Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czterdzieste szóste urodziny? Jak to? Już?! A jednak!
W szaleństwie codzienności, nadmiarze niespodziewanych zdarzeń i kłopotów nie zauważa się upływu czasu. Tymczasem dzieci dorastają, a w stałych związkach coraz częściej zamiast gorącego seksu dostaje się kubek gorącej herbaty…
Czy Magda pogodzi się z faktem, że nagle zyskała ojca? Czy w świecie Karoli znajdzie się miejsce dla nieślubnego dziecka jej męża? Czy wspólny biznes Anity i Aśki okaże się wymarzonym sukcesem?
Życie mija szybciej, niżby się chciało. Ale czy to powód do smutku? Na pewno nie wtedy, kiedy ma się przy sobie najlepsze przyjaciółki i bliskich. Nawet jeśli ci bliscy niekoniecznie chcą usiąść przy jednym stole do niedzielnego obiadu.
Siódmy tom uwielbianej przez kobiety serii CZTERDZIEŚCI
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 275
Osoby dramatu:
Anita
Aśka
Karolina
Magda
i inni (w kolejności alfabetycznej):
Adam – mąż Karoli
Aleks – były mąż Magdy
Bejbi i Guzik – psy Karoli i Adama
Filemon – kot Karoli i Adama
Janusz – ojciec Anity
Julka – córka Tomasza
Kinga – córka Adama
Konrad – były mąż Aśki
Kordian – syn Anity
Krystyna – matka Aleksa, partnerka Janusza
Maciej – partner Aleksa
Malwina – matka Kingi
Marcelina – barmanka
Marysia – córka Pawła
Mikołaj – syn Magdy
Miłosz – syn Anity
Paweł – partner Magdy
Regina – matka Tomasza
Szymek junior – syn Anity
Szymon senior – mąż Anity
Tadeusz – partner Zosi
Tomasz – partner Aśki
Waldemar Kania – ojciec Magdy
Zosia – matka Magdy
oraz:
Baśka i Kazik – ptaszniki tygrysie
Jesień 2021 roku
Wrzesień
We Wrocławiu już pachniało końcem lata. Wilgotnym dymem, stertami rozkładających się liści, herbatą z miodem i cytryną, a przede wszystkim tęsknotą za wakacjami mającymi powrócić dopiero za rok. Ciepłe promienie coraz niżej wiszącego słońca odbijały się od murów domów, ale w cieniu drzew czuło się na skórze jesień. Wiatr niósł zapowiedź chłodów, które przychodziły nocami, a wkrótce miały opanować również dnie. Być może tak samo jak koronawirus – ten wciąż nie odpuszczał, mutując w kolejne warianty, których nazw już nikomu nie chciało się zapamiętywać. Po co, skoro za miesiąc lub dwa trzeba było zaznajamiać się z nowym nazewnictwem.
Mały, siedemdziesięciopięciometrowy domek przy ulicy Pionierskiej ze spadzistym dachem i polakierowanymi na zielono drzwiami, porośnięty z dnia na dzień coraz bardziej czerwieniejącym winobluszczem pięcioklapowym maskującym gdzieniegdzie odpadający tynk, stanowił optymistyczny widok nie tylko jesienią, ale o każdej porze roku. Przynajmniej dla jego właścicielki. Dla Magdy.
Zbliżała się właśnie do swojego ukochanego miejsca na ziemi od strony Odkrywców, idąc słoneczną stroną chodnika jeszcze porannie rozczochrana, w domowym polarowym dresie, trzymając przed sobą karton z logo Równej Babki. W zgięciu łokcia dyndała siatka z minirogalikami, jakie co sobotę kupowała w lokalnej piekarni. Ostrożnie stawiała kroki na nierównym trotuarze, bo wpatrywała się we własne kuchenne okno. Zza szyby widziała zarys sosnowych półek i poustawiane na nich naczynia w sławne bolesławieckie wzory.
Ostatnio Krystyna, jej była teściowa, a także aktualna partnerka życiowa ojca Anity, majętna pani prokurator w stanie spoczynku, zrobiła porządki na strychu swojej oszałamiającej przepychem willi przy Wiosennej i przywiozła Magdzie cały, nieco tylko przybrudzony komplet obiadowy ceramiki z Bolesławca. Właśnie tak powiedziała. „Zrobiłam porządki”. Magda pomyślała sobie wtedy, że Krystyna, choćby z racji prawniczego wykształcenia, powinna wyrażać się precyzyjniej. Bo żadnych porządków nie zrobiła, tylko poleciła zrobić wynajętej ekipie, co oczywiste. Krystynę było na to stać, to po pierwsze, a po drugie, nie sposób było sobie wyobrazić, że ta kobieta – elegancka, luksusowa, od rana do nocy z nieskazitelną fryzurą, makijażem oraz w szpilkach – wdrapuje się po stromych schodach na strych, a potem przedziera się przez kurze i pajęczyny. „Aleks nie chciał, ale wam z pewnością się przyda”, powiedziała jeszcze Krystyna. To „wam” zabrzmiało tak, jakby eksteściowa miała pretensje, że w tym słowie nie mieści się jej syn.
