Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Masz 46 lat i milion problemów? Przegadaj je z przyjaciółkami na kawie!
Magda, Karola, Anita i Aśka mogą tylko pomarzyć o stabilizacji… Bo niby w ich życiu wszystko się poukładało, a wciąż jakieś puzzle nie chcą wskoczyć na właściwe miejsce. Złamane nogi i serca, kłopoty z dorastającymi dziećmi, z rodzicami, a nawet z biznesem! Do tego nad światem zbierają się ciemne chmury…
Czy przyjaźń pomoże przetrwać trudny czas? Czy uda się pogodzić zwaśnionych bliskich? Zdania są podzielone – na cztery przyjaciółki. Bo życie nie zawsze jest gorzkie jak kawa, można je przecież osłodzić praliną z Czekoladziarni na Włodkowica.
Ósmy tom bestsellerowej serii CZTERDZIEŚCI.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Dla Różanki
Osoby dramatu:
Anita, Aśka, Karolina, Magda
i inni (w kolejności alfabetycznej):
Adam – mąż Karoli
Aleks – były mąż Magdy
Bejbi i Guzik – psy Karoli i Adama
Filemon – kot Karoli i Adama
Janusz – ojciec Anity
Julka – córka Tomasza
Kinga – córka Adama
Konrad – były mąż Aśki
Kordian – syn Anity i Szymona
Krystyna – matka Aleksa, partnerka Janusza
Malwina – matka Kingi
Marcelina – barmanka
Marysia – córka Pawła
Mikołaj – syn Magdy i Aleksa
Miłosz – syn Anity i Szymona
Paweł – partner Magdy
Regina – matka Tomasza
Szymek junior – syn Anity i Szymona
Szymon senior – mąż Anity
Tadeusz – partner Zosi
Tomasz – partner Aśki
Waldemar Kania – ojciec Magdy
Zosia – matka Magdy
oraz:
Baśka i Kazik – ptaszniki tygrysie
Zima 2021/2022
Grudzień
1 grudnia, środa
Pejzaż za oknem zaplecza Ubieralni nie należał do tych, w które chciałoby się wpatrywać bez końca. Obejmował połać małego podwórka zamkniętego ścianami staromiejskich kamienic. Odrapanymi i zupełnie gołymi – okna mieszkań od strony oficyny, podbite sińcami wielkomiejskiego pyłu, zaczynały się dopiero od pierwszego piętra, niewidocznego z pozycji obrotowego krzesła, na którym Aśka siedziała przed stołem stebnówki firmy Zoje. Poza tym rzymska roleta została opuszczona do połowy właśnie po to, żeby zasłonić żałosny widok na ponure mury i na to, co pod nimi się piętrzyło. A piętrzyło się sporo, w niechlujnej, chaotycznej, mokrej hałdzie. Po śniegu, który wczoraj łaskawie popadał w postaci raczej lichej krupy niż bajkowego puchu, o którym wszyscy we Wrocławiu marzyli od wielu niemal zupełnie bezśnieżnych zim, pozostała tylko niemiła wilgoć, aktualnie wciskająca się w brudne szczeliny sprzętów niewiadomego pochodzenia i jeszcze bardziej zagadkowego celu ich przechowywania. Dobytek czyjegoś życia, już niepotrzebny, więc porzucony. Jakieś zdezelowane sanki, na których nikt nigdy nie zjedzie z żadnej górki, rzeźbione nogi stołowe osierocone przez blaty, miotły – co prawda zbierające kurz, ale nie z podłóg, za to z powietrza wypełnionego smogiem, czy rozchwiane drabiny, na które tylko samobójca odważyłby się wspiąć.
Obraz marny, mimo to Aśka wpatrywała się w niego od dłuższego czasu. Zastygła, bezwiednie skanując spojrzeniem każdy przygnębiający szczegół i tak samo bezwiednie przytrzymując pod palcami śliski, skrzący się złotem welur, z którego szyła suknię na jakiś sylwestrowy bal. Oczy ją szczypały od wypatrywania nici jakby złośliwie kryjących się w jedwabnym meszku. Powinna wreszcie udać się do okulisty, ale odpychała od siebie tę niemiłą perspektywę.
