Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piąty tom serii uwielbianej przez tysiące kobiet w każdym wieku!
Po czterdziestce życie nie tylko nie zwalnia, ale wręcz nabiera rozpędu. Cztery przyjaciółki z Wrocławia przekonują się o tym każdego dnia. Ich dzieci dorastają, a biznesy się rozkręcają. Wydawałoby się, że Magdy, Karoli, Aśki i Anity już nic nie zaskoczy, a jednak! W najmniej oczekiwanym momencie pojawiają się bliscy z dalekiej przeszłości oraz… włochate pająki. Jak poradzić sobie z pędzącą codziennością? Wystarczy zgromadzić wokół siebie tych, których się kocha. Co jednak, gdy kogoś z nich nagle zabraknie?
CZTERDZIEŚCI 4ever obfituje w zaskoczenia, wzruszenia i – jak zawsze u Katarzyny Kostołowskiej – inteligentny humor.
Pamiętaj, szczęśliwi czasu nie liczą. Zwłaszcza po czterdziestce!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 280
Dla Moniki. Gdziekolwiek jesteś.
Osoby:
Anita, Aśka, Karola, Magda
i inni (w kolejności alfabetycznej):
Adam – partner Karoli
Aleks – były mąż Magdy
Baloo – labrador, pies Karoli
Bejbi – kundel, pies Adama
Gaweł – były szef Karoli
Guzik – kundel, pies Karoli
Janusz – ojciec Anity
Julka – córka Tomasza
Kinga – córka Adama
Konrad – były mąż Aśki
Kordian – syn Anity
Krystyna – matka Aleksa, partnerka Janusza
Maciej – partner Aleksa
Malwina – matka Kingi
Marcelina – barmanka
Marysia – córka Pawła
Mikołaj – syn Magdy
Miłosz – syn Anity
Paweł – partner Magdy
Regina – matka Tomasza
Szymek junior – syn Anity
Szymon senior – mąż Anity
Tadeusz – partner Zosi, matki Magdy
Tomasz – partner Aśki
Waldemar Kania – ojciec Magdy
Zosia – matka Magdy
oraz gościnnie: pan Mirek – miłośnik czekoladowych pralin
Zima 2020/2021
Grudzień
Cyfry samowolnie skakały po excelowskich arkuszach, za nic nie dając się opanować. Umieszczanie ich w odpowiednim miejscu czy na właściwej pozycji nie pomagało, bo cyfry żyły własnym życiem, oddając się niezrozumiałemu szaleństwu. Sprawiały wrażenie rozbawionych albo pijanych, co przecież było niemożliwe. To mogły być one, złośliwe bestie, ale mógł to też być błąd systemu. Musiał być. Cyfry nie są inteligentne, nowoczesne technologie bywają.
Reset komputera niczego nie zmienił, a facet z pomocy technicznej jakby na złość nie odbierał telefonu. Anita trzasnęła słuchawką o widełki. Słuchawka? Widełki? Przedpotopowy telefon stacjonarny? W tych czasach? Boże!
Pociła się na obrotowym krześle, bo raport już dawno powinien być gotowy. Straszny szef czekał. Rekin. Zajmował gabinet piętro wyżej i wciąż jeszcze czaił się właśnie tam, ale już go przy sobie czuła, już go widziała. Drgające ze złości rekinie szczęki, lodowato zimne spojrzenie żarłacza białego. Błyszczącą jak jego przylizana grzywka granatową marynarkę i jedwabną poszetkę z wyhaftowanym na zamówienie logo banku. W to, jakim trzeba być idiotą, żeby ubrać się w coś takiego, ba!, żeby w ogóle coś takiego kupić za własne pieniądze, nie wnikała. Aktualnie obchodziły ją cholerne cyfry składające się na zadanie do wykonania. Nagradzane premią, a przecież potrzebowała świątecznej premii. W domu czekało za dużo gąb do wykarmienia. Je też zobaczyła. Kłapały niekompletnym uzębieniem i skrzeczały jak młode sroki w gnieździe na topoli widocznej zza szyb mieszkania przy alei Pracy. Jej trzy szczerbate sroki i jedna nieszczerbata (bo Szymon senior też lubił pojeść). Daj, daj! Musiała dać. Musiała mieć pieniądze, by dać. A jeszcze nawet nie kupiła choinki. Ani bombek, ani światełek. Niczego!
