Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
O książce:
Prawdziwe historie kobiet. Pięknych, mądrych, niezależnych...
Powieść inspirowana prawdziwymi wydarzeniami z pogranicza francusko-hiszpańskiego. Niemal filmowa akcja trzyma w napięciu i pokazuje, jaką siłę mają nienawiść, nieograniczona władza, doświadczenie krzywdy, ale też miłość, tradycja i poczucie wspólnoty.
Jest rok 1609. Do Baskonii, przesiąkniętej pogańskimi obrzędami i mitami, przybywa z misją wykorzenienia czarów wysłannik Henryka IV, Pierre de Lancre, w otoczeniu oddziału zbrojnych. Z fanatyczną gorliwością tropi ludzi podejrzanych o układy z diabłem. Misja trwa dwa miesiące, na stosie ginie co najmniej osiemdziesiąt kobiet, wiele osób doświadcza tortur, jeszcze więcej jest więzionych w nieludzkich warunkach. Czasem, by trafić na stos, wystarczy być kobietą…
Na tej surowej ziemi Basków, opuszczonej przez mężczyzn, którzy wypłynęli w morze, splatają się losy czterech wspaniałych kobiet – pięknych i niezależnych.
Gracjana, posługaczka kościelna oczekująca powrotu ukochanego z wyprawy wielorybniczej, jako pierwsza pada ofiarą de Lancre’a. Amalia, kochana i szanowana przez wszystkich uzdrowicielka, szybko dostrzega zagrożenie dla całej społeczności. Murgui, młoda dziewczyna o cygańskiej urodzie, od lat odtrącana przez otoczenie z powodu obcych rysów twarzy, ulega żądzy zemsty. Lina, zgwałcona w dzieciństwie, para się prostytucją i jest gotowa zrobić wszystko, aby uciec od biedy i pogardy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Czarownice z Baskonii
Tytuł oryginału francuskiegoLe Bûcher des certitudes
Copyright © Éditions Albin Michel, Paris 2021
Copyright © Nowela, Poznań 2022
Copyright © for the translation by Iwona Badowska
Redaktor serii Emilia Zwoniarska
Opracowanie graficzne i skład JNK Graftekst Justyna Nowaczyk
Korekta Karolina Frąckowiak
ISBN 978-83-67029-91-9
Wydawnictwo Nowe
Nowela sp. z o. o.
ul. Żmigrodzka 41/49
60-171 Poznań
Dział handlowy (+48 61) 847 40 40
www.wydawnictwonowe.pl
e-mail: redakcja@wydawnictwonowe.pl
Prolog
Jest rok 1609. Francja daleka od zjednoczenia, ajej zjednoczenie to wyraz woli Henryka IV. Jego obsesja. Jeden język, jeden król dla jednego państwa. No ijeszcze król zamierza wykorzenić uprawianie czarów, które rozpowszechniło się na ziemi baskijskiej. Wtym celu wysyła tam swojego człowieka, Pierre’ade Lancre. Udziela mu wszelkich pełnomocnictw, na piśmie podpisanym ręką monarchy izatwierdzonym dekretem parlamentu wBordeaux wdniu 6 czerwca.
Ioto wpewien mglisty poranek, wżelaznym hełmie zapiętym pod brodą, jak przystało na wojownika, Pierre de Lancre przybywa konno wokolice Bayonne na czele intrygującego orszaku przemierzającego zapylone drogi. Wysoki, barczysty, zaprawiony wćwiczeniu zarówno swego ciała jak iumysłu, należy do najwyższych sfer. Stąd bierze się jego pewność siebie, postawa, atakże elegancja wkażdym geście. Działa zgodnie zprawem ipowierzoną misją, przystosowując swoje zwyczaje do obranego celu.
Na ziemi baskijskiej życie jest ciężkie, za to solidarność między ludźmi bardzo silna, anierozerwalność wspólnoty potężna. Nie mówiąc już otym dziwnym języku, który tworzy zupełnie specyficzną więź między mieszkańcami inie ułatwia kontaktów, oczym wkrótce Pierre de Lancre przekona się osobiście.
