Czarownice z Baskonii - Bernadette Pécassou - ebook

Czarownice z Baskonii ebook

Bernadette Pécassou

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

O książce:

Prawdziwe historie kobiet. Pięknych, mądrych, niezależnych...

Powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami z pogranicza francusko-hiszpańskiego. Niemal filmowa akcja trzyma w napięciu i pokazuje, jaką siłę mają nienawiść, nieograniczona władza, doświadczenie krzywdy, ale też miłość, tradycja i poczucie wspólnoty.

Jest rok 1609. Do Baskonii, przesiąkniętej pogańskimi obrzędami i mitami, przybywa z misją wykorzenienia czarów wysłannik Henryka IV, Pierre de Lancre, w otoczeniu oddziału zbrojnych. Z fanatyczną gorliwością tropi ludzi podejrzanych o układy z diabłem. Misja trwa dwa miesiące, na stosie ginie co najmniej osiemdziesiąt kobiet, wiele osób doświadcza tortur, jeszcze więcej jest więzionych w nieludzkich warunkach. Czasem, by trafić na stos, wystarczy być kobietą…

Na tej surowej ziemi Basków, opuszczonej przez mężczyzn, którzy wypłynęli w morze, splatają się losy czterech wspaniałych kobiet – pięknych i niezależnych.

Gracjana, posługaczka kościelna oczekująca powrotu ukochanego z wyprawy wielorybniczej, jako pierwsza pada ofiarą de Lancre’a. Amalia, kochana i szanowana przez wszystkich uzdrowicielka, szybko dostrzega zagrożenie dla całej społeczności. Murgui, młoda dziewczyna o cygańskiej urodzie, od lat odtrącana przez otoczenie z powodu obcych rysów twarzy, ulega żądzy zemsty. Lina, zgwałcona w dzieciństwie, para się prostytucją i jest gotowa zrobić wszystko, aby uciec od biedy i pogardy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 252

Oceny
3,8 (35 ocen)
11
10
11
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
sniff

Z braku laku…

Strata czasu. Akcja rwie się, jest niespójna, nie można tez uwierzyc, że Lina mogłaby tak swobodnie wszedzie się poruszac, prędzej siedziałaby w lochu z innymi.
00
kasiatylek

Nie oderwiesz się od lektury

Od pierwszego zdania, zachłannie i bez ostrzeżenia wciągnęła mnie ta historia niesprawiedliwości i okrucieństwa wynikających z chorej psychiki, fanatyzmu i nikczemności ludzi. XVII wiek. Baskonia. W zgodzie z naturą i cyklami pór roku żyjący ludzie i wysłannik króla. Fanatyk. Psychopata. On i inni katoliccy szubrawcy powołujący się na boga. Tego Boga. Mężczyźni bojący się kobiet, kobiety skrzywdzone przez mężczyzn. Z ich lęków, emocji i frustracji rodzi się chęć zemsty, chęć odegrania się, chęć pokazania co mogę. Manipulacje, zazdrość, rodzinne uwikłania i powiązania. Machinacje i intrygi. Zło w czystej postaci. Niezwykła opowieść, zręcznie i ciekawie napisana, przetłumaczona i zredagowana, trzyma w napięciu a jednocześnie w oburzeniu na niesprawiedliwość i zło ludzkiej natury. Najpiękniejsze zdanie tej książki to ostatnie jej zdanie: <i>"Istnieje jakaś niewidzialna nić rozpięta we wszechświecie, gdzieś ponad obłokami, która łączy ludzi dobrej woli, pozwala im przetrwać życiowe nawa...
00

Popularność




Cza­row­ni­ce z Ba­sko­nii

Ty­tuł ory­gi­na­łu fran­cu­skie­goLe Bûcher des cer­ti­tu­des

Co­py­ri­ght © Édi­tions Al­bin Mi­chel, Pa­ris 2021

Co­py­ri­ght © No­we­la, Po­znań 2022

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Iwo­na Ba­dow­ska

Re­dak­tor se­rii Emi­lia Zwo­niar­ska

Opra­co­wa­nie gra­ficz­ne i skład JNK Gra­ftekst Ju­sty­na No­wa­czyk

Ko­rek­ta Ka­ro­li­na Frąc­ko­wiak

ISBN 978-83-67029-91-9

Wy­daw­nic­two Nowe

No­we­la sp. z o. o.

ul. Żmi­grodz­ka 41/49

60-171 Po­znań

Dział han­dlo­wy (+48 61) 847 40 40

www.wy­daw­nic­two­no­we.pl

e-mail: re­dak­cja@wy­daw­nic­two­no­we.pl

Pro­log

Jest rok 1609. Fran­cja da­le­ka od zjed­no­cze­nia, ajej zjed­no­cze­nie to wy­raz woli Hen­ry­ka IV. Jego ob­se­sja. Je­den język, je­den król dla jed­ne­go pa­ństwa. No ijesz­cze król za­mie­rza wy­ko­rze­nić upra­wia­nie cza­rów, któ­re roz­po­wszech­ni­ło się na zie­mi ba­skij­skiej. Wtym celu wy­sy­ła tam swo­je­go czło­wie­ka, Pier­re’ade Lan­cre. Udzie­la mu wszel­kich pe­łno­moc­nictw, na pi­śmie pod­pi­sa­nym ręką mo­nar­chy iza­twier­dzo­nym de­kre­tem par­la­men­tu wBor­de­aux wdniu 6 czerw­ca.