Uderzała palcami w klawisze, zbyt głośno i zbyt wściekle, chociaż zdawała sobie sprawę, że nowoczesny komputer nie jest telewizorem marki Rubin, w którego obudowę wystarczyło mocniej walnąć, żeby obraz przestał śnieżyć. Tak zawsze robiła jako dziecko i to działało. Cyfry nie słuchały walenia w klawiaturę, skakały nie po ekranie, nie po tabelkach w Excelu, ale na cyfrowym placu zabaw.
Anita pociła się coraz intensywniej. Coraz wyraźniej też widziała rekiniego szefa. Oczyma wyobraźni, ale przecież... W dźwięk odskakujących klawiszy nagle wdarł się dźwięk kroków. Jego kroków, rekina. Poznała po braku zelówek, na które poskąpił, może dlatego że na zelówkach nie ma sensu tłoczyć logo. W cholernym banku wyłożono posadzki szarymi kaflami, też błyszczącymi, też śliskimi, na których można było się zabić i po których nie dało się przejść niepostrzeżenie, bez zwracania na siebie uwagi. Doskonale wiedziała, że młode rekiny z pokojów obok skrupulatnie liczą jej wyjścia do toalety. Odhaczają każde z nich w kajetach zdobionych bankową grafiką, by potem zdać relację wielkiemu rekinowi z piętra wyżej, dokąd nie dochodził stukot obcasów jej służbowych czółenek, które absolutnie nie pasowały do jej stylu i których szczerze nienawidziła, ale które musiała tutaj nosić ze względu na obowiązujący dress code.
Słyszała rekina. Już tu szedł. Chciał swoje pieprzone zestawienie. Świętą hostię, którą z księżowskim namaszczeniem studiował do momentu, w którym z rekina przeistaczał się w człowieka. Tylko że ledwie na chwilę. Bo zaraz łypał zimnymi, nieruchomymi oczyma, uśmiechał się i znowu był rekinem. Bo za miesiąc zestawienie chciał mieć jeszcze lepsze, musiał o tym poinformować, mrożąc spojrzeniem stojącą przed nim płotkę w niewygodnych czółenkach. Tak. Anita wiedziała doskonale, kim tutaj jest, co stanowi. Zaledwie pozycję w rekiniej karcie dań. Wielki rekin pożarłby ją w całości, mniejsze osobniki na razie tylko kąsały po kawałku, co nie zmieniało tragicznej sytuacji, z której nie było ucieczki.
Więc szedł. I w końcu pojawił się w pokoju. Strużka potu spłynęła z jej zgiętej w kolanie nogi, kierując się ku stopie uwięzionej w czółenku, w którym zaczęło chlupotać, zanim wielki rekin zbliżył się do biurka.
Pochylił się. Z przylizanej grzywki odkleił się kosmyk wysmarowany woskiem z brylantyną. Widziała go tak blisko, tuż przed szeroko otwartymi oczyma. Na końcu kosmyka kołysała się biała drobinka. Łupież, choć nie, w jego przypadku to niemożliwe, więc raczej biurowy kurz. Nieważne, bo tak samo obrzydliwe. Ale o tym nie myślała, za to jeszcze szerzej otwierała oczy. Z przerażenia wywołanego obecnością rekina. Czuła, że zaraz nastąpi nieszczęście. Prawdziwe, nieodwracalne, jak na wojnie. Dziki strach ścisnął jej piersi. Znarowione cyfry fikały koziołki po całym ekranie, nie zwracając najmniejszej uwagi na nią, na jej stan psychiczny, stan najwyższego napięcia. Kiedy rekin zerknął na monitor, drobinka z kosmyka spadła. Nie spadła nagle czy w mgnieniu przerażonego oka. Ona spadała w nieskończoność. Anita widziała, jak wiruje w powietrzu tuż przed ekranem z diabelskimi cyframi.
„On mnie zabije”, pomyślała.
I nie myliła się. Rekinie szczęki zadrgały, błysnęły zęby, chyba nawet ze trzy rzędy zębów, jeśli nie pięć. Wyciągnęły się ku niej nie ręce, lecz płetwy uzbrojone w żelazne haki.
„Umrę zaraz. O Boże!”
Haki już prawie dosięgały jej szyi.
– Nie! Nie! Nie!
– Anita!