Myśli biegły nie wiadomo ani skąd, ani dokąd, nie wiadomo jak i nie wiadomo o czym. Ostatnio często tak miała. Często właśnie tutaj, na nowym stanowisku pracy. Po prostu zawieszała się, chyba zwyczajnie chłonąc to, co tu i teraz. Ten ponury widok podwórka, ale także zaplecza urządzonego z pełną smaku i smaczków pieczołowitością, zapach oliwy do stebnówki, miękkość tkaniny przynosiły jej zadowolenie, a nawet namiastkę szczęścia, za którym też od zawsze goniła i które – być może – wreszcie na nią spadło. W jakimś nieodgadnionym sensie, bo przecież gdyby ją zapytać, nie potrafiłaby dokładnie powiedzieć, co sprawia, że nagle, właśnie tutaj, czuje się kompletna. Mimo że kompletna wcale nie jest. Nie w ten sposób, o jakim nie tyle marzyła, ile nawet nie zakładała innego. Nie była matką. Nadal. Nieodwołalnie. Już na zawsze.
Gwałtownie potrząsnęła głową, jakby była zebrą strząsającą z siebie napięcie tuż po umknięciu przed nacierającymi lwicami w bezpieczny rejon sawanny. Aśka tak samo jak dzikie zwierzę zrzuciła z siebie stres. Myśl atakującą znienacka, prześladującą, bezlitośnie przypominającą o tym, że szczęścia wcale nie miała, żadnego, a jeśli jakieś, to takie na niby, w każdym razie niedoskonałe.
Lewą dłoń przeniosła na brzuch, w którym kiedyś, wiele lat temu urodziło się i umarło to prawdziwe, jedyne szczęście, jakie ją interesowało. W którym ponownie nie ma szans się narodzić. Myśl umknęła, przywracając Aśkę rzeczywistości, temu jej „tu i teraz”, które dawało poczucie spełnienia. Złudnego, ale tak właśnie wyglądało jej życie, a cała tajemnica polega na tym, żeby jakoś się w życiu zadomowić, by je docenić. Mimo niedoskonałości i w ogóle mimo wszystko.
Stacja radiowa, jedna z nielicznych, których sygnał udawało się namierzyć w czeluści zaplecza zamkniętego solidnymi przedwojennymi murami, nadawała wiadomości. Niby najświeższe, a jednak zjełczałe, Kaczyński bowiem znowu przepowiadał anihilację Rzeczypospolitej. Aśka zdjęła lewą rękę z brzucha, żeby unieruchomić welur i prawą ręką sięgnąć do odbiornika. Chciała muzyki, jakiejkolwiek, byle tylko zagrała, jednak kiedy z eteru dobiegł kobiecy głos – niski, ciepły, kojący, Aśka odpuściła wyszukiwanie innej stacji. Zamiast tego poprawiła na blacie tkaninę i nadepnęła pedał maszyny.
Głos przebijał się przez terkot urządzenia, a kiedy maszyna cichła, wcale nie rozbrzmiewał głośniej, za to wciąż przyjemnie odprężająco. Choć tylko do momentu, w którym Aśka wsłuchała się w słowa.
– Kobiety czterdziestoletnie, czterdziestokilkuletnie nie mają łatwo przez to, co o sobie zewsząd słyszą. MILF, rycząca czterdziestka i innego rodzaju określenia odnoszące się do seksualności, do esencji kobiecości, do stosunku tej kobiecości do pierwiastka męskiego są deprecjonujące i wysoce krzywdzące. Z kolei te sformułowania niby pocieszające, niby podnoszące na duchu, na przykład „czterdziestka to nowa trzydziestka”, „pięćdziesiątka to nowa czterdziestka”, wcale nie są lepsze.
Aśka zastygła ze stopą uniesioną nad pedałem maszyny. Wykrzywiła usta z niesmakiem. To było o niej, a jednocześnie zupełnie nie.