Ioto wpe­wien mgli­sty po­ra­nek, wże­la­znym he­łmie za­pi­ętym pod bro­dą, jak przy­sta­ło na wo­jow­ni­ka, Pier­re de Lan­cre przy­by­wa kon­no woko­li­ce Bay­on­ne na cze­le in­try­gu­jące­go or­sza­ku prze­mie­rza­jące­go za­py­lo­ne dro­gi. Wy­so­ki, bar­czy­sty, za­pra­wio­ny wćwi­cze­niu za­rów­no swe­go cia­ła jak iumy­słu, na­le­ży do naj­wy­ższych sfer. Stąd bie­rze się jego pew­no­ść sie­bie, po­sta­wa, ata­kże ele­gan­cja wka­żdym ge­ście. Dzia­ła zgod­nie zpra­wem ipo­wie­rzo­ną mi­sją, przy­sto­so­wu­jąc swo­je zwy­cza­je do ob­ra­ne­go celu.

Na zie­mi ba­skij­skiej ży­cie jest ci­ężkie, za to so­li­dar­no­ść mi­ędzy lu­dźmi bar­dzo sil­na, anie­ro­ze­rwal­no­ść wspól­no­ty po­tężna. Nie mó­wi­ąc już otym dziw­nym języ­ku, któ­ry two­rzy zu­pe­łnie spe­cy­ficz­ną więź mi­ędzy miesz­ka­ńca­mi inie uła­twia kon­tak­tów, oczym wkrót­ce Pier­re de Lan­cre prze­ko­na się oso­bi­ście.

1

Mgła się roz­pro­szy­ła. Jest po­czątek lata, żar leje się znie­ba. Wza­cie­nio­nych ulicz­kach prze­chod­nie prze­śli­zgu­ją się pod mu­ra­mi do­mostw. Awpó­łm­ro­ku ko­ścio­ła Gra­cja­na spłu­ku­je ob­fi­cie wodą ka­mien­ne pły­ty po­sadz­ki. Mło­da dziew­czy­na nie my­śli otym, co robi, nie my­śli też oBogu, my­śli oPeyo, któ­ry wy­ru­szył zSa­int-Jean-de-Luz wpod­róż na od­le­gły kon­ty­nent. Jej na­rze­czo­ny wraz ze swo­im przy­ja­cie­lem An­drèsem za­ci­ągnął się wostat­niej chwi­li na sta­tek, obaj wy­bra­li po­łów wie­lo­ry­bów za­miast upra­wy zie­mi, któ­ra pra­wie nic nie da­wa­ła. Otym od­le­głym kon­ty­nen­cie Gra­cja­na wie tyl­ko to, że na­zy­wa się Nowa Zie­mia.

„Nie martw się, moja Gra­cja­no. Wró­cę zdrów icały. Za bar­dzo za­le­ży mi na to­bie, że­bym chciał gi­nąć na mo­rzu jak ja­kiś głu­pek”. Ro­ze­śmiał się ipo­dał jej swo­ją brązo­wą pa­ster­ską pe­le­ry­nę. „Obie­caj mi, że będziesz się nią okry­wać, aja wten spo­sób będę za­wsze bli­sko cie­bie, żeby móc cię ochra­niać”.

Gra­cja­na szyb­ko na­rzu­ci­ła pe­le­ry­nę na ra­mio­na iza­pi­ęła ją pod szy­ją na pi­ęk­ny gu­zik zbuksz­pa­no­we­go drew­na, wła­sno­ręcz­nie wy­ko­na­ny przez Peyo. „Do­brze, Peyo, będę ją no­si­ła co­dzien­nie”.

Peyo ob­jął Gra­cja­nę, aona zocza­mi pe­łny­mi łez pa­trzy­ła, jak od­pły­wa stat­kiem na ten naj­bar­dziej nie­bez­piecz­ny na świe­cie oce­an. Nie­raz sły­sza­ła, jak ma­ry­na­rze mó­wi­li, że na pó­łnoc­nym Atlan­ty­ku fale są wy­so­kie jak mury, nie do prze­by­cia, itwar­de jak ka­mień. Wostat­nim se­zo­nie nie wró­ci­ło zpo­ło­wów ośmiu mężczyzn. Wie­lo­ryb wci­ągnął ich wgłębi­nę. Gra­cja­na pró­bu­je so­bie wy­obra­zić ich cia­ła uno­szące się wmor­skiej otchła­ni ipro­si Boga, żeby Peyo po­wró­cił żyw ztej wy­pra­wy. Ma tyl­ko jego, no iIba­na. Iban to jej mlecz­ny brat. Gra­cja­na była sie­ro­tą, wy­cho­wy­wa­li ją ro­dzi­ce Iba­na. Iban jest ksi­ędzem, ajed­no­cze­śnie przy­ja­cie­lem Peyo zcza­sów dzie­ci­ństwa. Obie­cał, że za­opie­ku­je się Gra­cja­ną.

„Nie martw się, Peyo. Po­trze­bu­ję ko­goś do po­słu­gi wko­ście­le. Będzie sprząta­ła umnie wko­ście­le, aNasz Pan będzie nad nią czu­wał”.

Gra­cja­na ceni spo­kój ichłód pa­nu­jący wko­ściel­nym wnętrzu. Lubi swo­ją pra­cę iwy­ko­nu­je ją su­mien­nie. Świ­ąty­nia jest za­dba­na iukwie­co­na jak ni­g­dy do­tąd. Sta­ła się jej schro­nie­niem. Tu, od­da­lo­na od ze­wnętrz­ne­go świa­ta, pró­bu­je wy­obra­zić so­bie wspól­ną przy­szło­ść zPeyo. Po­wie­dział, że wy­ru­sza tyl­ko na czas, któ­ry po­zwo­li mu za­ro­bić pie­ni­ądze iunik­nąć pra­cy na słu­żbie. Gra­cja­na roz­my­śla więc nad przy­szłym do­mem, zzie­lo­ną łąką i, być może, zwie­rzęta­mi. Spo­gląda te­raz na tego Boga sie­dzące­go na zło­ci­stym tro­nie. Czy On ją wi­dzi? Czy ją sły­szy?

Dzi­siaj Gra­cja­na szy­ku­je się do pra­nia, usie­bie wdomu. Będzie pra­ła ha­fto­wa­ne ob­ru­sy zko­ściel­nych ołta­rzy. Kie­dy wy­cho­dzi zko­ścio­ła, nio­sąc te ob­ru­sy, jej wzrok przy­ci­ąga ja­kiś dziw­ny or­szak zmie­rza­jący do po­bli­skie­go wzgó­rza. Zaś sto­jący na cze­le or­sza­ku Pier­re de Lan­cre nie do­wie­rza wła­snym oczom. Co robi ta ko­bie­ta wświ­ąty­ni Boga? Jak to mo­żli­we, że po­sia­da klu­cze do ko­ścio­ła? Prze­cież tyko du­chow­ni mają pra­wo do ta­kie­go za­szczy­tu. No idla­cze­go wy­no­si ob­ru­sy li­tur­gicz­ne? Na Boga, może to ja­kaś zło­dziej­ka? No tak, zło­dziej­ka na słu­żbie sza­ta­na! Or­szak za­trzy­mu­je się wci­szy prze­ry­wa­nej je­dy­nie od­de­chem koni idrep­ta­niem ko­ńskich ko­pyt. Umy­sł kró­lew­skie­go wy­słan­ni­ka wy­ci­ąga po­spiesz­ne wnio­ski. Oczy­wi­ście, król ma ra­cję, dia­beł jest wszech­obec­ny na tych zie­miach iza­gra­ża sta­bil­no­ści tego re­gio­nu.

Wpo­cząt­kach XVII wie­ku obec­no­ść dia­bła nie bu­dzi­ła żad­nych wąt­pli­wo­ści. Jean Bo­din, au­to­ry­tet tam­tych cza­sów, pi­sał prze­cież wy­ra­źnie, że dia­beł wy­sy­ła swo­ich emi­sa­riu­szy, żeby de­mo­ra­li­zo­wać lu­dzi. Pier­re de Lan­cre prze­stu­dio­wał jego dzie­ła, jest prze­si­ąk­ni­ęty ich tre­ścią, za­fa­scy­no­wa­ny rów­nież trak­ta­tem Mal­leus Ma­le­fi­ca­rum („Młot na cza­row­ni­ce”). Kró­lew­ski wy­słan­nik jest ufor­mo­wa­ny na mo­dłę ów­cze­snych idei, tym bar­dziej, że oj­ciec zmu­szał go do na­uki zwiel­ką su­ro­wo­ścią. Jako dziec­ko cier­piał ztego po­wo­du, na­to­miast jako doj­rza­ły mężczy­zna jest za to wdzi­ęcz­ny ojcu. Trud­na dro­ga do­sko­na­le­nia spra­wi­ła, że dzi­siaj to wła­śnie jemu mo­nar­cha po­wie­rzył pro­wa­dze­nie tej nad­zwy­czaj­nej mi­sji.

Zmiej­sca gdzie się znaj­du­je, wi­dać czer­wo­ne po­ły­sku­jące wsło­ńcu da­chów­ki mia­sta Bay­on­ne iwody Ado­uru roz­no­szące sło­necz­ne bla­ski na oko­licz­ne wzgó­rza. Na gra­ni­cy ciem­nych la­sów roz­ci­ąga­ją się in­ten­syw­nie zie­lo­ne łąki, ide­al­nie za­ry­so­wa­ne, zaś wgłębi tego pej­za­żu na­war­stwia­ją się har­mo­nij­nie szczy­ty Pi­re­ne­jów, ni­czym ob­ra­zy ze sta­rych ba­śni. Pi­ęk­no tego kra­jo­bra­zu przej­mu­je do głębi. Pier­re de Lan­cre jest wzru­szo­ny. On ijego bli­scy po­cho­dzą ztej szla­chet­nej kra­iny. Iprzy­cho­dzi mu na myśl pew­ne wspo­mnie­nie. Wi­dzi sie­bie jako dziec­ko, znaj­du­je się wskła­dzie win na­le­żącym do jego ro­dzi­ny, na ścia­nie do­strze­ga nie­daw­no po­wie­szo­ną tam mapę. Za­cie­ka­wio­ny, wo­dzi po niej wzro­kiem.

„Bor­de­aux, Béarn, Bi­gor­re, Bi­scaye…” Bra­ku­je jed­nej na­zwy. Szu­ka jej, ale nie znaj­du­je.

„Agdzie jest Ba­sko­nia, dziad­ku?”

Nie pod­no­sząc oczu znad do­ku­men­tów, dzia­dek od­po­wia­da: „Za­pew­niam cię, że pan Oron­ce Fine, geo­graf kró­lew­ski, zna swój za­wód.

– Ale…

– Je­że­li tej na­zwy nie umie­ścił na ma­pie, to ozna­cza, że cze­goś ta­kie­go nie ma. Kraj Ba­sków nie ist­nie­je”.

Po­nie­waż mały Pier­re wy­da­je się nie­usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny tą od­po­wie­dzią, dzia­dek do­rzu­ca: „Ba­sko­nia to zie­mia bie­da­ków. Za­po­mnij oniej. Te­raz je­steś miesz­ka­ńcem oko­lic Bor­de­aux, dzie­dzi­cem win­nic iwin. Po­cho­dzisz ze szla­chet­ne­go ibo­ga­te­go re­gio­nu”.

– Co się dzie­je, Pier­re? Dla­cze­go się za­trzy­ma­li­śmy? Czy coś się sta­ło?

Jean d’Espa­ignet, uczest­nik or­sza­ku, sędzia wpar­la­men­cie Bor­de­aux, za­in­try­go­wa­ny sy­tu­acją, wy­su­nął się kon­no na­przód.

– Nie, nie – po­spiesz­nie od­po­wia­da de Lan­cre. – Ru­szaj­my!

Wmi­ędzy­cza­sie Gra­cja­na zdąży­ła już znik­nąć zpola wi­dze­nia Pier­re’ade Lan­cre, aon za­czął prze­kli­nać wdu­chu swo­ją nie­kon­se­kwen­cję. Jak to się sta­ło, że po­zwo­lił so­bie na taki przy­pływ wspo­mnień ito wmo­men­cie, kie­dy przy­ła­pał tę ko­bie­tę wtak za­sta­na­wia­jącej sy­tu­acji? Prze­cież dzia­dek ioj­ciec ostrze­ga­li go, żeby nie ule­gał żad­nym po­ku­som, na­wet pi­ęk­ne­go kra­jo­bra­zu. Iluż to lu­dzi wi­dział, któ­rzy po­pa­dli wru­inę zpo­wo­du ma­jąt­ku, ko­biet, dzieł sztu­ki czy bi­żu­te­rii. Nie­świa­do­mo­ść do­pro­wa­dzi­ła ich ro­dzi­ny iich po­sia­dło­ści do upad­ku.

„Je­że­li coś jest zbyt pi­ęk­ne, po­wta­rzał jego dzia­dek, miej się na bacz­no­ści. Dia­beł za­wsze jest wpo­bli­żu”.

Pier­re de Lan­cre po­sia­da wszyst­ko, aby móc ko­rzy­stać zży­cia, ale jego po­dejrz­li­wo­ść jest ogrom­na. So­lid­na edu­ka­cja trzy­ma go na wo­dzy, ta­kże strach przed błędem, przed nie­dbal­stwem – aza­tem wady, któ­rych wjego ro­dzi­nie oba­wia­no się jak dżu­my ista­ra­no się ode­gnać wy­tężo­ną pra­cą. Wtej chwi­li, upo­ko­rzo­ny, opa­no­wu­je się jed­nak iprzy­si­ęga so­bie być bar­dziej czuj­nym wprzy­szło­ści. Ta mi­sja to wiel­ki za­szczyt. Dla kró­la, dla pa­ństwa, dla bli­skich, zaś on, kró­lew­ski wy­słan­nik, musi być bez za­rzu­tu.

2

W wiel­kiej sali zam­ku słu­żba za­pa­li­ła już ośmio­ra­mien­ne świecz­ni­ki iusta­wi­ła na ko­zio­łkach dłu­gie drew­nia­ne bla­ty po­kry­te bia­ły­mi ob­ru­sa­mi. Za­pa­dła noc. We­nec­kie na­czy­nia iwe­nec­kie kie­li­chy od­bi­ja­ją bla­ski świec. Go­ście na­pły­wa­ją do sali, akró­lew­ski wy­słan­nik od­dy­cha zulgą. Na­resz­cie, na­resz­cie kul­tu­ra, ele­gan­cja iwy­kwint­ne da­nia! Po kil­ku­dnio­wej wy­czerpu­jącej pod­ró­ży wku­rzu ibło­cie znaj­du­je owo wy­ra­fi­no­wa­nie, do któ­re­go przy­wy­kł, zaś zgro­ma­dze­ni go­ście zuwa­gą słu­cha­ją jego re­la­cji zwy­pra­wy. De Lan­cre żali się, że jego ka­ra­wa­na, nie ma­jąc mo­żli­wo­ści omi­ni­ęcia wiel­kich wrzo­so­wisk, pod­czas trze­cie­go eta­pu pod­ró­ży wie­lo­krot­nie grzęzła w bło­cie.

– Strasz­li­wa pu­łap­ka – iry­tu­je się, prze­kli­na­jąc to pust­ko­wie usia­ne la­gu­na­mi ikiep­ski­mi dro­ga­mi… – Mo­żna by po­my­śleć, że zo­sta­ły ce­lo­wo tu umiesz­czo­ne, aby wy­tra­cić pod­ró­żni­ków, któ­rzy się nie­opatrz­nie za­pu­ści­li wte stro­ny.

– Ajed­nak pod­jął pan to ry­zy­ko! – wy­krzyk­nęła zpo­dzi­wem Aimée d’Ar­tix. – Ma pan ra­cję, to było nie­bez­piecz­ne. Na tych wrzo­so­wi­skach roi się od ob­dar­tych iwy­gło­dzo­nych żo­łnie­rzy, któ­rzy rzu­ca­ją się na wszyst­kich. Wubie­głym mie­si­ącu ob­ra­bo­wa­li ja­kie­goś ubo­gie­go ko­mi­wo­ja­że­ra, któ­ry się tam za­gu­bił. Miał pan szczęście, że pan się na nich nie na­tknął.

Wtym mo­men­cie Pier­re de Lan­cre na­chy­la się do swo­jej sąsiad­ki izdziw­nym uśmiesz­kiem na ustach od­po­wia­da:

– My­ślę ra­czej, sza­now­na pani, że to oni mie­li szczęście inie na­tra­fi­li na mnie.

