Czterdzieści 4ever - Katarzyna Kostołowska - ebook + książka

Czterdzieści 4ever ebook

Katarzyna Kostołowska

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piąty tom serii uwielbianej przez tysiące kobiet w każdym wieku!

Po czterdziestce życie nie tylko nie zwalnia, ale wręcz nabiera rozpędu. Cztery przyjaciółki z Wrocławia przekonują się o tym każdego dnia. Ich dzieci dorastają, a biznesy się rozkręcają. Wydawałoby się, że Magdy, Karoli, Aśki i Anity już nic nie zaskoczy, a jednak! W najmniej oczekiwanym momencie pojawiają się bliscy z dalekiej przeszłości oraz… włochate pająki. Jak poradzić sobie z pędzącą codziennością? Wystarczy zgromadzić wokół siebie tych, których się kocha. Co jednak, gdy kogoś z nich nagle zabraknie?

CZTERDZIEŚCI 4ever obfituje w zaskoczenia, wzruszenia i – jak zawsze u Katarzyny Kostołowskiej – inteligentny humor.

Pamiętaj, szczęśliwi czasu nie liczą. Zwłaszcza po czterdziestce!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 280

Oceny
4,5 (213 oceny)
137
55
17
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ElizaPrivate

Z braku laku…

chyba już pora zakończyć serię ...
10
Aganietaaga

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna wspaniała część serii, która znowu mnie nie zawiodła!
00
monkusia

Nie oderwiesz się od lektury

najlepsza
00
miki79

Dobrze spędzony czas

kolejny tom, super spędzony czas z przyjaciółkami.
00
ElAMaToZo

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjna książka
00

Popularność




Za­pra­sza­my na www.pu­bli­cat.pl
Pro­jekt okład­ki AGNIESZ­KA LE­NART Rera De­sign
Ilu­stra­cje na okład­ce© ma­ri­sa­__/Ado­be Stock
Ko­or­dy­na­cja pro­jek­tuALEK­SAN­DRA CHY­TROŃ-KO­CHA­NIEC
Re­dak­cjaALI­CJA RUDZ­KA-SIECZ­KOW­SKA
Ko­rek­taIWO­NA HU­CHLA
SkładLO­REM IP­SUM – RA­DO­SŁAW FIE­DO­SI­CHIN
Po­lish edi­tion © Ka­ta­rzy­na Ko­sto­łow­ska, Pu­bli­cat S.A. MMXXII (wy­da­nie elek­tro­nicz­ne)
Wy­ko­rzy­sty­wa­nie e-bo­oka nie­zgod­ne z re­gu­la­mi­nem dys­try­bu­to­ra, w tym nie­le­gal­ne jego ko­pio­wa­nie i roz­po­wszech­nia­nie, jest za­bro­nio­ne.
All ri­ghts re­se­rved.
ISBN 978-83-271-6273-1
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.
jest zna­kiem to­wa­ro­wym Pu­bli­cat S.A.
PU­BLI­CAT S.A.
61-003 Po­znań, ul. Chle­bo­wa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: of­fi­ce@pu­bli­cat.pl, www.pu­bli­cat.pl
Od­dział we Wro­cła­wiu 50-010 Wro­cław, ul. Pod­wa­le 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: ksia­zni­ca@pu­bli­cat.pl

Dla Mo­ni­ki. Gdzie­kol­wiek je­steś.

Oso­by:

Ani­ta, Aśka, Ka­ro­la, Mag­da

i inni (w ko­lej­no­ści al­fa­be­tycz­nej):

Adam – part­ner Ka­ro­li

Aleks – były mąż Mag­dy

Ba­loo – la­bra­dor, pies Ka­ro­li

Bej­bi – kun­del, pies Ada­ma

Ga­weł – były szef Ka­ro­li

Gu­zik – kun­del, pies Ka­ro­li

Ja­nusz – oj­ciec Ani­ty

Jul­ka – cór­ka To­ma­sza

Kin­ga – cór­ka Ada­ma

Kon­rad – były mąż Aśki

Kor­dian – syn Ani­ty

Kry­sty­na – mat­ka Alek­sa, part­ner­ka Ja­nu­sza

Ma­ciej – part­ner Alek­sa

Mal­wi­na – mat­ka Kin­gi

Mar­ce­li­na – bar­man­ka

Ma­ry­sia – cór­ka Pa­wła

Mi­ko­łaj – syn Mag­dy

Mi­łosz – syn Ani­ty

Pa­weł – part­ner Mag­dy

Re­gi­na – mat­ka To­ma­sza

Szy­mek ju­nior – syn Ani­ty

Szy­mon se­nior – mąż Ani­ty

Ta­de­usz – part­ner Zosi, mat­ki Mag­dy

To­masz – part­ner Aśki

Wal­de­mar Ka­nia – oj­ciec Mag­dy

Zo­sia – mat­ka Mag­dy

oraz go­ścin­nie: pan Mi­rek – mi­ło­śnik cze­ko­la­do­wych pra­lin

Zima 2020/2021

Gru­dzień

Cy­fry sa­mo­wol­nie ska­ka­ły po exce­low­skich ar­ku­szach, za nic nie da­jąc się opa­no­wać. Umiesz­cza­nie ich w od­po­wied­nim miej­scu czy na wła­ści­wej po­zy­cji nie po­ma­ga­ło, bo cy­fry żyły wła­snym ży­ciem, od­da­jąc się nie­zro­zu­mia­łe­mu sza­le­ństwu. Spra­wia­ły wra­że­nie roz­ba­wio­nych albo pi­ja­nych, co prze­cież było nie­mo­żli­we. To mo­gły być one, zło­śli­we be­stie, ale mógł to też być błąd sys­te­mu. Mu­siał być. Cy­fry nie są in­te­li­gent­ne, no­wo­cze­sne tech­no­lo­gie by­wa­ją.