– Zamiast podnosić na duchu, obezwładniają poczuciem, że należy być młodszą, bo młodsze jest lepsze, atrakcyjniejsze, godniejsze pożądania. Słuchanie czegoś takiego nikomu by nie pomogło, a na pewno nie pomaga czterdziestokilkulatkom, które, czy chcą, czy nie chcą, zaczynają się mierzyć z przemijaniem. Żyjemy w kulturze wiecznej młodości równoznacznej z prawdziwym szczęściem. Nie mówię, że dla wszystkich kobiet w wieku czterdzieści plus to problem, jednak dla niektórych, może nawet dla większości, to problem doniosły. Zmiany figury, zmiany rysów twarzy, pierwsze dolegliwości zdrowotne, które do tej pory zupełnie ich nie dotyczyły, nawet prezbiopia, czyli starczowzroczność, powodują zagubienie, utratę pewności siebie, zwątpienie we własne możliwości czy nawet własne niewątpliwe osiągnięcia. Niektóre z tych kobiet skupiają się już tylko na rozpaczliwych wysiłkach zatrzymania oznak biegnącego czasu. Co gorsza, głównie tych fizycznych.
„Jak Anita na ten przykład?”, Aśce przebiegło przez myśl pytanie. Wyrażające wątpliwość, bo nie byłaby tego taka pewna. Przyjaciółka, owszem, wykazywała pewną nadwrażliwość w uganianiu się za wieczną młodością, jednak do zagubionych ofiar losu raczej nie należała. Była na to zbyt asertywna oraz bezczelna, bo wystarczająco napakowana rodzicielską miłością dwojga ludzi stanowiących aż do śmierci matki Anity podręcznikowe małżeństwo. Miłością o dziesięć lat młodszego męża zresztą też. Wbrew ciągle wyrażanym przez Anitę obawom, Szymon za nią szalał.
– A przecież ten okres życia może być motorem zmian. Przyjrzenia się sobie i sięgnięcia po to, czego tak naprawdę chcemy. Zmiana pracy? Nowa aktywność? Spełnienie jakiegoś marzenia, które do tej pory z różnych względów spełnić się nie mogło? Czemu nie? Co niby stoi na przeszkodzie? Przecież na pewno nie kolejna zmarszczka czy kilka centymetrów więcej w okolicy talii.
– Właśnie. – Aśka odpowiedziała kobiecie z radioodbiornika i gwałtownie sięgnęła ku niemu, żeby jednak znaleźć inną stację. Nie przytrzymała przy tym weluru, który romantycznie spłynął na podłogę. – Jezu... – westchnęła.
Na szczęście welur, choć jasny, nie odniósł żadnego szwanku. Marcelina za dodatkową, sowitą opłatą co rano myła podłogi i w Ubieralni, i w Czekoladziarni, by dopiero potem stanąć za barem. A myła bardzo dokładnie, zwłaszcza tutaj, na tym zapleczu, na wypadek gdyby kupon cennej tkaniny wypadł Aśce z ręki. Tu musiało być idealnie czysto. I było. Myśl o Marcelinie, która o tej porze już pełniła funkcję barmanki, przywołała kolejną myśl. Kuszącą, bo o chromowanym ekspresie parzącym najlepsze kawy w całym Wrocławiu.
Aśka zwinęła welurową sukienkę w niegniotący się rulon, odłożyła ją na półkę, wyłączyła maszynę, po czym rozpuściła włosy, które ciężką zasłoną opadły na plecy. Skierowała się do łazienki i włączyła światło. Niby nic jej nie obchodziło analizowanie rzekomego kryzysu tożsamościowego kobiety czterdziestokilkuletniej, a jednak dokładnie przyjrzała się sobie w lustrze. Bynajmniej nie miała twarzy dwudziestolatki. Dojrzałość zostawiła swój odcisk, przeżyte lata, stresy, smutki, miłości też, ale lustrzane odbicie nadal nie mogło się nie podobać. Chyba nikomu. Klasyczne, regularne rysy, inteligentne ciemne oczy, pełne wargi wciąż nietknięte kwasem hialuronowym (choć ostatnio rozważała taką możliwość, odkrywając asymetrię między prawym a lewym kącikiem ust; w końcu wszystko jest dla ludzi; ostatecznie jednak zbagatelizowała sprawę). Nie krygowała się, nie rumieniła bez sensu na często słyszane komplementy. Doskonale wiedziała, że jest piękna. Wciąż. Wciąż inne kobiety omiatały ją na ulicy spojrzeniami wyrażającymi zazdrość. W spojrzeniach mężczyzn wciąż widziała zainteresowanie. Takie specjalne, jakim mężczyźni raczą kobiety, które im się podobają. „Z jakimi prawdopodobnie chętnie by się przespali...”, zmrużyła powieki i pokręciła głową, wprawiając w ruch ciemnobrązowe pukle.