Otworzyła oczy, bo zabolało ją biodro. Leżała w swoim wygodnym łóżku stojącym nie na śliskich kafelkach, ale na drewnianej podłodze mieszkania przy alei Pracy. W pościeli zbyt mocno pachnącej płynem do płukania, którego jako niefrasobliwa pani domu zwykła nadużywać, obok ukochanego człowieka gardzącego garniturami oraz brylantynami. Który był cały, zdrowy i dający poczucie bezpieczeństwa. Choć jako kredytobiorca frankowy z bankiem miał aż nazbyt wiele wspólnego.
– Co ty wyprawiasz? – wymamrotał Szymon. Rozeźlony, za to prawdziwy, ciepły, niepodobny do rekina, tylko do młodego boga. Nie widziała wyraźnie, właściwie wcale nie widziała, bo rolety były wciąż opuszczone i w pokoju panował mrok, jednak wiedziała, że mąż jest w zupełnie boski sposób piękny.
– Jezusie! – jęknęła.
To było dziwne. Bo wielka, niemal obezwładniająca ulga, że tamto było snem, łączyła się z rozczarowaniem. Nie nastąpił cud, rzeczywistość wcale się od wczoraj nie zmieniła. Nadal wiodła to samo, trudne życie, nadal miała te same, całkiem realne, przerażające kłopoty.
– Co? – dopytywał Szymon.
Nie chciała mu robić przykrości. Nie komuś, kto akurat stanowił najlepszy element tej upiornej rzeczywistości.
– Nie uwierzysz, co mi się śniło. Wyobraź sobie, że...
– Anita, błagam cię! – Głos Szymona brzmiał brzydko, chociaż sam Szymon był piękny. – Chyba nie zamierzasz opowiadać mi teraz snów?! Chcę się wyspać, jeśli pozwolisz.
Fakt, opowiadanie snów lub raczej słuchanie opowieści o czyichś snach było zajęciem jałowym oraz nudnym, ale i tak poczuła się urażona. Bo potrzebowała zwierzyć mu się i ze strachów, i z ulgi. Bo mąż mógłby wiedzieć lub przynajmniej udawać, że chce wiedzieć, z czym żona zmaga się co noc. Jakie koszmary ją prześladują. Jakiej tragedii uniknęła z powodu kochanej Magdy, która szczęśliwym trafem i w przeciwieństwie do Anity uwielbiała korpoklimaty, korposzczury oraz korporekiny. Która na własne życzenie odeszła z dwuosobowej spółki do koncernu medycznego z amerykańskim kapitałem, opuszczając przytulną Czekoladziarnię dla krwiożerczego korpowyścigu jawiącego się Anicie jako życiowy dramat. Tym samym oszczędziła przyjaciółce upiornej konieczności zarabiania na etacie.
Była więc urażona, ale także szczęśliwa. Bo koszmar okazał się tylko snem, niczym więcej. Przylgnęła do męża. Pochrapywał, jednak nie zwróciła na to uwagi, choć zwykle tego nienawidziła (jeszcze bardziej niż słuchania czyichś snów), zwłaszcza wtedy, kiedy nad ranem usiłowała wyrwać nocy jeszcze kilka chwil odpoczynku. Ale nie tym razem. Tym razem nie poczęstowała Szymona brutalnym kuksańcem w bok, ponieważ przepełniało ją szczęście, że sen to sen, a jawa to jawa. Rankiem nie szła do banku, ale do swojej Czekoladziarni. Wolna kobieta. Bez szefa, bez cyfr, bez planów do wykonania i zestawień do okazania. Bez premii też, ale ten szczegół starannie pomijała. Na choinkę i bombki wystarczy. Na wigilijną kolację również. Zresztą Szymon także przynosi do domu pensję. Poza tym to jeszcze dwa tygodnie, w czasie których w Czekoladziarni wiele może się zdarzyć, a ona wiele zarobić. Przyzwyczaiła się do faktu, że prywatna przedsiębiorczość to nie tylko zupełnie nieoczekiwane upadki, ale także trudne do przewidzenia wzloty. Cudowne zbiegi okoliczności prowadzące klientów z wypchanymi portfelami na ulicę Włodkowica, prosto do jej Czekoladziarni. Cudowniejsze tym bardziej, jeśli zdarzały się w czasach pandemii. Okienko do sprzedaży na wynos sprawdzało się. To ojciec wpadł na ten świetny pomysł. Sam sfinansował wymianę drzwi. Jeśli Czekoladziarnia świeciła pustkami z powodu epidemicznych restrykcji (które obwieszczano znienacka, z dnia na dzień, gdyż rząd miotał się w opanowywaniu pandemii, jakby nie był ekipą fachowców, lecz rybą wyrzuconą na brzeg), ratowało ją okienko w drzwiach. Interes nadal mógł się kręcić. Nie najlepiej, zaledwie jako tako, ale jednak.
