Czwarta fala - Caroline Grimwalker - ebook + audiobook

Czwarta fala ebook i audiobook

Caroline Grimwalker

3,9

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Trzy kobiety, między którymi niespodziewanie rodzi się przyjaźń, łączy jedno ‒ każda z nich jest ofiarą przemocy ze strony mężczyzn. Co się stanie, gdy w końcu będą miały dość i wspólnie postanowią odegrać się za swoje krzywdy?

Linn, Elena i Moa po brutalnych doświadczeniach chcą zacząć wszystko od nowa. Moa próbuje odbudować relacje z matką, byłą alkoholiczką, a Linn i Elena przeprowadzają się, by uciec od wszystkich wspomnień. Elena zaczyna odwiedzać strony dla inceli i pod pseudonimem wnika w ich grupę.

Tymczasem w Malmö ginie kilku pozornie niewinnych mężczyzn. Policja sugeruje, by mężczyźni nie wychodzili z domów sami późnymi wieczorami, z czym nie może się pogodzić Sixten Törnholm, znany z prowadzenia obozów dla przedstawicieli swojej płci i płomiennych przemówień na temat obrony ich praw. Mimo wszystko poczucie, że ktoś chce ich dopaść, jest coraz silniejsze.

„Czwarta fala” to druga część „Falochronów” Caroline Grimwalker, serii z iście feministycznym zacięciem.

Caroline Grimwalker zadebiutowała w 2008 roku uznaną powieścią autobiograficzną „Dziewczyna z szampanem” i od tego czasu każda jej książka cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Jej opowiadania z pogranicza horroru i fantastyki zdobyły wielką popularność, a pisarkę okrzyknięto szwedzką królową horroru. Caroline prowadzi również kursy uniwersyteckie, uczy kreatywnego pisania oraz pracuje jako recenzentka i ghostwriterka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 368

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 51 min

Oceny
3,9 (14 ocen)
6
3
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jolantasucharska

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Krzysiekgo2

Nie polecam

Mało która książka zaszkodziła feministkom jak to coś. Coś, bo tak naprawdę nie wiadomo co to właściwie jest- krew się leje wiadrami, pociski fruwają koło głów, feministki dzierżą w dłoniach karabiny a na nich nacierają mężczyźni z… patelniami w dłoniach. Przeczytamy o nierównościach z jakimi walczą kobiety, o incelach którzy ich nienawidzą, o ojcu-psychopacie… a o czym nie przeczytamy? O nierównym wieku emerytalnym, o służbie wojskowej dla mężczyzn, o sądach przyznających opiekę nad dziećmi wyłącznie matkom i setkom innych nierówności, których feministki wolą nie poruszać. Serdecznie odradzam lekturę.
00
AdamS77

Nie oderwiesz się od lektury

"Czwarta fala" to drugi tom serii "Falochrony". Tutaj poznajemy dalsze losy naszych trzech bohaterek. Ten tom jest strasznie brutalny. Leje się krew. Jest dużo zwłok. Doznałam tutaj jeszcze więcej emocji. Dosłownie słuchając tej książki, płakałam. Nie mogłam się po niej pozbierać. Najmłodsza bohaterka będzie próbowała nawiązać relacje ze swoją mamą, która wraca do normalności. Czy im się uda odbudować, to co straciły? Czy da się nadrobić, to co już minęło? Pozostałe dwie bohaterki są ze sobą w związku. Co jeszcze u nich słychać dowiecie się z książki "Czwarta fala". Ktoś zabija z pozoru niewinnych mężczyzn. Mężczyźni wieczorową porą nie powinni opuszczać swoich norek. Kto tak bardzo ich nienawidzi? Przekonacie się, czytając lub słuchając "Czwartej fali". Tutaj autorka mnie mocno zaskoczyła. Nie spodziewałam się z jej strony takich posunięć. Inaczej sobie to wszystko wyobrażałam. Z bólem serca przyjęłam takie zakończenie. Jeżeli wciągniecie się w książki z serii "Falochrony" to będzi...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Den fjärde vågen

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, 2022

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2022

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­ria Bor­ge­löv

Re­dak­cja: Mi­ro­sław Dą­brow­ski

Ko­rekta: Ewa Bed­nar­ska-Gry­nie­wicz

ISBN 978-87-0237-614-2

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Po­nie­waż dzi­siej­sze spo­łe­czeń­stwo cha­rak­te­ry­zuje się mo­no­to­nią, zu­peł­nie bez­za­sadną z punktu wi­dze­nia ko­biet, je­dyne, co po­zo­staje cy­wi­li­zo­wa­nym, od­po­wie­dzial­nym i żąd­nym wra­żeń ko­bie­tom, to oba­le­nie rządu, zbu­rze­nie ist­nie­ją­cego sys­temu go­spo­dar­czego, wpro­wa­dze­nie peł­nej au­to­ma­ty­za­cji i uni­ce­stwie­nie płci mę­skiej.

Va­le­rie So­la­nas

Prolog

Wcze­sne lato 2016 roku

Kiedy logo wie­czor­nych Wia­do­mo­ści wy­świe­tla się na ekra­nach w Szwe­cji, wielu lu­dzi uci­sza osoby znaj­du­jące się w po­bliżu, by le­piej sły­szeć. To było lato ob­fi­tu­jące w burz­liwe wy­da­rze­nia. Wielka Bry­ta­nia zszo­ko­wała opi­nię pu­bliczną, gło­su­jąc za bre­xi­tem. W Or­lando męż­czy­zna za­strze­lił po­nad pięć­dzie­siąt osób w jed­nym z ge­jow­skich klu­bów. Szwe­cja za­siada w Ra­dzie Bez­pie­czeń­stwa ONZ, a za­le­d­wie ty­dzień wcze­śniej w Ni­cei ja­kiś męż­czy­zna prze­je­chał cię­ża­rówką przez bul­war, za­bi­ja­jąc osiem­dzie­siąt pięć osób. Jed­nak pre­zen­terka nie roz­po­czyna pro­gramu od żad­nego z tych świa­to­wych wy­da­rzeń. Gdy mu­zyka cich­nie, pod­nosi wzrok, kie­ruje go na ka­merę i z po­waż­nym wy­ra­zem twa­rzy roz­po­czyna:

– Do­bry wie­czór pań­stwu. Za­pra­szam na wie­czorne wy­da­nie Wia­do­mo­ści.

Choć stara się za­cho­wać neu­tralny ton głosu, wy­raź­nie sły­chać, że jest wstrzą­śnięta tym, co ma prze­ka­zać. Dwie osoby sie­dzące obok niej w stu­diu te­le­wi­zyj­nym są rów­nie prze­jęte.

– Roz­po­czy­namy nasz pro­gram od in­for­ma­cji, że męż­czy­zna, który zo­stał po­strze­lony dziś w cen­trum Malmö, zmarł w wy­niku od­nie­sio­nych ob­ra­żeń.

Na ekra­nie po­ja­wia się ob­raz przy­stanku au­to­bu­so­wego, od­da­lo­nego o rzut ka­mie­niem od Cen­trum Po­mocy Praw­nej przy Po­rslins­ga­tan 4. Odłamki stłu­czo­nej szyby w wia­cie przy­stan­ko­wej leżą jak mie­niący się od­cie­niami błę­kitu, po­szar­pany lód wo­kół ciem­nej i zło­wro­giej plamy na chod­niku. Nie­bie­sko-biała ta­śma po­li­cyjna za­wie­szona mię­dzy la­tar­niami po­wiewa na cięż­kim let­nim wie­trze ni­czym upiorna gir­landa. Ktoś już zdą­żył zo­sta­wić w tym miej­scu bia­łego mi­sia i znicz. W miej­scu, któ­rego już ni­gdy nie bę­dzie można mi­nąć obo­jęt­nie. Tu­taj pa­mięć o śmierci na za­wsze wryje się w kra­jo­braz mia­sta.

– Chcia­ła­bym bar­dzo ser­decz­nie po­wi­tać pa­nią Ca­trin Åkes­son z wy­działu kry­mi­nal­nego po­li­cji w Malmö. Pro­wa­dzi­cie do­cho­dze­nie w tej spra­wie. Co może nam pani po­wie­dzieć o tym zda­rze­niu?

Ca­trin Åkes­son, wy­raź­nie za­kło­po­tana, po­pra­wia ma­ry­narkę, a od­po­wia­da­jąc, splata przed sobą dło­nie na stole.

– Dzię­kuję. Na tym eta­pie mogę je­dy­nie po­wie­dzieć, że spraw­dzamy hi­po­tezę, czy za za­bój­stwami w cen­trum Malmö, które miały miej­sce wio­sną i la­tem tego roku, stoi ta sama osoba lub osoby.

– Jak do­szli­ście do ta­kiego wnio­sku?

– Przede wszyst­kim cho­dzi o spo­sób dzia­ła­nia, ale także o wy­bór ofiar. Na­dal cze­kamy na wy­niki ba­da­nia ba­li­stycz­nego, ale na ra­zie nic nie wska­zuje, że nie może to być ten sam sprawca.

Pre­zen­terka pyta ostrym gło­sem:

– Co może pani po­wie­dzieć o zmar­łym?

– Jego naj­bliżsi krewni zo­stali po­wia­do­mieni i z tego, co wiemy, nie ma on nic wspól­nego z po­zo­sta­łymi ofia­rami. Wszy­scy byli zu­peł­nie zwy­czaj­nymi męż­czy­znami, któ­rych spo­tkał straszny los. Żadna z ofiar nie jest znana po­li­cji.

Pre­zen­terka kiwa głową, ro­biąc przy tym po­ważną minę.

– Czy nie tym wła­śnie róż­nią się te za­bój­stwa od in­nych ak­tów prze­mocy, do któ­rych do­cho­dziło w Malmö w mi­nio­nych la­tach? To już ósma ofiara śmier­telna w ciągu za­le­d­wie kilku mie­sięcy, a fakt, że wszy­scy za­strze­leni to osoby nie­ka­rane, wy­wo­łał w me­diach pewne spe­ku­la­cje. Nie­które por­tale in­ter­ne­towe, i to nie tylko te, które szu­kają sen­sa­cji, po­su­nęły się do na­zwa­nia za­bójcy Ko­bietą La­ser. Wiele osób uważa, że to wła­śnie płeć ofiar na­ra­ziła je na bru­talne ataki. Czy tę teo­rię rów­nież bie­rze­cie pod uwagę?

Ca­trin Åkes­son wy­gląda na zmę­czoną. Wy­rywa jej się bar­dzo krót­kie wes­tchnie­nie, po czym ko­bieta zdaje so­bie sprawę, że czuły mi­kro­fon przy­mo­co­wany do jej bia­łej ko­szuli je wy­chwy­cił. Jej twarz o ja­sno­brą­zo­wym od­cie­niu ob­lewa się ru­mień­cem.

– Ist­nieje wiele teo­rii. Tak jest za­wsze. W tej chwili ab­so­lut­nie ni­czego nie wy­klu­czamy, lecz pro­wa­dzimy sze­roko za­kro­jone śledz­two, ana­li­zu­jąc wszyst­kie moż­li­wo­ści.

– Wielu po­wie­dzia­łoby pew­nie, że brzmi to tak, jak­by­ście błą­dzili po omacku – bły­ska­wicz­nie re­aguje pre­zen­terka. – Co pani my­śli o tych spon­ta­nicz­nych de­mon­stra­cjach prze­ciwko nie­spro­wo­ko­wa­nej prze­mocy? I co mo­głaby pani po­wie­dzieć męż­czy­znom w Malmö? Oj­com ro­dzin, ciężko pra­cu­ją­cym zwy­czaj­nym lu­dziom, któ­rzy te­raz boją się wy­cho­dzić wie­czo­rami z domu?

Twarz Ca­trin Åkes­son na chwilę po­chmur­nieje, jakby chciała po­wie­dzieć: „Wi­taj­cie w na­szym świe­cie, chło­paki”, ale za­miast tego pod­nosi szklankę z wodą i pije w sku­pie­niu. Kiedy koń­czy, pro­stuje plecy, po czym od­po­wiada:

– Jak już mó­wi­łam, pro­wa­dzimy sze­roko za­kro­jone oraz obiek­tywne do­cho­dze­nie i mamy wiele cie­ka­wych tro­pów. Mogę za­pew­nić wszyst­kich miesz­kań­ców Malmö, że śledz­two po­suwa się na­przód i prę­dzej czy póź­niej schwy­tamy tego sprawcę. W tej chwili nie ko­men­tuję spe­ku­la­cji me­diów i gło­sów opi­nii pu­blicz­nej.

Pre­zen­terka kie­ruje wzrok na sie­dzą­cego obok Ca­trin tycz­ko­wa­tego, opa­lo­nego męż­czy­znę w śred­nim wieku, który wy­gląda, jakby zo­stał wy­rwany z naj­bliż­szego ogródka ka­wiar­nia­nego i za­po­mniał za­piąć ko­szulę.

– Si­xte­nie Törn­hol­mie, czy uwa­żasz, że na­leży trak­to­wać po­waż­nie to, co po­li­cja z Malmö na­zywa spe­ku­la­cją?