Re­set kom­pu­te­ra ni­cze­go nie zmie­nił, a fa­cet z po­mo­cy tech­nicz­nej jak­by na zło­ść nie od­bie­rał te­le­fo­nu. Ani­ta trza­snęła słu­chaw­ką o wi­de­łki. Słu­chaw­ka? Wi­de­łki? Przed­po­to­po­wy te­le­fon sta­cjo­nar­ny? W tych cza­sach? Boże!

Po­ci­ła się na ob­ro­to­wym krze­śle, bo ra­port już daw­no po­wi­nien być go­to­wy. Strasz­ny szef cze­kał. Re­kin. Zaj­mo­wał ga­bi­net pi­ętro wy­żej i wci­ąż jesz­cze cza­ił się wła­śnie tam, ale już go przy so­bie czu­ła, już go wi­dzia­ła. Drga­jące ze zło­ści re­ki­nie szczęki, lo­do­wa­to zim­ne spoj­rze­nie ża­rła­cza bia­łe­go. Błysz­czącą jak jego przy­li­za­na grzyw­ka gra­na­to­wą ma­ry­nar­kę i je­dwab­ną po­szet­kę z wy­ha­fto­wa­nym na za­mó­wie­nie logo ban­ku. W to, ja­kim trze­ba być idio­tą, żeby ubrać się w coś ta­kie­go, ba!, żeby w ogó­le coś ta­kie­go ku­pić za wła­sne pie­ni­ądze, nie wni­ka­ła. Ak­tu­al­nie ob­cho­dzi­ły ją cho­ler­ne cy­fry skła­da­jące się na za­da­nie do wy­ko­na­nia. Na­gra­dza­ne pre­mią, a prze­cież po­trze­bo­wa­ła świ­ątecz­nej pre­mii. W domu cze­ka­ło za dużo gąb do wy­kar­mie­nia. Je też zo­ba­czy­ła. Kła­pa­ły nie­kom­plet­nym uzębie­niem i skrze­cza­ły jak mło­de sro­ki w gnie­ździe na to­po­li wi­docz­nej zza szyb miesz­ka­nia przy alei Pra­cy. Jej trzy szczer­ba­te sro­ki i jed­na nie­szczer­ba­ta (bo Szy­mon se­nior też lu­bił po­je­ść). Daj, daj! Mu­sia­ła dać. Mu­sia­ła mieć pie­ni­ądze, by dać. A jesz­cze na­wet nie ku­pi­ła cho­in­ki. Ani bom­bek, ani świa­te­łek. Ni­cze­go!

Ude­rza­ła pal­ca­mi w kla­wi­sze, zbyt gło­śno i zbyt wście­kle, cho­ciaż zda­wa­ła so­bie spra­wę, że no­wo­cze­sny kom­pu­ter nie jest te­le­wi­zo­rem mar­ki Ru­bin, w któ­re­go obu­do­wę wy­star­czy­ło moc­niej wal­nąć, żeby ob­raz prze­stał śnie­żyć. Tak za­wsze ro­bi­ła jako dziec­ko i to dzia­ła­ło. Cy­fry nie słu­cha­ły wa­le­nia w kla­wia­tu­rę, ska­ka­ły nie po ekra­nie, nie po ta­bel­kach w Exce­lu, ale na cy­fro­wym pla­cu za­baw.

Ani­ta po­ci­ła się co­raz in­ten­syw­niej. Co­raz wy­ra­źniej też wi­dzia­ła re­ki­nie­go sze­fa. Oczy­ma wy­obra­źni, ale prze­cież... W dźwi­ęk od­ska­ku­jących kla­wi­szy na­gle wda­rł się dźwi­ęk kro­ków. Jego kro­ków, re­ki­na. Po­zna­ła po bra­ku ze­ló­wek, na któ­re po­skąpił, może dla­te­go że na ze­lów­kach nie ma sen­su tło­czyć logo. W cho­ler­nym ban­ku wy­ło­żo­no po­sadz­ki sza­ry­mi ka­fla­mi, też błysz­czący­mi, też śli­ski­mi, na któ­rych mo­żna było się za­bić i po któ­rych nie dało się prze­jść nie­po­strze­że­nie, bez zwra­ca­nia na sie­bie uwa­gi. Do­sko­na­le wie­dzia­ła, że mło­de re­ki­ny z po­ko­jów obok skru­pu­lat­nie li­czą jej wy­jścia do to­a­le­ty. Od­ha­cza­ją ka­żde z nich w ka­je­tach zdo­bio­nych ban­ko­wą gra­fi­ką, by po­tem zdać re­la­cję wiel­kie­mu re­ki­no­wi z pi­ętra wy­żej, do­kąd nie do­cho­dził stu­kot ob­ca­sów jej słu­żbo­wych czó­łe­nek, któ­re ab­so­lut­nie nie pa­so­wa­ły do jej sty­lu i któ­rych szcze­rze nie­na­wi­dzi­ła, ale któ­re mu­sia­ła tu­taj no­sić ze względu na obo­wi­ązu­jący dress code.