Anita zamknęła oczy. Wolnej kobiecie komórka nie musiała zarządzać pobudki o szóstej. Anicie na przykład zarządzała dopiero o wpół do ósmej. I nie z powodu koszmarnych bankowych rekinów, ale trzech słodkich (teraz, ledwie przytomna, tak ich oceniała) chłopców, których należało albo wyekspediować do placówek edukacyjnych, albo usadzić przed komputerami, jeśli akurat uczyli się w trybie zdalnym. Pomyślała, że jest szczęściarą, i niepomna urazy mocniej przywarła do Szymona. Kiedy odsunął się od niej na swój brzeg łóżka, natychmiast podążyła za nim. Po chwili wszystko się powtórzyło. I jeszcze raz. Im bardziej on uciekał, tym bardziej ona napierała. Wreszcie Szymon wypchnął w tył pośladki, zwiększając dystans między sobą a żoną. Do przodu nie mógł się przesunąć, gdyż właśnie dotarł do krawędzi małżeńskiego łoża.
– Nie przyklejaj się, okej?
– Nie przyklejam się.
– A co robisz?
– Przytulam się, no kurde!
– To się nie przytulaj.
– Co?! – wkurzyła się na dobre.
– Jesteś okropnie spocona.
Fakt. Była. Dopiero to do niej dotarło. Poczuła na plecach zupełnie mokry podkoszulek. Wszystko przez pieprzony bank, do którego nie musiała wstawać bladym świtem, nieprzytomna, zła, załamana, bo przecież taka właśnie opuszczałaby ciepłe łóżko. Nie musiała. Tylko to się liczyło. Ściągnęła koszulkę, cisnęła ją na podłogę i zamiast do pleców Szymona przywarła policzkiem do miękkiej poduszki.
Zasnęła natychmiast, nie śniąc żadnych snów albo śniąc, ale mało ważne i zupełnie nietragiczne. Niegodne pamiętania.
Magda piła pierwszą kawę, stojąc przy tarasowym oknie, którym kończył się salon małego, uroczego domku przy ulicy Pionierskiej. Za tarasem rozciągał się niewielki ogródek, a za ogródkiem ogromny park Grabiszyński. Wciąż dziki i piękny mimo zakusów wrocławskich urzędników pragnących swego czasu zmienić tę zieloną oazę szczęśliwości w hałaśliwy lunapark. Kiedy tak zwany masterplan ujrzał światło dziennie, nie tylko Magda była bliska zawału. Na szczęście idiotyczna idea nie została wprowadzona w czyn, więc mieszkańcy Grabiszynka nadal cieszyli się życiem w sąsiedztwie miejskiej puszczy.
Główną parkową aleję wytyczoną między kolumnami starych rozłożystych dębów, o tej porze roku całkowicie pozbawionych liści, rozświetlał mdły blask elektryczności, która pewnego dnia jednak w parku nastała. I ona akurat radowała, gdyż parkowe ścieżki stały się bezpieczniejsze, a za płotem domków usytuowanych w linii parku nie panowała wyłącznie nieprzenikniona ciemność.
Widok z salonu, mimo zimy, Magda miała absolutnie cudowny, ale poranna kawa nie smakowała dobrze. Może nie najgorzej na świecie, jednak do kawy przyrządzanej w Czekoladziarni było jej daleko. Smak zależał bowiem nie tylko od ziaren, ale także od możliwości maszyny. A w kuchni Magdy nie zmieściłby się porządny ekspres, który błyszczał chromem w Czekoladziarni. Zresztą tamten kosztował tyle, co średniej klasy samochód na rynku wtórnym, więc prawdopodobnie nigdy nie byłoby jej stać na podobny zakup. Dopóki nie zajęła się kawiarnianym biznesem, nie miała pojęcia, że ekspresy do kawy mogą osiągać tak absurdalnie wysokie ceny.