– Jak naj­bar­dziej – od­po­wiada Si­xten, dzia­łacz na rzecz rów­no­upraw­nie­nia męż­czyzn, uno­sząc pod­bró­dek tak, że oku­lary prze­ciw­sło­neczne, na­su­nięte na jego przy­li­zane do tyłu blond włosy, po­ły­skują w ostrym świe­tle stu­dia. – W na­szym po­go­to­wiu dla męż­czyzn bę­dą­cych ofia­rami prze­mocy Kil­lh­jäl­pen do­sta­jemy co­raz wię­cej ma­ili i te­le­fo­nów od za­nie­po­ko­jo­nych osób. Wiele z nich się mar­twi i boi. I oczy­wi­ście na­leży trak­to­wać to po­waż­nie. Lek­ce­wa­że­nie faktu, że w trze­cim co do wiel­ko­ści mie­ście w kraju za­strze­lono ośmiu męż­czyzn, i na­zwa­nie tego spe­ku­la­cją, kiedy to oczy­wi­ste, że ktoś rze­czy­wi­ście ce­luje w męż­czyzn tylko dla­tego, że są męż­czy­znami, pro­wa­dzi do roz­go­ry­cze­nia oby­wa­teli, i na­prawdę mam na­dzieję, że po­li­cja jest tego świa­doma.

– Prze­cież to nie je­dyne za­bój­stwa, które miały miej­sce w Malmö, choćby w ciągu ostat­niego mie­siąca – wtrąca ze zło­ścią Ca­trin, a w oczach pre­zen­terki po­ja­wia się jakby na­pię­cie, jakby czuła, że coś się święci. Na­biera po­wie­trza i już ma coś po­wie­dzieć, ale w tym mo­men­cie Si­xten Törn­holm jej prze­rywa, ude­rza­jąc jedną pię­ścią w stół, a drugą wska­zu­jąc na Ca­trin Åkes­son.

– Åke! – krzy­czy. – To­mas! Lars! Hans-Erik!

Ca­trin Åkes­son za­myka na krótko oczy i od­chyla głowę do tyłu, tym­cza­sem Si­xten z Kil­lh­jäl­pen da­lej wy­krzy­kuje imiona ośmiu męż­czyzn, któ­rzy w tym roku wio­sną i na po­czątku lata zgi­nęli z rąk sza­leńca:

– Björn! Ste­fan! Len­nart! A te­raz Mi­kael, za­strze­lony w dro­dze do domu po tre­ningu uni­ho­keja. Skoro po­li­cja nie do­strzega róż­nicy w me­cha­ni­zmie dzia­ła­nia mię­dzy zwy­kłymi za­bój­stwami a tymi za­ma­chami, no wła­śnie tym są, za­ma­chami ter­ro­ry­stycz­nymi… Więc skoro po­li­cja nie wi­dzi tu sche­matu i tego, czym on się różni od sy­tu­acji, w któ­rych mło­do­ciani prze­stępcy z przed­mieść strze­lają do sie­bie z po­wodu nie­uda­nych trans­ak­cji nar­ko­ty­ko­wych lub w wy­niku ura­żo­nej mę­skiej dumy i cho­rych kom­plek­sów, no to cóż, można się za­sta­no­wić, po jaką cho­lerę w ogóle jest nam po­trzebna w tym kraju? Męż­czyźni się boją, Ca­trin. Męż­czyźni w Malmö nie mają już od­wagi wy­cho­dzić z domu. Mi­nęły pra­wie cztery mie­siące od pierw­szego strzału, ataki zda­rzają się co­raz czę­ściej, a wy co ma­cie? Nic. Gówno ma­cie. Pod­czas gdy ty mó­wisz nam o sze­roko za­kro­jo­nych do­cho­dze­niach i obiek­tyw­nej ana­li­zie, to ja­kaś ko­lejna zwy­czajna szwedzka ro­dzina bę­dzie mu­siała tego lata po­cho­wać ojca, brata czy syna. To jest, do cho­lery, poza wszelką kry­tyką! Ale co ktoś taki jak ty może o tym wie­dzieć? Tam, skąd po­cho­dzisz, to nor­malne, że lu­dzie strze­lają do sie­bie.

Ca­trin Åkes­son pa­trzy w oczy Si­xte­nowi i spo­koj­nie od­po­wiada:

– Uro­dzi­łam się w Malmö. I tak, nie­stety, zda­rza się to czę­ściej, niż bym chciała. Tu­taj. W Szwe­cji. Z któ­rej po­cho­dzę.

Po­now­nie igno­ruje Si­xtena i zwraca się z po­wro­tem do pre­zen­terki Wia­do­mo­ści:

– Oczy­wi­ście ro­zu­miemy, że lu­dzie się boją, kiedy coś ta­kiego się dzieje. Za­bój­stwa w cen­trum mia­sta są do­dat­ko­wym ob­cią­że­niem dla po­li­cji, która na co dzień i tak wy­ko­nuje ogromną pracę. I to, że w tej chwili de­cy­du­jemy się nie po­da­wać do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści żad­nych szcze­gó­łów do­ty­czą­cych śledz­twa, ma oczy­wi­ście uza­sad­nie­nie. Mam na­dzieję, że wszy­scy, łącz­nie z Si­xte­nem Törn­hol­mem, to ro­zu­mieją. Tym­cza­sem po­li­cja ape­luje do wszyst­kich męż­czyzn o za­cho­wa­nie szcze­gól­nej ostroż­no­ści. Nie wy­chodź­cie sami o póź­nej po­rze. Po­ma­gaj­cie so­bie na­wza­jem, mo­że­cie na przy­kład jeź­dzić ra­zem sa­mo­cho­dem. Nie prze­by­waj­cie w re­jo­nach, w któ­rych miały już miej­sce za­bój­stwa.

Si­xten Törn­holm trzę­sie się i wy­gląda, jakby miał za­raz eks­plo­do­wać w stu­diu te­le­wi­zyj­nym.

– Więc męż­czyźni na­gle nie po­winni swo­bod­nie po­ru­szać się po uli­cach mia­sta tylko dla­tego, że wy nie je­ste­ście na tyle kom­pe­tentni, by zła­pać dzia­ła­jącą w po­je­dynkę sza­loną ko­bietę, która biega z pi­sto­le­tem w ręku i strzela do męż­czyzn? Czy… na li­tość bo­ską, czy męż­czyźni mu­szą… – Urywa zda­nie w po­ło­wie. Sły­chać jego wście­kły od­dech. Nie jest w sta­nie kon­ty­nu­ować.

Ca­trin Åkes­son spo­gląda na niego zmę­czo­nym wzro­kiem.

– No tak, Si­xte­nie… Można po­wie­dzieć, że na­sze ak­tu­alne za­le­ce­nia nie róż­nią się w naj­mniej­szym stop­niu od tych, któ­rych udzie­la­li­śmy wszyst­kim ko­bie­tom w Malmö, kiedy je­sie­nią ze­szłego roku Park­man na­pa­dał na ko­biety. Tak więc obo­wią­zują na­stę­pu­jące za­sady: bądź­cie ostrożni, bądź­cie czujni. Nie chodź­cie sami wie­czo­rami. Je­śli ma­cie taką moż­li­wość, weź­cie tak­sówkę lub sko­rzy­staj­cie z pod­wózki. Tym­cza­sem my, po­li­cjanci, oczy­wi­ście ro­bimy wszystko, co w na­szej mocy, aby ująć sprawcę i za­po­biec ko­lej­nym za­bój­stwom. Za­chę­camy rów­nież do kon­taktu osoby, które mają ja­kieś in­for­ma­cje zwią­zane ze sprawą. Zwłasz­cza je­śli ktoś był dziś w po­bliżu miej­sca, w któ­rym do­szło do za­bój­stwa. Wszyst­kie wska­zówki są dla nas cenne.

Si­xten Törn­holm kręci głową, jakby to była naj­głup­sza rzecz, jaką w ży­ciu sły­szał, pod­czas gdy pre­zen­terka dzię­kuje im obojgu za udział w pro­gra­mie.

Sześć­set ki­lo­me­trów od stu­dia te­le­wi­zyj­nego w Sztok­hol­mie ktoś wy­bu­cha śmie­chem, przy­bi­ja­jąc z kimś in­nym piątkę.

Wcze­śniej, 2016

Rozdział 1

Linn

Biała te­sla bez­sze­lest­nie wjeż­dża przez bramę i za­trzy­muje się na par­kingu na rogu ulicy. Elena sie­dzi w sa­mo­cho­dzie przez krótką chwilę, zbie­ra­jąc się w so­bie, za­pa­trzona w dom. Trzy przy­le­ga­jące do sie­bie bu­dynki usta­wione w kształt li­tery „U”, otyn­ko­wane na biało, z nie­bie­skimi na­roż­ni­kami i ra­mami okien­nymi. Ka­mery mo­ni­to­ringu przy drzwiach i tyl­nym wyj­ściu. Tylko jedno okno, na ty­łach domu, nie jest tak so­lid­nie za­bez­pie­czone jak reszta, nie ma na­wet zamka, co jest ce­lowe. Za tym oknem znaj­duje się pu­łapka. Je­śli ktoś za­mie­rza się wła­mać, bę­dzie pró­bo­wał to zro­bić wła­śnie tam­tędy. Wtedy z pew­no­ścią nie po­zo­sta­nie to nie­zau­wa­żone.

Po­przed­nia działka Eleny była mniej­sza od tej. Bez względu na to, jak Linn i Elena się sta­rały, nie mo­gły so­bie wy­obra­zić dal­szego wspól­nego ży­cia w tam­tym domu. Praw­do­po­dob­nie cho­dziło o to, że wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie na pa­gó­rek, a wie­działy, co się w nim kryje. Mar­twe ciało. Gwał­ci­ciel Ro­bert le­żał tam i gnił, po­kryty po­ma­rań­czo­wymi kwiat­kami.

Wi­dząc ogło­sze­nie o tej nie­ru­cho­mo­ści, od razu pod­jęły de­cy­zję. Brat Linn, An­ton, ta­nio od­ku­pił od niej przy­tulny do­mek i za­miesz­kał na­prze­ciwko ich mamy Anne, a Elena sprze­dała swoją willę i ra­zem z Linn za­częły nowe ży­cie w wy­ma­rzo­nym domu. Ja­błoń po­środku bru­ko­wa­nego dzie­dzińca ma już pąki, ale ogród na ra­zie na­dal jest w sta­nie zi­mo­wego uśpie­nia. Nie­długo pew­nie trzeba bę­dzie sko­sić trawę i wy­czy­ścić pa­lety w ogro­dzie przed se­zo­nem. „Ale kto ma na to czas” – my­śli Linn, zer­ka­jąc na ciem­no­brą­zową skó­rzaną teczkę na sie­dze­niu pa­sa­żera. Teczka pra­wie pęka w szwach, srebrna me­ta­lowa klamra z jed­nej strony już się po­lu­zo­wuje.

– Wró­ci­łam! – wy­krzy­kuje Linn, a chwilę póź­niej roz­pina zamki w bot­kach i chwie­jąc się, zdej­muje je w ko­ry­ta­rzu. Mimo że ob­casy są nie­wiel­kie, bolą ją stopy po ca­łym dniu pracy. We­dług Linn to szczę­ście, że zo­stała pro­ku­ra­to­rem. Wi­działa, jak mu­szą się ubie­rać ad­wo­katki. Sama nie wy­trzy­ma­łaby na­wet se­kundy w szpil­kach i ob­ci­słych ołów­ko­wych spód­ni­cach. To bar­dziej przy­po­mina styl Eleny.

– Halo! – woła po­now­nie i wcho­dzi do kuchni. Elena sie­dzi przy stole. Wy­pro­sto­wana jak struna, wy­gląda na za­sko­czoną. Oczy lekko wy­trzesz­czone.

„Czy ona pije?” Myśl ta prze­la­tuje Linn przez głowę, nim zdąży ją za­trzy­mać. Szybko prze­biega wzro­kiem po­miesz­cze­nie, ale nie wi­dzi ani bu­te­lek, ani kie­lisz­ków. Z do­świad­cze­nia wie, że od­po­wiedź na to py­ta­nie nie­ko­niecz­nie brzmi „nie”. Przy­gląda się uważ­nie Ele­nie.

– Cześć, skar­bie. Co ro­bisz?

Elena się uśmie­cha, a Linn wciąż czuje mo­tyle w brzu­chu, gdy ko­bieta jej ży­cia z wdzię­kiem za­kłada swoje siwe już włosy za ucho, a w oczach ma błysk.

– Nic szcze­gól­nego. Tylko coś tu spraw­dza­łam. – Elena ma przed sobą lap­topa, ale jego po­krywa jest za­mknięta.

Linn od­kłada wy­pchaną po brzegi teczkę na ku­chenne krze­sło i okrąża stół.

– Jak ci mi­nął dzień? – pyta, kła­dąc ręce na ra­mio­nach Eleny. Lekko je ma­suje. Elena się uśmie­cha, od­chyla głowę do tyłu i przy­ciąga do sie­bie Linn, by dać jej szyb­kiego ca­łusa.

– Tro­chę pra­co­wa­łam. Za­mó­wi­łam rze­czy do szklarni.

Su­peł w żo­łądku się roz­luź­nia, gdy nie wy­czuwa za­pa­chu al­ko­holu w trak­cie po­ca­łunku.

– Nie by­łaś dzi­siaj w biu­rze?

Elena za­ci­ska usta.

– Nie – mówi, dra­piąc się po karku. – Nie było ta­kiej po­trzeby.

„Czy ona mnie okła­muje?”

Pan Syk nad­cho­dzi spo­koj­nym kro­kiem i za­trzy­muje się w progu kuchni. Siada z gra­cją i przy­gląda się im obu z wyż­szo­ścią. Lekko po­ru­sza z boku na bok sre­brzy­sto­sza­rym ogo­nem. Za­wsze tak robi. Święty kot bir­mań­ski, któ­rego ad­op­to­wały ze schro­ni­ska, kiedy ra­zem za­miesz­kały. Jak się oka­zało, wiecz­nie na­bur­mu­szony gno­jek.

