Czterdzieści minus - Katarzyna Kostołowska - ebook + książka

Czterdzieści minus ebook

Katarzyna Kostołowska

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Anita to właścicielka upadającej czekoladziarni. Magda właśnie się dowiaduje, że jest w ciąży i że zdradza ją mąż. Aśka, rozchwytywana przez klientów stylistka, dusi się w nieudanym małżeństwie. Karola wciąż trafia na nieodpowiednich facetów, którzy zostawiają ją ze złamanym sercem.

Wszystkie dziewczyny są przed czterdziestką – łączą je wieloletnia przyjaźń i umiejętność rozwiązywania każdego problemu w pięć minut. I miasto, które jest świadkiem ich wzruszeń, wieczorów zakrapianych winem, wielkich planów oraz zawiedzionych nadziei. To właśnie krętymi uliczkami Wrocławia podążają ku miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 327

Oceny
4,3 (720 ocen)
377
215
99
27
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dziubcius

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa i zabawna, dobrze się czyta
00
Izek79

Nie oderwiesz się od lektury

Książka o przyjaźni, miłości i marzeniach.
00
gucioba

Nie oderwiesz się od lektury

polecam!
00
Magga59

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
edytafidzinska

Nie oderwiesz się od lektury

Extra
00

Popularność




Projekt okładkiRERA DESIGN
Fotografie na okładce© Millena/Shutterstock (7)
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaALICJA RUDZKA-SIECZKOWSKA
KorektaIWONA HUCHLA
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Katarzyna Kostołowska, Publicat S.A. MMXIX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-245-8383-6
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

Dla moich Przyjaciółek

LATO

Sprawdzały się najgorsze prognozy pogodynek. Tegoroczne wrocławskie lato należało do paskudnych żartów matki natury, lało już piąty dzień z rzędu, bez chwili przerwy, miarowo, jednostajnie, tępo. Po ulicy Włodkowica poruszały się wyłącznie okoliczne dzieciaki. Na dodatek z rzadka.

– Dlaczego nie lubię dzieci? – Anita nachyliła się do Marceliny, pulchnej barmanki, studentki zaocznego kulturoznawstwa, którą zatrudniła miesiąc wcześniej, właściwie nie wiadomo po co, bo sama z powodzeniem mogłaby robić w swojej czekoladziarni wszystko.

Ujęło ją jednak to kulturoznawstwo, na które też uczęszczała, tyle że wiele lat wcześniej.

Nie czekając na reakcję dziewczyny, zarżała:

– Bo nie mają kart kredytowych.

Marcelina uśmiechnęła się grzecznie, ale Anita wiedziała, że barmanki nie rozśmieszył stary dowcip. Dziewczyna należała do tych raczej poważnych osóbek. Okazało się to w praniu, już po rozmowie kwalifikacyjnej. Na szczęście nadrabiała pracowitością, przynajmniej kiedy Anita patrzyła, udając, że nie patrzy.

Teraz na przykład z nabożeństwem nalewała do plastikowego kubka gorącą czekoladę na wynos. Małą czekoladę. Siedmioletnia na oko klientka po drugiej stronie baru z posapywaniem odliczyła osiem złotych, rzucając tęskne spojrzenie na kuszące zza szyby witryny chłodniczej belgijskie czekoladki po czterdzieści złotych za kilogram. W wytwornych, acz nieregularnych, zdradzających ręczną robotę kształtach i z zaskakującymi nadzieniami, wśród których hitem, tak jak obiecywał producent, okazało się nadzienie z sera pleśniowego niebieskiego, co doprawdy trudno było Anicie zrozumieć. Hit był to co prawda w mikroskali, ale i tak zdumiewał szczery entuzjazm tych nielicznych klientów, którzy kupowali właśnie te, ryzykowne w smaku, czekoladki.

Anita skrzywiła się, bo nagle zdała sobie sprawę, że za dwa dni ma przyjść umówiona dostawa – zastanawiała się, gdzie ją wciśnie i jakim cudem za nią zapłaci. Nie przyjąć nie mogła, bo wiązała ją szczegółowo skonstruowana na jej niekorzyść umowa. Chciała mieć czekoladki na wyłączność, więc proszę bardzo. Co dwa tygodnie dziesięć kilogramów. Częściej – jak najbardziej, rzadziej – w żadnym razie. No cóż, miało być tak pięknie, niemal jak ze świeżymi bułeczkami, które w piekarni pod domem Anity sprzedawały się w takim tempie, że zanim zwlokła się z łóżka, zostawało po nich tylko wspomnienie. Niestety, czekoladziarnia głównie ziała pustkami.