Sły­sza­ła re­ki­na. Już tu sze­dł. Chciał swo­je pie­przo­ne ze­sta­wie­nie. Świ­ętą ho­stię, któ­rą z ksi­ężow­skim na­masz­cze­niem stu­dio­wał do mo­men­tu, w któ­rym z re­ki­na prze­ista­czał się w czło­wie­ka. Tyl­ko że le­d­wie na chwi­lę. Bo za­raz ły­pał zim­ny­mi, nie­ru­cho­my­mi oczy­ma, uśmie­chał się i zno­wu był re­ki­nem. Bo za mie­si­ąc ze­sta­wie­nie chciał mieć jesz­cze lep­sze, mu­siał o tym po­in­for­mo­wać, mro­żąc spoj­rze­niem sto­jącą przed nim płot­kę w nie­wy­god­nych czó­łen­kach. Tak. Ani­ta wie­dzia­ła do­sko­na­le, kim tu­taj jest, co sta­no­wi. Za­le­d­wie po­zy­cję w re­ki­niej kar­cie dań. Wiel­ki re­kin po­ża­rłby ją w ca­ło­ści, mniej­sze osob­ni­ki na ra­zie tyl­ko kąsa­ły po ka­wa­łku, co nie zmie­nia­ło tra­gicz­nej sy­tu­acji, z któ­rej nie było uciecz­ki.

Więc sze­dł. I w ko­ńcu po­ja­wił się w po­ko­ju. Stru­żka potu spły­nęła z jej zgi­ętej w ko­la­nie nogi, kie­ru­jąc się ku sto­pie uwi­ęzio­nej w czó­łen­ku, w któ­rym za­częło chlu­po­tać, za­nim wiel­ki re­kin zbli­żył się do biur­ka.

Po­chy­lił się. Z przy­li­za­nej grzyw­ki od­kle­ił się ko­smyk wy­sma­ro­wa­ny wo­skiem z bry­lan­ty­ną. Wi­dzia­ła go tak bli­sko, tuż przed sze­ro­ko otwar­ty­mi oczy­ma. Na ko­ńcu ko­smy­ka ko­ły­sa­ła się bia­ła dro­bin­ka. Łu­pież, choć nie, w jego przy­pad­ku to nie­mo­żli­we, więc ra­czej biu­ro­wy kurz. Nie­wa­żne, bo tak samo obrzy­dli­we. Ale o tym nie my­śla­ła, za to jesz­cze sze­rzej otwie­ra­ła oczy. Z prze­ra­że­nia wy­wo­ła­ne­go obec­no­ścią re­ki­na. Czu­ła, że za­raz na­stąpi nie­szczęście. Praw­dzi­we, nie­od­wra­cal­ne, jak na woj­nie. Dzi­ki strach ści­snął jej pier­si. Zna­ro­wio­ne cy­fry fi­ka­ły ko­zio­łki po ca­łym ekra­nie, nie zwra­ca­jąc naj­mniej­szej uwa­gi na nią, na jej stan psy­chicz­ny, stan naj­wy­ższe­go na­pi­ęcia. Kie­dy re­kin zer­k­nął na mo­ni­tor, dro­bin­ka z ko­smy­ka spa­dła. Nie spa­dła na­gle czy w mgnie­niu prze­ra­żo­ne­go oka. Ona spa­da­ła w nie­sko­ńczo­no­ść. Ani­ta wi­dzia­ła, jak wi­ru­je w po­wie­trzu tuż przed ekra­nem z dia­bel­ski­mi cy­fra­mi.

„On mnie za­bi­je”, po­my­śla­ła.

I nie my­li­ła się. Re­ki­nie szczęki za­drga­ły, bły­snęły zęby, chy­ba na­wet ze trzy rzędy zębów, je­śli nie pięć. Wy­ci­ągnęły się ku niej nie ręce, lecz płe­twy uzbro­jo­ne w że­la­zne haki.

„Umrę za­raz. O Boże!”

Haki już pra­wie do­si­ęga­ły jej szyi.

– Nie! Nie! Nie!

– Ani­ta!

Otwo­rzy­ła oczy, bo za­bo­la­ło ją bio­dro. Le­ża­ła w swo­im wy­god­nym łó­żku sto­jącym nie na śli­skich ka­fel­kach, ale na drew­nia­nej podło­dze miesz­ka­nia przy alei Pra­cy. W po­ście­li zbyt moc­no pach­nącej pły­nem do płu­ka­nia, któ­re­go jako nie­fra­so­bli­wa pani domu zwy­kła nad­uży­wać, obok uko­cha­ne­go czło­wie­ka gar­dzące­go gar­ni­tu­ra­mi oraz bry­lan­ty­na­mi. Któ­ry był cały, zdro­wy i da­jący po­czu­cie bez­pie­cze­ństwa. Choć jako kre­dy­to­bior­ca fran­ko­wy z ban­kiem miał aż na­zbyt wie­le wspól­ne­go.

