Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czterdziestki dwadzieścia lat wcześniej, czyli początki wielkiej przyjaźni i Wrocław u progu nowego tysiąclecia
Boże Narodzenie już blisko. W domach pachnie cynamonem, mrok grudniowych ulic rozświetlają elektryczne gwiazdy, a wnętrza modnych kawiarni rozbrzmiewają świątecznymi przebojami. Cały Wrocław ogarnęła gorączka przygotowań do najważniejszego dnia w roku. No, prawie cały…
Święta nie są dobrym czasem na życiowe zmiany, jednak rewolucje mają to do siebie, że nie zważają na kalendarz. Najlepiej wiedzą o tym Karola, Aśka, Anita i Magda, specjalistki od komplikowania życiowych spraw. U nich nigdy nic nie idzie zgodnie z planem. Czy dziewczyny uporają się z codziennymi problemami? Czy w spokoju dotrwają do Gwiazdki?
Na szczęście w święta dzieją się cuda. Takim cudem jest przyjaźń, która pomaga przetrwać każde trzęsienie ziemi. Nawet bezśnieżne Boże Narodzenie da się przeżyć. Byle razem!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Dla tych, którzy świętami cieszą się jak dzieci,
i dla tych, którzy już od dawna tego nie potrafią
Jakieś dwadzieścia lat temu...
Czterdzieści dni do świąt
Dawno, dawno temu zimy bywały prawdziwe i przychodziły wcześniej niż teraz. Taki śnieg na przykład... Dawno, dawno temu zdarzało się, wcale nie rzadko, że spadał na polską ziemię już jesienią.
Z tego powodu Karolina, wyjrzawszy przez okno ciemnego listopadowego ranka, nie przejawiła choćby krztyny zdziwienia na widok śnieżnej pierzyny szczelnie otulającej ulicę Podwale, która ciągnęła się łukiem wzdłuż miejskiej fosy. Czy ucieszyła się jak dziecko nieskazitelną bielą nietkniętą jeszcze wyziewami w kolorze, jaki zwykle miewa miejski brud? Nie. Nie była dzieckiem, to po pierwsze. Była za to pozbawionym perspektyw życiowych trybikiem w bezdusznej machinie branży reklamowej. Po drugie, listopadowy śnieg nie stanowił dla niej ewenementu wartego choćby uśmiechu. Karolina skrzywiła się, bo pomyślała o tym, że skoro zima tuż-tuż, to musi być zimno, a ten fakt wcale jej nie ucieszył, ponieważ należała do osób, które wyjątkowo złośliwym zrządzeniem losu nie urodziły się w kraju o klimacie tropikalnym. Miami... Floryda... Soczysta zieleń palm, czerwień egzotycznych kwiatów, absolutny błękit nieba i lazur wód Zatoki Meksykańskiej. To byłoby coś. To byłoby boskie życie.
Ale nie było. Rzeczywistość przedstawiała się zgoła inaczej. Na samym początku kępiński szpital. Wtedy, kiedy Karola się rodziła, chyba jeszcze powiatowy. Na pewno obskurny. W każdym razie położony w Polsce, a nie w wiecznie słonecznej części USA, gdzie piękno bujnej roślinności atakowało o każdej porze roku. I gdzie można było zrealizować amerykański sen, od pucybuta do milionera, bo to też (albo przede wszystkim). Po kępińskim szpitalu był kępiński dom w kształcie kostki i otaczające go inne nieciekawe domy, senne uliczki i różane ogródki ładne wyłącznie latem. Potem Wrocław, w którym zamieszkała, bo uparła się na liceum w wielkim mieście. Niby lepiej, jednak nadal słabo, mało amerykańsko, jeszcze mniej tropikalnie, a właściwie podobnie do tego, od czego Karola uciekała.
Mieszkanie ciotki Anny, krewnej ze strony ojca, strasznej kobiety – wysokie, ponure, jeśli czymś lśniące, to lakierem meblościanek – odstręczało jeszcze bardziej niż rodzinny dom. Stanowiło zaprzeczenie amerykańskiego snu. Scenografia rodem z lat siedemdziesiątych: ściany pokryte tapetami w kwiatowe wzory, a na nich kiczowate górskie pejzaże (ciotka uwielbiała Tatry. Podobno. Nigdzie przecież nie wyjeżdżała) lub Jezusy ze wzniesionymi ku górze oczętami i dzieciątkami składającymi kwiaty u Jezusowych stóp (ciotka nie opuściła żadnej niedzielnej mszy u Dominikanów), niekryształowe kryształy za szkłem – wszystko razem dawało raczej powody do śnienia koszmarów. Zwłaszcza kobiecie o wyrafinowanym guście i artystycznej duszy, takiej jak Karola. Kępiński dom przynajmniej pachniał swojsko, przynajmniej miała w nim własny pokój, który urządziła po swojemu i w którym mogła się zamknąć, żeby poprzebywać w przyjemnym otoczeniu pełnym własnoręcznie odrestaurowanych, uroczych mebli i bibelotów wyszukanych na targach staroci lub uratowanych ze śmietników, a także dzieł najprawdziwszej sztuki – własnej lub zakupionej okazyjnie od lokalnych artystów. Mieszkanie ciotki pachniało jej pudrem w kolorze pomarańczowym lub perfumami na pudrowym podkładzie, a także zetlałymi woreczkami z lawendą. Ciotka poupychała je w każdej szafie, by chronić przed molami drogocenne futra pamiętające jeszcze smutne czasy komuny. Miała do nich spory sentyment, pół życia spędziła przecież w sekretariacie jakiegoś biura Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, gdzie – jak dość często wspominała z rozrzewnieniem – kawa smakowała o niebo lepiej niż dzisiejsza chemia.
Udręczona Karola wpuszczała te opowieści jednym uchem, by zaraz drugim wypuścić. Ciotka tak samo traktowała Karolowe pogadanki na temat cierpień zwierząt hodowanych na futra. Dla ciotki Anny futro, choć już wyliniałe, nadal stanowiło synonim luksusu, ponadczasowej elegancji oraz wysokiej pozycji. A ona uważała się i za luksusową, i za elegancką, i za wysoko uplasowaną na drabinie społecznej. Wbrew faktom, których Karola nie śmiała przeciwstawiać przekonaniu ciotki, gdyż nie leżało to w jej delikatnej naturze. Zresztą dyskusje z ciotką kończyły się zawsze tak samo, bo Karola skazana była na jej łaskę. W końcu nadal mieszkała u niej za półdarmo, nad czym ubolewała, bo szczerze nie cierpiała i tego domu, i jego gospodyni. Osoby nudnej, o ograniczonych horyzontach, ciasnych poglądach, za to niesłusznie przekonanej o swojej życiowej mądrości.
Jednak do pokoju w Kępnie Karola wracać nie zamierzała. Nie widziała tam ani siebie, ani swojej kariery. Niestety Wrocław na razie wciąż korygował wielkie marzenia. Może trzeba było skończyć „porządne studia”, jak mawiała matka, a nie kulturoznawstwo, zdaniem matki kierunek „o niczym”. Tyle że gdyby nie kulturoznawstwo, Karola nie poznałaby Aśki, Anity i Magdy, najlepszych babek na świecie. Choć teraz nawet to nie pocieszało...
– Życie jest piękne, ale nie moje – wymamrotała Karolina, przyklejając czoło do chłodnej szyby, czystej tylko od środka. Od zewnątrz szybę pokrywała warstewka miejskiego kurzu, którym już wkrótce miał się pokryć także śnieg.
Ale teraz ulica, w przeciwieństwie do przyszłości, która rysowała się Karolinie raczej brzydko, wyglądała cudownie. Bo zima, chociaż zimna, chociaż sroga, potrafiła być również zachwycająca. Szkoda, że w listopadzie, a nie w grudniu. Szkoda, że nie podczas świąt.
Rozległo się pukanie do drzwi.
– Proszę – rzuciła Karola przez ramię, wiedząc, kogo może się spodziewać.
Do pokoju zajrzała ciotka Anna, której głowę pokrywały papiloty zrobione, całkiem zresztą profesjonalnie, z wczorajszego wydania „Wieczoru Wrocławia”. U tej kobiety nic się nie marnowało. Nie licząc lisów wiszących w szafach, bo wysoką pozycję społeczną ciotka zaznaczała niemal wyłącznie na niedzielnych mszach u Dominikanów.
– Nie jesz śniadania? Uszykowałam zdrowe kanapki.
Karola przewróciła oczami, ale tak żeby ciotka nie widziała.
– Umyję się i zaraz przychodzę.
Zdrowe kanapki składały się z pszennego chleba obłożonego kiełbasą z dzika dostarczaną regularnie ciotce przez matkę Karoli, niezmiernie wdzięczną, że „kochana Ania” zapewnia jej jedynej córce dach nad głową („zwłaszcza że Ania słynie z... hm... przesadnej oszczędności, żeby nie powiedzieć skąpstwa”, co matka dodawała już tylko za plecami ciotki). I matka, i ciotka nie przyjmowały do wiadomości faktu, że Karola stara się nie jeść mięsa. „To przecież dziczyzna”, mówiła matka i wzruszała ramionami, jakby to cokolwiek zmieniało. Ojciec, jedyny sojusznik Karoli w rodzinie, też nie przyjmował. Należał do koła łowieckiego, polował, a potem z upodobaniem zajadał się przetworzonymi dzikami.
Zrezygnowana Karola usiadła za kuchennym stołem ozdobionym ceratą drukowaną w łowicki wzór, tu i ówdzie poprzecierany, i utkwiła wzrok w kanapkach, po czym sięgnęła po najmniejszą. Spieszyła się do pracy, a że poprzedniego dnia nie kupiła niczego, czym można by zastąpić kiełbasę, znajdowała się w pułapce bez wyjścia.
– W tym mięsie, powiem ci... – ciotka siorbnęła herbatę w kolorze rozwodnionego moczu – ...czuje się kilometry, jakie dzik przebył na świeżym powietrzu. To jednak nie jest to samo co kupna wieprzowina.
Karola aż się wzdrygnęła na myśl o niewinnym zwierzęciu zażywającym cudownej wolności do czasu spotkania z ojcem, skądinąd i paradoksalnie dobrym człowiekiem, nawet ze strzelbą w dłoni.
– Ciociu, błagam...
– No co? – Ciotka otworzyła szerzej swoje wielkie przezroczyste oczy niepasujące do drobnej twarzy. – Taka prawda, Karolinko.
Karolina nie cierpiała „Karolinki”, o czym wielokrotnie informowała.
– Wolę nie zapoznawać się z tą prawdą – mruknęła, starając się nie skupiać na tym, że je to, co je. – Bo jest okrutna.
– Zaraz tam okrutna! Nie przesadzaj! Wy młodzi macie poprzewracane w głowach od tej niby-ekologii. A człowiekowi mięso jest potrzebne do zachowania zdrowia – ucięła ciotka. – Ciesz się, że tatuś zapewnia ci to, co najlepsze. Teraz sklepowa kiełbasa jest naszpikowana chemią. To już nie jest to, co kiedyś, moja droga.
Mogło być gorzej, bo mogło być „moja droga Karolinko”. Ale i tak nie było najlepiej. Ciotka nie przyjmowała do wiadomości pewnych faktów. Na przykład tego, że Karola nie chciała jeść mięsa w ogóle, że wcale nie chodziło o jego proweniencję.
Ciotka przesunęła w stronę Karoli duraleksowy dzbanek z herbatą, a Karola, przypatrując się słomkowej cieczy, przez moment rozważała, czy gdyby dzbanek był jeszcze większy niż ten, ciotka i tak zalałaby go po sam czubek z jedną smętną torebką w środku.
– Nie, dziękuję. Napiję się w biurze.
– Trzeba się nawadniać od rana. – Ciotka przechyliła głowę z dezaprobatą.
– Dziewiąta to też rano, ciociu – odparła Karola, podnosząc się z krzesła i tym samym kończąc poranną mękę. – Dziękuję.
Umyła po sobie talerzyk, starając się oszczędzić jak najwięcej wody, jednak, sądząc po zniesmaczonym spojrzeniu ciotki, oszczędziła jej nie dość.
– Zbieram się.
– No tak, no tak. A potem może...
– Dzisiaj umówiłam się z przyjaciółkami ze studiów. – Karola wyprzedziła ciotkę o włos, co udało się tylko dlatego, że ta musiała siorbnąć ohydną herbatę. – Jak co piątek, ciociu. Zaraz po pracy.
Tym sposobem wymigała się od obiadu z ciotką (matka Karoli robiła nie tylko kiełbasy, ale także kotlety) lub – jeszcze gorzej – od wspólnych zakupów. Tych Karola nie cierpiała ponad wszystko. Ciotka od czasu do czasu wymyślała, że potrzebuje na przykład nowej bluzki, i zabierała „Karolinkę” jako głos doradczy, chociaż jej głosu nie słuchała, w związku z czym nadal ubierała się nieciekawie. Choć mimo siedemdziesiątki na karku mogła pochwalić się niezłą figurą i zdaniem Karoli nosić się bardziej na czasie. Jednak trapezowate spódnice do kolan (przeważnie granatowe) i koszulowe góry z żabotami (zwykle w łososiowym różu) nie odejmowały lat, lecz wręcz przeciwnie. Zakupy bardzo często kończyły się fiaskiem, bo ciotka była klientką wysoce niezdecydowaną, kręcącą nosem i ciekawą tego, czy sklep na drugim końcu miasta nie jest aby zaopatrzony lepiej. Ale najważniejsze, że zakupy się odbyły, bo ciotka uwielbiała je niezależnie od rezultatu. Karolina, rzecz jasna, wręcz przeciwnie.
– Niestety, ciociu – dodała, choć wcale nie było jej przykro.
Ciotce zrzedła mina. Najwyraźniej planowała zakupy.
– Szkoda – skomentowała nieco urażonym tonem.
– Wrócę późno – zastrzegła jeszcze Karola.
– Tylko, błagam, nie w środku nocy. Chcę się wreszcie wyspać – wyznała ciotka z miną cierpiętnicy, choć za każdym razem, kiedy Karola wracała nad ranem z imprezy, pierwszym, co słyszała, przekraczając próg mieszkania na Podwalu, było donośne chrapanie.
– Oczywiście.
– Poza tym zastanów się, czy ty aby nie przesadzasz. Ja rozumiem, młodość, ale imprezowanie powinno mieć jakieś granice.
Karola uśmiechnęła się niepewnie, bo co miała odpowiedzieć? Że ma zbyt ciężkie życie, żeby zrezygnować z cotygodniowego resetu? Czy ciotka cokolwiek by zrozumiała? Alkoholu unikała tak samo jak mocnej herbaty.
– Idę. Do widzenia.
Umknęła do korytarza, gdzie spośród wielu wierzchnich okryć upolowanych w second handach wybrała fioletową puchówkę. Bardzo ciepłą i niesamowicie lekką, dzięki czemu zapłaciła za nią śmieszne osiem złotych.
Wbrew temu, czego się spodziewała, na zewnątrz wcale nie było srogo. Powietrze pachniało wilgocią, a śnieg powoli stawał się wspomnieniem. Bielił się jeszcze na obrzeżach chodnika i stromych zboczach Fosy Staromiejskiej, ale ulica ziała mokrą czernią raz po raz rozbryzgiwaną przez koła przejeżdżających samochodów. Wsiadając do swojego pomarańczowego volva, Karola pomyślała, że przydałyby się białe święta. Jeden mały plus w powodzi wszystkich minusów, z jakich składało się jej już niemal trzydziestoletnie życie. Przekręciła kluczyk, kierując się ku największemu z minusów.
Agencja reklamowa, prestiżowa, z tradycjami i wieloma nagrodami, w której Karola pracowała jako graficzka, mieściła się przy ulicy Komandorskiej w odrapanym gmachu nieopodal eleganckich delikatesów dla bogaczy. Karola kupowała tam wyłącznie małe rogaliki, bo na nic innego raczej nie było jej stać. Tak, agencja, chociaż miała być plusem, szczęśliwym trafem, wygraną w totolotka, okazała się minusem. Bardzo szybko stało się jasne, że poważne kontrakty należą tam do przeszłości. Walka toczyła się o jakieś lokalne przedsiębiorstwa, które i tak kręciły nosem na wyśrubowane ceny dyktowane raczej z przyzwyczajenia niż z realnej oceny sytuacji. Agencja jednak i tak (a może właśnie dlatego) wysysała z pracowników krew oraz siły witalne, zabierała co najmniej dziesięć godzin z doby, dając w zamian tyle polskich złotych, że nawet pracująca w bankowości, a więc ustosunkowana i ze znajomościami Anita ostatnio pokręciła głową.
– Niestety. Nie masz zdolności kredytowej, kochana.
– Nawet we frankach? Przecież we frankach wszyscy mają. – Karolina chwyciła się ostatniej deski ratunku, bo chociaż znała opowieści o ryzyku walutowym, była zdesperowana, więc gotowa takie ryzyko podjąć. W końcu los powinien się przecież odmienić, a kurs franka nie może polecieć w kosmos, choćby z tego powodu, że frank jest szwajcarski.
– Może i wszyscy, ale nie ty. – Anita nigdy nie traciła czasu na ślizganie się po powierzchni problemu, zawsze mówiła wprost. – Zresztą kredyty należy zaciągać w takiej walucie, w jakiej się zarabia.
Więc kredyt hipoteczny na własne mieszkanie, nawet najmniejsze, nawet do remontu, odpadał. Pozostawało Podwale i ciotka. Praca, może prestiżowa, ale marnie płatna. Życie uczuciowe leżące w gruzach oraz brak przystojnego budowniczego nowego życia na horyzoncie. Koszmar.
Karola z ponurą miną przemierzała wrocławskie ulice poprzez topniejący śnieg. Jednak nie myślała o przyszłości, a jeśli już, to o tej najbliższej, niecierpiącej zwłoki. Volvo zaczęło bowiem nagle wydawać nieco niepokojące dźwięki. Czyli znowu problem. Znowu finansowy.
Andrzej Gawłowski patrzył na swój zespół przez wielką szybę oddzielającą biuro menadżerów projektu od pomieszczenia, w którym piętnastu grafików pracowało przy piętnastu stanowiskach komputerowych. Tak zwany potencjał społeczny składał się z żujących gumy dziwaków z dredami, tatuażami i w ciuchach, jakie trudno było uświadczyć w normalnym sklepie. Skąd oni brali te obszarpane koszule? Albo te koszmarne buciory? Wychylił się nieco zza monitora, żeby zerknąć na czerwone kozaki na gigantycznym koturnie, którymi Bożena oznajmiała całemu światu, że jest „odlotowa”. Jakby nie wystarczyły wściekle fioletowe warkoczyki oplecione kolorowymi sznurkami.
– Co za burdel, ja pierdolę... – mruknął Andrzej, poprawiając krawat.
Doprawdy, wstyd było przyjmować klientów w szklanym biurze, sadzać ich przy stole konferencyjnym z widokiem na takie coś. Nic dziwnego, że liczba zleceń się kurczyła. W zastraszającym tempie.
Zerknął na Karolę. Miał nie zerkać, obiecywał sobie ze sto razy, ale nie potrafił się powstrzymać. Pod kolorową ni to tuniką, ni to sukienką w różnobarwne romby jej drobna sylwetka podziewała się nie wiadomo gdzie. Ciężkie buty nadawały się na motocykl, a nie do biura. Makijażu nie uznawała, a włosy jak zwykle związała w niedbały kucyk, tak jakby robiła to nie przed lustrem, ale gdzieś w biegu pomiędzy parkingiem a biurem. Może i prawda. Spóźniła się wszak całe cztery minuty, choć nie sto, a milion razy nakazywał zgrai grafików punktualność. W końcu za coś pieniądze brali. Projekty musieli poprawiać jeden za drugim, więc tym bardziej, niech ich szlag. O puszczaniu wodzy fantazji też im zresztą mówił. I o tym, że to nie pracownia na Akademii Sztuk Pięknych, ale poważna firma dla poważnych klientów, liczących się na rynku graczy. Z ostatnim argumentem mocno przesadzał, gdyż ściślej rzecz ujmując, klienci mieli ledwie pretensje do takowych, ale graficy nie interesowali się listą najbogatszych Dolnoślązaków i guzik ich interesowało, kto jest kim, gdyż tak właśnie działają artyści.
Karola kręciła się na obrotowym krześle. Tunika tuniką, włosy włosami, ale... Nie wiedział, jak ona to robi, że wkładając tyle wysiłku w to, żeby się oszpecić, i tak wygląda ślicznie. Że jest taka śliczna. Eteryczna, wiotka i subtelna. Nie powinien, ale natychmiast wyobraził sobie ją bez tych koszmarnych ciuchów. Zobaczył drobne piersi ze sterczącymi różowymi sutkami. Wąskie chłopięce biodra, wzgórek łonowy zapraszający do składania na nim pocałunków. Wyobraził sobie to całowanie, a potem także dużo więcej, czego absolutnie nie powinien robić.
– Andrzej?
No właśnie. Kiedy do szklanego gabinetu wszedł dyrektor artystyczny, Gawłowski musiał przysunąć się na fotelu na kółkach do samej krawędzi biurka, tak blisko, że niemal zabrakło mu oddechu. Na jego kierowniczym stanowisku nie chodziło bowiem o nieprzyzwoite rojenia doprowadzające do wzwodu, ale o sprawne zarządzanie zespołem, choćby takim kretyńskim, jaki do zarządzania dostał Gawłowski.
– Tak?
– Jeszcze dzisiaj chcę zobaczyć trzy inne propozycje. – Dyrektor rzucił na biurko wydruk ulotki zaprojektowanej przez Bożenę dla kliniki stomatologicznej. – To jakieś rzadkie gówno jest.
Dyrektor, facet z tytułem doktora sztuk, wyglądał tak samo jak, nie przymierzając, zgraja za szybą, ale oblicze miał nie tak potulne jak tamci.
– Tak, wiem, jasne. – Speszonemu Gawłowskiemu zabrakło sensownej riposty. Czuł, że policzki palą go czerwienią.
– Skoro wiesz, to po co w ogóle mi dajesz? – warknął dyrektor i z trzaskiem zamknął za sobą drzwi.
Gawłowski pomyślał o dwóch rzeczach. Że nienawidzi sukinsyna i że powinien jak najprędzej spadać stąd na swoje. Żeby żaden brodaty niby-artysta nie mówił mu, co jest gówniane, a co nie. Żeby nie musiał się przed nikim tłumaczyć. Żeby sam był sobie dyrektorem, panem i władcą. Głównym organizatorem i decydentem. O klientów się nie martwił. Ani klauzulą o zakazie konkurencji w umowie, bo przecież wszystko da się obejść. W razie czego najmie sprytnego prawnika i będą mogli mu skoczyć. Zresztą pewnie nic z tym nie zrobią. Z lenistwa, z niewiedzy, z lekceważenia. Bo tacy właśnie są pieprzeni artyści, przez co biznes kuleje. W tym momencie znowu zerknął za szybę. Karolina obracała w zębach ołówek. Przekrzywiała głowę, a jej cienka kitka już ledwie trzymała się w gumce. Przydałaby mu się w tym nowym otwarciu. Była taka śliczna... Mimo że tak beznadziejnie ubrana. Gawłowski już dawno wprowadziłby tutaj dress code. U siebie wprowadzi na pewno.
„Ech...”, odwrócił wzrok.
Odczekał jeszcze chwilę i wreszcie odepchnął się od biurka, porywając projekt ulotki. Zanim wyszedł zza szyby, zerknął w dół, kontrolując stan rozporka, potem wolną dłonią przyczesał włosy.
Kiedy podszedł do biurka Karoliny, ta nawet go nie zauważyła, bo z takim skupieniem wpatrywała się w ekran komputera. Wybierała z internetowego katalogu zdjęcie szczęśliwej rodziny w wakacyjnym anturażu kontrastującym z szarością panującą za oknami agencji. Po śniegu pozostały już tylko hałdy pośniegowego błota.
Gawłowski też zapatrzył się w monitor. Nie kojarzył, po co jej to zdjęcie z wyszczerzonymi do aparatu, opalonymi ludźmi w strojach kąpielowych.
– Co ty robisz?
Na dźwięk jego głosu drgnęła. Kiedy podniosła na niego niewinne oczy i zatrzepotała długimi rzęsami, Gawłowskiemu zrobiło się ciepło pod marynarką.
– Pracuję – odparła.
Zmieszał się. Zawsze przy niej tak miał. Zareagował też tak jak zwykle, czyli ze złością. Na nią, ale też na siebie.
– No wiem, że pracujesz – warknął. – To znaczy nie wiem, ale taką mam nadzieję.
– Zatem nadzieje się spełniły.
Zabrzmiało bezczelnie, bo po prostu było bezczelne, co rozzłościło go jeszcze bardziej. Wszyscy oni byli tacy. Doskonale zdawał sobie sprawę, że za nim nie przepadają, bo trudno przepadać za szefem, jednak jeśli całą resztę miał gdzieś, na niej jednej mu zależało. Ona jedna powinna go lubić. Choć trochę. Tyle że nie lubiła i w ten sposób koło się zamykało. Gawłowski zamiast być dla niej miły, musiał się na nią wściekać.
– Co konkretnie robisz? – wycedził.
– Folder biura podróży, sam mi...
– Sam ci to zleciłem, jasne, na alzheimera jeszcze nie cierpię. Ale słuchaj... To może poczekać. Teraz trzeba zająć się czym innym. Poprawisz to. – Podstawił pod jej zgrabny nosek projekt ulotki.
– Ale... – zaczęła Karola, jednak nie zdążyła sformułować wątpliwości, bo wtrąciła się Bożena.
– Przecież to moje. – Andrzej usłyszał jej niski, matowy głos, którym równie dobrze mógł przemawiać facet.
Obrócił się z grymasem niechęci.
– Tak, twoje. Szkopuł w tym, że także złe.
– Przecież...
„Przecież rano ci się podobało”, to chciała powiedzieć Bożena, ale nie pozwolił jej zrobić z siebie idioty.
– Przecież pracujemy dla klientów! A co wy innych słów niż „przecież” nie znacie? Karolina to poprawi, bo pracuje dłużej i ma większe doświadczenie. Większego czuja... – dodał w ramach komplementu.
Karolina albo nie zrozumiała, albo – na to wolał nie stawiać – nie chciała zrozumieć. Wymieniła za to porozumiewawcze spojrzenie z Bożeną, które oznaczało, że mają do czynienia z idiotą właśnie. Gaweł znowu poczuł ogarniającą go falę irytacji. Im bardziej zależało mu na Karolinie, tym bardziej ona spuszczała go na drzewo. Tym bardziej dawała odczuć, że ma go gdzieś.
– Na kiedy? – zapytała.
Starał się uspokoić buzujące w nim emocje. Ostatecznie i tak wygrywał. Był jej szefem. Miał przewagę.
– Na dzisiaj. Czekam na co najmniej trzy inne propozycje. I... – podniósł w górę palec – ...nie opuścisz tego biurka, dopóki nie skończysz. Zresztą masz co odpracowywać. Znowu się spóźniłaś.
Wyładował się, upuścił trochę żółci, więc do swojej sali tronowej za szybą wracał w nieco lepszym nastroju. Starał się przytrzymać w nozdrzach zapach perfum, którymi pachniały włosy Karoliny.