Pani domu, za­sko­czo­na tą od­po­wie­dzią, za­śmia­ła się ner­wo­wo. Aimée nie od­czu­wa ani wspó­łczu­cia, ani em­pa­tii dla tych żo­łnie­rzy po­zo­sta­wio­nych na pa­stwę losu przez kró­la Fran­cji po wie­lu la­tach słu­żby, pod­czas wo­jen re­li­gij­nych, ale ton wy­po­wie­dzi jej go­ścia jest za­sta­na­wia­jący. Czy to ja­kieś ostrze­że­nie? Co chciał przez to po­wie­dzieć? Aimée jest za­nie­po­ko­jo­na. Wy­czu­wa jak­by ukry­tą agre­sję. Do­brze wie, że de Lan­cre zna­la­zł się tu, żeby oczy­ścić ten re­gion, ajej wła­sny syn przy­czy­nił się do jego przy­by­cia. Wli­ście pod­pi­sa­nym przez se­nio­ra iprzez za­rząd­cę tego re­gio­nu usil­nie pro­sił on Hen­ry­ka IV, aże­by uwol­nił ich od cza­row­nic iod za­klęć, któ­re rzu­ca­ją na tu­tej­sze po­sia­dło­ści. Wrze­czy­wi­sto­ści jed­nak te cza­row­ni­ce mają rysy ich nie­prze­jed­na­nych wro­gów zwy­brze­ża, z Ci­bo­ure iSa­int-Jean-de-Luz, prze­ciw­ko któ­rym pro­wa­dzą bez­li­to­sną woj­nę.

Król nie­przy­pad­ko­wo wy­brał Pier­re’ade Lan­cre. Aimée d’Ar­tix jest znim spo­krew­nio­na, te wi­ęzy po­win­ny ją uspo­ka­jać, ale musi po­zo­stać czuj­na. Cza­sy są nie­pew­ne. Wszędzie mnó­stwo szpie­gów, jed­ni zdra­dza­ją dru­gich. Nie tak daw­no lu­dzie mor­do­wa­li się na­wza­jem bez li­to­ści. Ksi­ążę Gwi­zjusz iHen­ryk III stra­ci­li ży­cie i nikt nie wie, do któ­re­go świ­ęte­go się zwró­cić anido ja­kie­go Boga się mo­dlić. Przez trzy­dzie­ści lat wo­jen re­li­gie na­sta­wi­ły wro­go jed­nych lu­dzi prze­ciw­ko dru­gim inie jest do­brze zna­le­źć się po złej stro­nie. Ale któ­ra jest do­bra? Aimée do­ko­na­ła już wy­bo­ru. Jest ka­to­licz­ką, tak jak kró­lo­wie Hisz­pa­nii, zaś nie­daw­na kon­wer­sja kró­la Fran­cji, Hen­ry­ka IV, bu­dzi jej oba­wy. Nie za­po­mi­na, że był pro­te­stan­tem isy­nem wiel­kiej ka­płan­ki Jo­an­ny d’Al­bret.

Nie­ocze­ki­wa­nie ho­no­ro­wy gość wie­czo­ru prze­ry­wa tok po­nu­rych my­śli Aimée, wzno­sząc to­ast za jej zdro­wie ipo­my­śl­no­ść ro­dzi­ny. Sy­pie przy tym kom­ple­men­ta­mi na te­mat wy­kwint­nych po­traw iró­żno­rod­no­ści dań, arobi to tak umie­jęt­nie, że Aimée od­zy­sku­je spo­kój ipo­sta­na­wia cie­szyć się at­mos­fe­rą uda­ne­go wie­czo­ru. Apo­mi­ja­jąc już wszyst­ko inne, in­te­re­sy jej syna mają się do­brze.

Mu­zy­cy gra­ją tra­dy­cyj­ne me­lo­die, alo­ka­je na­pe­łnia­ją kie­li­chy go­ściom. Za­chwy­ce­ni bie­siad­ni­cy nie od­ry­wa­ją oczu od kró­lew­skie­go wy­słan­ni­ka ichło­ną jego sło­wa. Aimée, dum­na, że może po­dej­mo­wać krew­nia­ka, któ­ry jest by­wal­cem dwo­ru kró­lew­skie­go, wy­ja­śnia sie­dzącej obok zna­jo­mej, że Pier­re de Lan­cre jest wnu­kiem Ba­sków, na­wet je­że­li ta ga­łąź rodu do­ro­bi­ła się ma­jąt­ku na han­dlu wi­nem wBor­de­aux, asto­li­ca Akwi­ta­nii sta­ła się wi­dow­nią ich nie­spo­dzie­wa­ne­go awan­su spo­łecz­ne­go. De Lan­cre sko­li­ga­co­ny po­przez ma­łże­ństwo ze sław­ną ro­dzi­ną Mon­ta­igne’a, któ­re­go stry­jecz­ną wnucz­kę Je­an­ne de Mons po­ślu­bił, lan­so­wał się jako hu­ma­ni­sta, zgod­nie ztą nową wów­czas fi­lo­zo­fią. Wtej szyb­kiej inad­zwy­czaj­nej ka­rie­rze for­tu­na ista­no­wi­sko jego ojca, sędzie­go ido­rad­cy kró­lew­skie­go, ode­gra­ły, rzecz ja­sna, nie­ba­ga­tel­ną rolę. Dużo cza­su spędził we Wło­szech, sto­sow­nie do mody pa­nu­jącej wów­czas na eu­ro­pej­skich dwo­rach. Po­bie­rać na­uki tyl­ko we Fran­cji…? To trąci­ło po­spo­li­to­ścią, na­le­ża­ło być ko­smo­po­li­tą iwła­dać wie­lo­ma języ­ka­mi. Osta­tecz­nie Pier­re uko­ńczył stu­dia izro­bił dok­to­rat zpra­wa na re­no­mo­wa­nym uni­wer­sy­te­cie wTu­ry­nie.