– Co ty wy­pra­wiasz? – wy­mam­ro­tał Szy­mon. Ro­ze­źlo­ny, za to praw­dzi­wy, cie­pły, nie­po­dob­ny do re­ki­na, tyl­ko do mło­de­go boga. Nie wi­dzia­ła wy­ra­źnie, wła­ści­wie wca­le nie wi­dzia­ła, bo ro­le­ty były wci­ąż opusz­czo­ne i w po­ko­ju pa­no­wał mrok, jed­nak wie­dzia­ła, że mąż jest w zu­pe­łnie bo­ski spo­sób pi­ęk­ny.

– Je­zu­sie! – jęk­nęła.

To było dziw­ne. Bo wiel­ka, nie­mal obez­wład­nia­jąca ulga, że tam­to było snem, łączy­ła się z roz­cza­ro­wa­niem. Nie na­stąpił cud, rze­czy­wi­sto­ść wca­le się od wczo­raj nie zmie­ni­ła. Na­dal wio­dła to samo, trud­ne ży­cie, na­dal mia­ła te same, ca­łkiem re­al­ne, prze­ra­ża­jące kło­po­ty.

– Co? – do­py­ty­wał Szy­mon.

Nie chcia­ła mu ro­bić przy­kro­ści. Nie ko­muś, kto aku­rat sta­no­wił naj­lep­szy ele­ment tej upior­nej rze­czy­wi­sto­ści.

– Nie uwie­rzysz, co mi się śni­ło. Wy­obraź so­bie, że...

– Ani­ta, bła­gam cię! – Głos Szy­mo­na brzmiał brzyd­ko, cho­ciaż sam Szy­mon był pi­ęk­ny. – Chy­ba nie za­mie­rzasz opo­wia­dać mi te­raz snów?! Chcę się wy­spać, je­śli po­zwo­lisz.

Fakt, opo­wia­da­nie snów lub ra­czej słu­cha­nie opo­wie­ści o czy­ichś snach było za­jęciem ja­ło­wym oraz nud­nym, ale i tak po­czu­ła się ura­żo­na. Bo po­trze­bo­wa­ła zwie­rzyć mu się i ze stra­chów, i z ulgi. Bo mąż mó­głby wie­dzieć lub przy­naj­mniej uda­wać, że chce wie­dzieć, z czym żona zma­ga się co noc. Ja­kie kosz­ma­ry ją prze­śla­du­ją. Ja­kiej tra­ge­dii unik­nęła z po­wo­du ko­cha­nej Mag­dy, któ­ra szczęśli­wym tra­fem i w prze­ci­wie­ństwie do Ani­ty uwiel­bia­ła kor­po­kli­ma­ty, kor­posz­czu­ry oraz kor­po­re­ki­ny. Któ­ra na wła­sne ży­cze­nie ode­szła z dwu­oso­bo­wej spó­łki do kon­cer­nu me­dycz­ne­go z ame­ry­ka­ńskim ka­pi­ta­łem, opusz­cza­jąc przy­tul­ną Cze­ko­la­dziar­nię dla krwio­żer­cze­go kor­po­wy­ści­gu ja­wi­ące­go się Ani­cie jako ży­cio­wy dra­mat. Tym sa­mym oszczędzi­ła przy­ja­ció­łce upior­nej ko­niecz­no­ści za­ra­bia­nia na eta­cie.

Była więc ura­żo­na, ale ta­kże szczęśli­wa. Bo kosz­mar oka­zał się tyl­ko snem, ni­czym wi­ęcej. Przy­lgnęła do męża. Po­chra­py­wał, jed­nak nie zwró­ci­ła na to uwa­gi, choć zwy­kle tego nie­na­wi­dzi­ła (jesz­cze bar­dziej niż słu­cha­nia czy­ichś snów), zwłasz­cza wte­dy, kie­dy nad ra­nem usi­ło­wa­ła wy­rwać nocy jesz­cze kil­ka chwil od­po­czyn­ku. Ale nie tym ra­zem. Tym ra­zem nie po­często­wa­ła Szy­mo­na bru­tal­nym kuk­sa­ńcem w bok, po­nie­waż prze­pe­łnia­ło ją szczęście, że sen to sen, a jawa to jawa. Ran­kiem nie szła do ban­ku, ale do swo­jej Cze­ko­la­dziar­ni. Wol­na ko­bie­ta. Bez sze­fa, bez cyfr, bez pla­nów do wy­ko­na­nia i ze­sta­wień do oka­za­nia. Bez pre­mii też, ale ten szcze­gół sta­ran­nie po­mi­ja­ła. Na cho­in­kę i bomb­ki wy­star­czy. Na wi­gi­lij­ną ko­la­cję rów­nież. Zresz­tą Szy­mon ta­kże przy­no­si do domu pen­sję. Poza tym to jesz­cze dwa ty­go­dnie, w cza­sie któ­rych w Cze­ko­la­dziar­ni wie­le może się zda­rzyć, a ona wie­le za­ro­bić. Przy­zwy­cza­iła się do fak­tu, że pry­wat­na przed­si­ębior­czo­ść to nie tyl­ko zu­pe­łnie nie­ocze­ki­wa­ne upad­ki, ale ta­kże trud­ne do prze­wi­dze­nia wzlo­ty. Cu­dow­ne zbie­gi oko­licz­no­ści pro­wa­dzące klien­tów z wy­pcha­ny­mi port­fe­la­mi na uli­cę Włod­ko­wi­ca, pro­sto do jej Cze­ko­la­dziar­ni. Cu­dow­niej­sze tym bar­dziej, je­śli zda­rza­ły się w cza­sach pan­de­mii. Okien­ko do sprze­da­ży na wy­nos spraw­dza­ło się. To oj­ciec wpa­dł na ten świet­ny po­my­sł. Sam sfi­nan­so­wał wy­mia­nę drzwi. Je­śli Cze­ko­la­dziar­nia świe­ci­ła pust­ka­mi z po­wo­du epi­de­micz­nych re­stryk­cji (któ­re ob­wiesz­cza­no znie­nac­ka, z dnia na dzień, gdyż rząd mio­tał się w opa­no­wy­wa­niu pan­de­mii, jak­by nie był eki­pą fa­chow­ców, lecz rybą wy­rzu­co­ną na brzeg), ra­to­wa­ło ją okien­ko w drzwiach. In­te­res na­dal mógł się kręcić. Nie naj­le­piej, za­le­d­wie jako tako, ale jed­nak.

Ani­ta za­mknęła oczy. Wol­nej ko­bie­cie ko­mór­ka nie mu­sia­ła za­rządzać po­bud­ki o szó­stej. Ani­cie na przy­kład za­rządza­ła do­pie­ro o wpół do ósmej. I nie z po­wo­du kosz­mar­nych ban­ko­wych re­ki­nów, ale trzech słod­kich (te­raz, le­d­wie przy­tom­na, tak ich oce­nia­ła) chłop­ców, któ­rych na­le­ża­ło albo wy­eks­pe­dio­wać do pla­có­wek edu­ka­cyj­nych, albo usa­dzić przed kom­pu­te­ra­mi, je­śli aku­rat uczy­li się w try­bie zdal­nym. Po­my­śla­ła, że jest szczęścia­rą, i nie­po­mna ura­zy moc­niej przy­wa­rła do Szy­mo­na. Kie­dy od­su­nął się od niej na swój brzeg łó­żka, na­tych­miast podąży­ła za nim. Po chwi­li wszyst­ko się po­wtó­rzy­ło. I jesz­cze raz. Im bar­dziej on ucie­kał, tym bar­dziej ona na­pie­ra­ła. Wresz­cie Szy­mon wy­pchnął w tył po­ślad­ki, zwi­ęk­sza­jąc dy­stans mi­ędzy sobą a żoną. Do przo­du nie mógł się prze­su­nąć, gdyż wła­śnie do­ta­rł do kra­wędzi ma­łże­ńskie­go łoża.

– Nie przy­kle­jaj się, okej?

– Nie przy­kle­jam się.

– A co ro­bisz?

– Przy­tu­lam się, no kur­de!

– To się nie przy­tu­laj.

– Co?! – wku­rzy­ła się na do­bre.

– Je­steś okrop­nie spo­co­na.

Fakt. Była. Do­pie­ro to do niej do­ta­rło. Po­czu­ła na ple­cach zu­pe­łnie mo­kry pod­ko­szu­lek. Wszyst­ko przez pie­przo­ny bank, do któ­re­go nie mu­sia­ła wsta­wać bla­dym świ­tem, nie­przy­tom­na, zła, za­ła­ma­na, bo prze­cież taka wła­śnie opusz­cza­ła­by cie­płe łó­żko. Nie mu­sia­ła. Tyl­ko to się li­czy­ło. Ści­ągnęła ko­szul­kę, ci­snęła ją na podło­gę i za­miast do ple­ców Szy­mo­na przy­wa­rła po­licz­kiem do mi­ęk­kiej po­dusz­ki.

Za­snęła na­tych­miast, nie śni­ąc żad­nych snów albo śni­ąc, ale mało wa­żne i zu­pe­łnie nie­tra­gicz­ne. Nie­god­ne pa­mi­ęta­nia.

Mag­da piła pierw­szą kawę, sto­jąc przy ta­ra­so­wym oknie, któ­rym ko­ńczył się sa­lon ma­łe­go, uro­cze­go dom­ku przy uli­cy Pio­nier­skiej. Za ta­ra­sem roz­ci­ągał się nie­wiel­ki ogró­dek, a za ogród­kiem ogrom­ny park Gra­bi­szy­ński. Wci­ąż dzi­ki i pi­ęk­ny mimo za­ku­sów wro­cław­skich urzęd­ni­ków pra­gnących swe­go cza­su zmie­nić tę zie­lo­ną oazę szczęśli­wo­ści w ha­ła­śli­wy lu­na­park. Kie­dy tak zwa­ny ma­ster­plan uj­rzał świa­tło dzien­nie, nie tyl­ko Mag­da była bli­ska za­wa­łu. Na szczęście idio­tycz­na idea nie zo­sta­ła wpro­wa­dzo­na w czyn, więc miesz­ka­ńcy Gra­bi­szyn­ka na­dal cie­szy­li się ży­ciem w sąsiedz­twie miej­skiej pusz­czy.