Tyle że Aśka nie chciała innych, od lat kochała jednego. Wcale też nie była puszczalska, jak wydawało jej się kiedyś, w czasach, w których zdradzała męża. Po prostu musiała trafić na tego jedynego. Na Tomasza. Nie każdemu, nie każdej się to zdarza... W tej kwestii miała szczęście. W tej jednej bez wątpienia.
Umyła ręce, zgasiła światło, zamknęła za sobą najpierw drzwi łazienki, potem zaplecza, na moment przystanęła pośrodku części sklepowej. Przejechała wzrokiem po relingach z kreacjami. Każda wyszła spod jej ręki, każda zachwycała, każda kosztowała tyle co połowa czynszu za lokal i o każdej było wiadomo, że prędzej czy później się sprzeda. Nagle to poczuła. Kompletność. Nawet radość. Oraz przeogromną chęć na piekielne espresso.
Zwalczyła chęć na papierosa, jako że obiecała Tomaszowi nie palić. Przynajmniej nie tak dużo.
Cholerna lwia zmarszczka wydawała się Anicie głębsza z każdym kolejnym piekielnym porankiem, który spędzała w pocie i znoju, czyli na wyprawianiu synów do przedszkola i do szkoły.
– Jezusie, jak ja wyglądam... – parsknęła gniewnie, kiedy w pędzie między sypialnią a pokojem starszych synów wygospodarowała chwilę na przystanek przed lustrem wiszącym w korytarzu.
Należała do kobiet, które regularniej niż inne kontrolują swój wizerunek. A to w lustrze, a to w odbiciu mijanej witryny, a to w chromowanej pokrywie ekspresu do kawy stojącego na barze jej Czekoladziarni. Musiała. W odruchu niekontrolowanym świadomie. Absolutnie bezwarunkowym. Wyśmiewanym przez przyjaciółki imputujące jej próżność.
– Wyjdźcie za mąż za młodszego, to same przekonacie się, jak to jest – odpowiadała.
Bo na usprawiedliwienie chwil tak zwanej próżności (Anita uznawała je raczej za chwile czujności) miała męża. Przystojnego sportowca. Młodszego o dekadę i prezentującego się niepokojąco doskonale. Więc naprawdę musiała. Wciąż doskakiwać, wciąż sprawdzać stan figury i fryzury oraz uzębienia, co też okazało się ważne, odkąd dentystka z Kruczej oznajmiła Anicie, że z wiekiem „zęby po prostu się rozluźniają”. Oświadczenie spowodowało u Anity przypływ paniki. Bo jeszcze to?!
– Boże, starość to koszmar – jęknęła na fotelu dentystycznym.
– Wcale nie trzeba być starym. Zdarza się to już przed trzydziestką. Ostatnio miałam dwudziestoośmioletnią pacjentkę, której pomoże wyłącznie aparat ortodontyczny – odparła dentystka tytułem pocieszenia.
Co mogła sobie podarować. Samopoczucie Anity pikowało w dół i już nie zamierzało zawrócić. Do tej pory akurat o zębach nie myślała jako o swoim słabym punkcie. Owszem, mankamentów znajdowała w sobie wiele, ale nie ten. Noż kurwa! Bez przesady! Zęby miała po mamie zdrowe, jasne i mocne. Tyle że jej piękna mama zachorowała na raka. Nie dożyła wieku Anity, zatem nikt nie byłby w stanie stwierdzić, czy w którymś momencie sytuacja nie uległaby nagłemu pogorszeniu, a zęby rozluźnieniu.
– Mamo! Nie wiem, gdzie są moje dżinsy! – poskarżył się Miłek tonem donośnym i przepełnionym pretensją.
Anita oderwała palec od zmarszczki, którą opuszką palca wskazującego usiłowała wprasować do środka, i zamknęła usta (z zębami nadal trzymającymi się kupy), ale tylko po to, żeby zaraz je otworzyć.
– Może w miejscu, w którym wczoraj beztrosko rżnąłeś je na podłogę! Jak gdybyś był udzielnym księciem, który ma służbę! Tyle że ja służącą nie jestem! – Z impetem ruszyła w stronę pokoju dziecięcego.
– Na podłodze nie ma.