Cóż, Aleks rzeczywiście się nie mieścił, jednak na własne życzenie i zgodnie z własnymi preferencjami seksualnymi, które kiedyś usiłował zdusić, wmawiając sobie, że kocha kobietę, konkretnie Magdę, i poczynając z nią dziecko. Może i na swój sposób kochał, jednak nie tak, jak Magda by sobie tego winszowała. Pragnęła miłości heteroseksualnego samca. Chciała heteroseksualnego ojca dla swojego syna. Pierwsze marzenie ostatecznie udało się spełnić, bo po rozwodzie z Aleksem poznała Pawła, mężczyznę do tego stopnia doskonałego, że gdyby mogła, cofnęłaby czas tylko po to, żeby od razu wybrać właśnie jego na swego męża i ojca swego dziecka. Drugie już nie mogło się udać, bo Mikołaj miał jednego tatę i tym tatą był Aleks. Gej.
Paweł, chociaż mieszkał z nimi od lat, nigdy nie aspirował do innej roli niż partnera Magdy i opiekuna Mikołaja. Ojcem był dla swojej Marysi. To mu wystarczało, nie parł do niczego więcej, a taki układ wszystkim odpowiadał. Ściegi w patchworku biegły prosto, dzięki czemu skrawki tworzyły udaną całość. Nową rodzinę z pozostałości po jakichś innych.
Magda doszła do granic swojej posesji. Pchnęła kolanem furtkę. Ta zaprotestowała z piskiem, ale posłusznie wpuściła ją na brukowaną ścieżkę, wzdłuż której wyginały się w ostatnim tańcu, już zmęczone, już w bezładzie, ostatnie kwiaty lata. Magda nie znała nazw pochylających się nad brukiem, częściowo już uschniętych krwawników, astrów i jeżówek, ponieważ od spraw ogrodniczych miała umyślną, czyli Karolinę. Najlepszą przyjaciółkę, jedną z trzech najlepszych, projektantkę zieleni i artystkę, która pośród rozlicznych zleceń zawsze znajdowała czas na ogarnianie ogrodu Magdy. Darmowo – nigdy nie chciała żadnej gratyfikacji. Chociaż nigdy nie została jej ona zaproponowana, nie przyjęłaby takowej, była to rzecz wiadoma. Oczywista. Naturalna. Prace porządkowe przy rabatach Magdy nazywała „czynem społecznym”. „O który ten ogród aż się prosi!”, dodawała z udawanym oburzeniem, wkładając robocze rękawice w rozmiarze XS, gdyż od lat cała pozostawała w tej dziecięcej rozmiarówce. Faktycznie, nikt z mieszkańców domku przy Pionierskiej nie przejawiał zapału do pielęgnowania roślin. A może po prostu Karola wszystkich ich rozpuściła.
Zielone drzwi wejściowe nie zapiszczały, za to zahamowały w pół drogi, bo ostatnio osiadły. Tak w każdym razie twierdził Paweł, cokolwiek to znaczyło. Na stwierdzeniu tego faktu poprzestał, więc Magda znowu musiała użyć kolana.
Wreszcie znalazła się w środku. Parter domku przy Pionierskiej był jedną otwartą przestrzenią. Składał się z wnęki wejściowej, kuchni i salonu. Jedyne zamykane pomieszczenie stanowiła mała toaleta. Właściwa łazienka znajdowała się na piętrze, na które prowadziły drewniane schody wijące się przy ostatniej kuchennej szafce. Także tam, oddzielone mikroskopijnym korytarzykiem, mieściły się dwa pokoje: sypialnia Magdy i Pawła oraz pokój Mikiego. Nie było więc tego wiele, ale dla Magdy to niewiele oznaczało absolutnie wszystko.
Mikołaj siedział przy stole stojącym na wprost wejścia, kiwał nogą, którą nie sięgał z krzesła do podłogi wyłożonej sosnowymi deskami, i przeglądał komórkę, co ostatnio było jego ulubionym zajęciem.