Głów­ną par­ko­wą ale­ję wy­ty­czo­ną mi­ędzy ko­lum­na­mi sta­rych roz­ło­ży­stych dębów, o tej po­rze roku ca­łko­wi­cie po­zba­wio­nych li­ści, roz­świe­tlał mdły blask elek­trycz­no­ści, któ­ra pew­ne­go dnia jed­nak w par­ku na­sta­ła. I ona aku­rat ra­do­wa­ła, gdyż par­ko­we ście­żki sta­ły się bez­piecz­niej­sze, a za pło­tem dom­ków usy­tu­owa­nych w li­nii par­ku nie pa­no­wa­ła wy­łącz­nie nie­prze­nik­nio­na ciem­no­ść.

Wi­dok z sa­lo­nu, mimo zimy, Mag­da mia­ła ab­so­lut­nie cu­dow­ny, ale po­ran­na kawa nie sma­ko­wa­ła do­brze. Może nie naj­go­rzej na świe­cie, jed­nak do kawy przy­rządza­nej w Cze­ko­la­dziar­ni było jej da­le­ko. Smak za­le­żał bo­wiem nie tyl­ko od zia­ren, ale ta­kże od mo­żli­wo­ści ma­szy­ny. A w kuch­ni Mag­dy nie zmie­ści­łby się po­rząd­ny eks­pres, któ­ry błysz­czał chro­mem w Cze­ko­la­dziar­ni. Zresz­tą tam­ten kosz­to­wał tyle, co śred­niej kla­sy sa­mo­chód na ryn­ku wtór­nym, więc praw­do­po­dob­nie ni­g­dy nie by­ło­by jej stać na po­dob­ny za­kup. Do­pó­ki nie za­jęła się ka­wiar­nia­nym biz­ne­sem, nie mia­ła po­jęcia, że eks­pre­sy do kawy mogą osi­ągać tak ab­sur­dal­nie wy­so­kie ceny.

Na myśl o knajp­ce, któ­rą nie tak daw­no temu jesz­cze pro­wa­dzi­ła, po­czu­ła w środ­ku miłe cie­pło. Tęsk­ni­ła, ale dziw­nym ro­dza­jem tęsk­no­ty, bo nie­pod­szy­tej smut­kiem. Smu­tek czu­ła wte­dy, kie­dy od­wie­dza­ła Cze­ko­la­dziar­nię, a pó­źniej mu­sia­ła z niej wy­cho­dzić już nie jako wła­ści­ciel­ka, ale ja­koś gość. Te­raz tęsk­ni­ła z ra­do­ścią. Że Cze­ko­la­dziar­nia jest, że mimo wszyst­ko ja­koś so­bie ra­dzi i że po­zo­sta­je w do­brych rękach, bo prze­cież za­rządza nią Ani­ta. Uśmiech­nęła się na myśl o przy­ja­ció­łce. Za nią ta­kże tęsk­ni­ła. Obie­ca­ła so­bie, że wpad­nie do Cze­ko­la­dziar­ni po dzi­siej­szej rund­ce po szpi­ta­lach. No wła­śnie. Po­win­na już wy­cho­dzić, a mimo to wci­ąż wpa­try­wa­ła się w ro­man­tycz­ny kra­jo­braz za szy­bą.

W świe­tle lam­py wi­dzia­ła za­rys wy­ła­nia­jących się z po­ran­ne­go mro­ku wy­so­kich traw ści­ętych przy­mroz­kiem. Tej zimy ogró­dek po raz pierw­szy pre­zen­to­wał się tak do­brze za spra­wą Ka­ro­li, któ­ra wcze­sną je­sie­nią przy­wio­zła Mag­dzie kil­ka­na­ście do­nic z do­rod­ny­mi mi­skan­ta­mi upo­lo­wa­ny­mi na prze­ce­nie w ja­ki­mś cen­trum ogrod­ni­czym. Mag­da kręci­ła wte­dy no­sem, bo po pierw­sze, prze­ra­zi­ło ją wko­pa­nie tego wszyst­kie­go, a po dru­gie, od nud­nych traw sto­kroć bar­dziej wo­la­ła ko­lo­ro­we kwia­ty. Jed­nak Ka­ro­li­na z ty­po­wą dla niej em­fa­zą prze­ko­ny­wa­ła, że tra­wy mu­szą być, że nie wi­dzi in­nej opcji, je­śli ogród ma za­chwy­cać rów­nież zimą.

– Prze­cież jak ci to wszyst­ko za­śnie z ko­ńcem je­sie­ni – po­to­czy­ła chu­dą ręką po ki­pi­ącej ko­lo­ra­mi ra­ba­cie – zo­sta­nie wiel­kie nic. I na co będziesz wte­dy pa­trzeć?

Mia­ła ra­cję. Bo ogród za­chwy­cał jak cho­le­ra, a Mag­da co­dzien­nie po­dzi­wia­ła zza szy­by pu­szy­ste pió­ro­pu­sze ko­ły­szące się na wie­trze lub strze­la­jące pro­sto w nie­bo nie­ru­cho­me kło­sy po­kry­te mi­go­cącym szro­nem. Sa­mo­dziel­nie je wko­pa­ła, bo Ka­ro­la spie­szy­ła się do klien­ta, a one przy­jęły się co do jed­ne­go. Pew­nie za spra­wą tego ge­nial­ne­go na­wo­zu, któ­ry Ka­ro­la rów­nież jej spre­zen­to­wa­ła, ale Mag­dę i tak roz­pie­ra­ła duma.