1
Mgła się rozproszyła. Jest początek lata, żar leje się znieba. Wzacienionych uliczkach przechodnie prześlizgują się pod murami domostw. Awpółmroku kościoła Gracjana spłukuje obficie wodą kamienne płyty posadzki. Młoda dziewczyna nie myśli otym, co robi, nie myśli też oBogu, myśli oPeyo, który wyruszył zSaint-Jean-de-Luz wpodróż na odległy kontynent. Jej narzeczony wraz ze swoim przyjacielem Andrèsem zaciągnął się wostatniej chwili na statek, obaj wybrali połów wielorybów zamiast uprawy ziemi, która prawie nic nie dawała. Otym odległym kontynencie Gracjana wie tylko to, że nazywa się Nowa Ziemia.
„Nie martw się, moja Gracjano. Wrócę zdrów icały. Za bardzo zależy mi na tobie, żebym chciał ginąć na morzu jak jakiś głupek”. Roześmiał się ipodał jej swoją brązową pasterską pelerynę. „Obiecaj mi, że będziesz się nią okrywać, aja wten sposób będę zawsze blisko ciebie, żeby móc cię ochraniać”.
Gracjana szybko narzuciła pelerynę na ramiona izapięła ją pod szyją na piękny guzik zbukszpanowego drewna, własnoręcznie wykonany przez Peyo. „Dobrze, Peyo, będę ją nosiła codziennie”.
Peyo objął Gracjanę, aona zoczami pełnymi łez patrzyła, jak odpływa statkiem na ten najbardziej niebezpieczny na świecie ocean. Nieraz słyszała, jak marynarze mówili, że na północnym Atlantyku fale są wysokie jak mury, nie do przebycia, itwarde jak kamień. Wostatnim sezonie nie wróciło zpołowów ośmiu mężczyzn. Wieloryb wciągnął ich wgłębinę. Gracjana próbuje sobie wyobrazić ich ciała unoszące się wmorskiej otchłani iprosi Boga, żeby Peyo powrócił żyw ztej wyprawy. Ma tylko jego, no iIbana. Iban to jej mleczny brat. Gracjana była sierotą, wychowywali ją rodzice Ibana. Iban jest księdzem, ajednocześnie przyjacielem Peyo zczasów dzieciństwa. Obiecał, że zaopiekuje się Gracjaną.
„Nie martw się, Peyo. Potrzebuję kogoś do posługi wkościele. Będzie sprzątała umnie wkościele, aNasz Pan będzie nad nią czuwał”.
Gracjana ceni spokój ichłód panujący wkościelnym wnętrzu. Lubi swoją pracę iwykonuje ją sumiennie. Świątynia jest zadbana iukwiecona jak nigdy dotąd. Stała się jej schronieniem. Tu, oddalona od zewnętrznego świata, próbuje wyobrazić sobie wspólną przyszłość zPeyo. Powiedział, że wyrusza tylko na czas, który pozwoli mu zarobić pieniądze iuniknąć pracy na służbie. Gracjana rozmyśla więc nad przyszłym domem, zzieloną łąką i, być może, zwierzętami. Spogląda teraz na tego Boga siedzącego na złocistym tronie. Czy On ją widzi? Czy ją słyszy?
Dzisiaj Gracjana szykuje się do prania, usiebie wdomu. Będzie prała haftowane obrusy zkościelnych ołtarzy. Kiedy wychodzi zkościoła, niosąc te obrusy, jej wzrok przyciąga jakiś dziwny orszak zmierzający do pobliskiego wzgórza. Zaś stojący na czele orszaku Pierre de Lancre nie dowierza własnym oczom. Co robi ta kobieta wświątyni Boga? Jak to możliwe, że posiada klucze do kościoła? Przecież tyko duchowni mają prawo do takiego zaszczytu. No idlaczego wynosi obrusy liturgiczne? Na Boga, może to jakaś złodziejka? No tak, złodziejka na służbie szatana! Orszak zatrzymuje się wciszy przerywanej jedynie oddechem koni idreptaniem końskich kopyt. Umysł królewskiego wysłannika wyciąga pospieszne wnioski. Oczywiście, król ma rację, diabeł jest wszechobecny na tych ziemiach izagraża stabilności tego regionu.