Magda już chciała posłać w stronę syna kąśliwą uwagę, ale poniechała. Komentowanie w kółko tego samego w taki sam sposób niczego wszak nie wnosi, za to często daje rezultaty przeciwne do oczekiwanych. Pomyślała, że powinna postawić na coś innego. Na przykład na zapewnienie synowi jakichś rozwojowych rozrywek. Tyle że to nie teraz. Spieszyła się nieco, a całą kreatywność wyczerpała przy ladzie chłodniczej z ciastami w Równej Babce. Dobre dziesięć minut zastanawiała się, co wybrać.
– Gdzie Paweł? – zapytał Mikołaj, kiedy wreszcie uznał za stosowne oderwać wzrok od ekranu smartfona. – Siedziałem w łazience, a kiedy wyszedłem, już go nie było.
– Pojechał po Marysię.
Odpowiedź została przyjęta z doskonałą obojętnością, jako że chłopca dręczyło już inne pytanie.
– A co tam masz?
– Gdzie co mam? – Magda zzuła tenisówki, nie używając zajętych rąk.
Potem z ulgą odłożyła karton z logo Równej Babki na lodówkę, a rogaliki na blat.
Miki przewrócił oczami.
– Gdzie masz to, co masz w tym kartonie.
– A nie widzisz, skąd przyniosłam karton?
– Z Równej Babki.
– No właśnie. Więc co mogę w nim mieć? No, pomyśl...
Tym razem Miki westchnął w sposób, w jaki daje się znać, jak bardzo męczy indolencja rozmówcy.
– Przecież wiem, że ciasto, tylko nie wiem, jakie konkretnie – tłumaczył matce jak dziecku. – Jasnowidzem nie jestem. Bananowe czy malinowe? A może kinder bueno? To teraz lubię najbardziej.
Magdę bawiło to Mikołajowe wymądrzanie się, dlatego uśmiechała się, napełniając czajnik wodą.
– Przekonasz się po śniadaniu. Zjecie sobie z Marysią i chłopcami cioci Anity.
Syn przyjął informację z wyraźną aprobatą.
– Ciocia z chłopakami też wpadną? Fajnie.
– Chłopcy pobędą tu trochę bez cioci. Bo ciocia musi wyjść coś załatwić. My z Pawłem zresztą też. Marysia was przypilnuje, dopóki nie przyjedzie babcia. Mam nadzieję, że nie zdążysz sobie w tym czasie niczego złamać. – Magda westchnęła. Znała życie, znała też swoje dziecko, które miało skłonność do ulegania dziwnym wypadkom, jakich nie przewidziałby nawet wróżbita Maciej.
Wyjrzała przez okno na ulicę.
Paweł powinien już wrócić, jeśli wszystko miało przebiec zgodnie z planem.
– Która babcia? Babcia Krysia?
– Nie. Babcia Zosia.
Mikołaj nieznacznie zmarszczył brwi. Chociaż bardzo kochał babcię Zosię.
– Mógłby kiedyś popilnować mnie dziadek?
Magda doskonale wiedziała, że mowa o tym nowym dziadku. Nie o Tadeuszu, nie o dziadku przyszywanym (choć jak najbardziej prawdziwym), partnerze Zosi, ale tym biologicznym. O Waldemarze Kani, który objawił się znienacka i natychmiast wkradł w łaski Mikołaja. Ku udręce Zosi, bo ta wciąż nie mogła tego przełknąć. Miłosną przygodę z Waldemarem Kanią przez całe lata usiłowała wyrugować ze swojego życiorysu. Zbyt bolało ją fatalne zakończenie romansu, czemu Magda, chociaż była owocem tamtych uniesień, wcale się nie dziwiła. Tylko że skoro Kania stał się faktem, na dodatek faktem, za którym szalał Miki, należałoby się wreszcie z tym pogodzić, do cholery! Dostosować się!
Magda wolała nie roztrząsać tego tematu akurat teraz. Nie miała na to siły ani ochoty. Ani czasu.
– Myślę, że kiedyś mógłby – odparła więc, po czym zmieniła temat. – Kupiłam w piekarni twoje ulubione rogaliki. Te małe. Robimy jajecznicę?
Miki zgodził się łaskawie.
– Poproszę.
Po chwili jajka zaskwierczały na patelni, a czajnik wydał przeraźliwy świst. Magda operowała w kuchni, wykonując precyzyjne, doskonale skoordynowane ruchy, z których żaden nie był bezcelowy ani bezsensowny. Robiła takie śniadania miliony razy. Dla Mikiego i dla siebie. Później także dla Pawła. Mogłaby je robić z zamkniętymi oczami. Ale tylko tutaj, tylko w tej małej kuchni, tylko dla swojej dziwnej rodziny, której wcześniej nie brała pod uwagę. Jako tradycjonalistka pochodząca z rodziny zupełnie nietradycyjnej. Jako córka samotnej matki oraz ojca cudownie objawionego zaledwie przed miesiącami. Zdumiewającego ją za każdym razem Waldemara Kani. Zasadniczego faceta w skórzanej kurtce, wyglądającego dużo lepiej niż niejeden jej rówieśnik, na widok którego – Magda szła o zakład – wiele kobiet mocniej zaciskało uda, do którego wciąż nie potrafiła zwrócić się per „tato” i nie przewidywała, aby kiedykolwiek mogło to nastąpić. Także z powodu matki. Na przykład dlatego, żeby nie robić jej przykrości. Z powodu zwykłej lojalności.
Zalewała herbatę, kroiła rogaliki, smarowała je masłem („czy aby nie jest zjełczałe?”), rozkładała na stole sztućce i rozmyślała o tym, jak dziwnie wszystko się układa. Jak bardzo wbrew założeniom, na przekór planom, w poprzek nadziejom. Również o tym, że wszelki bunt jest pozbawiony sensu. Jeśli coś ułożyło się tak, jak się ułożyło, chodzi raczej o dostosowanie się. Wpasowanie do układanki konstruowanej przez życie, na które – tylko naiwniacy twierdzą inaczej – nie miewa się decydującego wpływu. Tak nauczyła się sądzić, co podobno przychodzi z wiekiem.
– A gdzie idziecie tak w ogóle? – zapytał Miki, kiedy postawiła przed nim talerz z jajecznicą i rogalikami posmarowanymi masłem, co do jakości którego pozbyła się podejrzeń z tej przyczyny, że innego w domu nie było. Dostosowała się. Na tym wszak wszystko polega.
– Odłóż wreszcie tę komórkę, okej? – zirytowała się nagle.
Pewnie dlatego, że w sklepie naprzeciwko piekarni mieli wszystko, także duński, klasyczny, a przede wszystkim świeży lurpak, który, wychodząc z domu, zamierzała kupić. Uświadomiła sobie przykrą prawdę, że coraz częściej zdarza jej się o czymś zapomnieć.
Na szczęście Mikołaj nie pyskował. Musiał być głodny.
– Okej, okej... – mruknął.
Telefon stuknął o drewniany blat.
– Mam nadzieję, że bez cebuli – powiedział, rozgarniając ścięte jajka.
– A co? Zamierzasz się z kimś całować?
Magda nie doczekała się riposty (wspaniale się złożyło, gdyż z pewnością okazałaby się bezczelna), natomiast Miki nie dowiedział się, dokąd matka wybiera się z Pawłem w sobotnie przedpołudnie. Bo w tym momencie otworzyły się drzwi, i to tak sprawnie, że nikt nie zgadłby, że kiedykolwiek osiadły, a do domu wszedł Paweł z córką.
– Dzień dobry, kochani!
Magda uśmiechnęła się na widok człowieka, który ostatecznie uratował jej marzenie o dobrym życiu. Który pomógł jej się jakoś dostosować. Właściwie nadal pomagał, bo proces nie został zakończony.
– Cześć! Są świeże rogaliki. Zjecie?
Paweł podszedł do stołu zaintrygowany, ale Marysia pokręciła głową, gładząc się po płaskim jak deska kilkunastoletnim brzuchu.
– Dziękuję. Zrezygnowałam z glutenu.
Paweł i Magda wymienili porozumiewawcze spojrzenia, jakie zwykle wymieniają w takich sytuacjach dorośli, zwłaszcza ci zmagający się z pewną nadwagą.
– Ach tak... – Magda zaprezentowała zmartwioną minę. – Na później są desery. Nie wiem, czy bezglutenowe, ale na pewno wegańskie.
Marysia zachowała czujność.
– Z Równej Babki?
– Tak.
– Więc chyba się skuszę.
„Cóż za ulga!”, Magda wyzłośliwiła się w duchu. Przełknęła ostatni kęs koszmarnego glutenu, którym ostatnio zaczęto straszyć nawet dzieci, po czym poderwała się z krzesła.
– Zaraz jedziemy, Paweł. Tylko się doprowadzę do jako takiego ładu.
Paweł przejechał dłonią po policzku.
– Powinienem się ogolić?
Magda zerknęła na zegar z kukułką. Czas naglił.
– Może i powinieneś, ale nie zdążysz, bo ja zajmuję łazienkę, a za kwadrans musimy wychodzić – odparła już ze schodów prowadzących na piętro.