– I do tego spo­tkał mnie dziś wielki za­szczyt, bo Pan Syk dał się po­gła­skać – do­po­wiada Elena.

– No nie ga­daj. – Linn się uśmie­cha. – Był głodny?

– Oczy­wi­ście.

– Co to za kot – wzdy­cha Linn. – Jakby nie ro­zu­miał, że w by­ciu ko­tem cho­dzi o to, że można go gła­skać i dra­pać do woli.

Elena się śmieje.

– Po pro­stu wy­soko ceni swoją pry­wat­ność.

– Wy­jąt­kowo wy­soko – mówi Linn, po czym wy­ciąga rękę w stronę pod­łogi i go przy­wo­łuje. – Kici, kici. No chodź – zwraca się czule do zwie­rzaka, by go za­chę­cić.

Linn mo­głaby przy­siąc, że Pan Syk unosi jedną brew. Kot spo­koj­nie się pod­nosi, igno­ru­jąc jej umi­zgi, i się od­dala. Przy­naj­mniej prze­stał już sy­czeć na wszyst­kich i wszystko, a to za­wsze coś. Linn po­woli za­czyna wie­rzyć, że pew­nego dnia kot da się po­gła­skać, przy­tu­lić i sta­nie się to­wa­rzy­ski, tak jak…

I tu jej myśl się urywa. Wspo­mi­na­nie Dżinna wciąż spra­wia jej ból. Dżinna, któ­rego Per­nilla, żona jej ojca, za­biła w tamte kosz­marne wa­ka­cje nie­całe dwa lata temu. Linn od­chrzą­kuje.

– A wy­cho­dzi­łaś gdzieś dzi­siaj?

Elena kła­dzie przed­ra­miona na po­kry­wie lap­topa.

– Tak. Prze­szłam się obok mo­jego sta­rego domu.

– Ależ, ko­cha­nie…

– Wiem, wiem – mówi Elena z po­czu­ciem winy. – Nie po­win­nam. Nic na to jed­nak nie po­ra­dzę. To tylko kwe­stia czasu, kiedy tamte dzieci do­ro­sną i za­czną ma­ru­dzić, że chcą ba­sen w ogro­dzie, a wtedy… no cóż, wia­domo, co znajdą, kiedy wbiją ło­patę w zie­mię.

– Co to jest? – pyta Linn.

– Co?

– Oj, prze­stań. To – mówi Linn, wska­zu­jąc na kom­pu­ter Eleny. A ra­czej na wy­sta­jący spod niego róg ga­zety.

– Aa… to nic ta­kiego. Po pro­stu ga­zeta – od­po­wiada Elena ta­kim to­nem, jak wtedy, gdy mówi, że wy­piła tylko je­den kie­li­szek, cho­ciaż Linn spraw­dza po­ziom al­ko­holu w bu­tel­kach w barku i wie, że Elena wy­piła co naj­mniej trzy.

– No tak. A dla­czego leży pod lap­to­pem?

Elena krzy­żuje ręce na piersi wy­raź­nie ura­żona.

– A co to za prze­słu­cha­nie? To jest ga­zeta. Leży tam, bo ją tam po­ło­ży­łam.

Linn czuje w ciele ja­kąś zmianę. Kłuje ją w żo­łądku, nie­po­ko­jąco ostro, w mo­men­cie, gdy uświa­da­mia so­bie jedną rzecz: „Elena nie chroni sie­bie. Ona chroni mnie”.

– Zo­baczmy – rzuca krótko i wy­ciąga rękę.

– Daj spo­kój – mówi Elena. – To bru­ko­wiec. Same bzdury, jak zwy­kle, ja…

Wię­cej nie zdo­łała po­wie­dzieć, bo Linn zła­pała za wy­sta­jący róg i po­cią­gnęła za ga­zetę. Lap­top omal nie spadł na pod­łogę, ale Ele­nie udaje się go przy­trzy­mać. Tym­cza­sem Linn roz­kłada dzien­nik po­po­łu­dniowy „Afton­bla­det”. Jak opa­rzona upusz­cza ga­zetę, ro­biąc przy tym gwał­towny wdech. Ga­zeta spada na stół ku­chenny, a Linn au­to­ma­tycz­nie od­ska­kuje dwa kroki do tyłu.

– Linn – od­zywa się Elena, pod­ry­wa­jąc się z krze­sła. Staje mię­dzy Linn a sto­łem. – Nie przej­muj się tym. Wiesz, że bru­kowce za­wsze że­rują na czymś ta­kim, więc nie mu­sisz…

Linn jej prze­rywa:

– Co on, do kurwy nę­dzy, robi w ga­ze­cie? – Od­suwa się, a jego twarz ata­kuje ją ze zdję­cia.

„Oj­ciec”.

Nik­czemna twarz Carla Wal­tera zaj­muje pół strony w ga­ze­cie. Męż­czy­zna pa­trzy pro­sto w obiek­tyw bez­dusz­nymi, ga­dzimi oczami. Pro­sto w Linn. Po­tem Linn pa­trzy na na­głó­wek. „Męż­czy­zna ska­zany za za­bój­stwo pod­pi­sał wartą mi­liony umowę z du­żym wy­daw­nic­twem”.

– Dla­czego… – wy­du­sza z sie­bie szep­tem.

Elena zde­cy­do­wa­nym ru­chem bie­rze ga­zetę do ręki i ją zgniata, po czym pod­cho­dzi do zlewu, otwiera kosz na śmieci i wpy­cha ją do niego.

– Nie przej­muj się tym te­raz, Linn. Za­mknęli go na do­bre. To, co zo­ba­czy­łaś, nic nie zna­czy.

Linn wie, że to nie­prawda. Umowa warta mi­liony? Z du­żym wy­daw­nic­twem?

– Więc co? Za­mie­rza na­pi­sać książkę? – wy­rzuca z sie­bie. – I do­sta­nie za to grubą kasę?

– Ja­sne – pry­cha Elena. – Bę­dzie mógł wy­ko­rzy­stać te mi­liony na wszyst­kie wspa­niałe rze­czy do­stępne w kio­sku w psy­chia­tryku w Säter. Tani dez­odo­rant, brzydką pa­pe­te­rię i prze­ter­mi­no­wane wa­felki w cze­ko­la­dzie z bia­łym na­lo­tem czy ja­kieś tam inne cuda. Czego by nie na­pi­sał i ile by nie za­ro­bił, i tak umrze w swoim po­koju w za­kła­dzie psy­chia­trycz­nym. Mu­sisz o tym pa­mię­tać. Wszystko inne jest nie­istotne.

Za­nim Linn zdąży od­po­wie­dzieć, roz­lega się dzwo­nek do drzwi, więc aby nie utknąć w tej obez­wład­nia­ją­cej próżni, wy­biega na ko­ry­tarz i otwiera drzwi.

– Jonna?

Mama Moi stoi na scho­dach i spra­wia wra­że­nie za­gu­bio­nej, ale uśmie­cha się życz­li­wie. Lata nad­uży­wa­nia ta­ble­tek od­ci­snęły piętno na jej twa­rzy. Mimo że w ciągu ostat­niego roku jej wzrok stał się przy­tomny, to ciało na­dal ob­cią­żone jest po­czu­ciem winy. Nie­stety pro­ces prze­miany Moi nie był tak wy­ra­zi­sty.

– Cześć, Linn – mówi Jonna, po czym się wzdryga. – Ojej, co się stało?

– Stało? – pyta Linn.

– Je­steś blada jak ściana.

– A tak, ja… – Linn bie­rze głę­boki wdech i od­py­cha od sie­bie ob­raz ojca, który utrwa­lił się na jej siat­kówce. – Wszystko w po­rządku. Je­stem tylko tro­chę ze­stre­so­wana.

– Ro­zu­miem – mówi Jonna. – W za­sa­dzie chcia­łam za­py­tać, czy wi­dzia­ły­ście się dziś z Moą? A może ona jest u was?

– Do­piero wró­ci­łam do domu, więc nie wiem – od­po­wiada Linn. – Chcesz się na­pić kawy?

Jonna po­trząsa głową.

– Za go­dzinę mam spo­tka­nie z te­ra­peutą w ośrodku w Malmö, więc nie­stety nie zdążę. Może Elena coś wie?

Elena, która wy­szła z kuchni na ko­ry­tarz, wita się z mamą Moi.

– Przy­kro mi – mówi szcze­rze zmar­twio­nym gło­sem. – Nie wiem, gdzie ona jest. Ostatni raz wi­dzia­łam ją… chyba dwa dni temu.

Jonna smut­nieje i kiwa głową.

– No nic. Dzięki. Moa nie­wiele mi już mówi. Do­kąd się wy­biera i tak da­lej. Mój spon­sor uważa, że mu­szę dać jej czas i prze­strzeń, ale…

Linn współ­czuje tej udrę­czo­nej i wy­nisz­czo­nej ko­bie­cie sto­ją­cej u nich na scho­dach. Jed­no­cze­śnie wciąż trudno jest jej opa­no­wać na­głą i ostrą po­gardę, która prze­szywa jej du­szę. Córka Jonny przez pierw­sze czter­na­ście lat ży­cia była ofiarą prze­mocy i znę­ca­nia się ze strony ojca, a w tym cza­sie jej matka odu­rzona le­kami le­żała na ka­na­pie i na to wszystko po­zwa­lała. La­tem 2014 roku, kiedy Moa za­biła nie jedną, lecz dwie osoby, w tym ojca, Jonna też po­zo­sta­wiła ją sa­mej so­bie. Nad­uży­wała. Ucie­kała od rze­czy­wi­sto­ści. Prze­ga­piła wszystko, co się wy­da­rzyło. Po­rzu­ciła córkę. Pół­tora roku trzeź­wo­ści to oczy­wi­ście nie byle co, ale bez prze­sady. Linn ro­zu­mie Moę, która wciąż ma pro­blem, by za­ufać matce i się nią przej­mo­wać. Chcia­łaby jed­nak, żeby Moa nie od­su­wała się od niej i od Eleny, jak to robi już od ja­kie­goś czasu. Ogól­nie rzecz bio­rąc, można od­nieść wra­że­nie, że w ciągu ostat­nich dwóch lat dy­stans emo­cjo­na­lny mię­dzy nimi trzema tylko się po­więk­szył. Myśl o tym spra­wia, że tępy, ćmiący ból roz­lewa się po klatce pier­sio­wej Linn.

To prze­cież na­sza trójka była prze­ciwko ca­łemu światu. „A te­raz… te­raz już nie je­stem pewna” – my­śli Linn.

– Pró­bo­wa­łaś do niej dzwo­nić? – su­ge­ruje Linn.

Jonna pa­trzy w stronę ich domu, swo­jego i Moi, jakby córka miała za­raz z niego wyjść. Uj­muje w palce de­li­katny złoty krzy­żyk na łań­cuszku za­wie­szo­nym na szyi i pod­ciąga go do góry w taki spo­sób, że łań­cu­szek na­pina się na pod­bródku.

– Ona… za­blo­ko­wała mój nu­mer… znowu.

Elena pod­cho­dzi do Jonny i kła­dzie rękę na jej ra­mie­niu.

– Słu­chaj… ona ma szes­na­ście lat.

„Szes­na­ście i pół, tak na­prawdę” – do­daje w my­ślach Linn i uśmie­cha się w du­chu.

– Daj jej tro­chę prze­strzeni ‒ cią­gnie Elena. ‒ Za­raz do niej za­dzwo­nię i je­śli cze­goś się do­wiem, dam ci znać, okej? Na pewno wszystko jest w po­rządku. Moa to twar­dzielka, prze­cież wiesz.

Jonna kiwa głową z po­wąt­pie­wa­niem, dzię­kuje im obu i od­cho­dzi w kie­runku swo­jego domu, który znaj­duje się na tej sa­mej ulicy, pięć do­mów da­lej.

– Wie­rzysz w to? – pyta Linn, gdy Elena za­myka drzwi wej­ściowe.

– W co?

– Że wszystko jest w po­rządku z Moą?

Elena wzru­sza ra­mio­nami.

– My­ślę, że one już na za­wsze za­mie­niły się ro­lami – od­po­wiada i znika z po­wro­tem w kuchni. Linn idzie za nią.

– Co masz na my­śli?

Elena otwiera szafkę nad oka­pem i wyj­muje z niej bu­telkę ciem­nego rumu. „A więc to jest to miej­sce, w któ­rym też trzy­mamy te­raz al­ko­hol” – my­śli Linn, ale nic nie mówi.

– No wiesz – za­czyna tłu­ma­czyć Elena, wy­cią­ga­jąc ko­rek i wą­cha­jąc za­war­tość bu­telki. – Moa mu­siała być matką dla swo­jej matki przez więk­szość ży­cia. Te­raz wresz­cie to się zmie­niło. – Bie­rze krysz­ta­łową szklankę z wi­tryny i na­lewa so­bie so­lidną por­cję moc­nego trunku. – Może już naj­wyż­szy czas, żeby Jonna mo­gła być matką, która się mar­twi i stara się pa­no­wać nad sy­tu­acją, a Moa mo­gła się za­cho­wy­wać jak dziecko, nie są­dzisz?

– Ale ona nie tylko wo­bec Jonny tak się za­cho­wuje. Rów­nież do nas Moa się rzadko od­zywa. Chyba ja też się tro­chę o nią mar­twię. No i… nie wiem. Bra­kuje mi… nas.

Elena pa­trzy na nią ze zro­zu­mie­niem, po­pi­ja­jąc rum.

– Mnie też.