– Szlag by to trafił! – Anita opadła na obitą ciemnobrązową skórą kanapę, na którą namówił ją znany architekt.

Twierdził, że w czekoladziarni to tylko skóra w kolorze brąz, bo się wizualnie zgadza z zawartością witryny i jest obietnicą przyjemności. Obietnica kosztowała tyle, co cały projekt, czyli cholernie dużo. No ale opłaciło się, trzeba przyznać. Wnętrze czekoladziarni Anity pokazali w „Elle Decoration”, bo architekt zawiadomił zaprzyjaźnioną redaktorkę o nowym zleceniu. Anitę też pokazali, niestety. Skrzywiła się znowu, ale zaraz przepędziła myśl o wyjątkowo niekorzystnym zdjęciu, na którym wyglądała jak własna matka. A do niej, od momentu, w którym skończyła jakieś siedemnaście lat, za nic nie chciała być podobna. Tymczasem upodabniała się do niej coraz bardziej. Zwłaszcza odkąd na jej trzydziestosześcioletniej twarzy wyodrębniła się dolina łez. Jako obietnica starzenia się z klasą, być może.

– Zaparzyć kawę? – Marcelina rozpaczliwie usiłowała być przydatna.

Zarabiała tu nieco więcej, niż zarabiałaby gdzie indziej, bo jej szefowa miała gest. Nawet gdy pieniądze z Unii Europejskiej już się skończyły, pensja Marceliny pozostała taka sama.

– Może później. – Anita machnęła ręką, bo wiedziała, ile by to kosztowało.

Musiała oszczędzać i właśnie zaoszczędziła około złotówki. Zawsze coś. Może to pierwszy krok ku wymarzonej dawce kwasu hialuronowego wymierzonej w tę cholerną dolinę łez, która tylko ładnie się nazywa.

Anita zapadła się głębiej w skórzaną kanapę i przymknęła oczy. Powinna zabrać się do uzupełniania tabelek w strasznym Excelu, ale nie miała dziś sił na nic poza zaznaczaniem swojej właścicielskiej obecności w czekoladziarni.

Wiedziała, że Marcelina kręci się niespokojnie za barem, zastanawiając się, co ze sobą począć. Przez chwilę miała ochotę powiedzieć dziewczynie, żeby przestała się wygłupiać, żeby nie udawała, że nigdy nie siedzi bezczynnie na swoim wysokim stołku. Także obitym skórą, więc dość miękkim i wygodnym, co jak zasugerował architekt, także jest ważne, bo wiadomo, personel... Tapicer wystawił horrendalny, rzecz jasna, rachunek. Nic jednak nie powiedziała, bo uznała, że nie byłoby to zbyt wychowawcze. Tylko rozpuszczonego personelu brakowało w tym obrazie nędzy i rozpaczy, zwanym mikroprzedsiębiorstwem.

Nagle zawibrowało w kieszeni jej dżinsów i rozległ się temat z Kołysanki Machulskiego. Anita tak to lubiła, że dłuższą chwilę nie sięgała po komórkę, rozkoszując się przewrotną melodyjką. Marcelina, jakby czytając Anicie w myślach, ściszyła Annę Jantar ze słońcem w całym mieście. Może wcale nie była tu taka niepotrzebna, może to nie jej wina, że w czekoladziarni działo się gorzej niż źle.

– Może... – stęknęła Anita, wypychając biodra, żeby mieć dostęp do kieszeni.

Wczoraj podczas biegania dołożyła dwa kilometry do zwyczajowych czterech, a potem w domu wykonała jeszcze około trzystu brzuszków. Tak, miała czekoladziarnię, ale wolała nie być jej chodzącą reklamą, a ostatnio sobie pofolgowała z jedzeniem z nerwów, że nic się nie sprzedaje.

Dzwoniła Magda, więc Anita postanowiła się wyżalić.

– Z kawiarni na skraju bankructwa jej właścicielka na skraju załamania nerwowego, słucham... – Kiedy to mówiła, przemknęło jej przez myśl, że nie powinna tak przy personelu, ale już było za późno, bo słowa szły szybciej niż myśl, jak zwykle u niej.

– Zaczęło się. – Głos Magdy był stłumiony, jakby dzwoniła z drugiego końca świata.

– Co? Jak? – Anita spanikowała.

– Powiadom resztę...

Magda się rozłączyła, a Anita poderwała się na równe nogi, kompletnie zapominając o bolących mięśniach.

– Kurwa mać... – Trzęsły jej się ręce, więc z trudem odnalazła numer do Karoliny.

Kiedy ta nie odebrała po dwóch sygnałach, Anita znowu zaklęła, łowiąc zdumione spojrzenie Marceliny. No trudno, niech wie, że jej szefowa to też potrafi. Po ośmiu sygnałach Karola wreszcie odebrała.

– Co jest? – Miała senny głos, ale Anita nie chciała teraz wnikać dlaczego.

Zresztą tak naprawdę doskonale wiedziała, z jakiego powodu Karola o godzinie dwunastej nadal leży w łóżku.

– Nareszcie! – zakrzyknęła. – Zaczęło się!

– Co?

– Jak to co? U Magdy!

– Dobra, jadę! – Karola natychmiast oprzytomniała.

– Ja też, więc może razem?

Karola mieszkała za rogiem, na Świętego Antoniego, w zaniedbanej kamienicy, której prawa ściana przylegała do restaurowanego właśnie barokowego kościoła.

– Nie, bo mi jeszcze chwilę zejdzie...

– A wiesz w ogóle dokąd i jak, demonie seksu?

– Wiem, wiem. – Karola parsknęła śmiechem, który miał zatuszować zakłopotanie.

Nigdy nie pomyślałaby o sobie jako o demonie seksu, albo pomyślałaby, ale wolała, aby nikt nie wypowiadał tego na głos. Nawet najlepsza przyjaciółka.

Marcelina patrzyła na Anitę z coraz większym zdumieniem. Szefowa pomknęła na zaplecze, stukając pomalowanym paznokciem w klawisze wysłużonej komórki, następnie wypadła z zaplecza z jej, Marceliny, osobistą kurtką, którą barmanka kupiła sobie za pierwszą pensję. Machnęła ręką, następnie zawróciła, by pojawić się znowu, tym razem z torebką. Wybiegła przed lokal, krzycząc coś do telefonu, by zaraz wrócić, rzucić się do baru i w triumfalnym geście unieść w górę znaleziony między papierami kluczyk do renault. Cały czas krzyczała przy tym do wciśniętej między ramię i ucho komórki. Marcelina zapamiętała zwłaszcza dwa słowa, oba niecenzuralne.

– Ona nie jest normalna... – Barmanka wzruszyła ramionami, widząc, jak srebrne renault szefowej po kilku próbach uruchomienia wreszcie ruszyło spod knajpy, rozchlapując wielkie szare kałuże.

Usiadła na wysokim, obitym skórą i niewygodnym jak cholera stołku barowym. Odpaliła komputer i zalogowała się na Facebooku. Pomyślała, jak to fajnie, że znowu pada. Nie narobi się dzisiaj. Znowu. W sumie czad.

Podobno od lat w Polsce systematycznie spadała liczba urodzeń, ale pod kliniką ginekologiczno-położniczą na Chałubińskiego nie można było szpilki wcisnąć, a co dopiero wielkie rozklekotane volvo w kolorze brudnego, i to dosłownie, oranżu. Karolina postanowiła jednak osiągnąć niemożliwe i rozpoczęła wkomponowywanie samochodu między furgonetkę a latarnię. Nie ułatwiały tego ani strugi deszczu lejące się po szybach jej wysłużonego auta, ani olbrzymie kałuże, w których ślizgały się niemal pozbawione bieżnika opony. W lusterku wstecznym zobaczyła Anitę wbiegającą do kliniki z plastikową torbą na głowie.

– Fuck! – rozeźliła się i wjechała lewym bokiem samochodu w słup latarni.

Zarejestrowała, co się stało, ale nie przejęła się tym. Latarnia średnio ją obchodziła, a auto? I tak niedługo miała kupić sobie szybkie i wspaniałe jeszcze nie wiadomo co. Odkąd Gaweł, szef agencji reklamowej, w której pracowała, obiecał jej podwyżkę, co dzień znajdowała na Allegro nowe cudo motoryzacji. Z niezbyt dużym przebiegiem, bezwypadkowe, z klimatyzacją i skórzanymi siedzeniami, jak w mercedesie Aśki. Wczoraj, zanim w progu nie pojawił się Marcin, intensywnie czerwone. Tak jak te róże, które trzymał w dłoni. Na wspomnienie tego, co się następnie wyprawiało, Karolina przymknęła nieumalowane oko. Nieomal wyskoczyła z pościeli, kiedy zadzwoniła Anita. Nawet prysznica nie zdążyła wziąć i teraz miała nadzieję, że nikt nie wyczuje od niej zapachu seksu. Nowy związek... Cud...

Wygramoliła się z samochodu od strony pasażera, bo drzwiczki kierowcy przytulały się do latarni. Przez chwilę usiłowała zamknąć auto, ale dała spokój. Padał deszcz, a zamek zaciął się na amen, poza tym szanse na to, że ktoś ukradnie takiego gruchota równały się zeru. Popatrzyła przez chwilę na volvo, zastanawiając się, jak to w ogóle możliwe, żeby tego brudu na karoserii nawet taka ulewa nie pokonała. Kiedy odwiedziła ostatnio myjnię? Nie pamiętała.

Wzdrygnęła się, czując na kręgosłupie złośliwą strużkę wody. Przemokła do suchej nitki. Pomyślała, że na szczęście, ale kiedy wpadła przy szpitalnej rejestracji na Anitę, ta wypaliła natychmiast:

– Czuję od ciebie dziki seks.

– Zazdrościsz? – Karolina mimowolnie wypięła płaską pierś pod kompletnie mokrą czarną tuniką.

– Wyobraź sobie, że pamiętam jeszcze, co to jest...

– To dobrze, bo to jest wspaniałe... – Karola zmrużyła oczy.

Anita nie zauważyła.

– Choć częściej mam biznes w głowie, a nie amory. I jeszcze mój cholerny samochód odmawia mi ostatnio posłuszeństwa, więc powstał dodatkowy problem, czy zapłacić zakładowi ubezpieczeń, czy mechanikowi, pięknemu panu Krzysiowi, niech go szlag!

– Mam podobnie, powiem ci – odparła Karolina i pomyślała, że koniecznie musi przydusić Anitę.

Chciała wiedzieć, co jest nie tak z czekoladziarnią i dlaczego. Teraz nie było okazji, ale jak tylko się nadarzy, Anita będzie musiała wyśpiewać jej wszystko. Wyglądała na zmaltretowaną, a skoro nie uprawiała miłości do białego rana, musiała mieć poważne powody.

– Anitko, kocham cię. – Pocałowała przyjaciółkę w blady policzek. – I nie mówię tego dlatego, że jeszcze jestem pijana.

– To też da się wyczuć... – Anita odsunęła się na bezpieczną odległość. – Prowadziłaś w tym stanie?

– No musiałam przecież!

– Dobra, nieważne. Magda już pewnie na porodówce. Możemy poczekać na korytarzu. Ciekawe, czy Aśka dotarła. Chodźmy. – Anita pociągnęła za rękę przyjaciółkę nieprzytomną od kaca i miłości uprawianej do białego rana.

Aśka dotarła. Siedziała zupełnie spokojnie na odrapanej ławce pod wymalowanymi białą farbą olejną drzwiami i kręciła na palcach wilgotne loki, które na mokro wydawały się zupełnie czarne. W rzeczywistości były ufarbowane na bajeczny brąz, a w dodatku wyglądały zupełnie naturalnie.

– No witam, siostry! – Podniosła się.

– Jak ty to robisz, że zawsze wyglądasz jak z francuskiego żurnala? – Karola zlustrowała przyjaciółkę, znaną wrocławską stylistkę. – Na złość nam czy jak? Przecież jest kryzys w światowej gospodarce, leje deszcz.

– Na szczęście wynaleziono parasolki – stwierdziła Aśka, wygładzając skórzaną mini, w której wyglądała lepiej niż milion dolarów.

– Poza tym zawód zobowiązuje. Wrocław jest mały, nie chciałabym, żeby jakaś klientka mnie na ulicy nie poznała. Wybaczysz? – Musnęła uszminkowanymi ustami policzek Karoli. – Oho... – Skrzywiła się lekko.

– Bzykałam się całą noc z Marcinem. – Karolina się zarumieniła.

– Ty żmijo... – mruknęła Aśka, a wtedy Anita ostro włączyła się do rozmowy.

– Czy wy naprawdę musicie gadać tylko o jednym? Przecież Magda...