Wpoczątkach XVII wieku obecność diabła nie budziła żadnych wątpliwości. Jean Bodin, autorytet tamtych czasów, pisał przecież wyraźnie, że diabeł wysyła swoich emisariuszy, żeby demoralizować ludzi. Pierre de Lancre przestudiował jego dzieła, jest przesiąknięty ich treścią, zafascynowany również traktatem Malleus Maleficarum („Młot na czarownice”). Królewski wysłannik jest uformowany na modłę ówczesnych idei, tym bardziej, że ojciec zmuszał go do nauki zwielką surowością. Jako dziecko cierpiał ztego powodu, natomiast jako dojrzały mężczyzna jest za to wdzięczny ojcu. Trudna droga doskonalenia sprawiła, że dzisiaj to właśnie jemu monarcha powierzył prowadzenie tej nadzwyczajnej misji.
Zmiejsca gdzie się znajduje, widać czerwone połyskujące wsłońcu dachówki miasta Bayonne iwody Adouru roznoszące słoneczne blaski na okoliczne wzgórza. Na granicy ciemnych lasów rozciągają się intensywnie zielone łąki, idealnie zarysowane, zaś wgłębi tego pejzażu nawarstwiają się harmonijnie szczyty Pirenejów, niczym obrazy ze starych baśni. Piękno tego krajobrazu przejmuje do głębi. Pierre de Lancre jest wzruszony. On ijego bliscy pochodzą ztej szlachetnej krainy. Iprzychodzi mu na myśl pewne wspomnienie. Widzi siebie jako dziecko, znajduje się wskładzie win należącym do jego rodziny, na ścianie dostrzega niedawno powieszoną tam mapę. Zaciekawiony, wodzi po niej wzrokiem.
„Bordeaux, Béarn, Bigorre, Biscaye…” Brakuje jednej nazwy. Szuka jej, ale nie znajduje.
„Agdzie jest Baskonia, dziadku?”
Nie podnosząc oczu znad dokumentów, dziadek odpowiada: „Zapewniam cię, że pan Oronce Fine, geograf królewski, zna swój zawód.
– Ale…
– Jeżeli tej nazwy nie umieścił na mapie, to oznacza, że czegoś takiego nie ma. Kraj Basków nie istnieje”.
Ponieważ mały Pierre wydaje się nieusatysfakcjonowany tą odpowiedzią, dziadek dorzuca: „Baskonia to ziemia biedaków. Zapomnij oniej. Teraz jesteś mieszkańcem okolic Bordeaux, dziedzicem winnic iwin. Pochodzisz ze szlachetnego ibogatego regionu”.
– Co się dzieje, Pierre? Dlaczego się zatrzymaliśmy? Czy coś się stało?
Jean d’Espaignet, uczestnik orszaku, sędzia wparlamencie Bordeaux, zaintrygowany sytuacją, wysunął się konno naprzód.
– Nie, nie – pospiesznie odpowiada de Lancre. – Ruszajmy!
Wmiędzyczasie Gracjana zdążyła już zniknąć zpola widzenia Pierre’ade Lancre, aon zaczął przeklinać wduchu swoją niekonsekwencję. Jak to się stało, że pozwolił sobie na taki przypływ wspomnień ito wmomencie, kiedy przyłapał tę kobietę wtak zastanawiającej sytuacji? Przecież dziadek iojciec ostrzegali go, żeby nie ulegał żadnym pokusom, nawet pięknego krajobrazu. Iluż to ludzi widział, którzy popadli wruinę zpowodu majątku, kobiet, dzieł sztuki czy biżuterii. Nieświadomość doprowadziła ich rodziny iich posiadłości do upadku.
„Jeżeli coś jest zbyt piękne, powtarzał jego dziadek, miej się na baczności. Diabeł zawsze jest wpobliżu”.
Pierre de Lancre posiada wszystko, aby móc korzystać zżycia, ale jego podejrzliwość jest ogromna. Solidna edukacja trzyma go na wodzy, także strach przed błędem, przed niedbalstwem – azatem wady, których wjego rodzinie obawiano się jak dżumy istarano się odegnać wytężoną pracą. Wtej chwili, upokorzony, opanowuje się jednak iprzysięga sobie być bardziej czujnym wprzyszłości. Ta misja to wielki zaszczyt. Dla króla, dla państwa, dla bliskich, zaś on, królewski wysłannik, musi być bez zarzutu.
2
W wielkiej sali zamku służba zapaliła już ośmioramienne świeczniki iustawiła na koziołkach długie drewniane blaty pokryte białymi obrusami. Zapadła noc. Weneckie naczynia iweneckie kielichy odbijają blaski świec. Goście napływają do sali, akrólewski wysłannik oddycha zulgą. Nareszcie, nareszcie kultura, elegancja iwykwintne dania! Po kilkudniowej wyczerpującej podróży wkurzu ibłocie znajduje owo wyrafinowanie, do którego przywykł, zaś zgromadzeni goście zuwagą słuchają jego relacji zwyprawy. De Lancre żali się, że jego karawana, nie mając możliwości ominięcia wielkich wrzosowisk, podczas trzeciego etapu podróży wielokrotnie grzęzła w błocie.
– Straszliwa pułapka – irytuje się, przeklinając to pustkowie usiane lagunami ikiepskimi drogami… – Można by pomyśleć, że zostały celowo tu umieszczone, aby wytracić podróżników, którzy się nieopatrznie zapuścili wte strony.
– Ajednak podjął pan to ryzyko! – wykrzyknęła zpodziwem Aimée d’Artix. – Ma pan rację, to było niebezpieczne. Na tych wrzosowiskach roi się od obdartych iwygłodzonych żołnierzy, którzy rzucają się na wszystkich. Wubiegłym miesiącu obrabowali jakiegoś ubogiego komiwojażera, który się tam zagubił. Miał pan szczęście, że pan się na nich nie natknął.
Wtym momencie Pierre de Lancre nachyla się do swojej sąsiadki izdziwnym uśmieszkiem na ustach odpowiada:
– Myślę raczej, szanowna pani, że to oni mieli szczęście inie natrafili na mnie.
Pani domu, zaskoczona tą odpowiedzią, zaśmiała się nerwowo. Aimée nie odczuwa ani współczucia, ani empatii dla tych żołnierzy pozostawionych na pastwę losu przez króla Francji po wielu latach służby, podczas wojen religijnych, ale ton wypowiedzi jej gościa jest zastanawiający. Czy to jakieś ostrzeżenie? Co chciał przez to powiedzieć? Aimée jest zaniepokojona. Wyczuwa jakby ukrytą agresję. Dobrze wie, że de Lancre znalazł się tu, żeby oczyścić ten region, ajej własny syn przyczynił się do jego przybycia. Wliście podpisanym przez seniora iprzez zarządcę tego regionu usilnie prosił on Henryka IV, ażeby uwolnił ich od czarownic iod zaklęć, które rzucają na tutejsze posiadłości. Wrzeczywistości jednak te czarownice mają rysy ich nieprzejednanych wrogów zwybrzeża, z Ciboure iSaint-Jean-de-Luz, przeciwko którym prowadzą bezlitosną wojnę.
Król nieprzypadkowo wybrał Pierre’ade Lancre. Aimée d’Artix jest znim spokrewniona, te więzy powinny ją uspokajać, ale musi pozostać czujna. Czasy są niepewne. Wszędzie mnóstwo szpiegów, jedni zdradzają drugich. Nie tak dawno ludzie mordowali się nawzajem bez litości. Książę Gwizjusz iHenryk III stracili życie i nikt nie wie, do którego świętego się zwrócić anido jakiego Boga się modlić. Przez trzydzieści lat wojen religie nastawiły wrogo jednych ludzi przeciwko drugim inie jest dobrze znaleźć się po złej stronie. Ale która jest dobra? Aimée dokonała już wyboru. Jest katoliczką, tak jak królowie Hiszpanii, zaś niedawna konwersja króla Francji, Henryka IV, budzi jej obawy. Nie zapomina, że był protestantem isynem wielkiej kapłanki Joanny d’Albret.
Nieoczekiwanie honorowy gość wieczoru przerywa tok ponurych myśli Aimée, wznosząc toast za jej zdrowie ipomyślność rodziny. Sypie przy tym komplementami na temat wykwintnych potraw iróżnorodności dań, arobi to tak umiejętnie, że Aimée odzyskuje spokój ipostanawia cieszyć się atmosferą udanego wieczoru. Apomijając już wszystko inne, interesy jej syna mają się dobrze.
Muzycy grają tradycyjne melodie, alokaje napełniają kielichy gościom. Zachwyceni biesiadnicy nie odrywają oczu od królewskiego wysłannika ichłoną jego słowa. Aimée, dumna, że może podejmować krewniaka, który jest bywalcem dworu królewskiego, wyjaśnia siedzącej obok znajomej, że Pierre de Lancre jest wnukiem Basków, nawet jeżeli ta gałąź rodu dorobiła się majątku na handlu winem wBordeaux, astolica Akwitanii stała się widownią ich niespodziewanego awansu społecznego. De Lancre skoligacony poprzez małżeństwo ze sławną rodziną Montaigne’a, którego stryjeczną wnuczkę Jeanne de Mons poślubił, lansował się jako humanista, zgodnie ztą nową wówczas filozofią. Wtej szybkiej inadzwyczajnej karierze fortuna istanowisko jego ojca, sędziego idoradcy królewskiego, odegrały, rzecz jasna, niebagatelną rolę. Dużo czasu spędził we Włoszech, stosownie do mody panującej wówczas na europejskich dworach. Pobierać nauki tylko we Francji…? To trąciło pospolitością, należało być kosmopolitą iwładać wieloma językami. Ostatecznie Pierre ukończył studia izrobił doktorat zprawa na renomowanym uniwersytecie wTurynie.
– Ale… – odzywa się siedząca obok znajoma ipo chwili wahania pyta –jego pradziadek nazywał się Rosteguy, chyba się nie mylę?
Aimée potwierdza.
– Awięc skąd ta zmiana nazwiska? Czyżby baskijskie pochodzenie mu przeszkadzało?
Aimée wyprostowuje się, nieco zirytowana. Owszem, Pierre nazywał się Rosteguy, ale pragnąc się zasymilować ze środowiskiem władzy idworu, lepiej było posiadać nazwisko zprzyimkiem „de”.
– Sprawy zostały załatwione zgodnie zprzyjętymi zasadami, bez żadnej kradzieży. Jego majętny ojciec kupił tytuł szlachecki idom. Nie widzę problemu…
Zakłopotana sąsiadka już nie drąży tematu. Wgłębi duszy myśli jednak, że wypieranie się swojego pochodzenia, żeby zadowolić rządzących, to nie jest dobry znak. Zwłaszcza wprzypadku Basków, tak dumnych ze swoich korzeni.
Noc już zapadała, kiedy goście zaczęli opuszczać zamek. Księżyc oświetlał teraz ich sylwetki pod drzewami rozległego parku, tworząc nieomal teatralną scenerię. Oszołomieni wystawnym przyjęciem na zamku szacownej rodziny, goście odczuwają radość zprzebywania we własnym, tak zacnym gronie. Zwysokości kamiennych schodów Aimée odprowadza ich wzrokiem aż do momentu, kiedy ostatni powóz niknie na drodze ku Hiszpanii. Dzisiejszy wieczór kosztował ją sporo wysiłku iwymagał strategii, chociażby wzaplanowaniu miejsc przy stole, niemniej okazał się wielce udany.
– Wieczorne przyjęcie, szanowna pani, było nadzwyczajne – oświadczył zarządca regionu przy pożegnaniu. – Aczcigodny wysłannik królewski to nasz znaczący sprzymierzeniec. Słyszała pani, jak surowo karcił naszych wrogów, tych armatorów zwybrzeża? „Odrywać ludzi od ziemi żywicielki, odrywać od rodzin, żeby wysyłać ich na zgubę wmorskich odmętach? Toż to szatańskie dzieło!” – wyrecytowałzarządca głośno idobitnie.
– „To działać wbrew woli Boga. Oto dlaczego tu przybyłem. Jestem do Jego dyspozycji” – uzupełnił uroczyście syn Aimée. – Wszyscy to zrozumieli. Już jutro wysłannik królewski uda się na wybrzeże, żeby czynić to co konieczne. Tak przecież postanowiono.
Aimée czuje przypływ dumy. Nareszcie zapanuje sprawiedliwość. Wrogowie zwybrzeża pojmą wreszcie, że nie wolno porywać wieśniaków irobić znich marynarzy! Wniespełna dwa lata armatorzy zCiboure iSaint-Jean-de-Luz niezmiernie się wzbogacili, awłaściciele ziemscy podupadli zpowodu braku plonów iludzi do uprawy roli. Arogancja tych nowobogackich, którzy umieszczają fałszywe herby na fasadach swoich domów, aponadto każą się obsługiwać czarnoskórym niewolnikom, irytuje Aimée w najwyższym stopniu.
Ale dzisiejszego wieczoru może się czuć usatysfakcjonowana. Jej syn, atakże jej przyjaciel, zarządca regionu, pan Caupenne, umiejętnie zaognili spór, skarżąc się na czarownice. Pomijając parlament Bordeaux, obaj skierowali swoje pismo bezpośrednio do króla Francji. Ale dlaczego król ich wysłuchał? Czy to nie jest zbyt grubymi nićmi szyte… Jaki może być wtym interes króla? Biorąc pod uwagę niestabilność panującą we Francji, burzliwe relacje zkrólem Hiszpanii, Henryk IV ma naprawdę mnóstwo innych spraw na głowie. Nie mówiąc już otych historiach zkobietami, które przysparzają mu poważ-nych kłopotów.
Ponure myśli dręczą Aimée, kiedy udaje się do sypialni. Wilgotne nocne powietrze sprawia, że odczuwa duszności. Otwiera szybko okno. Wpada świeży podmuch, wparku panuje cisza przerywana jedynie pohukiwaniem sowy ukrytej gdzieś wlistowiu. Aimée oddycha głęboko. Ta kraina, rozgwieżdżone niebo, niekończąca się linia horyzontu, ocean szumiący woddali za błękitnawymi wzgórzami, pokrzepiają ją wmomentach zwątpienia. Nagle ciszę przerywa głośny rechot żaby. Zaintrygowana Aimée spogląda wstronę fosy iwydaje okrzyk przerażenia. Szkaradna ropucha patrzy na nią swoimi wyłupiastymi oczami. Przestraszona Aimée zamyka pospiesznie okno iucieka do łóżka. Widziała już wiele żab, które pojawiały się wtym wilgotnym zakątku rodzinnej posiadłości, ale takiego potwora jak ta brunatna ropucha pokryta wielkimi brodawkami nigdy dotąd nie spotkała. Zobaczyć coś takiego, ito po uroczystości uświetniającej przybycie Pierre’ade Lancre, to nie może być przypadek… Kobieta drży na całym ciele.
Może to znak, Aimée wierzy wznaki. Urodziła się wczasach, kiedy ludzie upatrywali we wszystkim interwencji nieznanych bóstw. Jeżeli nawet czasy Renesansu rzucają nowe światło na cały świat, aprzyczyniają się do tego również filozofowie, pisarze iuczeni – tego wieczoru ich wiedza nie pokona demonów iwiedźm niepokojących umysł starszej damy.
„Czarownice noszą na swoim prawym ramieniu obrzydliwą ropuchę – oświadczyła niedawno Augustyna, jej sąsiadka. – Każdy, kto spojrzy woczy tej ropuchy, idzie prosto do piekła!”.
No tak, sąsiadka Augustyna traci po trosze rozum, ale Aimée też czytała to znakomite dzieło Malleus Maleficarum. Ta książka wzbudziła wniej nowe lęki, jeszcze gorsze niż te rozmaite duchy zpogańskich wierzeń, jakimi karmiono ją wdzieciństwie. Stare kamienie tego zamku też wzbudzają niepokój. Malleus mówi wyraźnie: ręka diabła jest wszechobecna. Nie dziw zatem, że Aimée dopatruje się diabelskich sztuczek także wciemnych szczelinach pomiędzy kamieniami.
3
Tysiące mil stąd, pod niebem innego kontynentu, młody mężczyzna ochlapany krwią rozcina podbrzusze ogromnej samicy wieloryba. Jego ruchy są precyzyjne isilne. Właśnie otworzył jej brzuch. Samica jest ciężarna. Zpomocą dwóch innych marynarzy zabijają małe wielorybiątko licznymi ciosami noża. Peyo ma dwadzieścia lat. Zabijał już ićwiartował niemało wielorybów, ale wielorybiątko widzi po raz pierwszy. Stoi teraz pośrodku bezkształtnej masy trzewi ilepkich jelit, musi uważać, żeby się nie poślizgnąć. Od czasu kiedy zaczął zabijać irozcinać stalowym ostrzem żywe ciała wielorybów, poznał co to strach. Strach, który ściska mu żołądek, wywołuje mdłości, strach, który każe mu szybko dorastać, żeby stawić czoło przeciwnościom ipo prostu przeżyć. Czy na ławicach Nowej Ziemi przy brzegach Zatoki Świętego Wawrzyńca istnieje jakiś wybór dla tych mężczyzn, oprócz wspólnej walki zogromnymi stworami morskimi? Surowość tej walki pochłania wszystkie ich siły inie pozostawia miejsca na konflikty czy spory. Nie ma czasu do stracenia. Młodych mężczyzn porywa szalona nadzieja, że pewnego dnia nie będą już zależni od jakiegoś możnowładcy na ziemi czy na morzu. To dla tej wolności ryzykują swoje życie przy każdej wyprawie. Wieczorami, przy kominku, piekąc plastry wielorybiego mięsa na rozżarzonych węglach, dzielą się swoimi marzeniami oposiadaniu statków, zdolnych transportować surowce otrzymane zdwudziestu pięciu wielorybów, ito tylko zjednej wyprawy. Skarby ztakiej wyprawy to kilometry wysuszonych jelit do produkcji lin, ogromne ilości fiszbin potrzebnych wytwórcom parasoli igorsetów, kości wielorybów służące niemal do wszystkiego, nie mówiąc już oskórze czy tysiącach ton oleju niezbędnego do oliwienia wszelkich mechanizmów, do oświetlania ulic idomów. Jedna taka wyprawa przynosi krocie.
Tego wieczoru Peyo ma smutne myśli. Polowania na wielkie ssaki morskie mają niewiele wspólnego zpołowem ryb na wodach portu Saint-Jean-de-Luz. Zmiana kontynentu to zmiana wszelkich proporcji, tu trzeba prowadzić twardą walkę. Wieloryby bronią się przez długie godziny, niekiedy przez całe dnie. Wmaleńkim oku ich ogromnego cielska Peyo dostrzega strach. Zakrwawione, porozdzierane harpunami, bronią się, dopóki starcza im sił. Ich wytrwałość budzi podziw marynarzy. Tej nocy Peyo miał niedobry sen. Widział siebie, jak rozcina nożem brzuch maleńkiego wieloryba. Wpewnym momencie, kiedy już wypadły wnętrzności, odkrywa, że to brzuch Gracjany. Przerażony, budzi się zkrzykiem.
– Co ci jest, zraniłeś się? Coś cię boli?
Andrès zniepokojem patrzy na Peyo.
– Nic, nic, miałem koszmarny sen.
Całodzienna masakra, wyczerpująca praca pośród krwi iotwartych wnętrzności, nie oszczędza żadnego zmarynarzy. Stała obecność przemocy psychicznej ifizycznej. Do tego nie można się przyzwyczaić. Jedni stają się twardzi, inni się upijają, wszyscy zaś popadają wprzygnębienie. Ale nikt nie opuszcza Nowej Ziemi. Po powrocie do kraju będą opowiadać zdumą ozmaganiach, ostraszliwych starciach zoceanicznymi potworami. Właśnie to pozwala żyć ich rodzinom przez długie miesiące. Nie tak dawno Peyo słuchał marynarzy zpodziwem iim zazdrościł. Teraz odkrywa cierpienie, które skrywali milczeniem podczas kolejnych powrotów.
– Nie martw się – mówi do Andrèsa. – Już się uspokoiłem.
– Jesteś pewny?
– Tak.
Nie ma mowy onastrojach. Tutaj nie można wątpić ani tracić ducha. Ładownie statków muszą być wypełnione, ato dopiero początki. Andrès nie jest naiwny, ma tylko nadzieję, że Peyo wytrwa.