Linn pod­nosi teczkę z krze­sła. Pa­trzy na szklankę w ręku Eleny, bez słów od­wraca się i idzie na górę, do ga­bi­netu. Wkrótce z sa­lonu za­czy­nają do­bie­gać stłu­mione dźwięki pia­nina.

W ma­łym po­koju na pod­da­szu jest chłodno i przy­tul­nie. Linn od­kłada teczkę na biurko, za­pala lampkę i za­sta­na­wia się, dla­czego nic nie po­wie­działa. O ru­mie. Jaki mamy dzi­siaj dzień? „Środa. Mała so­bota” – od­po­wie­dzia­łaby za­pewne Elena. Po­tem uśmiech­nę­łaby się tak, że blask jej oczu wdarłby się do serca Linn, która w jed­nym mo­men­cie za­po­mnia­łaby o wszyst­kim, co chciała po­wie­dzieć. Ko­lejny raz.

W świe­tle lampy w szkle ob­ra­mo­wa­nego dy­plomu ukoń­cze­nia stu­diów praw­ni­czych na Uni­wer­sy­te­cie w Lund od­bija się syl­we­tka Linn. Na środku głowy ster­czy kilka krót­kich wło­sów w ko­lo­rze pla­ty­no­wego blond, więc stara się je wy­gła­dzić.

„Jak ład­nie” – przy­po­mina so­bie słowa Eleny, gdy za pierw­szym ra­zem wró­ciła od fry­zjera po ścię­ciu wło­sów i roz­ja­śnie­niu ich na nie­mal biały ko­lor. „Ta fry­zura na­daje ci groźny wy­gląd”. Po­tem ko­chały się tak na­mięt­nie, jak za­wsze. Nie może jed­nak za­po­mnieć o tym, co Elena po­wie­działa. Że jej też bra­kuje… cze­goś. Czy my­ślały o tym sa­mym? O ich trójce? O tym, że ra­zem wal­czyły? Czy może Elena miała na my­śli coś gor­szego? Coś, co może ozna­czać po­czą­tek końca ich związku?

„Uza­leż­nie­nie od al­ko­holu to je­dyne, co mo­głoby roz­bić nasz zwią­zek” – my­śli, po­cią­ga­jąc no­sem.

Na­tych­miast po­ja­wia się po­czu­cie winy. Elena nie oce­nia Linn. Ni­gdy tego nie ro­biła. Dla­czego Linn nie po­trafi być tak samo wy­ro­zu­miała w sto­sunku do niej? Na li­tość bo­ską, Elena jest do­ro­sła. A na­wet bar­dziej niż „do­ro­sła”. Pod ko­niec tego mie­siąca koń­czy sześć­dzie­siąt lat.

„Po­zwól ko­bie­cie żyć, do cho­lery”. Wzrok Linn za­trzy­muje się na opra­wio­nym w szkło do­ku­men­cie wi­szą­cym na ścia­nie. Do­strzega w nim swoje od­bi­cie. Linn za­czyna się przy­zwy­cza­jać do nosa, który już ni­gdy nie bę­dzie pro­sty po tym, co oj­ciec zro­bił jej w prze­klę­tej chatce Jo­hana Kin­nego.

„Li­cen­cjat z prawa – Uni­wer­sy­tet w Lund”. I po­my­śleć, że udało jej się to zro­bić. Po­mimo wszyst­kiego, co się wy­da­rzyło. Pa­mięta stycz­niową uro­czy­stość, jakby to było wczo­raj. Jak udzie­lał jej się pod­nio­sły na­strój. Wszy­scy tam byli, mama, An­ton i Elena, by z nią świę­to­wać. Oprócz Moi.

Gdy Linn za­czyna od­czu­wać zbyt silny nie­po­kój, wyj­muje z bocz­nej kie­szeni teczki okrą­głe, czarne pla­sti­kowe pu­dełko i wkłada pod wargę sa­szetkę z ni­ko­tyną. W tym sa­mym mo­men­cie dzwoni jej ko­mórka w kie­szeni ma­ry­narki. Mi­nęło sporo czasu, od­kąd bała się od­bie­rać po­łą­cze­nia z nie­zna­nych nu­me­rów, a mimo to nie­pew­ność wkrada się do jej głosu.

– Halo, tu Linn.

– Linn Wal­ter?

„Ja­sna cho­lera”. Ist­nieją tylko dwie ka­te­go­rie lu­dzi z tym cha­rak­te­ry­stycz­nym to­nem głosu: han­dlowcy i dzien­ni­ka­rze. A w tej chwili nie ma ochoty roz­ma­wiać ani z jed­nymi, ani z dru­gimi.

– Zga­dza się – od­po­wiada bez emo­cji, zdej­mu­jąc ma­ry­narkę i wie­sza­jąc ją na krze­śle przy biurku.

– Bar­dzo mi miło. Na­zy­wam się He­lena Schinc­kel i dzwo­nię z ga­zety „Kväl­l­spo­sten”.

– Schinc­kel?

– Tak – mówi dziew­czyna po dru­giej stro­nie słu­chawki. – Wiesz. Schinc­kel He­lena za­wsze znaj­dzie go­rący te­mat. – Śmieje się nie­pew­nie z wła­snego żartu, po czym kon­ty­nu­uje: – W każ­dym ra­zie za­sta­na­wiam się, czy wi­dzia­łaś wia­do­mo­ści o swoim ojcu, Carlu Wal­te­rze, i czy mo­gła­bym…

Linn się roz­łą­cza, za­nim He­lena Schinc­kel zdąży po­wie­dzieć coś wię­cej. Jed­no­cze­śnie sły­szy w te­le­fo­nie dźwięk po­wia­do­mie­nia. Czyta: „Trze­cia ofiara Ko­biety La­ser?”.

Linn nie może po­wstrzy­mać my­śli, które znów krążą wo­kół Moi.

Zmę­cze­nie tkwiące tuż pod skórą jak nie­prze­mi­ja­jąca groźba zło­wiesz­czo po­ru­sza się w jej ciele. Linn za­myka oczy i bie­rze głę­boki od­dech. Atak pa­niki dzięki Bogu nie nad­cho­dzi. Te­le­fon dzwoni po­now­nie. Jej żo­łą­dek skręca się w ostrym bólu. To Ulrika Rönn – sze­fowa Linn z Pro­ku­ra­tury Okrę­go­wej w Malmö. Linn za­raz po ukoń­cze­niu stu­diów zo­stała przez nią za­trud­niona na sta­no­wi­sku asy­stentki. Od pierw­szego dnia to sta­no­wi­sko wy­ma­gało od niej pracy na naj­wyż­szych ob­ro­tach.

„Urlop – my­śli Linn, pró­bu­jąc wziąć głę­boki od­dech. ‒ Przy­dałby mi się cho­ler­nie długi urlop bez tej pie­przo­nej ko­mórki”.

– Hej, Ulrika, co mogę dla cie­bie zro­bić? – od­biera te­le­fon i mówi tak lek­kim to­nem, na jaki tylko po­trafi się zdo­być. Wyj­muje lap­top i kła­dzie go na biurku.

– Hej, mam na­dzieję, że nie pla­no­wa­łaś nic na dzi­siej­szy wie­czór – za­czyna Ulrika. Pro­sto z mo­stu, ale jak zwy­kle spo­koj­nie i rze­czowo. – Co się stało z twoim te­le­fo­nem służ­bo­wym?

Linn wyj­muje go z teczki i wi­dzi, że się roz­ła­do­wał. – Prze­pra­szam. Ba­te­ria pa­dła. Co do mo­ich pla­nów… Dla­czego py­tasz?

– Cho­dzi o sprawę Lind­ströma. Po­ja­wiły się nowe in­for­ma­cje, które bez­po­śred­nio prze­czą ze­zna­niom jego są­sia­dów, któ­rzy są świad­kami. Prze­sła­łam ci to wszystko ma­ilem. Wiem, że to dla cie­bie cał­kiem nowa sprawa, ale po pro­stu nie ma ni­kogo in­nego, kto mógłby się tym te­raz za­jąć. Każdą nową in­for­ma­cję trzeba przej­rzeć. Po­rów­naj daty i go­dziny. Sprawdź, czy znaj­dziesz ja­kieś luki.

– Luki?

– Coś mi mówi, że te nowe do­wody są sfa­bry­ko­wane.

Je­śli pro­ku­ra­tor na­czelna Ulrika Rönn prze­czuwa, że to ściema, to praw­do­po­dob­nie ma ra­cję – Linn zdą­żyła się już o tym prze­ko­nać. Zerka na ze­ga­rek. Siódma wie­czo­rem, nic dziw­nego, że ją skręca w brzu­chu. Kiedy ostatni raz coś ja­dła?

– Nie ma sprawy, sze­fowo – od­po­wiada, otwie­ra­jąc lap­topa. – Od razu się za to za­biorę.

Gdy koń­czą roz­ma­wiać, do po­koju wcho­dzi Pan Syk z wy­soko unie­sio­nym ogo­nem. Wska­kuje na biurko i siada tak, by nie mo­gła go do­się­gnąć.

– Hej, ko­lego – mówi Linn. – Dziś też szy­kuje się długi dzień pracy.

Wy­ciąga rękę, żeby spraw­dzić, czy kot da się po­gła­skać. Pan Syk od­wraca głowę i za­myka oczy. Linn wzdy­cha i wstu­kuje ha­sło do kom­pu­tera.

Wpraw­dzie ma wy­rzuty su­mie­nia, że spę­dza w pracy dużo czasu, ale na­wet ją to cie­szy, po­nie­waż ma­rzyła, by zna­leźć się w tym miej­scu. Zaj­muje się ści­ga­niem tych drani. Tych, któ­rzy wy­ko­rzy­stują, mo­le­stują czy mor­dują swoje ko­biety. Przy­po­mina jej się zdję­cie ojca z ga­zety. Wzdryga się na samą myśl o tym. Od­ru­chowo sięga ręką pod biurko w po­szu­ki­wa­niu tego, co jest przy­kle­jone pod spodem i o czym nie wie na­wet Elena. Do­tyka zim­nego, śmier­cio­no­śnego me­talu. Zo­raki M 906. Mały tu­recki pi­sto­let ga­zowy o wa­dze za­le­d­wie pię­ciu­set gra­mów, prze­my­cony przez gra­nicę, a na­stęp­nie prze­ro­biony na praw­dziwą broń przez szwedz­kiego han­dla­rza bro­nią o ela­stycz­nym krę­go­słu­pie mo­ral­nym i za­mi­ło­wa­niu do pie­nię­dzy. To je­den z paru se­kre­tów roz­miesz­czo­nych w ca­łym domu. Jego za­bój­czy po­ten­cjał ją uspo­kaja, mimo że pi­sto­let może być ła­do­wany tylko jed­nym na­bo­jem. Gdyby jesz­cze raz zna­la­zła się w sy­tu­acji za­gra­ża­ją­cej ży­ciu, je­den strzał wy­star­czy. Tym ra­zem się nie za­waha, nie tak jak dwa lata temu. Prze­cho­dzą ją ciarki i otwiera skrzynkę od­bior­czą.

Na świe­cie jest zbyt wielu ta­kich jak Carl Wal­ter i Jo­han Kinne, ale przy­naj­mniej te­raz Linn robi każ­dego dnia, co w jej mocy, by ich po­wstrzy­mać.

Rozdział 2

Leonora

Po ostat­nim ra­zie ka­ra­bin jest w opła­ka­nym sta­nie. Ce­low­nik się ze­psuł, więc te­raz trzeba go po­now­nie za­mon­to­wać i od­dać próbny strzał, by mieć pew­ność, że znów można na nim po­le­gać. Pod­nosi sztu­cer le­żący na czer­wono-bia­łej ce­ra­cie i za­gląda do lufy. Ce­low­nik leży na stole, obok zmię­tego opa­ko­wa­nia po marl­boro z prze­mytu. Bu­telka z ciem­no­brą­zo­wego szkła z ole­jem do broni stoi przy sprayu ze środ­kiem do czysz­cze­nia broni z osadu po pro­chu. Jak po­wszech­nie wia­domo, dba­nie o broń to pod­stawa.

Słońce za­częło już za­cho­dzić. Na po­lach wo­kół farmy ba­żanty, za­jące i lisy szy­kują się na tę porę dnia, kiedy wy­ka­zują się więk­szą ak­tyw­no­ścią, a lu­dzie w tym cza­sie od­po­czy­wają po dłu­gim dniu. Rze­pak za­czął kwit­nąć wy­jąt­kowo wcze­śnie w tym roku i roz­świe­tla pół­mrok in­ten­sywną żółtą barwą. Spra­wia, że cała oko­lica słodko pach­nie la­tem. W cza­sie zbio­rów farmę za­ata­kują ma­leń­kie, czarne owady. Te­raz głów­nie ko­mary są uciąż­liwe.

Le­onora lub Leo, jak ją na­zy­wają, nie­obecna my­ślami, dra­pie czer­wony bą­bel na przed­ra­mie­niu, po czym na­są­cza lniany skra­wek ob­fi­cie ole­jem i na­kłada go na koń­cówkę dłu­giego me­ta­lo­wego wy­cioru, od­po­wia­da­ją­cego ka­li­browi ka­ra­binu. Na­stęp­nie wpro­wa­dza wy­cior do lufy. Od tyłu. Wy­lot lufy to naj­bar­dziej wraż­liwa część broni, na­wet jedno uszko­dze­nie może nieść ze sobą po­ważne kon­se­kwen­cje. Tro­chę jak z ludźmi.

„Męż­czyźni są w po­rządku pod wa­run­kiem, że idą za nami i wtedy nie trzeba na nich pa­trzeć” – my­śli Leo i szy­der­czo się uśmie­cha. Każda cipa po­trafi znieść tych skur­wieli. Mogą ją na­wet tro­chę pod­nie­cać. Wy­star­czy jed­nak, że ob­róci go przo­dem do sie­bie, a on wej­dzie w jej głowę i w serce, to wy­rzą­dzi jej krzywdę. O tym też po­wszech­nie wia­domo.

Po­zo­sta­wia olej na pięt­na­ście mi­nut i w tym cza­sie nuci starą ko­ły­sankę, któ­rej słów nie pa­mięta. Na­stęp­nie zmie­nia lnianą szmatkę na końcu wy­cioru na mo­siężną szczotkę i prze­py­cha prze­wód lufy dwa­dzie­ścia razy na ca­łej dłu­go­ści, dłu­gimi, de­li­kat­nymi ru­chami, tak jak kie­dyś na­uczyła ją matka. Na­stęp­nie na­leży ze­trzeć po­zo­sta­ło­ści. Kiedy stwier­dza, że lufa jest do­kład­nie oczysz­czona ze żrą­cego osadu pro­chu, po uży­ciu środka do usu­wa­nia po­zo­sta­ło­ści mie­dzi, bie­rze ny­lo­nową szczotkę, by po­rząd­nie ze­trzeć za­bru­dze­nia w prze­wo­dzie lufy. Na ko­niec prze­ciera lufę kil­koma su­chymi lnia­nymi szmat­kami i na­nosi cienką war­stwę oleju w jej wnę­trzu.

Do kuchni wcho­dzi dużo młod­sza ko­bieta. Drew­niana pod­łoga skrzypi pod jej cięż­kimi bu­tami.

– Fuj, ale tu śmier­dzi – mówi, marsz­cząc nos, i od­kłada srebrny pi­sto­let na ku­chenny stół. PHX Pho­enix Red­back Ul­tra­li­ght ka­li­ber 9 × 19 mm z ma­ga­zyn­kiem o po­jem­no­ści sie­dem­na­stu na­bo­jów.

Le­onora spo­koj­nie kiwa głową, nie spusz­cza­jąc wzroku z ka­ra­binu.

– Amo­niak. Roz­pusz­czal­nik do mie­dzi. Był już naj­wyż­szy czas.

Młoda ko­bieta siada na­prze­ciwko, ob­ser­wu­jąc płynne, wprawne ru­chy star­szej.

– Też mu­szę się tego na­uczyć – mówi, wska­zu­jąc na Leo, która pe­dan­tycz­nie mon­tuje ce­low­nik na ka­ra­bi­nie. – A te­raz chyba trzeba od­dać próbny strzał, żeby spraw­dzić, czy trafi w cel?

– Zde­cy­do­wa­nie – od­zywa się trze­cia ko­bieta z cią­żo­wym brzu­chem, która po­ja­wia się w drzwiach. – Cho­ciaż w tym roku w Malmö strze­la­nie nie jest trudne.

Cała trójka wy­bu­cha śmie­chem, a tym­cza­sem nad mia­stem szybko za­pada zmierzch.

Rozdział 3

Elena

„W ciągu pierw­szych mie­sięcy tkanki mięk­kie ule­gają roz­kła­dowi, zja­dane przez bak­te­rie i grzyby. Po paru mie­sią­cach zwy­kle po­zo­stają tylko ko­ści i ob­umarła tkanka – czyta Elena. – Po tak dłu­gim cza­sie pra­wie całe ciało po­winno za­mie­nić się w proch”. Prze­cho­dzi do na­stęp­nej karty w prze­glą­darce, gdzie rów­nież nie znaj­duje żad­nych no­wych in­for­ma­cji. Ten tekst prze­czy­tała już chyba ty­siąc razy. Oczy­wi­ście zdaje so­bie sprawę, że w tym, co robi, jest ja­kaś pa­to­lo­gia. Lekka ob­se­sja. Ro­bert-gwał­ci­ciel od dwóch lat leży tam, gdzie zo­stał za­ko­pany. Pod po­ma­rań­czo­wymi kwia­tami, które pre­zen­tują się na tym pa­górku wy­jąt­kowo uro­kli­wie.

On nie wy­ko­pie się spod ziemi, nie przy­wle­cze się tu w środku nocy i nie sta­nie na­gle w drzwiach sy­pialni odziany w prze­gniłe, cuch­nące tru­pem łach­many i nie wskaże na nią swoim już pra­wie zgni­łym, oskar­ży­ciel­skim pal­cem. Nie sta­nie się tak, jak to nie­ustan­nie dzieje się w jej snach. Praw­do­po­dob­nie ten pa­lec już na­wet nie ist­nieje. Nie może jed­nak prze­stać my­śleć o Ro­ber­cie. I o jego ma­łej có­reczce, która musi do­ra­stać bez ojca.

Skład ziemi. Elena do­wie­działa się, że jest to naj­waż­niej­szy czyn­nik de­cy­du­jący o tym, jak długo szkie­let po­zo­staje nie­na­ru­szony po po­chówku. Tu­taj, w piasz­czy­stych gle­bach Ska­nii, za­czyna roz­kła­dać się znacz­nie póź­niej niż w miej­scach po­ło­żo­nych nieco da­lej na pół­noc. Ale mi­nęły dwa lata. Z Ro­berta nie mo­gło zo­stać już wiele.

„Po­winno być do­brze” – my­śli, do­pi­ja­jąc ostat­nie kro­ple rumu z krysz­ta­ło­wej szklanki.

Cały dom za­snął. Tylko Elena nie. Jej nocna ak­tyw­ność prze­ro­sła na­wet Pana Syka, który uło­żył się wy­god­nie na pa­ra­pe­cie i twardo śpi. Elena, chcąc od­su­nąć od sie­bie złe my­śli, otwiera nową kartę w prze­glą­darce i wcho­dzi na pierw­szą stronę dzien­nika „Afton­bla­det”. Carl Wal­ter wpa­truje się w nią zło­śli­wie ze zdję­cia na gó­rze strony. Gdy klika ar­ty­kuł, prze­cho­dzą ją ciarki.

„Kto by po­my­ślał, że ist­nieje ko­bieta, która pa­trząc w te oczy, czuje mi­łość” – my­śli. Per­nilla. Ma­leń­stwo. Je­den z ty­sięcy po­wo­dów, dla któ­rych obie z Linn usu­nęły swoje pro­file z me­diów spo­łecz­no­ścio­wych. Stało się to nie do wy­trzy­ma­nia. Może za­wsze tak było. Linn nie pi­sze już na­wet do ga­zet i na pewno nie ma w pla­nie no­wej książki. Linn twier­dzi, że to przez nad­miar obo­wiąz­ków w pracy. Za­pewne to tylko wy­godna wy­mówka. Obec­nie całą ko­mu­ni­ka­cją z po­ten­cjal­nymi fa­nami i oso­bami chcą­cymi prze­pro­wa­dzić z nią wy­wiad zaj­muje się wy­daw­nic­two.

Elena na­jeż­dża kur­so­rem na są­sied­nią kartę. Po raz ko­lejny za­mie­rza prze­czy­tać uspo­ka­ja­jące słowa, że mar­twe ciało znik­nęło na za­wsze po dwóch la­tach le­że­nia w ziemi, ale wi­dzi coś, co przy­ciąga jej uwagę. Link do zu­peł­nie in­nego ar­ty­kułu.

Trze­cia ofiara Ko­biety La­ser? – brzmi ty­tuł.

Elena klika w na­głó­wek, by przejść do ar­ty­kułu. Czyta o ostat­nich ta­jem­ni­czych za­bój­stwach w Malmö i nie może po­wstrzy­mać uśmie­chu na ustach. Po­pra­wia scy­zo­ryk, który te­raz za­wsze nosi w sta­niku, i pod­nosi szklankę, by się na­pić, ale oka­zuje się, że nic w niej nie ma. Stwier­dza, że wła­ści­wie dziś jest mała so­bota, więc wstaje, by so­bie do­lać. Wtedy kot pod­nosi głowę i spo­gląda na nią z pa­ra­petu.

To, że ani ona, ani Linn nie ko­rzy­stają z me­diów spo­łecz­no­ścio­wych, jest tylko po­łową prawdy. To zna­czy, Elena Co­vaci nie ma, ale lon­li­bo­i_20 już tak. Może przed pój­ściem spać po­winna jesz­cze tra­dy­cyj­nie przej­rzeć fora in­ter­ne­towe Red­dit i Lo­okism.net?

Rozdział 4

Moa

W cia­snym ba­rze przy nie­sław­nej ulicy Isted­gade w Ko­pen­ha­dze mu­zyka gra tro­chę za gło­śno, by można było nor­mal­nie roz­ma­wiać. Moa ob­ser­wuje ha­ła­śli­wych lu­dzi pi­ją­cych ta­nie piwo, któ­rzy pró­bują pro­wa­dzić pi­jac­kie roz­mowy, prze­krzy­ku­jąc ostre roc­kowe dźwięki. Prze­waż­nie są to lumpy. Dzie­ciaki z mar­gi­nesu. Out­si­de­rzy, tacy jak ona. Du­szący dym pa­pie­ro­sów już jej nie prze­szka­dza, jak wtedy, gdy była tu po raz pierw­szy. Cho­ciaż Ko­pen­haga znaj­duje się za­le­d­wie dwa­dzie­ścia mi­nut jazdy po­cią­giem od Malmö, można od­nieść wra­że­nie, że to zu­peł­nie inny świat. Lu­dzie mają tu więk­szą swo­bodę. Można na­wet pa­lić w pu­bach.

Przy ba­rze stoi Ve­ro­nica. Moa pa­trzy na jej dłu­gie, ciem­no­brą­zowe włosy, które się­gają aż do pupy. Na szyi, pod nie­sforną gę­stą falą wło­sów, za­równo na­tu­ral­nych, jak i prze­dłu­ża­nych, znaj­duje się wy­bla­kły zie­lony ta­tuaż: „I am a fuc­kup”.

Po­wie­działa Moi, że dwa lata temu ko­le­żanka zro­biła jej to po pi­jaku. Ale Ve­ro­nica wcale nie jest żad­nym „fuc­ku­pem”. Jakby przy­cią­gnięta czy­stą ener­gią spoj­rze­nia Moi, od­wraca się i wi­dzi, że Moa na nią pa­trzy, więc uśmie­cha się do niej sze­roko. Czu­bek jej nosa lekko się przy tym za­krzy­wia. To coś, co Moa za­uwa­żyła u niej przez ostat­nie kilka mie­sięcy, kiedy in­ten­syw­nie się w nią wpa­try­wała. Ve­ro­nica jest ty­pem osoby, która czuje się swo­bod­nie, gdzie­kol­wiek się po­jawi. Jakby była na­tu­ralną czę­ścią świata. Jakby w każ­dym miej­scu czuła się jak u sie­bie. To jest piękne.

Moa pró­bo­wała zo­stać les­bijką ze wzglę­dów po­li­tycz­nych. Bar­dzo się sta­rała, ale bez skutku. Oczy­wi­ście do­strzega to, że Ve­ro­nica – dzie­więt­na­sto­let­nia strip­ti­zerka, którą po­znała w Malmö je­sie­nią ubie­głego roku – jest piękna. Sek­sowna. Tak, raz się ze sobą prze­spały i w za­sa­dzie na tym się skoń­czyło. Nie było tak jak w przy­padku Linn i Eleny. Nic nie czuła. Je­dy­nie w związ­kach z fa­ce­tami coś czuła.

A na to ni­gdy, prze­ni­gdy nie przy­sta­nie. „Je­bać to”, jak po­wie­dzia­łaby Ve­ro­nica.

Do baru pod­cho­dzi na­wa­lony męż­czy­zna w śred­nim wieku o ospo­wa­tej twa­rzy w ko­lo­rze świń­skiego różu i staje zde­cy­do­wa­nie za bli­sko Ve­ro­niki. Coś do niej mówi, a Moa do­my­śla się, co to ta­kiego. Może też so­bie wy­obra­zić, jak pach­nie jego od­dech. Czuła to samo od swo­jego ojca czę­ściej, niż by tego chciała.

Jedno spoj­rze­nie na męż­czy­znę przy ba­rze wy­star­czyło, by na­tych­miast cof­nął się o krok. Kiedy Ve­ro­nica otwiera usta i rzuca parę słów w jego stronę, chwy­ta­jąc jed­no­cze­śnie swój złoty nóż mo­tyl­kowy za­wie­szony na szyi na gru­bym łań­cuszku, fa­cet kuli się w so­bie i znika wśród pi­ja­nej ludz­kiej masy w lo­kalu.

Moa wy­bu­cha śmie­chem i bawi się ja­sno­żółtą pla­sti­kową za­pal­niczką. Za­pala ją i gasi. Męż­czyźni dość czę­sto pró­bują flir­to­wać z Ve­ro­nicą lub skła­dać jej nie­przy­zwo­ite pro­po­zy­cje. Albo pod­cho­dzą, by wy­gło­sić opi­nie na te­mat jej ciała i wy­glądu, mimo że nikt ich o to nie prosi. Można się tego spo­dzie­wać, gdy wy­gląda się tak, jak ona. Ale Ve­ro­nica za­wsze szybko daje im do zro­zu­mie­nia, że mar­nują czas. Że to może oka­zać się dla nich nie­bez­pieczne. Pew­nie dzieje się tak dla­tego, że pra­cuje w jed­nym z naj­bar­dziej ob­skur­nych klu­bów ze strip­ti­zem w Ko­pen­ha­dze, gdzie na każ­dej zmia­nie musi zno­sić to samo, ale tam do­staje za to so­wite wy­na­gro­dze­nie… Poza go­dzi­nami pracy, kiedy jej za to nie płacą, Ve­ro­nica ab­so­lut­nie nie to­le­ruje tego gówna. Wtedy sta­wia sprawę ja­sno.