– Ale… – od­zy­wa się sie­dząca obok zna­jo­ma ipo chwi­li wa­ha­nia pyta –jego pra­dzia­dek na­zy­wał się Ro­ste­guy, chy­ba się nie mylę?

Aimée po­twier­dza.

– Awięc skąd ta zmia­na na­zwi­ska? Czy­żby ba­skij­skie po­cho­dze­nie mu prze­szka­dza­ło?

Aimée wy­pro­sto­wu­je się, nie­co zi­ry­to­wa­na. Ow­szem, Pier­re na­zy­wał się Ro­ste­guy, ale pra­gnąc się za­sy­mi­lo­wać ze śro­do­wi­skiem wła­dzy idwo­ru, le­piej było po­sia­dać na­zwi­sko zprzy­im­kiem „de”.

– Spra­wy zo­sta­ły za­ła­twio­ne zgod­nie zprzy­jęty­mi za­sa­da­mi, bez żad­nej kra­dzie­ży. Jego ma­jęt­ny oj­ciec ku­pił ty­tuł szla­chec­ki idom. Nie wi­dzę pro­ble­mu…

Za­kło­po­ta­na sąsiad­ka już nie drąży te­ma­tu. Wgłębi du­szy my­śli jed­nak, że wy­pie­ra­nie się swo­je­go po­cho­dze­nia, żeby za­do­wo­lić rządzących, to nie jest do­bry znak. Zwłasz­cza wprzy­pad­ku Ba­sków, tak dum­nych ze swo­ich ko­rze­ni.

Noc już za­pa­da­ła, kie­dy go­ście za­częli opusz­czać za­mek. Ksi­ężyc oświe­tlał te­raz ich syl­wet­ki pod drze­wa­mi roz­le­głe­go par­ku, two­rząc nie­omal te­atral­ną sce­ne­rię. Oszo­ło­mie­ni wy­staw­nym przy­jęciem na zam­ku sza­cow­nej ro­dzi­ny, go­ście od­czu­wa­ją ra­do­ść zprze­by­wa­nia we wła­snym, tak za­cnym gro­nie. Zwy­so­ko­ści ka­mien­nych scho­dów Aimée od­pro­wa­dza ich wzro­kiem aż do mo­men­tu, kie­dy ostat­ni po­wóz nik­nie na dro­dze ku Hisz­pa­nii. Dzi­siej­szy wie­czór kosz­to­wał ją spo­ro wy­si­łku iwy­ma­gał stra­te­gii, cho­cia­żby wza­pla­no­wa­niu miejsc przy sto­le, nie­mniej oka­zał się wiel­ce uda­ny.

– Wie­czor­ne przy­jęcie, sza­now­na pani, było nad­zwy­czaj­ne – oświad­czył za­rząd­ca re­gio­nu przy po­że­gna­niu. – Aczci­god­ny wy­słan­nik kró­lew­ski to nasz zna­czący sprzy­mie­rze­niec. Sły­sza­ła pani, jak su­ro­wo kar­cił na­szych wro­gów, tych ar­ma­to­rów zwy­brze­ża? „Od­ry­wać lu­dzi od zie­mi ży­wi­ciel­ki, od­ry­wać od ro­dzin, żeby wy­sy­łać ich na zgu­bę wmor­skich od­mętach? Toż to sza­ta­ńskie dzie­ło!” – wy­re­cy­to­wałza­rząd­ca gło­śno ido­bit­nie.

– „To dzia­łać wbrew woli Boga. Oto dla­cze­go tu przy­by­łem. Je­stem do Jego dys­po­zy­cji” – uzu­pe­łnił uro­czy­ście syn Aimée. – Wszy­scy to zro­zu­mie­li. Już ju­tro wy­słan­nik kró­lew­ski uda się na wy­brze­że, żeby czy­nić to co ko­niecz­ne. Tak prze­cież po­sta­no­wio­no.

Aimée czu­je przy­pływ dumy. Na­resz­cie za­pa­nu­je spra­wie­dli­wo­ść. Wro­go­wie zwy­brze­ża poj­mą wresz­cie, że nie wol­no po­ry­wać wie­śnia­ków iro­bić znich ma­ry­na­rzy! Wnie­spe­łna dwa lata ar­ma­to­rzy zCi­bo­ure iSa­int-Jean-de-Luz nie­zmier­nie się wzbo­ga­ci­li, awła­ści­cie­le ziem­scy pod­upa­dli zpo­wo­du bra­ku plo­nów ilu­dzi do upra­wy roli. Aro­gan­cja tych no­wo­bo­gac­kich, któ­rzy umiesz­cza­ją fa­łszy­we her­by na fa­sa­dach swo­ich do­mów, apo­nad­to każą się ob­słu­gi­wać czar­no­skó­rym nie­wol­ni­kom, iry­tu­je Aimée w naj­wy­ższym stop­niu.

Ale dzi­siej­sze­go wie­czo­ru może się czuć usa­tys­fak­cjo­no­wa­na. Jej syn, ata­kże jej przy­ja­ciel, za­rząd­ca re­gio­nu, pan Cau­pen­ne, umie­jęt­nie za­ogni­li spór, ska­rżąc się na cza­row­ni­ce. Po­mi­ja­jąc par­la­ment Bor­de­aux, obaj skie­ro­wa­li swo­je pi­smo bez­po­śred­nio do kró­la Fran­cji. Ale dla­cze­go król ich wy­słu­chał? Czy to nie jest zbyt gru­by­mi ni­ćmi szy­te… Jaki może być wtym in­te­res kró­la? Bio­rąc pod uwa­gę nie­sta­bil­no­ść pa­nu­jącą we Fran­cji, burz­li­we re­la­cje zkró­lem Hisz­pa­nii, Hen­ryk IV ma na­praw­dę mnó­stwo in­nych spraw na gło­wie. Nie mó­wi­ąc już otych hi­sto­riach zko­bie­ta­mi, któ­re przy­spa­rza­ją mu po­waż-nych kło­po­tów.

Po­nu­re my­śli dręczą Aimée, kie­dy uda­je się do sy­pial­ni. Wilgot­ne noc­ne po­wie­trze spra­wia, że od­czu­wa dusz­ności. Otwie­ra szyb­ko okno. Wpa­da świe­ży po­dmuch, wpar­ku pa­nu­je ci­sza prze­ry­wa­na je­dy­nie po­hu­ki­wa­niem sowy ukry­tej gdzieś wli­sto­wiu. Aimée od­dy­cha głębo­ko. Ta kra­ina, roz­gwie­żdżo­ne nie­bo, nie­ko­ńcząca się li­nia ho­ry­zon­tu, oce­an szu­mi­ący wod­da­li za błękit­na­wy­mi wzgó­rza­mi, po­krze­pia­ją ją wmo­men­tach zwąt­pie­nia. Na­gle ci­szę prze­ry­wa gło­śny re­chot żaby. Za­in­try­go­wa­na Aimée spo­gląda wstro­nę fosy iwy­da­je okrzyk prze­ra­że­nia. Szka­rad­na ro­pu­cha pa­trzy na nią swo­imi wy­łu­pia­sty­mi ocza­mi. Prze­stra­szo­na Aimée za­my­ka po­spiesz­nie okno iucie­ka do łó­żka. Wi­dzia­ła już wie­le żab, któ­re po­ja­wia­ły się wtym wil­got­nym za­kąt­ku ro­dzin­nej po­sia­dło­ści, ale ta­kie­go po­two­ra jak ta bru­nat­na ro­pu­cha po­kry­ta wiel­ki­mi bro­daw­ka­mi ni­g­dy do­tąd nie spo­tka­ła. Zo­ba­czyć coś ta­kie­go, ito po uro­czy­sto­ści uświet­nia­jącej przy­by­cie Pier­re’ade Lan­cre, to nie może być przy­pa­dek… Ko­bie­ta drży na ca­łym cie­le.

Może to znak, Aimée wie­rzy wzna­ki. Uro­dzi­ła się wcza­sach, kie­dy lu­dzie upa­try­wa­li we wszyst­kim in­ter­wen­cji nie­zna­nych bóstw. Je­że­li na­wet cza­sy Re­ne­san­su rzu­ca­ją nowe świa­tło na cały świat, aprzy­czy­nia­ją się do tego rów­nież fi­lo­zo­fo­wie, pi­sa­rze iucze­ni – tego wie­czo­ru ich wie­dza nie po­ko­na de­mo­nów iwie­dźm nie­po­ko­jących umy­sł star­szej damy.

„Cza­row­ni­ce no­szą na swo­im pra­wym ra­mie­niu obrzy­dli­wą ro­pu­chę – oświad­czy­ła nie­daw­no Au­gu­sty­na, jej sąsiad­ka. – Ka­żdy, kto spoj­rzy woczy tej ro­pu­chy, idzie pro­sto do pie­kła!”.

No tak, sąsiad­ka Au­gu­sty­na tra­ci po tro­sze ro­zum, ale Aimée też czy­ta­ła to zna­ko­mi­te dzie­ło Mal­leus Ma­le­fi­ca­rum. Ta ksi­ążka wzbu­dzi­ła wniej nowe lęki, jesz­cze gor­sze niż te roz­ma­ite du­chy zpo­ga­ńskich wie­rzeń, ja­ki­mi kar­mio­no ją wdzie­ci­ństwie. Sta­re ka­mie­nie tego zam­ku też wzbu­dza­ją nie­po­kój. Mal­leus mówi wy­ra­źnie: ręka dia­bła jest wszech­obec­na. Nie dziw za­tem, że Aimée do­pa­tru­je się dia­bel­skich sztu­czek ta­kże wciem­nych szcze­li­nach po­mi­ędzy ka­mie­nia­mi.

