu mężczyznę z włosami zaczesanymi do tyłu. Stał z prawą stopą spoczywającą na głowie zabitego zwierzęcia.
– Oprócz niego wszyscy z tego zdjęcia już nie żyją.
– Kto to jest?
– Nie mam pojęcia. – Klara wzruszyła ramionami z taką naturalnością, jakby rzeczywiście nie wiedziała. – Spotkałam go tylko raz, tuż przed ceremonią. Nie przedstawił się, chyba wziął mnie za służącą. Arogancki buc.
– A ten drugi? – dopytał Teodor.
Klara rozłożyła ręce w geście bezradności.
– Też nie wiem. Widziałam go tamtego wieczoru. Pamiętam twarz. Miał takie zimne niebieskie oczy.
Rucki wziął głęboki oddech. Ucisk w okolicach mostka narastał. Głos Klary zabrzmiał wyraźnie, niczym uderzenie gongu.
– Pomogę ci ich znaleźć. A ty ich zabijesz.
– Czego chcesz w zamian?
Klara uśmiechnęła się smutno i pogładziła go po bliźnie na policzku.
– Co ty mi możesz dać, Teo? Wystarczy gwarancja nietykalności.
Rucki z delikatną stanowczością odsunął jej dłoń.
– Daj mi ich, a będziesz żyć – powiedział teatralnym szeptem. Schował zdjęcie do kieszeni.
Wstał od stołu i wyszedł. Herbaty nie dopił, potrzebował czegoś mocniejszego.