W końcu Ve­ro­nica do­staje od bar­mana dwie bu­telki zie­lo­nego Tu­borga, wraca do sto­lika i siada. Zdmu­chuje z twa­rzy długi ko­smyk wło­sów i na­tych­miast za­pala pa­pie­rosa. Ma dłu­gie, akry­lowe pa­znok­cie po­kryte czar­nym, błysz­czą­cym la­kie­rem. Na każ­dej wy­sta­ją­cej ko­stce u dłoni ma wy­ta­tu­owaną li­terę, które ra­zem two­rzą na­pis „GAME OVER”.

– Co to był za ko­leś? – pyta Moa i po­ciąga duży łyk. Ko­lejna rzecz, która jest lep­sza tu­taj, po dru­giej stro­nie Öre­sundu. Ni­kogo nie ob­cho­dzi, że ktoś, kto ma nie­całe sie­dem­na­ście lat, sie­dzi w ba­rze i pije piwo z przy­ja­ciółką. Przy­naj­mniej nie na tyle, by coś z tym zro­bić.

– Ja­kiś de­bil – od­po­wiada Ve­ro­nica w dźwięcz­nym dia­lek­cie z Malmö. – Jak każdy z nich. Pie­przyć to. Po­cze­kaj…

Ślini pa­lec wska­zu­jący i po­chyla się do przodu. Po­ciera lekko skroń Moi.

– Farba do wło­sów, prze­ga­pi­łaś jedno miej­sce – uśmie­cha się.

Moa wzru­sza ra­mio­nami.

– Zmyje się, gdy na­stęp­nym ra­zem we­zmę prysz­nic.

– Na­prawdę do­brze ci w tym kru­czo­czar­nym ko­lo­rze – mówi Ve­ro­nica. – Jest cool. Raz pró­bo­wa­łam, ale wy­glą­da­łam jak trup, bo mam tak bladą skórę. Je­dy­nie ciemny brąz się u mnie spraw­dza. Wła­ści­wie to już od dawna chcia­łam prze­te­sto­wać czer­wony. Taką praw­dziwą czer­wień, jak ta z kloc­ków lego. Może kie­dyś.

– A dla­czego nas to w ogóle ob­cho­dzi? – pyta Moa nie­pew­nie.

– Otóż to! – Ve­ro­nica ude­rza o stół bu­telką z pi­wem, tak że piana się w niej pod­nosi i za­czyna wy­le­wać. – Masz ra­cję. Pa­triar­chat spra­wia, że ocze­ki­wa­nia męż­czyzn wkra­dają się w na­sze umy­sły. Prze­ko­na­nie, że wszystko, czym je­ste­śmy, to nasz wy­gląd. I że można wy­glą­dać albo do­brze, albo źle.

– I jesz­cze to twoje za­da­nie, żeby do­brze wy­glą­dać – do­daje Moa. – Tak jak tego chcą męż­czyźni.

Ve­ro­nica po­twier­dza ski­nie­niem głowy.

– Tak to już jest. Praw­dziwe wy­zwa­nie. Nie­za­leż­nie od tego, jak bar­dzo je­steś świa­doma, twój umysł ła­two może zo­stać za­truty. Lecz ci idioci, któ­rzy przy­cho­dzą do klubu, nie ro­zu­mieją, że to oni są ofia­rami, a ja oprawcą. Kiedy prze­kra­czają próg Dol­l­ho­use Dre­am­land, wszyst­kie strip­ti­zerki i dziwki wi­dzą do­kład­nie to samo: gruby, ża­ło­sny i ku­rew­sko na­iwny port­fel.

Za­lot­nie ma­cha do gru­basa przy ba­rze, który tak się prze­jął jej uwagą, że upu­ścił na pod­łogę swoją szklankę z gi­nem i to­ni­kiem. Ve­ro­nica po­kłada się ze śmie­chu.

– Idioci – mówi ci­cho, po czym wy­pija dusz­kiem po­łowę swo­jego piwa.

W kie­szeni Moi wi­bruje jej te­le­fon. Moa go wyj­muje, wi­dzi, że to jej mama, i od­rzuca po­łą­cze­nie.

– Słu­chaj, bo ty… mó­wi­łaś o ja­kimś spo­tka­niu. Po­wie­dzia­łaś, że za ja­kiś czas mogę do­łą­czyć. Mi­nęło już kilka mie­sięcy. Więc kiedy znowu się spo­ty­ka­cie?

Ve­ro­nica od­chyla się do tyłu na krze­śle i krzy­żuje ręce na smu­kłych pier­siach. Jej skó­rzana ka­mi­ze­lka z se­cond-handu po­kryta jest przy­pin­kami z logo róż­nych ze­spo­łów roc­ko­wych. Cała masa na­szyj­ni­ków róż­nej dłu­go­ści i ro­dzaju zwisa mię­dzy pier­siami. Je­den z tych nieco krót­szych to łań­cu­szek zro­biony z ży­le­tek. Nóż mo­tyl­kowy wisi naj­ni­żej i lekko wy­brzu­sza się pod czar­nym pod­ko­szul­kiem w stylu vin­tage z logo ze­społu roc­ko­wego L7.

Moa pa­trzy na swoje po­ma­lo­wane na czarno pa­znok­cie i skó­rzane bran­so­letki z ćwie­kami. Bawi się opa­ską z ze­szło­rocz­nego Fe­sti­walu Ro­skilde. My­śli, że może mimo wszystko po­winna była ode­brać te­le­fon, żeby mama mo­gła się tro­chę uspo­koić. Jed­nak wy­rzuty su­mie­nia mi­jają po ko­lej­nym łyku. Nie ma te­raz czasu, żeby mar­twić się o mamę.

– Słu­chaj – mówi da­lej. – Wiesz, to, o czym roz­ma­wia­ły­śmy… no… o sy­pia­niu z fa­ce­tami i tak da­lej. Co tak na­prawdę o tym my­śleć? Czy jest to coś, o czym roz­ma­wia­cie na wa­szych spo­tka­niach?

Sku­bie skórkę przy kciuku tak, że za­czyna le­cieć krew. Wkłada pa­lec do ust i się krzywi.

Ve­ro­nica po­chyla się nad sto­łem. Po­woli unosi rękę i prze­suwa kciu­kiem po bliź­nie na skroni Moi. Bliź­nie, która jest po­zo­sta­ło­ścią po spo­tka­niu z Jo­ha­nem Kin­nem, kiedy to wraz z Eleną i Linn pró­bo­wały go uwię­zić w jego obrzy­dli­wej chatce, a Carl Wal­ter po­ja­wił się tam ni­czym anioł stróż i zły duch za­ra­zem. Spo­tka­nie, które za­koń­czyło się czte­ro­dniową śpiączką Moi. Nie pa­mięta, w któ­rym mo­men­cie to się stało i od czego ma tę bli­znę. Tak samo jak tę na szyi czy te na ple­cach. Ostat­nią rze­czą, jaką pa­mięta z tam­tej nocy, jest zbli­ża­jący się do niej Jo­han Kinne, na­stęp­nie ostry ból z boku głowy, a po­tem do­piero mo­ment wy­bu­dze­nia na od­dziale in­ten­syw­nej te­ra­pii w szpi­talu w Malmö. Linn i Elena mó­wią, że po­winna się cie­szyć, że nic nie pa­mięta. Ale dia­bli wie­dzą, czy ona się z tym zga­dza.

– Mu­sisz po­my­śleć o tym – mówi Ve­ro­nica, prze­su­wa­jąc opu­szek palca po de­li­kat­nej krzy­wiź­nie bli­zny. – Przez kogo to masz.

Szpera w wi­szą­cej na opar­ciu krze­sła, płó­cien­nej tor­bie w ko­lo­rze woj­sko­wej zie­leni i wy­ciąga cienką, ró­żową ksią­żeczkę.

– Prze­czy­taj to naj­pierw. I wtedy zro­bimy ra­zem jedną rzecz. Po­tem bę­dziesz mo­gła pójść ze mną na na­stępne spo­tka­nie.

Moa pa­trzy na sfa­ty­go­waną i po­miętą książkę, którą trzyma w ręku. Va­le­rie So­la­nas. Ma­ni­fest SCUM. Na od­wro­cie znaj­duje się cy­tat: „Je­dyne, co po­zo­staje cy­wi­li­zo­wa­nym ko­bie­tom, to oba­le­nie rządu, zbu­rze­nie ist­nie­ją­cego sys­temu go­spo­dar­czego i uni­ce­stwie­nie płci mę­skiej”.

– No i o to cho­dzi – mówi, wzno­sząc to­ast zie­loną bu­telką z pi­wem, na który od razu od­po­wiada piękna, nie­bez­pieczna i in­te­li­gentna Ve­ro­nica.

Rozdział 5

Carl

Carl Wal­ter sie­dzi bar­dzo spo­koj­nie i ob­ser­wuje, jak młoda blon­dynka wcho­dzi do po­koju od­wie­dzin na trze­cim pię­trze trzy­dzie­stego dru­giego od­działu w za­mknię­tym za­kła­dzie psy­chia­trycz­nym w Säter. Sły­szy jej płytki od­dech. Do­strzega cienką war­stwę potu na czole, któ­rej praw­do­po­dob­nie na­wet nie jest świa­doma. Ma sty­lową, bor­dową je­dwabną bluzkę, nieco ciem­niej­szą pod pa­chami. Dziew­czyna o krą­głych, ko­bie­cych kształ­tach.

– Czy byli dla cie­bie su­rowi? – pyta Carl, gdy siada na­prze­ciwko niego w znisz­czo­nym, kwa­dra­to­wym po­miesz­cze­niu, które przy­po­mina po­kój prze­słu­chań na po­li­cji.

Wy­gląda na zdez­o­rien­to­waną, wraca pa­mię­cią do wy­da­rzeń sprzed chwili, o co wła­śnie mu cho­dziło. Carl roz­ko­szuje się, gdy wi­dzi, że ko­bieta nie­mal nie­zau­wa­żal­nie za­ci­ska po­wieki, wzdry­ga­jąc się na myśl o tym, jak ja po­trak­to­wano. Na­pawa się świa­do­mo­ścią, że zo­stała upo­ko­rzona.

– By­łam przy­go­to­wana na kon­trolę – od­zywa się z uda­wa­nym spo­ko­jem.

Na­stęp­nie wy­ciąga ku niemu rękę nad sto­łem. Carl jest pod wra­że­niem, że ręka nie drży.

– He­lena Schinc­kel.

– By­łaś przy­go­to­wana na kon­trolę? – mówi Carl i bie­rze jej dłoń mię­dzy swoje ręce, po­nie­waż są skute kaj­dan­kami z krót­kim srebr­nym łań­cusz­kiem. – Niech zgadnę. My­śla­łaś, że bę­dzie to coś w ro­dzaju kon­troli na lot­ni­sku, prawda? Za­zwy­czaj tak jest. Pew­nie nie spo­dzie­wa­łaś się, że wi­zyta u nie­sław­nego Carla Wal­tera, naj­nie­bez­piecz­niej­szego czło­wieka w Szwe­cji bę­dzie wy­ma­gała nieco wię­cej, co?

He­lena Schinc­kel ru­mieni się aż po ce­bulki wło­sów, a on chło­nie to, od­chy­la­jąc się do tyłu z sze­ro­kim uśmie­chem.

Ko­bieta dra­pie się po szyi.

– Nie są­dzę, że­byś był aż tak nie­bez­pieczny. Nie by­łam jed­nak przy­go­to­wana na… tak do­kładną re­wi­zję oso­bi­stą – od­po­wiada wy­raź­nie uda­wa­nym zu­chwa­łym to­nem.

Carl Wal­ter przy­biera smutny wy­raz twa­rzy.

– Je­śli prze­szu­ki­wał cię ten skur­wiel Jans­son, to do­sko­nale cię ro­zu­miem. Wy­ko­rzy­stuje każdą oka­zję, by móc so­bie po­ma­cać – wzdy­cha i roz­kłada ręce tak sze­roko, jak to moż­liwe. – Ro­bi­łem, co w mo­jej mocy, zgło­si­łem się na po­li­cję i tak da­lej, ale chyba ro­zu­miesz, He­leno, że nikt mnie nie słu­cha.

Wle­pia w nią wzrok i wi­dzi, że przy­nosi to za­mie­rzony efekt. He­lena Schinc­kel wpada w si­dła jego ja­snych, sza­ro­nie­bie­skich oczu. Tylko przez chwilę, ale to wy­star­czy. Może i ma pra­wie sześć­dzie­siąt lat, ale cha­ry­zma się nie sta­rzeje.

Po chwili He­lena od­rywa od niego wzrok, wy­ciąga sta­ro­modny dyk­ta­fon i kła­dzie go na stole mię­dzy nimi. Carl się śmieje. Ochry­ple i prze­cią­gle.

– Za­kaz uży­wa­nia te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych. Wiem. To bar­dzo wku­rza­jące.

He­lena włą­cza sprzęt do na­gry­wa­nia.

– Je­stem w za­kła­dzie za­mknię­tym w Säter. Jest to pla­cówka ist­nie­jąca od 1912 roku, zwana wów­czas Säters Ho­spi­tal. Już na sa­mym po­czątku utwo­rzono w niej pa­wi­lon ob­jęty spe­cjal­nym nad­zo­rem, tak zwany pa­wi­lon stały. Jest to za­kład o wy­so­kim po­zio­mie bez­pie­czeń­stwa dla pa­cjen­tów z ca­łego kraju, wy­ma­ga­ją­cych szcze­gól­nej opieki. Co roku wy­pi­suje się i przyj­muje mniej wię­cej tę samą liczbę pa­cjen­tów. Wszyst­kie osoby le­czone tu zgod­nie z ustawą o są­do­wej opiece psy­chia­trycz­nej łą­czy to, że po­peł­niły prze­stęp­stwo, a jed­no­cze­śnie są uzna­wane za osoby z po­waż­nymi za­bu­rze­niami psy­chicz­nymi. W Säter nie od­bywa się kary po­zba­wie­nia wol­no­ści na czas okre­ślony tylko do mo­mentu, gdy le­ka­rze uznają, że dana osoba jest na tyle zdrowa, by znów żyć w spo­łe­czeń­stwie. Ten dzień teo­re­tycz­nie ni­gdy może nie na­dejść i więź­nio­wie do­sko­nale zdają so­bie z tego sprawę. Zwłasz­cza Carl Wal­ter, który sie­dzi tu obok mnie.

He­lena wci­ska pauzę i wy­łą­cza dyk­ta­fon.

– Mamy trzy go­dziny – mówi do Carla. W tym sa­mym mo­men­cie roz­lega się pu­ka­nie do drzwi i do sali wcho­dzi pie­lę­gniarz w czar­nych spodniach i ja­sno­zie­lo­nym T-shir­cie.

– Kawy? – pyta.

– Chęt­nie, z mle­kiem, po­pro­szę – od­po­wiada He­lena.

– Ja po­pro­szę czarną – mówi Carl.

Pie­lę­gniarz kiwa głową i wy­cho­dzi. W drzwiach znaj­duje się duża szyba z har­to­wa­nego szkła, a na ze­wnątrz pod­czas ca­łej roz­mowy He­leny z Car­lem stoi inny pie­lę­gniarz. Ten ma na so­bie po­do­bne czarne spodnie, ale za­miast zie­lo­nej ko­szulki – ja­skra­wo­czer­woną bluzę. Od mo­mentu przy­ję­cia do szpi­tala w lipcu 2014 roku Carl Wal­ter przez więk­szość czasu nie spra­wiał pro­ble­mów. To jego druga od­siadka w tym sta­rym szpi­talu. Wcze­śniej prze­by­wał tu dwa­dzie­ścia lat, po czym zo­stał uznany za zdro­wego i go wy­pusz­czono. W cza­sie krót­kiego po­bytu na wol­no­ści usi­ło­wał za­mor­do­wać byłą żonę Anne oraz córkę Linn. Spo­wo­do­wał też ciężki uszczer­bek na zdro­wiu Eleny i Moi. A na ko­niec bru­tal­nie za­bił po­li­cjanta, pe­do­fila i za­bójcę dzieci Jo­hana Kin­nego.

– Czy wiesz, że około dwu­dzie­stu pro­cent wszyst­kich zwol­nio­nych z Säter wraca na drogę prze­stęp­stwa? – pyta Carl Wal­ter, spla­ta­jąc dło­nie na stole przed sobą. Po­chyla się do przodu. Jego spoj­rze­nie wsysa He­lenę co­raz głę­biej. Wie, że kon­trast mię­dzy lo­do­wym błę­ki­tem jego oczu i czar­nym T-shir­tem, który ma na so­bie, spra­wia, że jego oczy błysz­czą jesz­cze moc­niej.

– Trzy­na­ście – po­pra­wia go. – Można po­wie­dzieć, że to po­rażka per­so­nelu od­działu psy­chia­trycz­nego – mówi He­lena. – Albo twoja. Więc… dla­czego ci się nie udało, Carl?

Carl Wal­ter par­ska po­gar­dli­wie i od­chyla się na krze­śle, zi­ry­to­wany za­równo jej bar­dziej aser­tyw­nym to­nem, jak i bez­po­śred­nim py­ta­niem. Zde­cy­do­wa­nie nie in­te­re­suje go uzna­nie swo­jej po­rażki. Kie­ruje roz­mowę na inne tory:

– Czy to twoja pierw­sza wi­zyta tu­taj?

– Mhm. Mam na­dzieję, że nie ostat­nia.

– Wiesz, że już mam współ­au­tora mo­jej książki?

– Do­sko­nale zdaję so­bie z tego sprawę i nie po to tu je­stem.

Carl Wal­ter mru­czy coś pod no­sem, gdy otwie­rają się drzwi i wcho­dzi pie­lę­gniarz z dwoma pla­sti­ko­wymi kub­kami z kawą.

– Wszystko w po­rządku? – pyta He­lenę, spo­glą­da­jąc to na nią, to na Carla.

– Oczy­wi­ście – od­po­wiada He­lena i wyj­muje no­tat­nik.

Kiedy wy­ciąga wieczne pióro, pie­lę­gniarz z nie­po­ko­jem rzuca na nie okiem, przy­zwy­cza­jony do tego, że w ta­kim miej­scu jak to naj­róż­niej­sze rze­czy można za­mie­nić na broń. Poza kil­koma ra­żą­cymi wy­jąt­kami Carl Wal­ter od mo­mentu przy­ję­cia na od­dział był bez­kon­flik­towy i układny. Po twa­rzy pie­lę­gnia­rza wy­raź­nie jed­nak wi­dać, że jest przy­go­to­wany na zmianę w każ­dej chwili.

Około jedna trze­cia osób osa­dzo­nych w Säter po­peł­nia co naj­mniej jedno prze­stęp­stwo pod­czas po­bytu na od­dziale. W więk­szo­ści przy­pad­ków są to po­mniej­sze prze­stęp­stwa nar­ko­ty­kowe lub prze­moc wo­bec członka per­so­nelu. Albo drobne kra­dzieże wśród więź­niów. Ale nie­któ­rzy mogą też bez ostrze­że­nia stać się na­prawdę agre­sywni, za­równo wo­bec in­nych, jak i sie­bie sa­mych.

Po przy­ję­ciu do Säter, za­nim prze­stępca z za­bu­rze­niami psy­chicz­nymi zo­sta­nie umiesz­czony w jed­nym z wielu od­dzia­łów, prze­pro­wa­dza się in­dy­wi­du­alną ocenę ry­zyka. Tu­taj, w od­dziale nu­mer 32, na trze­cim i ostat­nim pię­trze kre­mo­wego be­to­no­wego bu­dynku znaj­duje się od dwu­na­stu do czter­na­stu miejsc. Od­dział nu­mer 32 jest pra­wie za­wsze pełny, prze­by­wają w nim wszy­scy – od se­ryj­nych mor­der­ców i ka­ni­bali, po pe­do­fi­lów i osoby ska­zane za spo­wo­do­wa­nie cięż­kiego uszczerbku na zdro­wiu. Ce­chą wspólną więk­szo­ści z nich, poza za­bu­rze­niami psy­chicz­nymi, jest trudne dzie­ciń­stwo i zma­ga­nie się z sil­nymi uza­leż­nie­niami.

– Jak to jest być tu z po­wro­tem? – od­zywa się He­lena, gdy pie­lę­gniarz, rzu­ciw­szy ostat­nie po­dejrz­liwe spoj­rze­nie na wieczne pióro, wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc ich sa­mych.

Carl Wal­ter splata dło­nie nad głową i na­pina bi­cepsy. He­lena się im przy­gląda. Za­wie­sza na nich wzrok na se­kundę dłu­żej, niż wy­pada, a on to za­uważa.

– Za­ka­zali mi tre­no­wać – mówi i pusz­cza do niej oko.

– Na­prawdę? – mówi He­lena, któ­rej nie do końca udaje się ukryć, że się ru­mieni. – Czy ak­tywny tryb ży­cia nie jest ważny dla zdro­wia psy­chicz­nego?

– Okej, okej – uśmie­cha się Carl. – „Za­ka­zali” to chyba za dużo po­wie­dziane. Uwa­żają, że sta­łem się zbyt duży i silny przez to, że tyle ćwi­czy­łem na si­łowni. Mogę więc tre­no­wać w ogra­ni­czo­nym za­kre­sie, jak to na­zy­wają. – Jego lo­do­wato nie­bie­skie oczy błysz­czą. – Wiesz… tu­taj raz do roku trzeba wy­peł­nić for­mu­larz z sa­mo­oceną do­ty­czącą zdro­wia psy­chicz­nego i fi­zycz­nego. Sama przy­znaj, ja­kie to głu­pie. Sie­dzi tu banda sza­leń­ców, któ­rych uważa się za zbyt szur­nię­tych, by mo­gli prze­by­wać w zwy­kłym wię­zie­niu, ale kiedy ci sami lu­dzie mają opo­wia­dać o swoim sa­mo­po­czu­ciu, ufa się ich osą­dowi?

He­lena Schinc­kel zdej­muje zę­bami na­krętkę z wiecz­nego pióra i roz­pi­suje je na le­żą­cym przed nią no­te­sie w li­nie. Lekko se­pleni, ma­jąc na­krętkę w ustach:

– Mó­wisz ci lu­dzie i ich, Carl. Więc sam nie za­li­czasz się do tego grona… jak to po­wie­dzia­łeś… do grona szur­nię­tych lu­dzi?

Carl ko­ły­sze się na krze­śle i zwie­sza głowę.

– Za­bu­rze­nia psy­chiczne mogą być po­ważne. Nie ozna­cza to jed­nak, że mu­szą być dłu­go­trwałe.

He­lena za­kłada na­krętkę na koń­cówkę pióra i prze­kłada je mię­dzy pal­cami, jed­no­cze­śnie pro­stu­jąc plecy.

– A gdy­byś tak spró­bo­wał od­po­wie­dzieć na moje py­ta­nie: ja­kie to uczu­cie być tu z po­wro­tem?

Carl Wal­ter wzru­sza ra­mio­nami. Za­czyna się już nu­dzić.

– Jest okej. Jak już mó­wi­łem, nie za­mie­rzam tu długo zo­stać.

– Uwa­żasz, że wy­zdro­wia­łeś?

– Czy ktoś może być cał­ko­wi­cie zdrowy w tym miej­scu? Prze­szłaś przez cały od­dział, żeby się tu do­stać, prawda? Wi­dzia­łaś te cięż­kie drzwi bez­pie­czeń­stwa. Małe po­miesz­cze­nie po le­wej z te­le­fo­nem na ścia­nie. Tak na mar­gi­ne­sie, można tam tylko od­bie­rać po­łą­cze­nia, a nie z niego dzwo­nić. To po­miesz­cze­nie znaj­duje się tuż obok to­a­lety dla per­so­nelu, a Jans­son, no cóż… my­ślę, że czeka z nu­me­rem dwa do czasu, aż przyj­dzie do pracy, żeby nikt nie mógł spę­dzić mi­łej chwili na roz­mo­wie z bli­skimi. Ja pier­dolę, tam za­wsze śmier­dzi ka­na­li­za­cją.

– Poza tym to cał­kiem po­rządny od­dział – pró­buje go po­cie­szyć He­lena.

– Po­rządny? Długi ko­ry­tarz z po­ko­jami. Ja­sne, świe­tlica jest na­wet okej, choć na­rożna sofa po­winna być wy­mie­niona z dzie­sięć lat temu. Po­cząt­kowo była czarna, ale te­raz skóra zro­biła się szara. Stała już tu­taj, gdy za­mknęli mnie po raz pierw­szy. Nie wolno nam prze­by­wać ani w kuchni, ani w ja­dalni. Te po­miesz­cze­nia są prze­zna­czone wy­łącz­nie dla per­so­nelu i drzwi do nich za­my­kają na klucz. Ja­dal­nię otwie­rają o okre­ślo­nych go­dzi­nach, a je­dze­nie do­sta­jemy w me­naż­kach. I to nic wy­kwint­nego, a w do­datku przez to, że przy­wożą je z Fa­lun, za każ­dym ra­zem jest le­dwo cie­płe. A tak przy oka­zji, za­uwa­ży­łaś, że te­le­wi­zor w świe­tlicy jest przy­mo­co­wany do blatu, na któ­rym stoi? – Carl się uśmie­cha.

– Przy­mo­co­wany?

– Zdzi­wi­ła­byś się, jak wiele rze­czy jest tu chro­nio­nych w ten spo­sób. Ob­razy na ścia­nach, choć kiep­skie, też są przy­mo­co­wane.

– Wi­dzia­łam parę sto­li­ków z grami plan­szo­wymi – mówi He­lena w spo­sób, który, jak do­my­śla się Carl, ma być po­krze­pia­jący.

– Za­kła­dają, że lu­dzie mają tu ochotę spę­dzać czas z in­nymi z od­działu – stwier­dza Carl z chłod­nym uśmie­chem. – No cóż. Jakby to po­wie­dzieć… Lu­dzie tu­taj nie są zbyt mą­drzy, de­li­kat­nie mó­wiąc. Przez cały dzień grają tylko w gry kom­pu­te­rowe w swo­ich po­ko­jach, cze­ka­jąc na mo­ment, w któ­rym roz­da­wane są leki. Wtedy mro­wie lu­dzi zbiera się w ga­bi­ne­cie. W środku tego po­miesz­cze­nia jest przy­tul­niej. Ro­śliny do­nicz­kowe, zdję­cia ro­dzin i tak da­lej. Ale że ten od­dział jest… jak ty się wy­ra­zi­łaś… po­rządny? Nie, to chyba prze­sada, droga He­leno.

– Wolno ci wy­cho­dzić na dwór?

– Oczy­wi­ście, że tak – od­po­wiada Carl. – Je­stem grzecz­nym chłop­cem, który pra­wie cały czas do­brze się za­cho­wuje. W ciągu ostat­nich dwóch lat zdo­by­łem więc pewne przy­wi­leje, jak to się tu­taj na­zywa. Jed­nym z nich jest moż­li­wość wyj­ścia na ze­wnątrz. In­nym przy­wi­le­jem jest swo­bodne po­ru­sza­nie się po te­re­nie wo­kół szpi­tala bez nad­zoru per­so­nelu.

– I do­sta­łeś ten przy­wi­lej? Cho­dzi mi o to swo­bodne po­ru­sza­nie się.

– Jesz­cze nie.

– A dla­czego nie?

Carl Wal­ter po­ciera twarz, a łań­cuch mię­dzy jego dłońmi grze­cho­cze.

– Sprawa wy­gląda na­stę­pu­jąco – za­czyna. – W 2014 roku wpro­wa­dzono wiele zmian w pra­wie, by zwięk­szyć bez­pie­czeń­stwo w od­dzia­łach psy­chia­trii są­do­wej. Oprócz ogól­nej kon­troli przy wej­ściu zde­cy­do­wano, że pa­cjenci ze spe­cjal­nymi wa­run­kami wy­pisu mogą wy­łącz­nie ko­rzy­stać ze sprzętu elek­tro­nicz­nego do­stęp­nego w pla­cówce. O wiele trud­niej jest rów­nież do­stać przy­wi­lej swo­bod­nego po­ru­sza­nia się. Jak my­ślisz, dla­czego wpro­wa­dzono te zmiany aku­rat wtedy, gdy tu wró­ci­łem?

Na ustach He­leny Schinc­kel po raz pierw­szy po­ja­wia się krzywy uśmiech.

– My­ślisz, że to dla­tego par­la­ment wy­dał to roz­po­rzą­dze­nie? Żeby móc mo­ni­to­ro­wać i ogra­ni­czać wła­śnie cie­bie? Cie­kawe. – Za­pi­suje coś w no­tat­niku krwi­sto­czer­wo­nym atra­men­tem.

Carl Wal­ter się za­sę­pia.

– Oczy­wi­ście, że nie. Nie tylko dla­tego. Nie mówi się tego ofi­cjal­nie, ale ta­kie miej­sca, jak to, to tro­chę Dziki Za­chód. Kra­ina bez­pra­wia. Wy­star­czy wie­dzieć, o ile wię­cej prze­stępstw się tu po­peł­nia w po­rów­na­niu z tym, ile jest zgła­sza­nych. Za­zwy­czaj sta­ty­styki są fał­szo­wane. Prze­cież sie­dzimy tu w za­mknię­ciu, a pro­ku­ra­tor i tak zwy­kle wnosi o od­da­le­nie za­rzu­tów.

He­lena pod­nosi swój pla­sti­kowy ku­bek, dmu­cha w niego, a przed wy­pi­ciem kawy rzuca ko­lejne py­ta­nie:

– Po­wie­dzia­łeś, że nie za­mie­rzasz tu długo zo­stać. Co przez to ro­zu­miesz?

– Jak za­pewne już spraw­dzi­łaś, opieka psy­chia­tryczna w od­dziale za­mknię­tym dla osób ze spe­cjal­nymi wa­run­kami wy­pisu nie jest za­są­dzana na okre­ślony czas w prze­ci­wień­stwie do tra­dy­cyj­nej kary po­zba­wie­nia wol­no­ści. Prze­cięt­nie czło­wiek prze­bywa tu nie­spełna pięć lat.

– Ty za pierw­szym ra­zem sie­dzia­łeś tu pra­wie dwa­dzie­ścia lat.

Carl za­ci­ska pię­ści na bla­cie, nim zdoła się po­wstrzy­mać. Zmu­sza się, by je roz­luź­nić.

– Wiem – mówi i po­pija kawę, na­śla­du­jąc tę młodą ko­bietę. – Tym ra­zem tak nie bę­dzie.

He­lena Schinc­kel po­now­nie kie­ruje roz­mowę na inne tory, zu­peł­nie tak, jakby coś w jego zmie­nio­nym wy­ra­zie twa­rzy ją prze­ra­ziło. Kiedy opo­wiada o pod­ca­ście, se­rii ar­ty­ku­łów i sce­na­riu­szu fil­mo­wym, który chce na­pi­sać w cza­sie, gdy on bę­dzie pra­co­wał nad au­to­bio­gra­fią, Carl Wal­ter za­trzy­muje wzrok na wraż­li­wym miej­scu tuż za uchem. Ja­kie to by­łoby pro­ste. Za­nim kto­kol­wiek zdo­łałby tu do­trzeć, ta kurwa umie­ra­łaby na jego oczach, pod­czas gdy z jej tęt­nicy try­ska­łaby piękna, pło­mien­nie czer­wona krew.

Po­zo­sta­wia to wszystko jed­nak w sfe­rze fan­ta­zji. On jej po­trze­buje. Tak, jak przed chwilą po­wie­dział, w naj­bliż­szej przy­szło­ści nie pla­nuje żad­nych mor­derstw w Säter. Ma za to plany wo­bec tej ka­rie­ro­wiczki He­leny Schinc­kel. To bę­dzie ła­twe, tak ła­twe jak ona.

Carl znowu zna­lazł się tu­taj, na od­dziale trzy­dzie­stym dru­gim. Wśród psy­choli, któ­rzy mają zwidy lub sły­szą głosy. Je­den fa­cet my­śli, że jest no­wym wcie­le­niem Johna Len­nona, wy­sła­nym przez Boga, by roz­sie­wać swoje na­sie­nie wśród ma­łych dziew­czy­nek. Ale sy­tu­acja wkrótce się zmieni. Je­śli ist­nieje coś, czego Carl Wal­ter jest w stu pro­cen­tach pe­wien, to wła­śnie to: „Wyj­dzie stąd. Wyj­dzie i do­koń­czy to, co po­wi­nien był do­koń­czyć po­nad dwa­dzie­ścia lat temu”.

Rozdział 6

Linn

Gdy Linn wy­cho­dzi z windy w swoim sto­sun­kowo no­wym miej­scu pracy znaj­du­ją­cym się w jed­nym z mo­re­lo­wych bu­dyn­ków Cen­trum Po­mocy Praw­nej przy Po­rslins­ga­tan 4, Ca­trin Åkes­son z Wy­działu Kry­mi­nal­nego nad­cho­dzi szyb­kim kro­kiem z prze­ciw­nej strony. Ciem­no­szare no­gawki spodni od gar­ni­turu po­wie­wają wo­kół jej nóg, a pod ma­ry­narką, na wierz­chu bia­łej ko­szuli, można do­strzec ka­burę z bro­nią.

– Kto zaj­muje się sprawą Lind­ströma? Ty i Ulrika, prawda? – sły­chać z da­leka, za­nim Linn zdą­żyła się z nią przy­wi­tać.

Czuje zna­jome ści­ska­nie w żo­łądku. Moc­niej chwyta rączkę teczki. To ta sprawa, nad którą Linn sie­działa pół nocy, po­rów­nu­jąc ze­zna­nia świad­ków.

– Do­piero się z nią za­po­znaję – od­po­wiada i zło­ści się, że głos jej za­drżał.

„To dla­tego, że do­kład­nie wiem, co bę­dzie da­lej”. Stara się od­su­nąć od sie­bie tę myśl. „To może być do­bra wia­do­mość – pró­buje so­bie wmó­wić. – Na­prawdę może tak być”. Ale to, z ja­kim zi­ry­to­wa­niem Ca­trin wbija pa­znok­cie w swoje ja­sno­brą­zowe afro, mówi zu­peł­nie co in­nego.

– Je­stem te­raz w dro­dze do szpi­tala – mówi Ca­trin, za­trzy­mu­jąc się przed Linn. Linn za­uważa worki pod oczami głów­nej śled­czej i do­my­śla się, że sama ma po­do­bne. Ile spała ostat­niej nocy? Cztery go­dziny? To maks.

– Co się stało? – pyta. – Wczo­raj zo­sta­łam po­pro­szona o spraw­dze­nie wszyst­kiego, co do­ty­czy Lind­ströma. Mia­łam szu­kać nie­ści­sło­ści.

– I? – do­py­tuje Ca­trin z nutką na­dziei w gło­sie.

Linn czuje, jak opa­dają jej ra­miona.

– Nic. W każ­dym ra­zie ja nic nie zna­la­złam.

Z ust Ca­trin wy­rywa się jęk.

– Czyli tak jak zwy­kle. Nie zro­zum mnie źle. Nic do cie­bie nie mam ani do pro­ku­ra­tury. Ab­so­lut­nie nie. Po pro­stu je­stem to­tal­nie sfru­stro­wana.

– Co się stało?

– To, co zwy­kle – wzdy­cha Ca­trin. – Mąż wy­ko­rzy­stał prawo do kon­tak­tów z dziećmi jako kartę prze­tar­gową wo­bec by­łej żony. Oni tak za­wsze ro­bią. Zmu­sił ją, przy wspar­ciu na­szego pań­stwa, by wy­szła z ukry­cia. A te­raz ko­bieta leży w szpi­talu z dre­nem w jed­nym płucu. Dźgnął ją no­żem pod­czas prze­ka­zy­wa­nia dzieci. W obec­no­ści ko­or­dy­na­tora i obojga dzieci.

– O, Boże – szep­cze Linn.

Ob­razy jej mamy Anne le­żą­cej w szpi­tal­nym łóżku, za­równo przed po­nad dwoma de­ka­dami, jak i dwa lata temu, krążą na skraju pola pa­mięci jak śli­niący się wilk, który pró­buje się we­drzeć do środka. Linn robi, co w jej mocy, by ode­przeć to wszystko. Musi sku­pić się na te­raź­niej­szo­ści.

Z windy wy­cho­dzi Ulrika Rönn, która naj­wy­raź­niej zo­stała już o wszyst­kim po­wia­do­miona te­le­fo­niczne. Jest przy­gnę­biona.

– Czy te bie­da­czy­ska nie mogą mieć chwili wy­tchnie­nia? – pyta Linn, jakby sama sie­bie.

– Da­jemy z sie­bie wszystko. Co­dzien­nie – od­po­wiada pro­ku­ra­tor na­czelna i przez chwilę trzyma dłoń na przed­ra­mie­niu Linn. – To tyle, ile mo­żemy zro­bić.

Wła­śnie wtedy sły­chać dźwięk te­le­fonu Ulriki. Spo­gląda na wy­świe­tlacz i czyta z po­ważną miną.

– Niech to szlag – sy­czy.

– Co? – py­tają jed­no­cze­śnie Ca­trin i Linn.

– Fre­drika An­ders­son. Pa­mię­ta­cie, ta, która spę­dziła trzy noce w przy­tułku w Oxie ze swoim dwu­lat­kiem?

Obie ki­wają gło­wami.

– Wła­śnie do­sta­łam od niej ese­mesa. Wy­co­fuje ze­zna­nia. Nie za­mie­rza współ­pra­co­wać przy do­cho­dze­niu. Cy­tuję: „Prze­pro­sił mnie. Spró­bu­jemy jesz­cze raz. Dla do­bra Minny”.

Teo­re­tycz­nie po­wódka nie musi współ­pra­co­wać przy oskar­że­niu o na­ru­sze­nie god­no­ści, ale trzy ko­biety na ko­ry­ta­rzu w Cen­trum Po­mocy Praw­nej wie­dzą, że w prak­tyce praca nad tą sprawą bez jej udziału bę­dzie o wiele trud­niej­sza. Zwłasz­cza je­śli męż­czy­zna zdoła ją prze­ko­nać, by wy­co­fała skargę i skła­mała, by go chro­nić. Linn jest świa­doma, że za­ska­ku­jąco duży od­se­tek ko­biet tak wła­śnie po­stę­puje. Kła­mią, by chro­nić mę­żów, mimo że to pie­przone dupki. Męż­czyźni nie­mal bez wy­jątku prze­ko­nują ko­biety, że to dla do­bra dzieci. A wtedy ko­bie­tom trudno się prze­ciw­sta­wić.

Linn czuje, że zbiera jej się na wy­mioty.

– Prze­pra­szam – wy­rzuca z sie­bie i bie­gnie do naj­bliż­szej to­a­lety.

Opiera się ple­cami o chłodne drzwi to­a­lety, a pul­so­wa­nie w uszach na­ra­sta. Kręci jej się w gło­wie i Linn po­chyla się do przodu. Musi się pod­pie­rać rę­kami o uda.

„Wdech przez nos, wy­dech przez usta. Wdech przez nos, wy­dech przez usta”.

Po­ja­wia się nie­przy­jemne drże­nie w klatce pier­sio­wej. W końcu jed­nak udaje jej się za­pa­no­wać nad roz­po­czy­na­ją­cym się ata­kiem pa­niki. Tym ra­zem nie za­wład­nął Linn, jak to się cza­sem zda­rza. Cza­sami je­dyne, co po­maga w ta­kiej sy­tu­acji, to roz­kleić się w ra­mio­nach Eleny i pła­kać, pła­kać, pła­kać... Naj­czę­ściej jed­nak temu pła­czowi to­wa­rzy­szy nie­po­ko­jąca myśl: „Wtedy, dwa lata temu, udało nam się zro­bić coś z tymi gno­jami. Ro­bi­ły­śmy to już wcze­śniej i mo­żemy zro­bić po­now­nie”.

Za każ­dym ra­zem, gdy ta myśl się po­ja­wia, co­raz trud­niej ją od sie­bie od­su­nąć.