Ze­gar z ku­ku­łką wy­bił siód­mą, więc do­pi­ła kawę, od­sta­wi­ła ku­bek do zle­wu, nie trosz­cząc się o zmy­wa­nie, a po­tem za­miast do po­la­kie­ro­wa­nych na zie­lo­no drzwi wy­jścio­wych skie­ro­wa­ła się ku wąskim schod­kom pro­wa­dzącym na pi­ętro domu. To był jej ry­tu­ał, któ­re­go ni­g­dy nie od­pusz­cza­ła, choć od­kąd w domu na­stał Ka­zik, mia­ła po­wa­żne po­wo­dy, żeby zre­wi­do­wać co­dzien­ny plan gry. Naj­pierw zaj­rza­ła do sy­pial­ni, do Pa­wła. Po­chy­li­ła się nad śpi­ącym mężczy­zną i po­ca­ło­wa­ła go w cie­płe czo­ło po­zna­czo­ne po­zio­my­mi zmarszcz­ka­mi. Pa­weł wsta­wał do­pie­ro za pi­ęt­na­ście mi­nut, od razu bu­dził Mi­ko­ła­ja, da­wał mu śnia­da­nie, a po­tem pil­no­wał, żeby mło­dy na czas po­łączył się z na­uczy­cie­lem. Wcze­śniej od­wo­ził go do pod­sta­wów­ki na In­ży­nier­ską, ale od li­sto­pa­da szko­ła po­zo­sta­wa­ła za­mkni­ęta. Na szczęście Pa­weł pra­co­wał zdal­nie, z domu, pro­wa­dząc ksi­ęgo­wo­ść dla kil­ku­na­stu mniej­szych lub wi­ęk­szych firm, w tym Cze­ko­la­dziar­ni, więc Mag­da mo­gła spo­koj­nie zaj­mo­wać się sprze­da­żą, aby zre­ali­zo­wać plan, nie przej­mu­jąc się lo­gi­sty­ką zwi­ąza­ną z edu­ka­cją dziec­ka. Nie­sfor­ne­go dziec­ka, co mo­żna było za­uwa­żyć co­raz częściej. Na przy­kład to jego upo­rczy­we de­frau­do­wa­nie resz­ty z dwu­dzie­stu zło­tych, któ­re mu wręcza­ła, kie­dy sze­dł w so­bot­nie ran­ki po świe­że bu­łki do pie­kar­ni na Od­kryw­ców. Małe kłam­stew­ka, któ­ry­mi ją kar­mił, kie­dy dzi­wi­ła się, że resz­ty tak mało. Nie­ste­ty, ona rów­nież nie była bez winy, bo osta­tecz­nie ma­cha­ła ręką. Z po­wo­du prze­męcze­nia, na­głej nie­chęci do usku­tecz­nia­nia ak­cji wy­cho­waw­czych lub jesz­cze cze­goś in­ne­go.

Miki spał w po­ko­ju na­prze­ciw­ko, od­dzie­lo­nym od sy­pial­ni Mag­dy i Pa­wła mi­kro­sko­pij­ną ła­zien­ką ze szczy­to­wym oknem. To zna­czy po­wi­nien spać. Kie­dy pchnęła drzwi, od­kry­ła, że syn sie­dzi w kuc­ki przed akwa­rium z Ka­zi­kiem. Wło­cha­tym pa­jąkiem. Ptasz­ni­kiem. Sama w to nie wie­rzy­ła, ale nie za­baw­ko­wym, tyl­ko ca­łkiem ży­wym. Do­stał go od ko­le­gi z kla­sy, mło­de­go ho­dow­cy, któ­re­go ro­dzi­ce mu­sie­li na gło­wę upa­ść i Mag­da też upa­dła, sko­ro w ogó­le się na to zgo­dzi­ła, sko­ro ku­pi­ła ter­ra­rium oraz wszyst­kie po­trzeb­ne pa­jąko­wi uten­sy­lia, te tor­fy, pęse­ty, spry­ski­wa­cze, ka­ble grzew­cze i ter­mo­sta­ty. Sko­ro ule­gła pe­łne­mu łez (uda­wa­nych prze­cież, szła o za­kład!) spoj­rze­niu je­dy­na­ka. Sko­ro co­dzien­nie nie wrzesz­cza­ła wnie­bo­gło­sy na wi­dok Ka­zi­ka wy­grze­wa­jące­go się w cie­ple emi­to­wa­nym przez spe­cjal­ną świe­tlów­kę. Oraz skład­ni­ków jego die­ty, bia­łych i tłu­stych, ru­sza­jących się nie­mra­wo w pla­sti­ko­wych po­jem­ni­kach z dziur­ka­mi.

– Brrr. – Wzdry­gnęła się, bo tego od­ru­chu nie mo­gła po­wstrzy­mać na wi­dok i ptasz­ni­ka, i mu­szych larw.

– Co? – Mi­ko­łaj spoj­rzał na mat­kę z ura­zą.

Boże... Był co­raz bar­dziej po­dob­ny do Alek­sa, swo­je­go przy­stoj­ne­go, za­wsze do­sko­na­le ubra­ne­go ojca geja, któ­ry miesz­kał na dru­gim ko­ńcu Wro­cła­wia, bez ptasz­ni­ka na po­do­rędziu. Kie­dy Mag­da wy­łusz­czy­ła Alek­so­wi pro­blem, za­re­ago­wał wzru­sze­niem ra­mion, stwier­dza­jąc przy tym bez­tro­sko, że opie­ka nad zwie­rząt­kiem za­wsze do­brze robi dzie­ciom. Uczy od­po­wie­dzial­no­ści. Po­bu­dza em­pa­tię. Po­my­śla­ła wte­dy, nie­spra­wie­dli­wie i bez sen­su, że wiel­ka szko­da, iż Kry­sty­na nie spre­zen­to­wa­ła Alek­so­wi kie­dyś zwie­rząt­ka. Może wte­dy nie cier­pia­łby na po­wa­żne emo­cjo­nal­ne de­fi­cy­ty, któ­re za­mie­ni­ły ich wspól­ne ży­cie w kupę gru­zów. Może wte­dy od­wa­ży­łby się wy­znać mia­stu i świa­tu „je­stem ge­jem”, co za­osz­czędzi­ło­by im wie­lu dra­ma­tów.

Z po­wo­du ptasz­ni­ka sta­ła w pro­gu po­ko­ju swo­je­go dziec­ka i bała się we­jść do środ­ka. Bez żad­nej prze­sa­dy.

– Nie mogę na to pa­trzeć – wy­zna­ła.

– Na Ka­zi­ka?

– Tak.

– To nie patrz.

Nie­sfor­ne dziec­ko? Tak o nim my­śla­ła? A może po pro­stu co­raz bar­dziej bez­czel­ny gów­niarz? Po­win­na ja­koś sko­men­to­wać tę za­czep­ną od­po­wie­dź, jed­nak z dru­giej stro­ny nie mo­żna było od­mó­wić Mi­ko­ła­jo­wi lo­gicz­ne­go my­śle­nia. Nie mo­żesz pa­trzeć, nie patrz. Pro­ste. Wes­tchnęła po­ra­żo­na wła­sną bez­rad­no­ścią, re­zy­gna­cją lub nie­chęcią do wda­wa­nia się w py­sków­ki od rana. Sama nie wie­dzia­ła. Gdy­by byli ary­sto­kra­tycz­ną ro­dzi­ną z Wiel­kiej Bry­ta­nii, Mi­ko­łaj nie­chyb­nie tra­fi­łby do szko­ły z in­ter­na­tem. Lub przy­naj­mniej zo­sta­łby czy­mś po­dob­nym za­szan­ta­żo­wa­ny. Z oczy­wi­stych względów nie mo­gła wy­sto­so­wać ta­kiej gro­źby, a na nic in­ne­go nie mia­ła ani po­my­słu, ani siły.

– Dzia­dek Ta­de­usz mówi, że jest faj­ny. A dzia­dek się zna.

Mag­da za­mru­ga­ła.

– Kto?

– Co „kto”?

– Kto jest faj­ny?

Miki prze­wró­cił ocza­mi.

– Ka­zik, no a kto?

Mag­da od­pu­ści­ła dys­ku­sję. Nie mia­ła na nią cza­su.

– Idę do pra­cy. Zjedz śnia­da­nie.

– Do­bra.

– Dru­gie też. W prze­rwie. Bez pod­ja­da­nia pod­czas lek­cji. Masz sie­dzieć przy kom­pu­te­rze, a nie pe­re­gry­no­wać po domu.

Miki ca­łym sobą dał mat­ce od­czuć znu­że­nie, któ­re czuł w zwi­ąz­ku z jej na­ka­za­mi.

– Do­bra, mamo.

– To pa.

– Pa.

Nie po­ca­ło­wa­ła Mi­ko­ła­ja, bo sie­dział zbyt bli­sko akwa­rium z wło­cha­tą za­war­to­ścią. Po pro­stu za­mknęła za sobą drzwi.

Na dwo­rze pa­no­wał ziąb. Nie­bo wci­ąż było ciem­no­gra­na­to­we, ale w po­wie­trzu czu­ło się świt. Lub ra­czej sły­sza­ło. Od stro­ny alei Hal­le­ra do­cho­dzi­ło dzwo­nie­nie pierw­szych tram­wa­jów.

Mag­da wsia­dła do słu­żbo­we­go for­da, od­pa­li­ła sil­nik, pod­gło­śni­ła ra­dio. Mo­ni­ka Ja­wor­ska[1] ży­czy­ła wszyst­kim do­bre­go dnia.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

Przy­pi­sy

[1] Mo­ni­ka Ja­wor­ska – dzien­ni­kar­ka, pre­zen­ter­ka i sze­fo­wa wro­cław­skie­go Ra­dia RAM pro­wa­dząca po­ran­ny pro­gram Dzień do­bry we Wro­cła­wiu. Zma­rła 4 stycz­nia 2022 r.