Przystanęła w progu. Rzeczywiście. Po drewnianych panelach walały się różne rzeczy, łącznie z opakowaniem po zakazanych w tym domu kancerogennych, bo smażonych nie wiadomo w czym i zrobionych nie wiadomo z czego chipsach. Niestety, pewnych zakazów przestrzegała tylko Anita. Jej młody mąż bywał równie niesubordynowany jak synowie. W kwestii chipsów na pewno. Choć sportowiec. Aktualnie przebywający w górach na tygodniowym obozie sportowym dla stałych bywalców siłowni, w której pracował. Więc nie tylko sportowiec, ale także cholerny szczęściarz. Doprawdy, już nie mogła się doczekać jego powrotu.
„Byle do soboty...”
Anita się pochyliła. Opakowanie po chipsach zachrzęściło w jej dłoni, w której po chwili znalazło się także sreberko po jakimś równie niezdrowym batonie z olejem palmowym.
– Nie wrzuciłeś tych spodni do prania? – zapytała Miłka. Bez sensu, bo przecież jej synowie nigdy nie wrzucali niczego tam, gdzie powinni.
– Nie – padła odpowiedź, którą Anita powinna przewidzieć. Choćby z powodu wieloletniego doświadczania tak zwanego cudu macierzyństwa.
– Weź inne – poradził bratu Szymek, imiennik i wierna kopia swojego doskonałego ojca. Ukląkł przy tym, żeby łaskawie podać matce wczorajsze skarpetki leżące pod łóżkiem.
– Nie lubię innych – wyznał Miłek.
– Mamo! – zawołał Kordian z pokoju obok. – Ja nie chcę tego sweterka! To znaczy swetra – poprawił się błyskawicznie, co Anita przyjęła z niemałą rodzicielską satysfakcją. Nienawidziła zdrobnień, zdrobnionek i nie wahała się wpajać tego potomstwu od niemowlęctwa.
– Jakiego znowu swetra? – odkrzyknęła, nie przerywając zbierania z podłogi rozmaitych części chłopięcej garderoby, pośród których wciąż nie znajdowały się ulubione dżinsy Miłka.
– Tego niebieskiego. Tego, który wyciągnęłaś z szafy. – Kordian pojawił się w pokoju starszych braci. W samych majtkach, z potarganymi włosami, z policzkami jeszcze zaróżowionymi od snu, ziewający. Rozczulający...
– Jezusie, ratuj – westchnęła Anita, podchodząc do najmłodszego synka. Pogłaskałaby go po rozczochranej główce, ale miała zajęte ręce. – Dlaczego nie chcesz niebieskiego swetra, co?
– Bo on mnie gryzie! – odparł malec, wracając do siebie.
– Nie wytrzymam zaraz! Sweter go gryzie! – prychnął Miłek, po czym wydarł się, żeby brat zza ściany dobrze go usłyszał. I zanim Anita zdążyła zareagować. – To ty ugryź sweter, głupku!
No cóż. Może później niż trzeba, ale Anita też umiała krzyczeć. Została do tego dobrze wyszkolona.
– Milcz! – Palec, który chwilę temu miał zniwelować lwią zmarszczkę, teraz pogroził średniemu synowi.
Miłek jednak tylko wzruszył ramionami.
– Wolałbym wiedzieć, gdzie są moje dżinsy.
– A ja wolałabym, żebyś ich poszukał. W celu ich znalezienia!
„Kurwa mać!”, dodała równie głośno, tyle że już w duchu.
– Nie może ubrać innych? – ponowił dobrą radę Szymon, a że wciągając na pupę własne spodnie, patrzył w okno, za którym wiatr targał bezlistne gałęzie topoli, nie zarejestrował morderczego spojrzenia posłanego mu przez rozeźloną oraz coraz bardziej zmęczoną porankiem matkę.
– Spodni się nie ubiera, tylko wkłada – poprawiła syna machinalnie.
– Lub zakłada. – Młodszy brat dorzucił swoje z miną osoby najmądrzejszej na świecie. Za jaką się zresztą ostatnio uważał.
Anita resztką sił powstrzymała się od kąśliwego komentarza.
– Dobra. Dość! – Machnęła ręką. – Idę wam zrobić kanapki do szkoły.
– Wolałbym dychę na drożdżówkę, mówiąc szczerze – poinformował ją Miłek, zanim wyszła.