Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość… Może uskrzydlać, może też przynosić ból. Czasem za nią tęsknisz, czasem nie dostrzegasz, że masz ją na wyciągnięcie ręki. Bez niej jesteś jak roślina bez wody.
Czterdziestoletnia Teresa jest świeżo po rozwodzie, młodziutka Ola zmaga się z samotnym macierzyństwem, dojrzały Julian chciałby wreszcie być sobą. Wszyscy coś stracili, czegoś się boją i kogoś kochają. Są w różnym wieku, mają różny bagaż doświadczeń, a ich życiowe ścieżki przecinają się właśnie tu, w ogrodzie działkowym „Morele” – najpiękniejszym miejscu na ziemi. Czy odnajdą spełnienie, którego pragną? I co tak naprawdę okaże się tym spełnieniem?
Tam, gdzie kwitnie miłość to drugi tom serii ROD „Morele”. Niosąca nadzieję opowieść o kochaniu, cierpieniu oraz inności, ale także o tym, co ludzie mogą sobie wzajemnie odebrać albo dać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 277
Tacie
Biuro Zarządu Rodzinnego Ogrodu Działkowego „Morele”:
Janina Skórka – Prezes Zarządu
Mariola Mańka – Wiceprezes Zarządu
Patryk Koc – Skarbnik
Teresa Waszkiewicz – Sekretarz
Gospodarz ROD: Marcin Kowalski
Do: mira.x
Dw:
Temat: ???
Od: bigdaddy
Okej, Mira. Dość. Dostałem nauczkę. Już wiem, co straciłem i bez czego nie potrafię żyć. Pakuj walizki i wracaj do Wrocławia. Albo ja przeprowadzę się do Warszawy – szepnij słowo, a rzucę wszystko. Byle znowu być razem. Jestem głupi jak but. Nie, źle. Byłem głupi. Bo już nie jestem, uwierz. Wszystko naprawię. Już nigdy nie poczujesz, że jesteś mi obojętna. Jak to mówiłaś? Że traktuję Cię jak mebel? Tyle że nie mogę bez tego mebla żyć, spać i jeść, a tego chyba Ikea nie daje w bonusie. :)
Proszę Cię, nie wygłupiaj się. Przyjechać po Ciebie? Mógłbym choćby jutro, jeśli Ci pasuje. Kiedyś włóczyliśmy się razem po Warszawie, pamiętasz? Moglibyśmy znowu zajrzeć do wszystkich tych miejsc, które tak nam się podobały. Daj znać. Czekam.
Końcówka maja
Uwaga, Działkowcy! Ciepła i wilgotna wiosna przyniosła plagę ślimaków bezskorupowych, z którymi od wielu dni toczymy nierówną walkę. Jak wiadomo, najskuteczniejszymi, a przy tym najszybciej działającymi środkami zwalczającymi ślimaki są środki chemiczne oferowane w sklepach ogrodniczych. Niestety, preparaty te szkodzą naturalnym sprzymierzeńcom człowieka w walce ze ślimakami. Jeże, jaszczurki, ropuchy czy ptaki żywiące się szkodnikami po spożyciu środka chemicznego lub zatrutego nim ślimaka umierają w męczarniach. Zarząd ROD „Morele” ostrzega i uprzejmie prosi o wzięcie tego faktu pod uwagę. Pamiętajmy, że ogrody działkowe to bioróżnorodność. Otoczmy troską naszych braci mniejszych.
Doroczny przegląd działek
– Musimy regularnie zapełniać tablicę takimi przydatnymi treściami. – Janina Skórka wcisnęła w przybrudzony korek ostatnią pinezkę, zatrzasnęła szklaną pokrywę i zamknęła ją na klucz. – No! – Cofnęła się o krok, by ocenić, jak ogłoszenie prezentuje się pomiędzy innymi kartkami z tekstami uchwał Krajowej Rady Polskiego Związku Działkowców.
Kiedy przekrzywiła głowę, zatrząsł się jej kok, jasnoróżowy za sprawą płukanki do włosów. Cała pani prezes była na różowo, jak to zwykle ona. Cukierkoworóżowy dres, ciemnoróżowe tipsy, nawet różowe tenisówki, a teraz także intensywnie różowy rumieniec na policzkach. Zdyszała się w trakcie gospodarskiej wizytacji „Moreli”, podczas której zarząd dokonywał corocznego przeglądu działek w celu uruchomienia procedury wypowiedzenia umowy dzierżawy działkowej tym z działkowców, którzy skandalicznie zaniedbywali swój kawałek ziemi. Procedura zaczynała się od wysłania stosownego upomnienia, a kończyła awanturą urządzaną przez upominanych w biurze zarządu, które mieściło się w różowym (wybór Janiny) Domu Działkowca, ewentualnie, w przypadku wyjątkowo popędliwych awanturników, w Sądzie Rejonowym dla Wrocławia-Fabrycznej.