3

Ty­si­ące mil stąd, pod nie­bem in­ne­go kon­ty­nen­tu, mło­dy mężczy­zna ochla­pa­ny krwią roz­ci­na pod­brzu­sze ogrom­nej sa­mi­cy wie­lo­ry­ba. Jego ru­chy są pre­cy­zyj­ne isil­ne. Wła­śnie otwo­rzył jej brzuch. Sa­mi­ca jest ci­ężar­na. Zpo­mo­cą dwóch in­nych ma­ry­na­rzy za­bi­ja­ją małe wie­lo­ry­bi­ąt­ko licz­ny­mi cio­sa­mi noża. Peyo ma dwa­dzie­ścia lat. Za­bi­jał już ićwiar­to­wał nie­ma­ło wie­lo­ry­bów, ale wie­lo­ry­bi­ąt­ko wi­dzi po raz pierw­szy. Stoi te­raz po­środ­ku bez­kszta­łt­nej masy trze­wi ilep­kich je­lit, musi uwa­żać, żeby się nie po­śli­zgnąć. Od cza­su kie­dy za­czął za­bi­jać iroz­ci­nać sta­lo­wym ostrzem żywe cia­ła wie­lo­ry­bów, po­znał co to strach. Strach, któ­ry ści­ska mu żo­łądek, wy­wo­łu­je mdło­ści, strach, któ­ry każe mu szyb­ko do­ra­stać, żeby sta­wić czo­ło prze­ciw­no­ściom ipo pro­stu prze­żyć. Czy na ła­wi­cach No­wej Zie­mi przy brze­gach Za­to­ki Świ­ęte­go Waw­rzy­ńca ist­nie­je ja­kiś wy­bór dla tych mężczyzn, oprócz wspól­nej wal­ki zogrom­ny­mi stwo­ra­mi mor­ski­mi? Su­ro­wo­ść tej wal­ki po­chła­nia wszyst­kie ich siły inie po­zo­sta­wia miej­sca na kon­flik­ty czy spo­ry. Nie ma cza­su do stra­ce­nia. Mło­dych mężczyzn po­ry­wa sza­lo­na na­dzie­ja, że pew­ne­go dnia nie będą już za­le­żni od ja­kie­goś mo­żno­wład­cy na zie­mi czy na mo­rzu. To dla tej wol­no­ści ry­zy­ku­ją swo­je ży­cie przy ka­żdej wy­pra­wie. Wie­czo­ra­mi, przy ko­min­ku, pie­kąc pla­stry wie­lo­ry­bie­go mi­ęsa na roz­ża­rzo­nych węglach, dzie­lą się swo­imi ma­rze­nia­mi opo­sia­da­niu stat­ków, zdol­nych trans­por­to­wać su­row­ce otrzy­ma­ne zdwu­dzie­stu pi­ęciu wie­lo­ry­bów, ito tyl­ko zjed­nej wy­pra­wy. Skar­by zta­kiej wy­pra­wy to ki­lo­me­try wy­su­szo­nych je­lit do pro­duk­cji lin, ogrom­ne ilo­ści fisz­bin po­trzeb­nych wy­twór­com pa­ra­so­li igor­se­tów, ko­ści wie­lo­ry­bów słu­żące nie­mal do wszyst­kie­go, nie mó­wi­ąc już oskó­rze czy ty­si­ącach ton ole­ju nie­zbęd­ne­go do oli­wie­nia wszel­kich me­cha­ni­zmów, do oświe­tla­nia ulic ido­mów. Jed­na taka wy­pra­wa przy­no­si kro­cie.

Tego wie­czo­ru Peyo ma smut­ne my­śli. Po­lo­wa­nia na wiel­kie ssa­ki mor­skie mają nie­wie­le wspól­ne­go zpo­ło­wem ryb na wo­dach por­tu Sa­int-Jean-de-Luz. Zmia­na kon­ty­nen­tu to zmia­na wszel­kich pro­por­cji, tu trze­ba pro­wa­dzić twar­dą wal­kę. Wie­lo­ry­by bro­nią się przez dłu­gie go­dzi­ny, nie­kie­dy przez całe dnie. Wma­le­ńkim oku ich ogrom­ne­go ciel­ska Peyo do­strze­ga strach. Za­krwa­wio­ne, po­roz­dzie­ra­ne har­pu­na­mi, bro­nią się, do­pó­ki star­cza im sił. Ich wy­trwa­ło­ść bu­dzi po­dziw ma­ry­na­rzy. Tej nocy Peyo miał nie­do­bry sen. Wi­dział sie­bie, jak roz­ci­na no­żem brzuch ma­le­ńkie­go wie­lo­ry­ba. Wpew­nym mo­men­cie, kie­dy już wy­pa­dły wnętrz­no­ści, od­kry­wa, że to brzuch Gra­cja­ny. Prze­ra­żo­ny, bu­dzi się zkrzy­kiem.

– Co ci jest, zra­ni­łeś się? Coś cię boli?

An­drès znie­po­ko­jem pa­trzy na Peyo.

– Nic, nic, mia­łem kosz­mar­ny sen.

Ca­ło­dzien­na ma­sa­kra, wy­czer­pu­jąca pra­ca po­śród krwi iotwar­tych wnętrz­no­ści, nie oszczędza żad­ne­go zma­ry­na­rzy. Sta­ła obec­no­ść prze­mo­cy psy­chicz­nej ifi­zycz­nej. Do tego nie mo­żna się przy­zwy­cza­ić. Jed­ni sta­ją się twar­dzi, inni się upi­ja­ją, wszy­scy zaś po­pa­da­ją wprzy­gnębie­nie. Ale nikt nie opusz­cza No­wej Zie­mi. Po po­wro­cie do kra­ju będą opo­wia­dać zdumą ozma­ga­niach, ostrasz­li­wych star­ciach zoce­anicz­ny­mi po­two­ra­mi. Wła­śnie to po­zwa­la żyć ich ro­dzi­nom przez dłu­gie mie­si­ące. Nie tak daw­no Peyo słu­chał ma­ry­na­rzy zpo­dzi­wem iim za­zdro­ścił. Te­raz od­kry­wa cier­pie­nie, któ­re skry­wa­li mil­cze­niem pod­czas ko­lej­nych po­wro­tów.

– Nie martw się – mówi do An­drèsa. – Już się uspo­ko­iłem.

– Je­steś pew­ny?

– Tak.

Nie ma mowy ona­stro­jach. Tu­taj nie mo­żna wąt­pić ani tra­cić du­cha. Ła­dow­nie stat­ków mu­szą być wy­pe­łnio­ne, ato do­pie­ro po­cząt­ki. An­drès nie jest na­iw­ny, ma tyl­ko na­dzie­ję, że Peyo wy­trwa.