Na myśl o knajpce, którą nie tak dawno temu jeszcze prowadziła, poczuła w środku miłe ciepło. Tęskniła, ale dziwnym rodzajem tęsknoty, bo niepodszytej smutkiem. Smutek czuła wtedy, kiedy odwiedzała Czekoladziarnię, a później musiała z niej wychodzić już nie jako właścicielka, ale jakoś gość. Teraz tęskniła z radością. Że Czekoladziarnia jest, że mimo wszystko jakoś sobie radzi i że pozostaje w dobrych rękach, bo przecież zarządza nią Anita. Uśmiechnęła się na myśl o przyjaciółce. Za nią także tęskniła. Obiecała sobie, że wpadnie do Czekoladziarni po dzisiejszej rundce po szpitalach. No właśnie. Powinna już wychodzić, a mimo to wciąż wpatrywała się w romantyczny krajobraz za szybą.
W świetle lampy widziała zarys wyłaniających się z porannego mroku wysokich traw ściętych przymrozkiem. Tej zimy ogródek po raz pierwszy prezentował się tak dobrze za sprawą Karoli, która wczesną jesienią przywiozła Magdzie kilkanaście donic z dorodnymi miskantami upolowanymi na przecenie w jakimś centrum ogrodniczym. Magda kręciła wtedy nosem, bo po pierwsze, przeraziło ją wkopanie tego wszystkiego, a po drugie, od nudnych traw stokroć bardziej wolała kolorowe kwiaty. Jednak Karolina z typową dla niej emfazą przekonywała, że trawy muszą być, że nie widzi innej opcji, jeśli ogród ma zachwycać również zimą.
– Przecież jak ci to wszystko zaśnie z końcem jesieni – potoczyła chudą ręką po kipiącej kolorami rabacie – zostanie wielkie nic. I na co będziesz wtedy patrzeć?
Miała rację. Bo ogród zachwycał jak cholera, a Magda codziennie podziwiała zza szyby puszyste pióropusze kołyszące się na wietrze lub strzelające prosto w niebo nieruchome kłosy pokryte migocącym szronem. Samodzielnie je wkopała, bo Karola spieszyła się do klienta, a one przyjęły się co do jednego. Pewnie za sprawą tego genialnego nawozu, który Karola również jej sprezentowała, ale Magdę i tak rozpierała duma.
Zegar z kukułką wybił siódmą, więc dopiła kawę, odstawiła kubek do zlewu, nie troszcząc się o zmywanie, a potem zamiast do polakierowanych na zielono drzwi wyjściowych skierowała się ku wąskim schodkom prowadzącym na piętro domu. To był jej rytuał, którego nigdy nie odpuszczała, choć odkąd w domu nastał Kazik, miała poważne powody, żeby zrewidować codzienny plan gry. Najpierw zajrzała do sypialni, do Pawła. Pochyliła się nad śpiącym mężczyzną i pocałowała go w ciepłe czoło poznaczone poziomymi zmarszczkami. Paweł wstawał dopiero za piętnaście minut, od razu budził Mikołaja, dawał mu śniadanie, a potem pilnował, żeby młody na czas połączył się z nauczycielem. Wcześniej odwoził go do podstawówki na Inżynierską, ale od listopada szkoła pozostawała zamknięta. Na szczęście Paweł pracował zdalnie, z domu, prowadząc księgowość dla kilkunastu mniejszych lub większych firm, w tym Czekoladziarni, więc Magda mogła spokojnie zajmować się sprzedażą, aby zrealizować plan, nie przejmując się logistyką związaną z edukacją dziecka. Niesfornego dziecka, co można było zauważyć coraz częściej. Na przykład to jego uporczywe defraudowanie reszty z dwudziestu złotych, które mu wręczała, kiedy szedł w sobotnie ranki po świeże bułki do piekarni na Odkrywców. Małe kłamstewka, którymi ją karmił, kiedy dziwiła się, że reszty tak mało. Niestety, ona również nie była bez winy, bo ostatecznie machała ręką. Z powodu przemęczenia, nagłej niechęci do uskuteczniania akcji wychowawczych lub jeszcze czegoś innego.
Miki spał w pokoju naprzeciwko, oddzielonym od sypialni Magdy i Pawła mikroskopijną łazienką ze szczytowym oknem. To znaczy powinien spać. Kiedy pchnęła drzwi, odkryła, że syn siedzi w kucki przed akwarium z Kazikiem. Włochatym pająkiem. Ptasznikiem. Sama w to nie wierzyła, ale nie zabawkowym, tylko całkiem żywym. Dostał go od kolegi z klasy, młodego hodowcy, którego rodzice musieli na głowę upaść i Magda też upadła, skoro w ogóle się na to zgodziła, skoro kupiła terrarium oraz wszystkie potrzebne pająkowi utensylia, te torfy, pęsety, spryskiwacze, kable grzewcze i termostaty. Skoro uległa pełnemu łez (udawanych przecież, szła o zakład!) spojrzeniu jedynaka. Skoro codziennie nie wrzeszczała wniebogłosy na widok Kazika wygrzewającego się w cieple emitowanym przez specjalną świetlówkę. Oraz składników jego diety, białych i tłustych, ruszających się niemrawo w plastikowych pojemnikach z dziurkami.
– Brrr. – Wzdrygnęła się, bo tego odruchu nie mogła powstrzymać na widok i ptasznika, i muszych larw.
– Co? – Mikołaj spojrzał na matkę z urazą.
Boże... Był coraz bardziej podobny do Aleksa, swojego przystojnego, zawsze doskonale ubranego ojca geja, który mieszkał na drugim końcu Wrocławia, bez ptasznika na podorędziu. Kiedy Magda wyłuszczyła Aleksowi problem, zareagował wzruszeniem ramion, stwierdzając przy tym beztrosko, że opieka nad zwierzątkiem zawsze dobrze robi dzieciom. Uczy odpowiedzialności. Pobudza empatię. Pomyślała wtedy, niesprawiedliwie i bez sensu, że wielka szkoda, iż Krystyna nie sprezentowała Aleksowi kiedyś zwierzątka. Może wtedy nie cierpiałby na poważne emocjonalne deficyty, które zamieniły ich wspólne życie w kupę gruzów. Może wtedy odważyłby się wyznać miastu i światu „jestem gejem”, co zaoszczędziłoby im wielu dramatów.
Z powodu ptasznika stała w progu pokoju swojego dziecka i bała się wejść do środka. Bez żadnej przesady.
– Nie mogę na to patrzeć – wyznała.
– Na Kazika?
– Tak.
– To nie patrz.
Niesforne dziecko? Tak o nim myślała? A może po prostu coraz bardziej bezczelny gówniarz? Powinna jakoś skomentować tę zaczepną odpowiedź, jednak z drugiej strony nie można było odmówić Mikołajowi logicznego myślenia. Nie możesz patrzeć, nie patrz. Proste. Westchnęła porażona własną bezradnością, rezygnacją lub niechęcią do wdawania się w pyskówki od rana. Sama nie wiedziała. Gdyby byli arystokratyczną rodziną z Wielkiej Brytanii, Mikołaj niechybnie trafiłby do szkoły z internatem. Lub przynajmniej zostałby czymś podobnym zaszantażowany. Z oczywistych względów nie mogła wystosować takiej groźby, a na nic innego nie miała ani pomysłu, ani siły.
– Dziadek Tadeusz mówi, że jest fajny. A dziadek się zna.
Magda zamrugała.
– Kto?
– Co „kto”?
– Kto jest fajny?
Miki przewrócił oczami.
– Kazik, no a kto?
Magda odpuściła dyskusję. Nie miała na nią czasu.
– Idę do pracy. Zjedz śniadanie.
– Dobra.
– Drugie też. W przerwie. Bez podjadania podczas lekcji. Masz siedzieć przy komputerze, a nie peregrynować po domu.
Miki całym sobą dał matce odczuć znużenie, które czuł w związku z jej nakazami.
– Dobra, mamo.
– To pa.
– Pa.
Nie pocałowała Mikołaja, bo siedział zbyt blisko akwarium z włochatą zawartością. Po prostu zamknęła za sobą drzwi.
Na dworze panował ziąb. Niebo wciąż było ciemnogranatowe, ale w powietrzu czuło się świt. Lub raczej słyszało. Od strony alei Hallera dochodziło dzwonienie pierwszych tramwajów.
Magda wsiadła do służbowego forda, odpaliła silnik, podgłośniła radio. Monika Jaworska[1] życzyła wszystkim dobrego dnia.
Przypisy