– Szkoda tylko, że tego, co wywieszamy na tablicy, nikt nie czyta – ośmieliła się zauważyć Mariola Mańka.
Ta skromna kobieta zazwyczaj nie wyrażała własnego zdania, jakby wychodziła z założenia, że nikogo ono nie obchodzi.
– No i co z tego, że nie czytają? – odparła Janina. Raczej bez emocji, bo w rzeczy samej nie interesowało jej zdanie Marioli. Mariola miała czuwać nad przestrzeganiem związkowego prawa i skrupulatnie, bez dyskusji wypełniać polecenia pani prezes. Proste.
– Chodzi o to, żeby sprawiać wrażenie, że się tu pracuje. Rozumiecie? W „Morelach” się dzieje! Ma się ciągle i nieustannie dziać! W każdym razie my działamy i nikt nie może mieć pretensji, że nie. A jeśli ktoś nie czyta? – Wzruszyła okrągłymi ramionami. – Jego strata. Dobra. Ile jeszcze działek nam zostało?
– Jeszcze cała alejka od strony parku – odparła Teresa Waszkiewicz.
Pani sekretarz miała na sobie jedwabną sukienkę w czerwone groszki, na ramionach granatowy pulowerek, na ustach ciemnowiśniowy błyszczyk, a na nosie okulary w grubej oprawce od modnego wrocławskiego optyka, przez co wyglądała nie jak polska działkowiczka, ale jak francuska gwiazda filmowa. Choć nie, Francuzki, w przeciwieństwie do Teresy, nie przesadzają z makijażem, nawet aktorki.
– Chodźmy już – mruknął Patryk Koc, bardziej różowy od Janiny i jeszcze mocniej zdyszany. Nie lubił ani spacerów, ani przeglądów działek, ani awantur w Domu Działkowca. Przede wszystkim jednak nie lubił marnować czasu, a miał jeszcze do podliczenia wpłaty od działkowców z całego miesiąca.
Poszli. Wyglądali razem przedziwnie, czego być może żaden z działkowców „Moreli” nie skomentowałby ani słowem, gdyby nie chodziło o władzę. Zasadniczo władza działkowcom się nie podobała, nigdy i żadna, chociaż sami ją wybierali na walnych zebraniach, popierając tego lub tamtego kandydata. Dlatego przemarszowi Janiny, Marioli, Teresy i Patryka towarzyszyły niepochlebne komentarze wypowiadane spod altan i znad szpadli, złośliwe uśmieszki, czasem nawet pogardliwe splunięcia. Na pociechę członkowie zarządu mieli ogrodowych lizusów, wszystkie te „dzień dobry, pani prezes”, „uszanowanie państwu”, „jak miło widzieć władzę”. To znaczy Janina miała, bo to ona puchła z dumy, odwzajemniając obłudne uśmiechy. Niektórych łechcą oznaki szacunku, choćby udawanego, a Janina z całą pewnością należała do takich osób. Czuła się wtedy prezeską nie na niby, ale pełną gębą.
– O, i to jest działka! – Przystanęła nagle przed ogródkiem wyróżniającym się spośród innych. – Ład, porządek, harmonia.
Mariola była skłonna przyznać jej rację, Patryk chciał już wracać do biura, natomiast Teresa poczuła szybsze bicie serca.
– Chociaż nie. – Kok na głowie Janiny przekrzywił się w bok. – Taka za bardzo, jak by to powiedzieć, monokulturowa. Przesadnie nowoczesna.
Teresa znowu poczuła grunt pod stopami. Oraz przymus obrony działki mężczyzny, z powodu którego jej serce niemal wyrywało się z piersi.
– Mnie się bardzo podoba – oświadczyła, narażając się Janinie, która nie znosiła sprzeciwu. – Te funkie są wspaniałe.
A najwspanialszy był Adam, do którego należały, czego, rzecz jasna, już nie dodała. W zarządzie tylko pracowała, nie zadzierzgała przyjaźni.
– Chodźmy dalej, co? – powiedział Patryk.
I poszli. Czteroosobowym królewskim orszakiem z różową królową na przedzie.
Teresa i Adam
„Mam nadzieję, że nas nie widzieli”. Albo: „dobrze, że nas nie widzieli”. Albo jakoś inaczej, tylko w tym sensie. Chyba jednak: „mam nadzieję, że nas nie widzieli”. Tak, na pewno. Tak właśnie powiedział. Dlaczego? Co to znaczyło? Niby nie chciała, a jednak wciąż przywoływała te niemiłe pytania. Jak człowiek zbliżający się do krawędzi urwiska. Przerażającej, a jednocześnie w tajemny sposób przyciągającej.
Prężąc pod zbyt cienką kołdrą nagie ciało, Teresa Waszkiewicz zadała sobie także inne pytanie. Po jaką cholerę szukać dziury w całym? Spodziewać się po Adamie najgorszego? Przed chwilą uprawiała z nim seks. Wspaniały (tak jej się przynajmniej wydawało. Żadnym modelem porównawczym nie dysponowała, gdyż ostatnio kochała się z eksmężem. Szczegółów tamtych małżeńskich aktów nie tylko nie pamiętała, ale na samo mgliste wspomnienie wzdrygała się z niesmakiem). A z Adamem było odwrotnie. Chciała zachować w pamięci najdrobniejszy szczegół.
Kochali się tutaj, w jego wielkim łóżku, w szarej pościeli pachnącej płynem do płukania, w jego mieszkaniu w plombie z lat dziewięćdziesiątych przy Ojca Beyzyma, które – choć Teresa zmieniłaby w nim niemal wszystko (już nawet zaczęła w myślach planować, co konkretnie i na co konkretnie, mimo że zdawała sobie sprawę z tego, jakie to dziecinne) – podobało się jej i tak. Bo należało do niego, bo wypełniały go przedmioty Adama, bo kochał się z nią właśnie tutaj. On. Adam. Świetny facet. Chyba także jej facet. O tym powinna myśleć, zamiast przesuwać się krok po kroku ku krawędzi przepaści. Precz! Z niczego nie zamierzała spadać! Na pewno nie z tej wyżyny, na którą przed chwilą się wspięła. Oboje się wspięli. Już drugi raz. No właśnie.
Przymknęła oczy. Usiłowała zrekonstruować każdy moment, każde dotknięcie, każde pchnięcie. Uśmiech sam pojawił się na jej twarzy, nie musiała go przywoływać, nie mogła też kontrolować.
Zanim znaleźli się w mieszkaniu Adama, zjedli późny obiad, bo Adam wracał prosto z pracy. Był głodny, a nie miał nic w lodówce. Tak to ujął, kiedy zadzwonił, a to mogło oznaczać, że planuje spędzić z Teresą popołudnie w swoim mieszkaniu. Ucieszyła się i zaproponowała (naturalnie, jakby to była najzwyklejsza rzecz na świecie), że zrobi zakupy i ugotuje coś pysznego. Nieco na wyrost, bo nie należała do doskonałych kucharek, ale w końcu od czego ma się internet, a w nim miliony przepisów. Adam zawahał się, po czym zaproponował restaurację. Ucieszyła się jeszcze bardziej, bo przechodzenie testu na perfekcyjną panią domu wolała zostawić sobie na później. Obawiała się, że przez żołądek do serca trafiać jednak nie potrafi.
Umówili się w Il Tramonto, włoskiej restauracji mieszczącej się w Tarasach Grabiszyńskich. Z wielkim tarasem otoczonym szklaną balustradą, z białymi stolikami i ozdobnymi trawami strzelającymi z białych donic.
– Naprawdę dobra kuchnia – powiedział Adam.
Nie musiał jej zachęcać.
– Świetnie – odparła.
– Zjemy obiad, a potem skoczymy do mnie.
Czyli ją zaprosił.
– Brzmi zachęcająco. – Uśmiechnęła się.
– To w Tarasach o siedemnastej.
– Okej.
Wcześniej Teresa odwiedziła tę osiedlową galerię handlową zaledwie kilka razy, bo choć widziała ją z okien swojego apartamentu przy Hallera, zakupy wolała robić gdzie indziej, jeść też. Najlepiej daleko od Grabiszynka, bardziej anonimowo, bo tutaj, takie czasem odnosiła wrażenie, znali ją wszyscy mieszkańcy.
Rodzinny Ogród Działkowy „Morele”, w zarządzie którego zasiadała, składał się z trzystu pięćdziesięciu działek ogrodowych, a z każdej działki korzystały ze dwie osoby. Lekko licząc, bo przecież na działkach roiło się od gości działkowców. Sekretarz zarządu Teresę Waszkiewicz znało więc co najmniej siedemset osób, a wszystkie one mieszkały w pobliżu, więc zachodziło duże prawdopodobieństwo spotkania którejś z nich w osiedlowym centrum handlowym. Kiedy szła parkiem Grabiszyńskim do „Moreli”, co kilka kroków odwzajemniała pozdrowienia, kłaniając się ludziom, których nie znała, a którzy najwyraźniej znali ją. Nie czuła się przy tym jak gwiazda rocka, raczej jak uczennica na cenzurowanym. Plotkowano o niej, zżymano się na nią, pewnie także drwiono, a na pewno wyrażano rozmaite pretensje pod adresem całego zarządu „Moreli”, który uosabiała. Niby niewiele sobie robiła z ludzkich ocen, najczęściej krzywdzących, bo wynikających z wyrzutów niemających wiele wspólnego z rzeczywistością, ale wolała, żeby ludzie nie wiedzieli, co wrzuca do koszyka w spożywczym albo ile kosztuje bluzka, w której przyjmuje ich na wtorkowych dyżurach. Zazwyczaj była to bluzka droga, czego tym bardziej wolała nie podawać do publicznej wiadomości, jako że połowa działkowców żywiła święte przekonanie, iż zarząd ogrodu bogaci się ich kosztem, czyli kradnie, nazywając rzecz po imieniu. Zatem mimo swojej urzędniczej funkcji, albo właśnie ze względu na nią, Teresa Waszkiewicz chciała zachować choć odrobinę prywatności. Z tego powodu zakupy wolała robić w małych butikach położonych w centrum Wrocławia.
Z tym że akurat Luiza Lewicka i Jan Konecki nie należeli do tej połowy działkowców, która plotkowałaby o cenie bluzki pani sekretarz zarządu czy też wieszała na zarządzie psy. Oni należeli do tej drugiej połowy. Nieawanturującej się na walnych zebraniach, uiszczającej na czas opłaty działkowe, niezgłaszającej pretensji, a jeśli łamiącej regulamin ROD, to z pełną tego świadomością, więc ani rażąco, ani uporczywie, aby wykluczyć nieprzyjemności związane z odbieraniem monitów od zarządu zawierających, nie daj Boże, groźby wypowiedzenia umowy dzierżawy działkowej. Nowocześni działkowcy. Tak mówiła o nich prezes Janina Skórka. Nieco pogardliwie, a nieco zazdrośnie. Z powodu przystojnego (i to jak!) Jana, którego Luiza „upolowała” (zdaniem Skórki), i z powodu „absolutnego braku warzywnika” u Luizy (to też Skórka. Bo „kto to widział?!”). U Jana rosło co prawda kilka krzaków pomidorów, ale na sąsiadującej z jego działką działce Luizy można było podziwiać wyłącznie piękne kwiaty. Kiedyś Luiza wytłumaczyła Teresie, że tych pomidorów Jana i tak jest za dużo dla nich dwojga, a z kwiatami nie trzeba się aż tak cackać (choć Luiza, zdaniem Teresy, musiała cackać się aż zanadto, bo bujniejszych hortensji nie miał nikt. Nie tylko w „Morelach”, ale i w całym Wrocławiu).
No cóż, czasy się zmieniały, a działkowcy wraz z nimi. To, co kiedyś było nie do pomyślenia, ostatnio stawało się normą. Przynajmniej dla nowoczesnych działkowców, w związku z czym połowę „Moreli” zajmowały działki typowo rekreacyjne. Trawa, wygodna altana z tarasem i lodówką, kilka kolorowych rabat, hamak, leżaki, a zamiast ciężkiej harówki beztroskie biesiadowanie. Ci najnowocześniejsi z nowoczesnych posuwali się do najmowania profesjonalnych ogrodników, którzy raz w tygodniu kosili trawnik i usuwali z rabat obumarłe rośliny. Kiedy Skórka dowiedziała się o tym, nie wyszła z siebie tylko dlatego, że regulamin ROD w tej kwestii milczał. Jak każde prawo miał to do siebie, że nie przewidywał wszystkich ewentualności, a na pewno nie takiej, żeby nie zajmować się działką osobiście.
W każdym razie Luiza i Jan dotarli na taras Il Tramonto długo po Adamie i Teresie, kiedy ci już wycierali usta po ravioli ze szparagami. Faktycznie pysznych pierożkach, o czym zapewniał miły kelner, polecając to właśnie danie. Majowe wieczory, choć już jasne i słoneczne, bywały zdradliwe, wciąż jeszcze przynosiły ze sobą chłód, a Teresa zbyt optymistycznie podeszła do kwestii stroju. Jej nagie ramiona pokrywała gęsia skórka, więc odetchnęła z ulgą, gdy Adam skinął dłonią na kelnera. Młody, ciemnowłosy i dobrze przeszkolony chłopak bezbłędnie odczytał gest. Po chwili pojawił się przy stoliku z rachunkiem i przenośnym terminalem.
Kiedy Adam wyciągnął kartę płatniczą, Teresa dyskretnie zajęła się poprawianiem makijażu ust. To wtedy, na samym końcu restauracyjnego ogródka, zobaczyła w lusterku znajomych działkowców. Odwróciła głowę. Wydawało się jej, że złowiła spojrzenie Luizy, więc uśmiechnęła się szeroko, ale Luiza wcale jej nie dostrzegła. Wprawdzie także się uśmiechnęła, ale nie do Teresy, a do siedzącego naprzeciwko Jana. Takim uśmiechem, jakim może uśmiechać się tylko zakochana kobieta. Do mężczyzny, w którym jest zakochana.
– Zauważyłeś? – zapytała Teresa, kiedy podnieśli się z krzeseł.
– Co?
– Nie co, tylko kogo. Luizę Lewicką i Jana Koneckiego.
– Nie kojarzę ludzi. Kto to?
– Nasi działkowcy. Ci fajni. Poznali się w „Morelach”, są parą od zeszłego lata. – Sama to usłyszała we własnym głosie. Zazdrość i tęsknotę. Tyle że głupią i bezsensowną, skoro właśnie opuszczała restaurację z mężczyzną, który jej się podobał, zaprosił ją na obiad, a potem do siebie. Zresztą nie pierwszy raz.
– Tak? – mruknął, nie odwracając się. I wtedy to powiedział. „Mam nadzieję, że nas nie widzieli”. Dokładnie tak.
Powinna zapytać, o co mu chodzi, co to właściwie znaczy, ale się powstrzymała. Już wsiadała do jego białego służbowego auta. Zbytnio skupiona na próbach zrozumienia tego oświadczenia. Usiłująca odtworzyć sobie pojedyncze słowa, bo już chwilę po ich usłyszeniu nie pamiętała, co dokładnie powiedział. Nie miała też pewności, czy dobrze zrozumiała to, co chciał powiedzieć.
– Pieprzyć to – szepnęła sama do siebie, przeciągając dłonią po brzuchu, którego przed chwilą dotykał Adam.
Czy też czuł miękkość jej skóry? Czy zachwycał się jej delikatnością? Choć skóra dwa miesiące temu skończyła czterdzieści pięć lat, nadal było to możliwe. A brzuch wciąż był zadowalająco płaski. Wszystko to dzięki morderczym treningom, bolesnym masażom i kosztownym kosmetykom. Teresa od czasu rozwodu, nie żałując grosza, dokładała wszelkich starań, żeby jak najdłużej zachować młodość. Bo chciała przeżyć ją po raz drugi, zupełnie inaczej, lepiej niż za pierwszym razem.
Adam wreszcie wyszedł z kąpieli. Stanął w progu sypialni przepasany czarnym ręcznikiem w wąskich biodrach, z wilgotnym torsem, z lśniącymi od wody ciemnymi włosami zaczesanymi gładko do tyłu. Wyglądał jak ucieleśnienie kobiecych marzeń, przynajmniej tych, którym Teresa oddawała się przez ostatnie kilka lat, tych po rozwodzie i tych przed rozwodem. Teraz zamarzyła o tym, żeby zostać z Adamem na noc, a rano zjeść z nim śniadanie. Sama by je przyrządziła. Podałaby do łóżka. Wybiegła myślami w przyszłość. Zobaczyła to wyraźnie. Tak... Mogłaby podawać mu śniadania do łóżka już zawsze. Całymi dniami. Od rana do wieczora.
– Bierzesz prysznic? – Pytanie Adama nieprzyjemnie zazgrzytało jej w uszach, ale to trwało ledwie ułamek sekundy, chwilę, której potrzebowała, by przenieść się ze sfery marzeń do rzeczywistości. Przecież równie pięknej.
– Idę, idę – wymruczała, sięgając po leżącą na podłodze sukienkę.
To nie był ten etap, w którym ośmieliłaby się pokazać mu całkiem nago lub bez makijażu. Porwała z krzesła torebkę, w której miała kosmetyczkę.
– Muszę dziś trochę popracować – usłyszała, zanim zamknęła za sobą drzwi łazienki.
„To jeszcze nie ten etap”, wymazała z głowy marzenie o wspólnym wieczorze zakończonym śniadaniem. „Jeszcze nie”.
Stojąc pod strugą ciepłej wody, starała się nie zamoczyć twarzy, a gdy osuszyła ciało ręcznikiem, starannie wtarła w policzki świeżą warstwę podkładu.