– Magda rodzi i my jej w tym na pewno nie pomożemy. – Aśka opadła na łuszczącą się ławkę, eksponując swoje idealne, wydepilowane uda obciągnięte mniej więcej do połowy czarną skórą.

– No niby nie... – zgodziła się Anita. – Ale powinnyśmy przynajmniej jakieś duchowe wsparcie okazać.

Nagle ktoś za białymi drzwiami przeraźliwie krzyknął.

– Boże, to chyba nie ona... – Anita wlepiła wzrok najpierw w jedną, potem w drugą przyjaciółkę.

– W sumie... – Aśka zmarszczyła brwi. – Chyba ją to boli. Ze znieczuleniami to we Wrocławiu podobno nie szaleją.

– Na pewno ją boli... – Karola poczuła, że zasycha jej w ustach.

Biedna Magda... Na dodatek całkiem sama, bez Aleksa, swojego, pożal się Boże, eksmęża. Przypomniała sobie o tych rytmicznie poruszających się pośladkach, o których powiedziała jej wtedy Magda, i zadała sobie pytanie, czy teraz jej umęczona przyjaciółka też o nich myśli. Brr...

– Dobrze, że jest tam Bielecki – przypomniała Anita.

No jasne, Bielecki... Ich wspólny ginekolog. I położnik cieszący się wielką estymą. Do tego najbardziej ekscentryczny lekarz pod słońcem. Po badaniu w prywatnym gabinecie na Weigla stawał przy oknie i puszczał dymka. I zawsze mówił do pacjentek per „kwiatku”. Kochany. Najlepszy. Kiedy Aśka poroniła, po tym jak jeszcze na studiach zaszła w zupełnie nieplanowaną ciążę z Konradem, nie wziął od niej pieniędzy za wizytę. Powiedział, żeby zachowała forsę na gorsze czasy, bo te nie są jeszcze takie złe, ponieważ jest młoda i zdąży się nacieszyć całą gromadką dzieciaków.

Tylko że lekarz, choćby znajomy i najlepszy, to nie to samo, co ktoś tak naprawdę bliski.

– Aleks też tam jest? – zapytała Karola.

– Nie sądzę, żeby Magda po niego zadzwoniła. Mówiła mi, że zawiadomi szczęśliwego tatusia, jak już będzie po wszystkim – odparła Anita. – I dobrze, bo wcale nie mam ochoty go teraz oglądać.

– Ja też... – Karola pokiwała głową.

– I ja – dodała Aśka. – Choć my to najmniej ważne teraz jesteśmy. Kurczę, ile to jeszcze potrwa?! – zakrzyknęła zniecierpliwiona.

– Dziecko się rodzi. – Anita zgromiła ją spojrzeniem.

– Cud... – Karolina najchętniej padłaby na kolana.

– Kurczę, ale ja zaraz mam spotkanie z klientką. – Aśka się nie poddawała. – Nie miała czasu w tygodniu, więc umówiłam się z nią w sobotę. Może wyjdę sobie zapalić... Karola, zapalisz też?

– Kaca mam, a na kacu nie palę.

– To piłaś czy się bzykałaś?

– I to, i to, na umór – przyznała szczerze Karola. – No co? Dzisiaj sobota, mogłam sobie pofolgować – broniła się, kiedy brwi Aśki podjechały do góry.

– Dziewczyny! – Anita uznała, że rozmowa przyjaciółek powinna kręcić się wokół zgoła innych tematów. – Magda rodzi.

– Przecież wiem! O, słyszałyście? – Aśka gwałtownie się podniosła z łuszczącej się ławki. – To chyba krzyk dziecka!

– Chyba w twojej ufarbowanej na sarni brąz głowie – mruknęła Karola z zazdrością, przeczesując palcami własną, koloru nieokreślonego, gdyż zupełnie naturalnego, wciąż jeszcze mokrą, fryzurkę. – Ja nic nie słyszałam.

– No mówię ci!

Nagle otworzyły się drzwi i pojawił się doktor Bielecki w zabrudzonym krwią fartuchu, co wzbudziło w Karoli przerażenie. W lewej kieszeni fartucha przyjaciółki ujrzały paczkę czerwonych marlboro. Przebijały wyraźnie przez przemoczoną czymś tkaninę.

– Więcej was tu nie było, kwiatki? – Lekarz już je mijał, ale zatrzymał się w pół kroku zdumiony, że kojarzy wszystkie trzy twarze.

– I co?! Co z Magdą?! Urodziła?! – zaczęły się przekrzykiwać.

– Syn jak złoto – rzucił lekarz i ruszył przed siebie.

– Ja też muszę zapalić – stwierdziła Aśka i popędziła w stronę schodów.

Karolina poczuła pod powiekami łzy. Popatrzyła na Anitę. Ona też płakała. Stukot obcasów Aśki dochodził z klatki schodowej.

– Zapomniała parasola, twardzielka. – Załzawione spojrzenie Karoli padło na elegancką kratkę Burberry tworzącą niekorzystny kontrast ze starą szpitalną ławką.

Aśka zaciągnęła się głęboko zielonym vogiem. Łzy płynęły jej po policzkach, mieszając się z deszczem, bo zapomniała parasola. Ale nie zważała na to, nie tym razem. Za bardzo była wzruszona. Wyobrażała sobie Magdę, która tuli do piersi nieporadne maleństwo. Robaczka z jabłka. Pomarszczony cud. Cud macierzyństwa. Cud miłości dwojga ludzi. Tyle że to ostatnie nie odnosiło się akurat do Magdy. Szkoda...

A do niej? Czy do niej się odnosiło? Ostatnio znowu rozpaczliwie usiłowała zajść w ciążę z Konradem. Żeby zapomnieć, żeby wszystko posklejać, żeby pokochać męża znowu. Już nie jako najcudowniejszego faceta pod słońcem, ale jako ojca jej dziecka. Przynajmniej to. Albo może aż to.

Bardzo by chciała znowu go pokochać, bo na razie nie czuła nic i właściwie wolała z nim nie przebywać, niż przebywać i w związku z tym z przykrością obserwować to wszystko, czego nie miał, a co ona bardzo chciałaby, żeby miał. Żeby jak Tomasz miał jasne włosy i błękitne oczy. I żeby miał zmarszczki wokół nich. Żeby miał okrągłe pośladki i duże usta. Kwadratowe paznokcie i szerokie plecy. Ale nie takie wyrobione na siłowni i niepasujące do reszty, tylko naturalnie szerokie.

Chciałaby także, żeby Konrad umiał to, co Tomasz. Żeby dotykał jej piersi w sposób, od którego można było oszaleć. Żeby pieścił sutki palcami z kwadratowymi paznokciami i żeby znał ją całą dokładnie. I żeby wszystkim się zachwycał. Chciałaby, żeby mówił, że jest słodka jak brzoskwinia i że pachnie słońcem. I że kiedy staje pod słońce, to wokół jej twarzy rozświetlone promieniami brązowe włosy tworzą boską niemal aureolę, i że zawsze będzie to pamiętał.

Tylko że Tomasz nie pamiętał, a Konrada nie zajmowały takie nieistotne szczegóły. Jej ciało, całą ją, poznał piętnaście lat temu i nie chciał już poznawać bardziej. Stanowiła po prostu piękny dodatek do pięknego mieszkania, którego kupno zarządził jeszcze przed ślubem, a które potem tak pieczołowicie urządził razem z żoną. Zawsze to podkreślał, choć w każdym sklepie to jego decyzja okazywała się tą ostateczną. On wybierał kolory, faktury, meble, a ona tylko potakiwała, zdając się na jego powszechnie znany, doskonały gust. Nieco inny od jej gustu.

Konrad uwielbiał zapraszać gości, chwalić się wystrojem stumetrowego apartamentu na Walońskiej, widokiem na most Grunwaldzki i nią. Nudzić o swojej arcyważnej posadzie dyrektora oddziału banku, podawać wykwintne dania coraz to innej kuchni, nalewać modne drinki i ostrym spojrzeniem karcić ją, kiedy wypijała ich za dużo.

Ostatnio chciała tylko pić. Wtedy nie myślała albo myślała, że wcale nie jest najgorzej. Bo romans minął, a ona wciąż miała wszystko. Duże mieszkanie, lodówkę pełną delikatesów, szybki samochód i męża, który jest przecież fajny. Przystojny, oczytany, czasem nawet dowcipny. Który ją kocha. Tak powiedział, kiedy ostatnio zapytała. Odparł, że będzie kochał tylko ją i już zawsze, choćby nawet zdradziła go z jego najlepszym przyjacielem. Zadrżała wtedy. Po pierwsze dlatego, że to nie był najlepszy przyjaciel Konrada. Wcale się nie znali, pochodzili z dwóch różnych światów. Po drugie dlatego, że powiedział to tym swoim nieuważnym tonem. I już nie miała pewności. Czy on kocha? Nie kocha? Mieszało jej się w głowie.

Pewne było natomiast to, że ona na razie nie potrafi kochać Konrada. Chociaż Bóg jeden wie, jak bardzo by chciała wrócić do stanu sprzed tej fatalnej historii. Czuć tamto. Konrad przecież kiedyś był dla niej wszystkim. Dla niej, dla wciąż przecież tej samej Aśki. Dlatego miała nadzieję, że wreszcie wróci. Zapomni o tamtych błękitnych oczach wpatrujących się w nią z zachwytem i wróci...

Dlatego też co rano jakoś wytrzymywała ten moment, kiedy rozwierała powieki, a śnieżnobiały sufit małżeńskiej sypialni spadał jej na głowę, by zatrzymać się tuż nad czołem. I ten następny także, kiedy w łazienkowym lustrze, zamiast własnej twarzy, widziała wyłącznie malujące się na niej cierpienie.

Była racjonalną osobą, wiedziała, że to musi się kiedyś skończyć. Że ta tęsknota minie, że ten ból przestanie rozrywać jej serce. Trzeba wytrzymać i już. Modliła się do czasu, żeby szybciej biegł, bo to był jedyny sposób.

I jeszcze to dziecko. Maleństwo, na którym się skupi. To dlatego oddawała się Konradowi, powstrzymując łzy, które napływały do oczu, podczas gdy on rytmicznie się w niej poruszał. Na szczęście Konrad lubił się kochać nie za często i od tyłu. Mogła wtulać twarz w poduszkę i czasami nawet wyobrażać sobie zupełnie inną sytuację. Wtedy miewała orgazm. Wystarczyło tylko trochę sobie pomóc. Znała swoje ciało, bo Tomek ją nauczył, dla Konrada takie drobiazgi, jak kobiecy orgazm mogłyby nie istnieć. Dziecko jednak uparcie nie chciało się począć. Ciekawe, czy z powodu jej, czy z powodu Konrada, czy może z powodu ich obojga.

Odpaliła następnego papierosa, chowając go w dłoni fachowym gestem wieloletniej palaczki. Deszcz lał jak wściekły. Z taksówki wysiadła zgięta wpół kobieta z piętnastoma kilogramami nadbagażu w okolicach talii. Pomagał jej przejęty i przystojny brunet. Wyjątkowo niedobrana para, oceniła natychmiast Aśka, chociaż... Babka miała regularne rysy, nos jak rzeźbiony, usta też. Taka Kate Winslet prawie. Brunet otoczył ją opiekuńczym ramieniem, po czym rozłożył nad nimi parasol z podniszczonego poliestru. Aśkę aż zabolało w klatce piersiowej, ale tym razem wcale nie z powodu poliestru. Nagle i na szczęście zapiszczała jej komórka wetknięta do tylnej kieszeni wyszperanej w lumpeksie skórzanej mini. Mogła przestać patrzeć na parę szczęściarzy, która zaraz miała powitać swoje kolejne szczęście. Mogła przestać cholernie zazdrościć.

– Asia, możemy ich zobaczyć – usłyszała przejęty głos Karoli.

Pstryknęła niedopałkiem przed siebie, popatrzyła, jak ląduje w środku wielkiej brudnej kałuży, po czym pospieszyła na górę, wycierając wierzchem dłoni mokre od deszczu policzki. Szpitalna recepcjonistka obrzuciła ją niechętnym spojrzeniem. Aśka była za wysoka, za zgrabna i za piękna, żeby inne kobiety patrzyły na nią inaczej. Była też do tego przyzwyczajona, więc nie zwróciła większej uwagi.

– Aśka, co ty? – Anita na jej widok wyeksponowała lwią zmarszczkę.

– Mówiłam ci, że masz się nie marszczyć. Pamiętaj: twarz-blacha. – Aśka wzięła przyjaciółkę za rękę.

– Ale dlaczego płakałaś? – drążyła Anita.

– To deszcz.

– Przestań. Przecież widzę.

– Strasznie się rozmazałaś – wtrąciła się Karola. – Zupełnie jak nie ty. Jeszcze cię jakaś klientka nie pozna.

– Pieprzyć to – stwierdziła Aśka. – Czasami można się rozmazać. A jest powód, nie?

Tak naprawdę były dwa powody.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki