Czterdzieści plus - Katarzyna Kostołowska - ebook + książka

Czterdzieści plus ebook

Katarzyna Kostołowska

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czterem przyjaciółkom znanym z „Czterdzieści minus” przybyło kilka lat, dwoje dzieci i jeden pies. Czy to pora na nudną stabilizację? W żadnym razie! Prawdziwe życie dopiero się zaczyna, a Magda, Anita, Karolina i Aśka są przecież specjalistkami od kłopotów. W „Czterdzieści plus” zamiast nudy czeka nas ucieczka do Londynu, pojednanie z trudną przeszłością, nieoczekiwana przeprowadzka i nadzieja na prawdziwą miłość. Poleje się dużo wina i jeszcze więcej łez, ale będzie można się także szczerze pośmiać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 296

Oceny
4,4 (468 ocen)
258
157
48
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
monkusia

Nie oderwiesz się od lektury

Super się czyta, chyba nawet za szybko ;)
00
Magga59

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna super część, zabawne dialogi.
00
edytafidzinska

Nie oderwiesz się od lektury

Łatwa, lekka i przyjemna :)
00
DominikaB555

Nie oderwiesz się od lektury

Fajna i lekka 😊
00
Ataner2022

Dobrze spędzony czas

Weekendowe odprężenie
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Projekt okładki AGNIESZKA LENART Rera Design
Fotografie na okładce© alisared/Adobe Stock © marisa__/Adobe Stock (3) © kudinovart/Fotolia © marisa__/Fotolia (4)
Koordynacja projektuALEKSANDRA CHYTROŃ-KOCHANIEC
RedakcjaANNA JACKOWSKA
KorektaMARIA SOŁTYS
SkładLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Polish edition © Katarzyna Kostołowska, Publicat S.A. MMXIX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-5969-4
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl

Mamie za pierwsze czytanie, Oli za wielką szansęi Cioci Hani za stypendium :-)

LATO

Messenger; grupa Bardzo stare baby (nazwa nadana przez użytkownika aaa_nita)

aaa_nita: Kto uważa, że można zdechnąć z gorąca, ręka w górę.

Magdalena: Zgłaszam się. Z nieklimatyzowanej, tak tylko nieśmiało przypominam, Czekoladziarni.

aaa_nita: Magda, Ty wiesz, że ja wiem, że jesteś najwspanialszą wspólniczką na świecie. Oraz aniołem.

Magdalena: Anielica bliska udaru :) Tak, to właśnie ja.

Carol: Módlmy się o deszcz. Może chociaż w Londynie pada...

dżo_ann: Ni hu, hu. Przylepiam się do wszystkiego.

aaa_nita: Good idea, Karolcia. Pomódlmy się wespół.

Carol: Tak naprawdę już nie pamiętam, jak to szło.

aaa_nita: Chociaż się przeżegnaj, to chyba pamiętasz?

Carol: To tak...

Magdalena: Milczeć, antychrysty cholerne! :)

Carol: Nie jestem antychrystem, wierzę natomiast w karę boską za to, co wyczyniamy z planetą Ziemia. Ludzie to największe potwory!

aaa_nita: Karola, błagam... Mnie się te ekologiczne gadki naprawdę rzucają na mózg. Dzieci własne zaczęłam straszyć Twoimi apokaliptycznymi wizjami.

Carol: Nie moimi, nie moimi! To wszystko jest udowodnione przez amerykańskich naukowców, że góra dwa pokolenia i aufwiedersehen.

aaa_nita: Auf Wiedersehen raczej. Osobno to się pisze, jak już się chce pisać.

Magdalena: Anita i Karolina, musicie zacząć razem biegać, bo ta rozłąka Wam ewidentnie nie służy.

dżo_ann: Rozłąka to nie służy mnie! Ewidentnie! Dziewczyny, spocona czy nie, kocham Was jak stąd do Wrocławia.

Carol: A ile to jest kilometrów, tak by the way, że się znowu wyrażę, mam nadzieję, że poprawnie. W razie czego Anita skoryguje...

dżo_ann: Pojęcia nie mam, ale z całą pewnością za dużo. Bo mi tu bez Was kurewsko wprost źle.

aaa_nita: Zwłaszcza bez oksfordzkiej angielszczyzny Karolajny?

Carol: Znalazła się poliglotka!

aaa_nita: Karola, zatłukę Cię kiedyś byle badylem, chudzielcu bezczelny!

Magdalena: Zamknąć się natychmiast! I zaprzestać gróźb karalnych! Asiu, my też Cię kochamy i tęsknimy.

Carol: Jasne, że tak!

aaa_nita: Potwierdzam powyższe.

dżo_ann: Nawet nie przypuszczacie, jak mi bez Was źle...

– Co to jest?

– Pierogi.

– Z czym?

– Ze szpinakiem.

– Szpinak to to zielone?

– Najzieleńsze na świecie.

– Naj-zie-leń-się?

– Naj-zie-leń-sze. Sze. Bardzo zielone. Czyli bardzo zdrowe.

– Ile mam zjeść?

– Wszystkie pięć. Pokroję ci.

– A ile to jest pięć?

– Tyle, ile na talerzu. Raz, dwa, trzy, cztery, pięć. Nie tak dużo.

– A ile to jest nie tak dużo?

Anita na moment zacisnęła powieki, ale zaraz przypomniała sobie, jak bardzo należy kochać własne dziecko i że ona w sumie kocha je do szaleństwa, jest również wyjątkowo dumna z tego małego, pochodzącego z jej łona geniusza. Miłosz bardzo szybko zaczął się komunikować ze światem werbalnie. W zeszłym tygodniu stuknęło mu trzy i pół roku, a mówił wszystko, wyraźnie i całymi zdaniami. Liczyć do pięciu także już doskonale umiał.

– Weź nie pytaj. – Podeszła do stołu i pocałowała lekko spocony karczek synka rozpartego w pozie małego buddy w wysokim, pożółkłym plastikowym krzesełku pamiętającym lepsze czasy. Najpierw siedział w nim Mikołaj, synek Magdy, a potem Szymek junior, starszy syn Anity.

– Weź się przytul. – Nie zważając na głośne protesty, przycisnęła Miłosza do dziwnie mocno pobolewającej piersi. – Jesteś mój ulubiony, wiesz? – wyznała, zanim dała małemu spokój, a dała, bo musiała, gdyż wskazówki zegara wiszącego na drewnianej belce podtrzymującej sufit przesuwały się nieubłaganie.

Zbliżała się godzina zero, czyli piętnasta trzydzieści, co oznaczało, że Anita musi pędzić do przedszkola Pod Wesołym Słonkiem po Szymona juniora. Niedaleko, wystarczyło przebiec aleję Pracy.

– Pani Basia cię przypilnuje, a ja zaraz wracam z twoim bratem – powiedziała do synka, wsuwając blade i nietknięte pedicure’em stopy w srebrne havaianasy. Powinna przebrać poplamiony szpinakiem, przepocony T-shirt, ale czas już naprawdę naglił, więc machnęła ręką.

Wyszła na korytarz i zapukała do mieszkania naprzeciwko, mając przez otwarte na oścież drzwi oko na Miłosza, który niechętnie grzebał widelcem w pierogach. Pani Basia otworzyła natychmiast, pokiwała głową i bez słowa sięgnęła ręką ku wiszącej na ścianie zielonej szafeczce na klucze. Anita pomyślała, że dobrzy sąsiedzi mają moc przywracania wiary w ludzkość, po czym zawróciła do mieszkania, żeby porwać z wieszaka skórzaną torbę z portfelem w środku. Miło będzie zjeść z panią Basią bezę z Równej Babki. Urokliwą kawiarenkę przy ulicy Odkrywców otwarto jakiś czas temu, ale noga Anity przestąpiła te gościnne progi dopiero w ostatni weekend, kiedy jej młodszy o lat dziesięć i piękny mąż Szymon po niedzielnym spacerze w parku Grabiszyńskim zaordynował deser w Równej Babce, twierdząc bezczelnie, że mają tam najlepsze ciasta we Wrocławiu. Anita się oburzyła, bo najlepsze ciasta we Wrocławiu to miała ona, w swojej, czyli ICH Czekoladziarni – to raz, a dwa – nie wiedziała, że Szymon jest podstępnym sabotażystą.

– Twoim obowiązkiem jest jadać słodkości w Czekoladziarni. NASZEJ Czekoladziarni, mój drogi. I nie ulegać wpływom obcych sił uszczuplających NASZE comiesięczne dochody.

– Z tym że wroga trzeba dobrze poznać – roześmiał się Szymon. – To właśnie czynię, moja droga. Ich bezy z bitą śmietaną i owocami to poezja.

Anita weszła do osiedlowej kawiarenki z lekkim poczuciem wyższości. Jako właścicielka nie kawiarenki, tylko kawiarni, i nie jakiejś tam lokalnej, ale ogólnowrocławskiej, wielkomiejskiej, położonej w samym centrum, w kamienicy przy ulicy Włodkowica. Kawiarni opisywanej w niemieckich przewodnikach turystycznych i prestiżowych magazynach wnętrzarskich, która z miesiąca na miesiąc przynosiła coraz większy, całkiem przyjemny dochód, choć na samym początku – to już wiedziała tylko ona oraz w ograniczonym zakresie biznesowa wspólniczka Magda – wcale się na to nie zapowiadało.

W Równej Babce przyjemnie pachniało kawą i świeżym ciastem, a nazwa okazała się adekwatna i w sam raz, co Anita musiała przyznać, kiedy właścicielka kawiarni, drobna, szeroko uśmiechnięta brunetka z pasmami szlachetnej siwizny na skroni, szczerze zachwyciła się chłopcami. Szymek junior oraz Miłosz byli natomiast wniebowzięci, mogąc opowiedzieć miłej pani, jakie lody lubią najbardziej i dlaczego. Chłopaki, od kiedy pojawiły się na świecie, stanowiły dla Anity papierek lakmusowy bez pudła identyfikujący ludzi fajnych. Brunetka okazała się fajną, równą babką. Na dodatek nie zwracała uwagi na agresywny czar roztaczany przez Szymona seniora, który się popisywał, który zamawiał jak szalony, który zostawił w kasie prawie dwieście złotych. No i te ciasta... Tarta serowo-limonkowa, sernik z mascarpone, zielony biszkopt z kremem waniliowym oraz wiele innych wyrafinowanych zestawień. Nie wiadomo, które pyszniejsze, co Anita musiała uczciwie przyznać, kiedy brunetka zapytała, jak smakuje.

– Tak. Beza z Równej Babki musi dzisiaj wjechać – wymamrotała, zbiegając po schodach pilnie domagającej się remontu klatki schodowej.

Modernistyczne w formie, zbudowane w latach trzydziestych ubiegłego wieku małe bloki robotnicze z czerwonej cegły przy alei Pracy wyglądały malowniczo wyłącznie z zewnątrz, bo ich skandalicznie zaniedbane wnętrza wołały o pomstę do nieba.

– Dzień dobry – usłyszała nagle i podniosła wzrok.

– Dzień dobry – odparła, skrywając niechęć.

Jasne. Musiała się na nią natknąć – i to akurat w brudnej koszulce, akurat bez choćby tuszu na rzęsach, bez pedicure’u i ze ściągniętymi byle jak gumką recepturką włosami. Napompowana Dziunia, jak Anita złośliwie nazywała w duchu nową sąsiadkę z dołu, prześlizgnęła po niej swoimi idealnymi smoky eyes. Anita nie cierpiała jej jak nikogo od momentu, w którym – wracając z dzieckiem od pediatry, spocona, brudna, zła – natknęła się na Szymona rozmawiającego z dziewczyną przy skrzynkach na listy. O czym była mowa, nie wiedziała do tej pory, za to doskonale pamiętała zachwyconą minę Napompowanej Dziuni. Te jej wydęte, wypełnione kwasem hialuronowym usteczka, tę kokieteryjną minkę, ten zachęcający chichocik. Oraz kłótnię z Szymonem, który już w mieszkaniu ośmielił się skomentować, że młoda sąsiadka zupełnie tutaj nie pasuje. Do tej odrapanej klatki schodowej i wulgarnych, rojących się od błędów ortograficznych napisów nabazgranych na ścianach koślawą kreską analfabety.

– A ja? A ja to niby pasuję? – warknęła Anita, na co Szymon odparł, że w sumie też nie.

W sumie! Pociągnęła wątek, co szybko przerodziło się w sprzeczkę, na koniec której Szymon uznał, że Anita jest zazdrosna zupełnie bez sensu, bo on kocha tylko ją, co jednak nie rozluźniło atmosfery. A Napompowana Dziunia wbiła się w świadomość Anity jak drzazga pod paznokieć. Tkwiła tam i drażniła. Zawsze ze starannie wyczesanymi włosami, permanentnie czarnymi brwiami, oraz dokładnie przemyślanymi, nieskazitelnymi stylizacjami.

– Daj spokój. Tyle w tym polotu, co w podróbach Gucci made in China – skomentowała Aśka, przyjaciółka Anity oraz znana wrocławska stylistka, gdy któregoś razu Anita zaprezentowała jej sąsiadkę na Facebooku. – Ona wygląda jak wszystkie te sfotoszopowane laski z Instagrama. Nie masz się kim przejmować. Szymonowi na pewno nie podobają się napompowane dziunie.

– Nie byłabym taka pewna, bo napompowane dziunie z Instagrama podobają się wszystkim facetom. Mnie w sumie też. One są takie młode, takie apetyczne, takie...

Aśka się zniecierpliwiła.

– Ale nie są matkami Szymona i Miłosza, za którymi szaleje twój mąż. Nie są najwspanialszą tobą.

I Anita się zamknęła. Na tę matkę, bo ze względu na historię Aśki czułaby się niezręcznie, ciągnąc temat. Obie miały być matkami. Los sprawił, że została nią właśnie Anita, która za dziećmi jakoś nigdy szczególnie nie przepadała i która nie cieszyła się ciążą tak, jak cieszyła się nią Aśka.

Pchnęła furtkę, a bawiący się na przedszkolnym podwórku Szymek pognał ku matce z prędkością, która kazała Anicie zadać sobie pytanie, czy to na pewno w porządku, że starszy syn musi spędzać niemal cały dzień wśród obcych, zamiast w domu z nią i młodszym bratem. Na szczęście jeszcze tylko parę dni, tylko do końca czerwca, a potem miesięczna przerwa od przedszkola. Czyli od razu teksańska masakra piłą mechaniczną, bo jak w pojedynkę dać sobie radę z dwoma chłopcami w jednym małym mieszkaniu, Anita doprawdy nie miała pojęcia. Szymon senior z początkiem lipca znikał, żeby całe wakacje spędzić na rejsie po Karaibach z wrocławskim biznesmenem, który nie wyobrażał sobie nie ćwiczyć codziennie pod okiem swojego ulubionego trenera personalnego. Płacił jak za zboże, więc podczas rodzinnej narady uznali, że jechać trzeba. Czekoladziarnia wprawdzie hulała, ale pieniądze za prywatne karaibskie treningi miały zbyt poważnie zasilić domowy budżet, żeby Szymon mógł odmówić.

– Jak było? – zapytała ostrożnie Anita, tarmosząc blond czuprynę ukochanego dziecięcia, tak bardzo podobnego do ukochanego męża.

– Fajnie. – Krótka, szczera odpowiedź, która padła, zdjęła z ramion matki stukilogramowy ciężar.

Tylko piersi ciągle bolały cholernie. Anita zorientowała się, że zaciska na nich dłonie, kiedy złowiła zaciekawiony wzrok – co prawda pięciolatka, jednak wciąż przedstawiciela płci przeciwnej.

– To wspaniale. Skoczymy jeszcze do Równej Babki.

– Ale super! – Szymkowi spodobało się podejrzanie bardzo, jednak Anita wolała nie wnikać, z jakiego powodu i czy tym powodem nie jest przypadkiem jej mąż wodzący syna na pokuszenie konkurencyjnego biznesu.

– A po drodze opowiesz mi, co dzisiaj robiliście.

Szymek opowiadał, ale ona nie słuchała. Nie tylko synka zresztą. Coś z głębi jej organizmu również domagało się uwagi, jednak Anita nie umiała teraz poświęcać się niczemu innemu poza rozmyślaniem, w jaki sposób to wszystko ogarnąć. Wyjazd męża, dwóch rozbrykanych chłopców na niewielu metrach kwadratowych w upale, kurzu i zgiełku, Czekoladziarnia... Powinna w niej już być i działać, ale wciąż jeszcze nie mogła, w związku z czym dręczyły ją wyrzuty sumienia, że wszystko spoczywa na Magdzie. Wspólniczce i, owszem, najlepszej przyjaciółce, ale przecież również matce, partnerce faceta, który miał prawo się wściec, kobiecie z jakimiś przecież tylko swoimi sprawami... Oraz potrzebą odpoczynku. Już naprawdę wykazała się anielską cierpliwością, kiedy Anita wzięła sobie trzyipółletni urlop macierzyński, bo zdecydowała, że chce poprzebywać z młodszym synkiem w domu aż tak długo. A teraz jeszcze wyskoczyła z wakacjami, które chce mieć wolne, żeby zająć się chłopcami, skoro Szymon wyjeżdża. Magda – wspaniałomyślna, najlepsza, jedyna – tylko westchnęła i zapowiedziała, że w takim razie zaklepuje sobie na urlop cały wrzesień, bo inaczej zwariuje Paweł, a ona razem z nim.

– We wrześniu mamusia definitywnie wraca do pracy – zakomunikowała Szymkowi Anita.

– Co?

Zorientowała się, że weszła synkowi w słowo opowieści, której nie słuchała, choć powinna – jak każda dobra matka.

– Wracam do pracy po wakacjach. Do Czekoladziarni i do cioci Magdy. Pani Basia będzie cię odbierać z przedszkola, a ty będziesz musiał być dzielny, wiesz?

Nie wiedział, ale właściwie tego nie oczekiwała. Pociągnął opowieść o przedszkolnych aktywnościach, a ona znowu się wyłączyła. Myślała o tym, że jest gorąco, że mają za małe i za duszne mieszkanie, że to lato będzie naprawdę trudne. Szymon gdzieś daleko, na egzotycznym rejsie, w sumie nie wiadomo z kim dokładnie, wystawiony na nie wiadomo jakie pokusy, a ona tutaj, w parującym Wrocławiu, z dwoma chłopcami, zdana tylko na siebie, na dodatek nie za bardzo się czująca, coraz starsza, grubsza i coraz bardziej zmęczona. Znów dotknęła bolących piersi i pomyślała, że już wreszcie mógłby przyjść ten cholerny okres, bo napięcie przedmiesiączkowe okropnie daje się we znaki. Z miesiąca na miesiąc bardziej. Może dlatego, że to już schyłek kobiecości? Skończyła czterdzieści dwa lata... Dwie ciąże, połogi, codzienne rodzicielskie kłopoty – to wszystko działo się tak szybko, że człowiek nie znajdował w tym kołowrotku choćby chwili dla siebie. Kwas hialuronowy, który wstrzyknęła sobie w bruzdy na twarzy, wykorzystując dogodny moment po wykarmieniu Szymka, już dawno uległ rozkładowi, a biegać zaprzestała wraz z pierwszą, bardzo trudną ciążą, w związku z czym ukochane lewisy sprzed pierwszego synka leżały na spodzie sterty mocno elastycznych spodni w rozmiarze czterdziestym drugim. Potem wyautowała ją z życia nagła choroba i śmierć matki, bo nie tak to przecież miało być, żeby babcia nie doczekała narodzin drugiego wnuka. Te wszystkie wydarzenia sprawiły, że Anicie naprawdę odechciało się czegokolwiek, a jak już się jej zachciało, to wyłącznie jeść.

Do tej pory nie potrafiła przestać, i proszę. Właśnie zmierzała ku centrum kalorycznej rozkoszy, żeby nabyć niebiańską bezę, a następnie ją spożyć, bo przecież nie ograniczy się do patrzenia, jak spożywają pani Basia i chłopcy. Jak to w ogóle się stało, że ma taką nieprzepartą ochotę również na słodkości, których nigdy szczególnie nie lubiła? Z tego przewrotnego powodu zresztą otworzyła Czekoladziarnię, bez obaw, że zaszkodzi to jej sylwetce. I czy Szymon, zapewniając o miłości, a jednocześnie obłapiając ją po wielkim jak Chiny Ludowe tyłku, nie chce być po prostu miły dla matki swoich synów? Diagnoza Aśki mogła być trafna, ale płynące z niej wnioski niekoniecznie.

Szklane drzwi Równej Babki oddzielające Anitę i Szymka od niezrównanej bezy były zamknięte, żeby nie wpuszczać do kawiarni tropikalnego upału, zatem Anita mogła się ujrzeć w całej swojej wątpliwej krasie. Czy mogło być jeszcze gorzej? Uznała, że nie. I obiecała sobie, że jak tylko skończy się miesiączka, wdroży plan be, czyli bieganie. Karola namawiała od dłuższego czasu na wspólną przebieżkę, a pani Basia przecież się zlituje i zgodzi przypilnować Miłoszka. Tylko trzeba odkryć przed nią karty od razu, jeszcze dzisiaj, wręczając łapówkę w postaci deseru.

– Dzień dobry. – Brunetka za ladą się uśmiechnęła.

– Jak było? – Tomasz pocałował Aśkę w spocone czoło.

– Gorąco.

– Fakt, grzeje jak w piekle. Może nie wychodź, jeśli nie musisz.

– Nie muszę, ale chcę. Jestem w pieprzonym Londynie i choćby dlatego nie będę całymi dniami siedzieć w domu. – Sama nie wiedziała, co ją tak zniecierpliwiło: upał, Tomasz czy fakt, że od Wrocławia dzieli ją ponad tysiąc kilometrów. W linii prostej. – W domu... Mój Boże... Z trudem mi to przez gardło przechodzi – dodała już łagodniej.

– Bo?

– Bo dom jest we Wrocławiu.

– Teraz jakby tutaj – zauważył ostrożnie.

– Nalejesz mi mrożonej herbaty? – Aśka nie miała sił, żeby drążyć temat. Opadła na skórzany fotel i natychmiast się do niego przykleiła. – Podkręć też klimatyzację, proszę.

– Robi się – odparł Tomasz, a ona odprowadziła go pełnym wdzięczności spojrzeniem, kiedy przemierzał długi hol, żeby zniknąć w wyposażonej we wszelkie udogodnienia kuchni.

Londyńskie mieszkanie w ogóle nie wyglądało na londyńskie. Było urządzone w stylu Konrada, byłego męża Aśki, który wciąż jej się śnił. Skóra, stal, wysoki połysk i biel. Kochała biel we wnętrzach, ale nie taką laboratoryjną jak ta tutaj. Na piętrze willi na Januszowickiej, które kupili z Tomaszem, zastosowała ciepły, świetlisty odcień, dzięki czemu wysokie, stare wnętrza stały się jednocześnie eleganckie i radosne. Na Allegro wyszperała kilka perełek: secesyjny kredens, gramofon z lat dwudziestych, krzesła z podłokietnikami i masywne, żeliwne żyrandole. Połączyła je z jasnymi, prostymi skandynawskimi formami, a w wielkich oknach ze szprosami zawiesiła delikatne, muślinowe firany. Karolina pomogła wybrać obicie olbrzymiej kanapy – po głośnych sprzeczkach w salonie z tkaninami obiciowymi przy Niemcewicza wreszcie zgodnie postawiły na komiksowy wzór na grubym żakardzie, przez co mieszkanie zachwycało wyrafinowanym eklektyzmem. Aśka mogła godzinami obserwować z miękkości kanapy każdy dokładnie przemyślany szczegół w salonie lub wpatrywać się w poruszane wiatrem gałęzie starych drzew za oknem. Teraz cieszył się tym wszystkim kto inny – na szczęście nikt zupełnie obcy, czego Aśka by nie przeżyła – młodszy brat Szymona, męża Anity. Maciek obiecał dbać o mieszkanie i niczego nie zniszczyć, a Anita obiecała tego przypilnować. Donosiła, że Maciek rzadko kiedy bywa w domu, zbyt pochłonięty pracą w międzynarodowej kancelarii prawniczej, do której dostał się zaraz po odbyciu aplikacji radcowskiej, poza tym cechuje go niespotykana pedanteria, zatem Aśka nie ma się o co martwić. Pieniądze za wynajem przelewał regularnie, dwa dni przed czasem, co również świadczyło o nim dobrze.

Oparła głowę, przymykając oczy. Tęskniła za Wrocławiem każdą komórką ciała, z dnia na dzień coraz bardziej, a przecież od powrotu do Polski dzieliło ich jeszcze kilkanaście miesięcy. Kiedy Tomasz dostał propozycję pracy w londyńskim biurze maklerskim, uznała, że wyjazd to dobry pomysł. Po poronieniu, a później po histerektomii chciała uciekać jak najdalej od miejsc, które przypominały jej o stracie dziecka i kawałka samej siebie. Od ulicy Armii Krajowej, którą pędzili z Tomaszem do szpitala na Borowskiej, od Magnolii, w której kupiła pierwsze śpioszki, niebieskie i różowe, bo wciąż jeszcze nie znała płci maleństwa, od matki wyrażającej niepokój całą sobą, od współczujących spojrzeń klientek, a nawet od dziewczyn cieszących się dziećmi, bo choć nigdy im tego nie powiedziała, bolał ją każdy kontakt z Mikołajem, Szymonem juniorem, później z Miłoszem. Po spotkaniach, w których uczestniczyły dzieci przyjaciółek, długo płakała w poduszkę, a bezradny Tomasz przytulał się do jej pleców, powtarzając, że nie muszą mieć dziecka, żeby być szczęśliwą parą. Mówił tak, nie wiedząc, o czym mówi, bo nigdy nie miał macicy, którą by z niego wycięto, za to miał córkę. No właśnie... Przy Julce Aśka też czuła się strasznie. Najbardziej w tych momentach, kiedy mała wtulała się w ojca albo kiedy on kładł dużą dłoń na rudej główce dziewczynki, albo robił z Julką wszystko to, co miał robić z ich dzieckiem – i co Aśka wyobrażała sobie tysiące razy, również po tym, gdy ich dziecka już w niej nie było. Tak naprawdę to najbardziej chciała uciekać właśnie od Julki, żeby nie oglądać tych słodkich scen, które bezpretensjonalną słodyczą rozrywały jej serce. Teraz, kiedy Tomasz rozmawiał z córką przez Skype’a, Aśka mogła po prostu wyjść na kolorową, tętniącą życiem Floral Street, gdzie mieściło się służbowe, zimne, okropne mieszkanie, za które zatrudniające Tomasza biuro maklerskie płaciło bajoński czynsz. W pubie White Lion kupowała gęstego guinnessa albo London Pride, a potem sączyła zimne piwo, siedząc przy wysokim stoliku na zewnątrz i obserwując przetaczający się ulicą międzynarodowy tłum, co przynosiło jej chwilowe ukojenie.

Nie tak planowała swoje życie, bo nie zakładała, że los może być aż taki złośliwy. Magda twierdziła, że nie ma co narzekać, jeśli ostatecznie ma się zdrowie i ukochanego faceta u boku. Aśka gdzieś w głębi zbolałej duszy się z tym zgadzała, ale zaraz po zakończeniu rozmowy z przyjaciółką znowu zaczynała się zadręczać wyrzutami. Że nie chodziła do ginekologa regularnie, że przez lata właściwie w ogóle do niego nie chodziła, a w związku z tym nie miała pojęcia o mięśniakach, które podstępnie rozrastały się w jej macicy.

Powiedział jej o tym dopiero doktor Bielecki. Najpierw wyraził zdziwienie, że tak dawno się nie widzieli, potem potwierdził ciążę, a później wykrył obecność mięśniaków, ale uspokoił, że są umiejscowione w ścianie macicy, zatem nie powinny zagrozić rozwojowi płodu.

– Będzie dobrze, kwiatku. – Poklepał ją po spoconej z nerwów dłoni zaciśniętej na fotelu ginekologicznym.

Może i nie zagroziły, ale przecież lepiej byłoby, gdyby ich wcale nie miała. Gdyby przed zajściem w ciążę bardziej o siebie dbała, gdyby w porę je wycięła, gdyby nie paliła papierosów i nie piła tyle wina.

Poroniła zaledwie trzy tygodnie po tym, jak obwieściła cudowną nowinę całemu światu. Wróciła właśnie ze spotkania z agentką nieruchomości, która pokazywała jej mieszkania na sprzedaż. Wtedy wciąż jeszcze gnieździli się z Tomaszem w wynajętej norze szarej plomby przy Cybulskiego, mieli jej serdecznie dość i nie mogli doczekać się czegoś swojego, pachnącego nimi i ich miłością. Czegoś, w czym będzie dość miejsca dla owocu tej miłości, który nosiła pod sercem. We Wrocławiu panowały upały, więc nalała sobie szklankę wody, ale nie zdążyła przytknąć jej do ust, bo poczuła silne skurcze. Zgięła się wpół, szklanka wypadła jej z dłoni i potoczyła się po podłodze. Aśka opadła na kolana, mocząc w rozlanej wodzie jedwabne szarawary. Jęczała cicho, na czworakach przesuwając się w stronę torebki z telefonem. Wybrała numer Tomka.

– Ja krwawię, ja krwawię... – powtarzała w kółko, sama chcąc zrozumieć, że to ona, że to naprawdę z niej wypływa ta krew. – Ja krwawię, krwawię...

Przyjechał z biura po drugiej stronie miasta, łamiąc wszelkie możliwe przepisy. Zniósł ją – jęczącą, w ubrudzonych spodniach – do samochodu i pognał do szpitala.

– Już dobrze, kochanie. Wszystko będzie dobrze. – Ściskał jej drżącą dłoń.

Wiedziała, że dobrze nie będzie, że nie jest. Przez łzy patrzyła na mijany park Skowroni, na ogródki działkowe przy Armii Krajowej, na powietrze drgające nad rozgrzanym asfaltem ulicy i rozumiała doskonale, że właśnie traci upragnione dziecko. Przeleciało jej przez myśl, że to kara za wiarołomstwo, na którą podskórnie czekała. Przecież dziecko traci się nie bez ważnego powodu.

– To są bzdury i zakazuję ci je wygłaszać, a nawet o nich myśleć – powiedziała Magda, która przyjechała do szpitala, gdy tylko się dowiedziała. – To się zdarza wielu kobietom i na pewno nie za karę.

– A za co? Dlaczego?

Magda westchnęła ciężko.

– Pojęcia nie mam. Może dlatego, że życie bywa popierdolone, a my nic nie możemy na to poradzić.

Dostała leki, ale nie obyło się bez łyżeczkowania. Po pięciu dniach opuściła szpital, wsparta na ramieniu Tomka. Płakała kolejnych pięć, nie mogąc ruszyć się z łóżka, w którym leżała spocona, obolała wewnętrznie i pragnąca umrzeć. Nie chciała widzieć nikogo, tolerowała tylko Tomasza, który wieczorami wślizgiwał się pod kołdrę i tulił jej udręczone ciało. Wreszcie poprosił ją, żeby wstała, umyła się, uczesała i wyszła do ludzi.

– Przecież możemy mieć inne dziecko.

Inne? Zabrzmiało to strasznie, ale nawet nie o to chodziło. Chodziło o to, że innego dziecka mieć nie mogli. Ustalanie przyczyny poronienia jeszcze nie przyniosło żadnych odpowiedzi, kiedy sprawy przybrały zły obrót. Podczas miesiączek, będących raczej krwotokami nie do zniesienia, Aśkę bardzo bolało podbrzusze. Okazało się, że mięśniaki zaczęły uwypuklać się do środka macicy i rozrastać w błyskawicznym tempie. Po minie Bieleckiego odgadła, że nie jest dobrze. I fakt, nie było. Niespełna rok po poronieniu Aśka, u której podejrzewano nowotwór, przeszła operację usunięcia macicy, ostatecznie żegnając się z perspektywą ciąży. Raka nie stwierdzono, ale wyniki badań właściwie jej nie obeszły, skoro i tak czuła się jakby martwa. Kiedy po rekonwalescencji spotkała się z przyjaciółkami w Czekoladziarni na urządzonym specjalnie dla niej przyjęciu i Anita zaczęła narzekać na pogryzione przez małego Szymka sutki, Aśka wybuchnęła złością niesprawiedliwą oraz spowodowaną niesprawiedliwością.

– Mogłabyś się czasem zastanowić, zanim coś palniesz bez sensu? Bo ja na przykład oddałabym wiele za pogryzione sutki. A to twoje udawane niezadowolenie z faktu bycia matką obezwładnia mnie po prostu. Bo jest głupie, płytkie i w ogóle... – nie dokończyła. Wybiegła z Czekoladziarni z płaczem, wsiadła do zaparkowanego przed witryną mercedesa i odjechała z piskiem opon, zostawiając Magdę, Karolę, a najbardziej Anitę kompletnie oszołomione. Z baterią win z dolnośląskich winnic, czekoladowym tortem i fantazyjnie udekorowanymi kanapkami.

Pod mieszkaniem na Cybulskiego sięgnęła po komórkę, ale zanim zadzwoniła do Anity, Anita dzwoniła do niej.

– Asiu, jestem totalną idiotką, przepraszam cię.

– No co ty... To ja cię przepraszam. Najmocniej.

– Nie, ty nie masz za co.

– Mam. Podła świnia ze mnie.

– Raczej ze mnie. Najpodlejsza, jaką znam. – Głos Anity drżał i Aśka nie wytrzymała.

Roześmiała się.

– Wracaj tu do nas – poprosiła Anita. – Karola tak się starała z tymi kanapkami, a ona Bogu ducha winna.

I Aśka wróciła.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki