Fala krwi - Caroline Grimwalker - ebook + audiobook

Fala krwi ebook i audiobook

Caroline Grimwalker

2,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Utrata niemal wszystkich bliskich budzi w Linn Walter pragnienie zemsty. Dołącza do grupy Falochrony, która poluje na mężczyzn popełniających przestępstwa przeciwko kobietom. Czasem ich ofiarą pada niewinna osoba, jednak członkinie ugrupowania traktują to jak wypadek przy pracy. 

Po jednym z nieudanych ataków Linn jest ścigana zarówno przez człowieka, który przeżył zamach, jak i przez policję. Kobieta zaczyna kwestionować poczynania Falochronów. Czy mają prawo zabijać niewinnych mężczyzn tylko dlatego, że są mężczyznami? Lecz zanim zdecyduje się opuścić grupę, ma do wykonania ostatnią misję: zemścić się na dziennikarce za pomoc udzieloną jej ojcu w ucieczce ze szpitala psychiatrycznego w Säter.

„Fala krwi” autorstwa Caroline Grimwalker to trzecia część serii „Falochrony” z iście feministycznym zacięciem. Trzy kobiety, między którymi niespodziewanie rodzi się przyjaźń, łączy jedno – każda z nich jest ofiarą przemocy ze strony mężczyzn. Co się stanie, gdy w końcu będą miały dość i wspólnie postanowią odegrać się za swoje krzywdy?

Caroline Grimwalker zadebiutowała w 2008 roku uznaną powieścią autobiograficzną „Dziewczyna z szampanem” i od tego czasu każda wydana przez nią książka cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Jej opowiadania z pogranicza horroru i fantastyki zdobyły wielką popularność, a pisarkę okrzyknięto szwedzką królową horroru. Caroline prowadzi również kursy uniwersyteckie, uczy kreatywnego pisania oraz pracuje jako recenzentka i ghostwriterka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 362

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 49 min

Lektor: Paulina Holtz
Oceny
2,6 (5 ocen)
0
2
1
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malgo_Be

Dobrze spędzony czas

lubię tę autorkę. dodatkowa gwiazdka za Paulinę Holtz
00
Agnieszka_1910

Nie polecam

wulgarna i brutalna
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Den fjärde vågen

Prze­kład z ję­zyka szwedz­kiego: Ka­ro­lina Skiba

Co­py­ri­ght © Ca­ro­line Grim­wal­ker, 2023

This edi­tion: © Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S, Co­pen­ha­gen 2023

Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ma­ria Bor­ge­löv

Re­dak­cja: Ewa Penk­syk-Klucz­kow­ska

Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rzej­ska

ISBN 978-91-8076-071-3

Kon­wer­sja i pro­duk­cja e-bo­oka: www.mo­ni­ka­imar­cin.com

Wszel­kie po­do­bień­stwo do osób i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Word Au­dio Pu­bli­shing In­ter­na­tio­nal/Gyl­den­dal A/S

Kla­re­bo­derne 3 | DK-1115 Co­pen­ha­gen K

www.gyl­den­dal.dk

www.wor­dau­dio.se

Czuję się mocno roz­bu­dzona. Jak ni­gdy. Wszystko się zmie­niło. Też tak czu­jesz? Że te­raz masz po co żyć?

‒ Thelma Dic­kin­son w fil­mie Thelma i Lo­uise

Pro­log

Biedny Kaj

Droga pro­wa­dząca do pod­upa­dłego go­spo­dar­stwa w Ska­nii, gdzie mie­ści się ośro­dek szko­le­niowy, jest za­blo­ko­wana od ty­go­dnia. Ostatni atak grupy osza­la­łych fe­mi­ni­stek na­zy­wa­ją­cych sie­bie Fa­lo­chro­nami wy­wo­łał zbio­rową pa­ra­noję wśród tu­tej­szych męż­czyzn. Wy­ko­rzy­stali wszystko, co się dało, od za­rdze­wia­łych ma­szyn rol­ni­czych po ko­zły do pi­ło­wa­nia, worki z pia­skiem i taczki wy­peł­nione ka­mie­niami, by mieć pew­ność, że nikt nie­po­wo­łany nie za­krad­nie się od żad­nej strony. Tak jak wcze­śniej udało się to tym dziw­kom. Zwłasz­cza by nikt nie mógł się tu do­stać sa­mo­cho­dem. Ostat­nim ra­zem, gdy się tu zja­wiły, po­wstało za­mie­sza­nie i zgi­nęli lu­dzie. To się nie może po­wtó­rzyć.

Po­sta­wiony na war­cie Kaj drży na ca­łym ciele. Znaj­duje się na po­czątku stu­pięć­dzie­się­cio­me­tro­wej, wy­bo­istej drogi szu­tro­wej pro­wa­dzą­cej od kra­jówki nu­mer sie­dem­dzie­siąt aż do bu­dyn­ków go­spo­dar­stwa. Sie­dzi na koźle do pi­ło­wa­nia, oto­czony wor­kami z pia­skiem, wpa­trzony w prze­strzeń. Co ja­kiś czas na sie­dem­dzie­siątce wi­dać prze­jeż­dża­jący sa­mo­chód. Z rzadka prze­myka tam­tędy z tur­ko­tem ja­kaś cię­ża­rówka. Kilka po­je­dyn­czych mo­to­cy­kli. Przez więk­szość czasu jest jed­nak ci­cho i spo­koj­nie. Jak na od­lu­dziu. Praw­do­po­dob­nie dla­tego po­sta­no­wili się osie­dlić wła­śnie tu, w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od naj­bar­dziej wy­su­nię­tego na po­łu­dnie krańca je­ziora Vomb­sjön.

Rzut ka­mie­niem stąd znaj­duje się po­li­gon Björka, woj­skowy te­ren wciąż wy­ko­rzy­sty­wany przez siły zbrojne i po­li­cję. W prze­szło­ści była to rów­nież baza lot­ni­cza, ale za­mknięto ją pra­wie dwa­dzie­ścia lat temu.

Grubo tkana szara tu­nika, ubra­nie, które Si­xten upar­cie każe im no­sić, dra­pie go w uda. Kaj uważa, że to głup­ko­waty strój, ale skoro nikt się nie sprze­ci­wia, on też nie za­mie­rza. Poza tym naj­wi­docz­niej uwol­nie­nie ge­ni­ta­liów ma ja­kiś sens ‒ może zda­niem Si­xtena po­winni mieć świa­do­mość tkwią­cej w nich po­tęgi fal­lusa i stale od­czu­wać jego moc.

Kaj znowu wraca my­ślami do po­ran­nego wy­kładu. Do­ty­czył mę­sko­ści i przod­ków. I stra­chu. Nie zda­wał so­bie sprawy, jak bar­dzo się boi. Do­piero Si­xten Törn­holm mu to uświa­do­mił. Za­nim po­znał go na fo­rum in­ter­ne­to­wym dla męż­czyzn ży­ją­cych w mi­mo­wol­nym ce­li­ba­cie, Kaj był pe­wien, że od­czuwa złość. Albo smu­tek. Te­raz jed­nak wie, że to strach. I że tak nie może być.

Opiera łok­cie na ko­la­nach i lekko wzdy­cha, wpa­tru­jąc się w ota­cza­jącą go za­sty­głą w bez­ru­chu prze­strzeń. Po­wie­trze dziś jest go­rące i su­che. Może na­wet tro­chę za su­che. Choć to zro­zu­miałe, w końcu jest śro­dek lata.

Pod­ska­kuje i pra­wie spada z ko­zła, gdy na­gle ką­tem oka do­strzega przy dro­dze brą­zowo-po­ma­rań­czo­wego mo­tyla. Kaj par­ska ner­wo­wym śmie­chem i po­trząsa głową. Od czasu ataku na farmę wszy­scy żyją w cią­głym na­pię­ciu, i to nie w ten przy­jemny spo­sób. Nie jest to pod­eks­cy­to­wa­nie, ja­kie od­czu­wali, gdy dwóch z nich przy­je­chało z tą fe­mi­ni­styczną suką w ba­gaż­niku i gdy za­mknęli ją w stajni.

Nie wie­dzieli, co wła­ści­wie mają z nią zro­bić. Dys­ku­to­wali o tym w kółko przez całe dwa dni. Roz­mowy nie na­le­żały do spo­koj­nych. Choć nie mo­gli się do­ga­dać, co ma się stać z Eleną Co­vaci, każdy męż­czy­zna na far­mie czuł tę upa­ja­jącą wła­dzę. Bo ją schwy­tali. Uniesz­ko­dli­wili i za­mknęli. Tę, która pod­szy­wała się pod męż­czy­znę, a po­nadto wy­ko­rzy­sty­wała do swo­ich ce­lów ich naj­bar­dziej czuły punkt ‒ fora in­ter­ne­towe. I mie­szała z bło­tem Si­xtena. Ich przy­wódcę ‒ je­dyną osobę na far­mie fak­tycz­nie ma­jącą świa­do­mość, co to zna­czy być praw­dzi­wym męż­czy­zną, jak na­leży się za­cho­wy­wać i my­śleć. Każdy z uczest­ni­ków jego szko­le­nia za­wdzię­cza mu wy­do­sta­nie się z piw­nicy domu swo­jej matki, ucieczkę od sa­mot­nego ży­cia in­cela i pod­ję­cie wy­zwa­nia, by stać się praw­dzi­wym sam­cem alfa. Zo­stać czę­ścią sil­nej grupy. Grupy z wła­dzą. Nie cho­dzi o uwy­dat­nioną szczękę i szorst­kość nad­garst­ków, jak wy­ja­śniał Si­xten.

„Całe szczę­ście” ‒ my­śli Kaj, nie­świa­do­mie po­cie­ra­jąc swój zwiot­czały pod­bró­dek. Wszystko za­leży od na­sta­wie­nia. Na­leży wy­ko­rzy­stać mi­nione ty­siąc­le­cia mę­sko­ści. I nie po­strze­gać sie­bie jako ofiary.

‒ By­cie ofiarą ozna­cza nie­kom­pe­ten­cję ‒ mówi Kaj bar­dzo sta­now­czym to­nem, ze wzro­kiem utkwio­nym w błysz­czą­cym czar­nym owa­dzie po­ru­sza­ją­cym się drogą. Słowa prawdy spra­wiają, że się pro­stuje. W tym mo­men­cie mie­niąca się na nie­bie­sko ważka bez­sze­lest­nie prze­la­tuje przed jego sto­pami. Po­wie­trze stoi nie­ru­chomo, ale drży tuż nad ho­ry­zon­tem. Pach­nie roz­grzaną słoń­cem zie­mią.

Gdy już usta­lili, że każdy, kto chce, może bez ogra­ni­czeń wy­ko­rzy­sty­wać ciało Eleny, i za­częli się za­sta­na­wiać, co jesz­cze z nią zro­bią… wtedy wszystko się po­pier­do­liło. Na­gle z pi­skiem opon dwa sa­mo­chody za­je­chały na po­dwó­rze i wy­ło­niły się z nich te cho­lerne suki, ni­czym de­spe­ra­dos z ja­kie­goś sta­rego we­sternu. Z bro­nią w ręku!

Kaj wciąż nie może się po­go­dzić z tym, jak się za­cho­wał, gdy roz­pę­tało się to pie­kło. Sie­dział w głów­nym bu­dynku i czy­tał naj­now­szy wpis Jor­dana Pe­ter­sona na blogu, kiedy usły­szał huk.

„I stchó­rzy­łem”. To wspo­mnie­nie wy­wo­łuje w nim po­czu­cie wstydu.

Gdy wy­bu­chła strze­la­nina, sku­lony po­biegł do to­a­lety i tam się za­mknął. Wy­szedł do­piero po dłuż­szej chwili, gdy wszystko uci­chło. Są­dzi jed­nak, że nikt nie za­uwa­żył, jak bar­dzo się bał. Wi­dzi swoje za­ci­śnięte ręce na udach i je roz­luź­nia. Gdyby mógł cof­nąć czas, nie stchó­rzyłby, jest tego nie­mal pe­wien. I być może… sta­nąłby twa­rzą w twarz z za­gro­że­niem, wraz ze swo­imi braćmi.

Tak czy ina­czej, męż­czy­znom udało się prze­go­nić na­rwane fe­mo­idy. I na­gle pro­blem z tym, co mają zro­bić z Eleną Co­vaci, znik­nął, bo Si­xten za­strze­lił ją w trak­cie ataku. Wła­śnie dla­tego po­zo­stałe dziew­czyny spie­przały w po­pło­chu.

„Ucie­kły jak tchórz­liwe dziwki, któ­rymi w rze­czy­wi­sto­ści są”.

Fakt, że po­li­cja nie zja­wiła się po ca­łym zaj­ściu, to we­dług Si­xtena znak. Gdyby te cho­lerne fe­mi­nistki chciały na nich do­nieść, zro­bi­łyby to już dawno temu. A skoro tego nie zro­biły, to ra­czej pla­nują coś znacz­nie gor­szego.

Ze­mstę.

I dla­tego dzień w dzień Kaj tkwi na war­cie w tym upale. My­śli swo­bod­nie wę­drują wła­śnie w tam­tym kie­runku, do owego pa­mięt­nego dnia i wy­da­rzeń, które po nim na­stą­piły.

Po wszyst­kim to Kaj i Lenny mu­sieli za­ko­pać ciało Eleny w le­sie za sto­dołą. Wo­lałby za­po­mnieć o tym za­da­niu. Mimo że za­wi­nęli zwłoki w stare worki po mące, wgłę­bie­nie wska­zy­wało na brak… twa­rzy tej suki. Kula wy­strze­lona przez Si­xtena prze­szyła kark i wy­le­ciała przo­dem, wraz z więk­szo­ścią twa­rzo­wej czę­ści czaszki, która le­żała po­tem na dzie­dzińcu po­roz­rzu­cana jak kon­fetti z mięsa i ko­ści. Póź­niej przy­znał, że nie tak miało być. Że ce­lo­wał w ko­lana, ale wszystko działo się za szybko. Kaj nie mu­siał po­ma­gać w sprzą­ta­niu po­dwórka, bo w tym cza­sie na­ba­wiał się pę­che­rzy na pal­cach od wy­ko­py­wa­nia rę­kami tego cho­ler­nego grobu. On i chło­pak, który mu po­ma­gał, nie dali rady zro­bić zbyt głę­bo­kiego dołu, ale nikt nie musi o tym wie­dzieć.

Dwa dni po tym wy­da­rze­niu Si­xten prze­kuł nie­po­kój i po­ru­sze­nie pa­nu­jące wśród męż­czyzn w coś zu­peł­nie in­nego. Wzbu­dził w nich pew­ność sie­bie. Mó­wił o Ko­bie­cie-La­ser. O tym, że męż­czyźni mu­szą się zmie­rzyć z ko­bie­tami w tym stwo­rzo­nym przez nie bru­tal­nym świe­cie i rów­nież sto­so­wać be­stial­skie środki, a na­wet uciec się do za­bi­ja­nia… skoro one tego wła­śnie chcą.

„Ko­bieta-La­ser. Taa, niech ją szlag”.

Kaj kręci głową i spluwa ze zło­ścią na żwi­rową drogę, słońce praży go w głowę. Ech, fe­mi­nistki. Wszystko przez to, że się za mało bzy­kają, to jego dia­gnoza. Mi­nął po­nad mie­siąc i na­dal nic się nie dzieje. Mimo to ża­den z nich nie może się wy­lu­zo­wać. Cały czas ma się prze­czu­cie, że coś się wy­da­rzy, i to wkrótce, nie mó­wiąc o tym, że ko­biety bie­gają po uli­cach i strze­lają do męż­czyzn jak do zwy­kłej zwie­rzyny w tej no­wej dżun­gli. Dżun­gli, w któ­rej role się od­wró­ciły: ko­biety są łow­cami, a na męż­czyzn się po­luje.

„Prze­cież to chore”.

Wszy­scy my­śleli, że to sza­le­niec dzia­ła­jący w po­je­dynkę, ale z ro­ze­sła­nego ma­ni­fe­stu wy­ni­kało, że tak na­prawdę była w to za­mie­szana cała grupa ko­biet. I ich też nie zła­pali. Wręcz całe to gówno zdaje się roz­prze­strze­niać i na­wet zwy­czajne dziew­czyny za­częły się zbroić. Hasz­tag #Fa­lo­chrony jest jed­nym z naj­czę­ściej uży­wa­nych w Szwe­cji, a na YouTu­bie cały czas po­ja­wiają się nowe fil­miki, w któ­rych ko­biety lub młode dziew­czyny wzy­wają do bru­tal­nego oporu.

„Oporu prze­ciwko czemu? ‒ za­sta­na­wia się Kaj. ‒ Mi­ło­ści?”

To je­dyna rzecz, ja­kiej kie­dy­kol­wiek pra­gnął. Naj­wy­raź­niej to zbyt wiele i te­raz jest jak jest.

Wojna.

Za­sę­pia się bar­dziej i znowu spluwa. Przy­po­mina so­bie film z ma­ni­fe­stu, po­ka­zy­wany jako sen­sa­cja we wszyst­kich pro­gra­mach in­for­ma­cyj­nych ja­kiś mie­siąc temu, i prze­szywa go dreszcz mimo le­ją­cego się żaru z nieba. Ma wra­że­nie, że wszystko wy­mknęło się spod kon­troli.

„No do­bra ‒ my­śli ‒ chcą wojny, to pro­szę bar­dzo. Aku­rat wojna to coś, w czym męż­czyźni mają ty­siące lat do­świad­cze­nia. Ostat­nim ra­zem zo­sta­li­śmy za­sko­czeni. Nie by­li­śmy przy­go­to­wani. Tego błędu nie po­peł­nimy po­now­nie”.

Prze­rywa swoje roz­my­śla­nia, sły­sząc od­le­gły dźwięk za­kłó­ca­jący ten spo­kojny letni dzień. Skąd do­cho­dzi? Kaj nie po­trafi tego okre­ślić, brzmi jak… Czy to ja­dąca w tę stronę cię­ża­rówka? Nie, to inny ro­dzaj dźwięku, jakby… gwizd.

Ze­ska­kuje z ko­zła, pro­stuje ze­sztyw­niałe plecy i pod­nosi wal­kie-tal­kie z za­ku­rzo­nego brą­zo­wo­sza­rego worka z pia­skiem. Trzyma urzą­dze­nie przy ustach, jed­no­cze­śnie zer­ka­jąc w stronę drogi nu­mer sie­dem­dzie­siąt.

Wspo­mnie­nie ataku ter­ro­ry­stycz­nego w Ni­cei wy­pływa na po­wierzch­nię świa­do­mo­ści i na­gle Kaj za­czyna się de­ner­wo­wać. Je­śli udało im się zdo­być pie­przoną cię­ża­rówkę, to ko­zły i worki z pia­skiem na nic się nie zda­dzą. Zo­sta­nie z niego mo­kra plama po­chła­nia­jąca kurz z drogi, za­nim zdąży wsz­cząć alarm. Serce mu trze­po­cze.

„Czy po­wi­nie­nem zejść z drogi?”

Na­ci­ska przy­cisk z boku wal­kie-tal­kie.

‒ Farma, od­biór! Tu straż­nik nu­mer je­den. Coś sły­szę. Wy też? Od­biór!

Mały gło­śnik trzesz­czy.

‒ Straż­niku nu­mer je­den, tu farma. Co sły­szysz? Od­biór.

Kaj opusz­cza krót­ko­fa­lówkę i pró­buje wy­tę­żyć słuch. No wła­śnie. Co on tak wła­ści­wie sły­szy? To zna­jomy, a za­ra­zem nie­ty­powy od­głos. I jest co­raz bli­żej.

‒ Nie je­stem pe­wien ‒ mówi z ocią­ga­niem ‒ cze­kaj­cie… to…

Wła­śnie w tym mo­men­cie roz­po­znaje dźwięk.

‒ He­li­kop­ter! ‒ wy­krzy­kuje z ulgą i prze­ra­że­niem jed­no­cze­śnie. ‒ Sły­szę he­li­kop­ter. Co mam ro­bić? Od­biór.

Gdy od­po­wiedź nie przy­cho­dzi od razu, za­czy­nają mu się po­cić ręce. Prze­kłada wal­kie-tal­kie z jed­nej ręki do dru­giej i wy­ciera spo­coną dłoń o szorstką tu­nikę.

‒ Halo? Farma? Od­biór.

‒ Straż­niku nu­mer je­den, wi­dzisz he­li­kop­ter? Od­biór ‒ od­zywa się w końcu męż­czy­zna po dru­giej stro­nie.

Wła­śnie wtedy he­li­kop­ter po­ja­wia się w za­sięgu wzroku Kaja, na wprost niego. Gdy wi­dzi nie­bie­sko-biały ko­lor, od­dy­cha z ulgą.

‒ Tak. Farma, wi­dzę go. To tylko po­li­cja, więc nie­ważne ‒ mówi, pod­czas gdy duża me­ta­lowa ma­szyna zbliża się do niego. ‒ Ale… kurde, leci tak ni­sko... ‒ do­daje, za­po­mi­na­jąc za­koń­czyć sło­wem „od­biór”.

Męż­czy­zna na far­mie coś mówi. Te­raz jed­nak trudno to usły­szeć, bo po­li­cyjny he­li­kop­ter kie­ruje się w stronę Kaja tkwią­cego na swoim ża­ło­snym po­ste­runku.

Kaj pod­nosi głos, by prze­krzy­czeć co­raz gło­śniej­szy war­kot śmi­gieł.

‒ Co ta­kiego? Od­biór.

‒ Po­wie­dzia­łem, że pew­nie to ćwi­cze­nia na po­li­go­nie Björka. Mo­żesz… ‒ Reszty Kaj nie sły­szy, bo he­li­kop­ter prze­la­tuje tuż nad nim.

„Czy im w ogóle wolno la­tać tak ni­sko?”

Po­dmuch wia­tru unosi tu­many ku­rzu, szar­pie tu­niką Kaja i roz­wiewa mu włosy na wszyst­kie strony. Na ja­kiej są wy­so­ko­ści? Pięt­na­ście me­trów?

„Może to ktoś, kto do­piero uczy się ob­słu­gi­wać taką ma­szynę?” ‒ my­śli Kaj i się od­wraca, pod­czas gdy he­li­kop­ter da­lej leci tuż nad żwi­rową drogą. W kie­runku farmy.

Ma złe prze­czu­cia. Męż­czy­zna czuje je w ca­łym ciele, ni­czym wi­jące się i ką­sa­jące ja­do­wite węże. Dla­czego leci tak ni­sko? I dla­czego aku­rat tu­taj? Prze­cież mają bazę lot­ni­czą i po­li­gon nie­da­leko stąd. A jed­nak kie­rują się pro­sto na farmę. Coś tu nie gra. Nic a nic. Dźwięk cich­nie, w miarę jak he­li­kop­ter od­dala się od Kaja. Przy­naj­mniej te­raz jest w sta­nie znowu sły­szeć wła­sne my­śli.

‒ Też go te­raz sły­szymy ‒ mówi męż­czy­zna przez wal­kie-tal­kie. ‒ O, cho­lera, leci strasz­nie ni­sko… ‒ Kaj za­uważa, że męż­czy­zna rów­nież za­po­mina do­dać na końcu „od­biór”.

Co tak na­prawdę go nie­po­koi? Po­li­cjanci chyba mogą la­tać, gdzie im się po­doba. Mimo wszystko… coś na­dal mu tu nie gra. Wielka me­ta­lowa be­stia skręca w prawo. Za­ta­cza sze­roki łuk, w dół za farmą, a kiedy zwraca się bo­kiem w stronę Kaja, drzwi he­li­kop­tera na­gle się otwie­rają.

Kilka se­kund po tym, jak sły­szy krzyki przez krót­ko­fa­lówkę, wi­dzi pierw­szy słup dymu i do­piero wtedy od­zy­skuje kon­trolę nad mię­śniami.

Upusz­cza wal­kie-tal­kie, które lą­duje mię­dzy sto­pami. Kiedy Kaj za­czyna biec, ją­dra obi­jają mu się o we­wnętrzną stronę ud. Ucieka, by ra­to­wać swoje ży­cie. Z dala od farmy. Z dala od pie­kła.

Kilka mi­nut wcze­śniej

Roz­dział 1

Linn

„Nie bę­dziemy miały dużo czasu, za­nim po­ścig za­cznie się na do­bre” ‒ my­śli Linn, roz­glą­da­jąc się po wnę­trzu nieco pod­sta­rza­łego po­li­cyj­nego he­li­kop­tera. Eu­ro­cop­ter 135, wy­słu­żony szwedzki śmi­gło­wiec, nie­dawno za­stą­piony przez po­li­cję zu­peł­nie nową flotą Bell 429. Do­wie­działa się o tym w ciągu ostat­niego mie­siąca w trak­cie pla­no­wa­nia i re­ko­ne­sansu. Na po­li­go­nie Björka, nie­da­leko Ve­be­röd i Sjöbo, na­dal re­gu­lar­nie wy­ko­rzy­stuje się jed­nak star­sze mo­dele w róż­nego ro­dzaju szko­le­niach i ćwi­cze­niach.

„Nie krad­nie się po­li­cyj­nego he­li­kop­tera ot tak”.

To bę­dzie wielka sprawa. Jesz­cze rok czy dwa lata temu ta myśl by ją prze­ra­żała. Te­raz ra­czej ją eks­cy­tuje. Jakby je­dyne, co jej po­zo­stało, to ro­bie­nie ta­kich cho­rych rze­czy. Ta­kich, które spra­wiają, że czuje, że żyje. I wła­śnie tak jest. Wszystko inne jest mar­twe. Wszystko. Linn rów­nież, a przy­naj­mniej jej wnę­trze.

Trzyma się pa­ska przy­mo­co­wa­nego nad drzwiami. Ob­lewa ją fala go­rąca wy­wo­łana wy­rzu­tem ad­re­na­liny, całe ciało śpiewa. Nie tylko ona czuje pod­nie­ce­nie. Adela, sie­dząca na miej­scu pi­lota, czy jak to na­zwać, krzy­czy, nie kry­jąc pod­eks­cy­to­wa­nia.

Adela jest jedną z naj­star­szych człon­kiń Fa­lo­chro­nów. Po od­by­ciu za młodu służby woj­sko­wej w Izra­elu zo­stała wy­kwa­li­fi­ko­waną pi­lotką śmi­głowca.

„Tę umie­jęt­ność zde­cy­do­wa­nie mo­żemy wy­ko­rzy­stać w obec­nej sy­tu­acji” ‒ za­uważa Linn.

Adela i Le­onora po­znały się dzie­sięć lat temu w klu­bie strze­lec­kim i szybko się za­przy­jaź­niły, gdy od­kryły, że mają ze sobą wiele wspól­nego. Za­równo za­in­te­re­so­wa­nie Va­le­rie So­la­nas, jak i chęć uka­ra­nia bru­tal­nych i po­pa­pra­nych męż­czyzn. I jak to mó­wią: oto cała hi­sto­ria.

Linn ob­ser­wuje po­zo­stałe ko­biety na po­kła­dzie. Ve­ro­nica, Leo i Ba­har. Nowe przy­ja­ciółki. Nie, sio­stry, nowe sio­stry. Na śmierć i ży­cie, je­śli zaj­dzie taka po­trzeba. Wszyst­kie wy­glą­dają na prze­ra­żone i pod­eks­cy­to­wane jed­no­cze­śnie. Po­cząt­kowo nie były w stu pro­cen­tach pewne, czy wie­rzyć Adeli, że rze­czy­wi­ście zre­ali­zuje ten po­mysł, na który wpa­dła pod­czas bu­rzy mó­zgów. Że po­trafi la­tać ta­kim po­two­rem. Po­tem jed­nak za­częła mó­wić o ką­tach na­tar­cia śmi­gła, opo­rze ae­ro­dy­na­micz­nym, si­łach no­śnych i róż­nych in­nych rze­czach, o któ­rych Linn nie ma po­ję­cia. Wtedy do­tarło do nich, że tak na­prawdę przez cały czas miały u swego boku wy­szko­loną w woj­sku pi­lotkę śmi­głowca.

„Je­śli czło­wiek po­trafi la­tać jed­nym he­li­kop­te­rem, to po­trafi la­tać wszyst­kimi” ‒ oznaj­miła z prze­ko­na­niem Adela.

‒ Chry­ste, po­spiesz się! ‒ wy­krzy­kuje zdy­szana Ba­har, przy­ci­ska­jąc twarz do okna i wpa­tru­jąc się w po­ło­żony ka­wa­łek da­lej bu­dy­nek, w któ­rym prze­bywa cała masa po­li­cjan­tów.

‒ Tak, bła­gam ‒ wtó­ruje jej Ve­ro­nica. ‒ Kurwa, to nie na moje nerwy ‒ do­daje, co chwilę kle­piąc się po po­licz­kach, jakby to był ja­kiś spo­sób na roz­ła­do­wa­nie na­pię­cia.

We­dług Adeli, która pla­no­wała tę ak­cję przez po­nad ty­dzień, dzi­siej­sze ćwi­cze­nia na te­re­nie po­li­gonu Björka to szko­le­nie kon­tro­le­rów ru­chu lot­ni­czego mo­ni­to­ru­ją­cych po­li­cyjne śmi­głowce. A te­raz ‒ pra­wie mie­siąc póź­niej ‒ jej plan zo­stał wresz­cie wpro­wa­dzony w ży­cie.

Cier­pli­wość. Nie jest to jedna z naj­moc­niej­szych stron Linn, ale by coś tak spek­ta­ku­lar­nego się udało i by one wy­szły z tego bez szwanku, wszystko trzeba do­brze prze­my­śleć i sta­ran­nie za­pla­no­wać.

Sama kra­dzież he­li­kop­tera, w trak­cie gdy uczest­nicy ćwi­czeń lot­ni­czych je­dli obiad w bu­dynku, oka­zała się za­ska­ku­jąco ła­twa. Zna­la­zła się na po­kła­dzie wraz z Ve­ro­nicą, Adelą, Ba­har i Leo oraz z ła­dun­kiem wy­bu­cho­wym za­le­d­wie kilka mi­nut po do­tar­ciu na te­ren po­li­gonu. Ma­szyna stała na pły­cie po­sto­jo­wej z od­blo­ko­wa­nymi drzwiami i cze­kała.

„Oczy­wi­ście. Ra­czej nikt się nie spo­dziewa, że ktoś bę­dzie pró­bo­wał po­rwać he­li­kop­ter”.

Zwłasz­cza taki z wiel­kim gra­na­to­wym na­pi­sem „PO­LI­CJA”. A gdyby ja­kiś zwy­kły czło­wiek spró­bo­wał to zro­bić, to pew­nie i tak by się za­bił, bo la­ta­nie taką ma­szyną jest na­prawdę nie­bez­pieczne, je­śli się tego nie po­trafi. Fa­lo­chrony jed­nak nie są jak zwy­kli lu­dzie, to pewne. Po­mału do­wia­duje się o tym cała Szwe­cja. Poza tym Adela jesz­cze ich nie za­wio­dła. Udało im się już za­jąć miej­sca w środku.

Za­pewne nie mi­nie wiele czasu, gdy po­łowa sił po­li­cyj­nych kraju ‒ i praw­do­po­dob­nie także woj­sko ‒ bę­dzie ich ści­gać, ale kilka mi­nut po­winno im w zu­peł­no­ści wy­star­czyć. Prze­cież zor­ga­ni­zo­wa­nie po­ścigu za skra­dzio­nym po­li­cyj­nym he­li­kop­te­rem chwilę po­trwa, a stąd na farmę jest naj­wy­żej mi­nuta lotu. To zna­czy je­śli w ogóle uda im się od­le­cieć.

Linn ob­ser­wuje spięte ko­biety we­wnątrz bla­sza­nego po­twora. Sie­dząca przy ste­rze Adela pod­ska­kuje z ra­do­snego pod­eks­cy­to­wa­nia i w po­śpie­chu prze­gląda ksią­żeczkę le­żącą na przed­nim sie­dze­niu. Ba­har wciąż pa­trzy przez okno. Ve­ro­nica po­ru­sza ustami tak, jakby coś bez prze­rwy bez­gło­śnie mó­wiła, jakby sama sie­bie pró­bo­wała pod­nieść na du­chu. I Leo ‒ je­dyna, która wy­gląda jak zwy­kle. Twarz ni­czym wy­kuta z ka­mie­nia.

‒ Co tak długo? ‒ pyta Leo Adelę.

‒ In­struk­cja użyt­ko­wa­nia w lo­cie ‒ od­po­wiada, ma­cha­jąc ksią­żeczką.

Pod­nosi wzrok. Wszyst­kie oczy są na nią zwró­cone. Od­gar­nia na plecy dłu­gie czarne ra­sta­war­ko­czyki, cia­sno sple­cione w rzę­dach tuż przy skó­rze. Jesz­cze raz spo­gląda na ksią­żeczkę, po czym wzru­sza ra­mio­nami i z ner­wo­wym uśmie­chem rzuca ją za sie­bie. Z przodu koło niej nikt nie sie­dzi. Zwy­kle pi­lo­towi to­wa­rzy­szy na­wi­ga­tor lotu. Adela dziś o tym mó­wiła. Nie jest to jed­nak ko­nieczne do wy­ko­na­nia lotu.

‒ Okej, okej, zro­zu­mia­łam, moje pa­nie. Te­raz, kurwa. Je­dziemy z tym!

Adela wci­ska prze­łącz­nik ozna­czony jako „BAT MA­STER”, po czym na­tych­miast za­czy­nają wyć różne sy­gnały dźwię­kowe, co po­wo­duje, że wszyst­kie ko­biety z tyłu śmi­głowca pod­ska­kują i się kulą. Adela krzy­czy coś nie­zro­zu­miale, jed­no­cze­śnie szu­ka­jąc ja­kie­goś przy­ci­sku po­środku de­ski roz­dziel­czej na dole. W końcu znaj­duje wła­ściwy i wy­cie ustaje.

‒ Sorry, sy­gnały alar­mowe ‒ wy­ja­śnia. Ma lekko za­ru­mie­nioną twarz i te­raz jej od­dech też jest przy­spie­szony. ‒ Włą­czam wy­ci­sze­nie. Nie bę­dziemy się nimi przej­mo­wać ‒ do­daje i szybko na­ci­ska gu­zik na su­fi­cie z na­pi­sem „FA­DEC”. Na­stęp­nie uru­cha­mia sil­niki. Kiedy za­czy­nają war­czeć, Linn ciężko w to uwie­rzyć.

„Może nam się to uda”.

Te­raz trzeba dzia­łać szybko. Nie da się po ci­chu wy­star­to­wać he­li­kop­te­rem. Pot ścieka Linn po ple­cach, gdy spo­gląda w stronę od­da­lo­nego o kil­ka­set me­trów bu­dynku. Spo­dziewa się, że w każ­dej chwili może wy­sko­czyć z niego po­li­cja i woj­sko. Z au­to­ma­tyczną bro­nią go­tową do strzału. Gło­śno prze­łyka ślinę.

Leo czę­sto po­wta­rza, że za­wsze masz wię­cej czasu, niż za­kła­dasz, kiedy ro­bisz coś, co wy­woła u lu­dzi szok, po­nie­waż opa­no­wa­nie na­ra­sta­ją­cej pa­niki i za­mie­sza­nia chwilę trwa. O ile ‒ w prze­ci­wień­stwie do in­nych ‒ pa­nu­jesz nad sobą, masz spore szanse na ucieczkę.

„Na to mu­simy te­raz li­czyć” ‒ my­śli Linn.

Sil­niki się roz­grze­wają i po kilku se­kun­dach he­li­kop­ter unosi się nad zie­mią, choć nieco chwiej­nie. Przez chwilę wisi nie­ru­chomo za­le­d­wie parę me­trów nad as­fal­tem.

‒ Trzeba zsu­nąć się z po­duszki po­wietrz­nej two­rzo­nej przez ło­paty wir­nika! ‒ wy­krzy­kuje Adela… i wtedy za­czy­nają się wzno­sić.

Gdy przy­spie­szają, Linn czuje ła­sko­ta­nie w brzu­chu i z fa­scy­na­cją ob­ser­wuje, jak Adela prawą ręką ob­słu­guje ster, a lewą ‒ dźwi­gnię skoku ogól­nego, przy czym jed­no­cze­śnie ope­ruje pe­da­łami, po­ru­sza­jąc obiema sto­pami w dziw­nie skom­pli­ko­wa­nym tańcu, po to by he­li­kop­ter ro­bił to, co ona chce.

‒ W końcu mam to we krwi! ‒ krzy­czy Adela, jakby z ulgą, gdy po­li­gon i wszy­scy za­sko­czeni po­li­cjanci oraz adepci lot­nic­twa szybko zni­kają im z pola wi­dze­nia.

‒ Adela, kurwa, je­steś bo­gi­nią! ‒ woła Ve­ro­nica, wy­raź­nie ode­tchnąw­szy z ulgą.

Linn pa­trzy na Leo, jak otwiera pu­dełko, roz­gar­nia wełnę drzewną i wy­ciąga dwie szklane bu­telki z ka­wał­kami tka­niny we­tknię­tymi w szyjki. W drzwiach stoi Ve­ro­nica. To do niej Ba­har bę­dzie po­da­wać bu­telkę za bu­telką. Oprócz ben­zyny, znaj­duje się w nich olej sil­ni­kowy i smoła. Po pierw­sze dla­tego, że za­gęsz­czają mik­sturę, dzięki czemu ob­le­pia po­wierzch­nię, a po dru­gie po to, by stwo­rzyć gę­sty czarny dym, który z ko­lei utrudni ży­cie gnoj­kom w dole. W su­mie mają dwa­dzie­ścia bu­te­lek.

Kok­tajle Mo­ło­towa to może pry­mi­tywna broń, ale za to sku­teczna. Zwłasz­cza je­śli jest ich dużo i spa­dają z góry. Pie­przeni in­cele na far­mie wy­ko­nali nie­złą ro­botę, je­śli cho­dzi o ochronę przed ata­kiem lą­do­wym. Zbu­do­wali so­lidne ba­ry­kady, przez które prak­tycz­nie nie da się prze­do­stać. Ale przed tym nie zdążą się uchro­nić.

Fa­lo­chrony do­szczęt­nie spalą to cho­lerne miej­sce. Farma sta­nie w pło­mie­niach, za­nim kto­kol­wiek się zo­rien­tuje, co się dzieje. Poza tym na wła­sne ży­cze­nie tych idio­tów służby ra­tun­kowe będą mieć utrud­niony prze­jazd. Lato jest wy­jąt­kowo su­che w tym roku, więc wszystko po­winno się za­pa­lić szybko i bez pro­blemu.

We­dług Linn do­tar­cie tam po­li­cyj­nym he­li­kop­te­rem to ge­nialny po­mysł. Je­śli do­pi­sze im szczę­ście, po wy­rzu­ce­niu bu­te­lek za­pa­nuje na tyle duży chaos, że zdążą do­le­cieć na lą­do­wi­sko, ja­kieś trzy ki­lo­me­try na pół­nocny wschód, gdzie będą na nie cze­kać trzy sa­mo­chody na fał­szy­wych bla­chach. Adela i Ba­har mają je­chać jed­nym, Leo i Ve­ro­nica dru­gim, a Linn sama wsią­dzie do trze­ciego. Na­stęp­nie od­jadą ‒ każda w in­nym kie­runku. Je­śli je­den z sa­mo­cho­dów bę­dzie ści­gany lub zo­sta­nie zła­pany, to przy­naj­mniej po­zo­stałe uciekną. Taki jest plan. Je­śli im się po­szczę­ści. A jak nie, to…

„Cho­ciaż cię po­msz­czę, ko­cha­nie” ‒ my­śli Linn, wi­dząc oczami wy­obraźni piękną twarz Eleny. Błysk w oczach, który tak bar­dzo ko­chała. Ku­rze łapki i fi­glarny uśmiech da­jący jej po­czu­cie sensu ży­cia.

„Córka gang­stera ‒ do­daje w my­ślach, a oczy za­cho­dzą jej łzami. ‒ Za­wsze miała go­towe roz­wią­za­nie. Ni­gdy przed ni­czym się nie cof­nęła”.

Ko­bieta, która wciąż in­try­go­wała i po­cią­gała ją swoją skom­pli­ko­waną oso­bo­wo­ścią. Jej du­sza przy­po­mi­nała ka­lej­do­skop. Kiedy wy­da­wało się, że Linn ma w gło­wie kom­pletny ob­raz Eleny, ten się zmie­niał. Ko­bieta, która ko­chała ją przez całe te upiorne wa­ka­cje przed dwoma laty i która miała ją ko­chać da­lej. Miały być szczę­śliwe.

„Dla­czego los jest tak okrutny? Wła­śnie gdy po raz pierw­szy w ży­ciu zna­la­złam mi­łość, zo­stała mi ona bru­tal­nie ode­brana”.

Po­trząsa głową. Musi za­cho­wać ja­sność umy­słu. Nie ma tu miej­sca na po­grą­ża­nie się w smutku. Li­czy się tylko ze­msta. Bo to nie ży­cie za­brało jej Elenę, tylko ci je­bani in­cele w dole na far­mie. Czuje to w ciele. Jak my­śli roz­pę­tują bu­rzę w jej du­szy. Po­dmu­chy roz­pa­lo­nej do bia­ło­ści nie­na­wi­ści, po­py­cha­jące ją ślepo do przodu w to, co musi się te­raz wy­da­rzyć.

„Za­letą he­li­kop­tera ‒ roz­my­śla da­lej ‒ jest to, że jest szybki i nie musi trzy­mać się drogi”.

Lot na farmę zaj­muje chwilę. Mi­nie co naj­mniej dzie­sięć mi­nut, za­nim po­li­cja przy­leci tu wła­snym śmi­głow­cem. Je­śli chcą je sku­tecz­nie ści­gać, mu­szą rów­nież wzbić swoje he­li­kop­tery w po­wie­trze, a w tej chwili naj­bliż­szy z nich znaj­duje się w Malmö, po­zo­stałe są roz­siane po ca­łym kraju. To zna­czy z wy­jąt­kiem tego, który wła­śnie po­rwały Fa­lo­chrony.

„Boże ‒ my­śli w mo­men­cie, gdy so­bie to uświa­da­mia, i w żo­łądku skręca ją tak, że od­biera jej dech. ‒ Na­prawdę to zro­bi­ły­śmy. Po­rwa­ły­śmy ten pie­przony he­li­kop­ter. Po­li­cyjny!”

Spo­gląda na ti­mer w ze­garku, który uru­cho­miła, gdy wy­star­to­wały tym mon­strum. Mi­nęły czter­dzie­ści dwie se­kundy. Leo coś mówi, ma­cha ręką i po­ka­zuje, że znaj­dują się te­raz w za­sa­dzie bez­po­śred­nio nad farmą.

‒ Co mó­wi­łaś? ‒ Linn musi pod­nieść głos, żeby ją było sły­szeć.

Leo pod­cho­dzi bli­żej i pa­trzy na nią swoim lo­do­wa­tym i twar­dym spoj­rze­niem.

‒ Po­wie­dzia­łam, że wie­dzia­łam, że zo­sta­niesz jedną z nas.

Linn czuje, jak coś we­wnątrz niej chro­bo­cze. Ni­czym pa­zury po por­ce­la­no­wej po­wierzchni.

„Ale ja nie je­stem jedną z was ‒ chcia­łaby po­wie­dzieć. ‒ Nie za­bi­jam bez­myśl­nie. To wszystko dzieje się z ja­kie­goś po­wodu. I to waż­nego. Nie tylko dla­tego, że wszy­scy tam w dole są męż­czy­znami”.

‒ Czy się mylę? ‒ kon­ty­nu­uje Leo ostrzej­szym gło­sem i z unie­sio­nym pod­bród­kiem, przy­su­wa­jąc się do niej jesz­cze bli­żej. ‒ Wa­hasz się? Te­raz, kiedy wszyst­kie ro­bimy to dla cie­bie?

„Nie po­doba mi się twój ton” ‒ stwier­dza w my­ślach po­iry­to­wana Linn, po czym wy­mie­rza so­bie men­tal­nego li­ścia. „Co ja, do cho­lery, so­bie my­ślę?”

To ona przy­szła do nich z prośbą o po­moc, kiedy jej ży­cie le­gło w gru­zach. Nie na od­wrót. To ona za­pu­kała do ich drzwi, za­ła­mana i zdru­zgo­tana, nie­ma­jąca ni­kogo poza zgorzk­nia­łym ko­tem, Pa­nem Sy­kiem, i pa­lą­cym pra­gnie­niem ze­msty. Zna­la­zła Fa­lo­chrony. Bła­gała je o po­moc. A one sprzy­mie­rzyły się z nią. Zgo­dziły się ją wes­przeć. Są tu te­raz dla niej i wła­śnie po­rwały ten pie­przony he­li­kop­ter, by przede wszyst­kim ona mo­gła za­spo­koić swoje pra­gnie­nie ze­msty.

‒ Nie wa­ham się ‒ od­po­wiada zde­cy­do­wa­nym to­nem, tym­cza­sem Adela sze­ro­kim łu­kiem zmie­nia kie­ru­nek lotu.

Leo ob­rzuca Linn dziw­nym spoj­rze­niem, po czym pod­pala szmatkę w pierw­szej bu­telce. Linn otwiera boczne drzwi he­li­kop­tera, pró­buje otrzą­snąć się ze wszyst­kiego i sku­pić na tym, co tu i te­raz. Na tej chwili. Na ze­mście. To naj­waż­niej­sza część planu. Kok­tajle Mo­ło­towa może i są sku­teczne, ale mogą też oka­zać się nie­bez­pieczne dla osoby, która ich używa.

„W naj­gor­szym ra­zie czło­wiek może szybko za­mie­nić się w ludzką po­chod­nię”. Linn drży na ca­łym ciele.

*

Na ze­wnątrz sza­leje wiatr, a ło­skot śmi­gieł unie­moż­li­wia po­ro­zu­mie­wa­nie się jak­kol­wiek ina­czej niż za po­mocą ge­stów. Linn do­strzega spo­glą­da­ją­cego w górę prze­ra­żo­nego męż­czy­znę na dro­dze do­jaz­do­wej, który roz­ma­wia z kimś przez wal­kie-tal­kie. Pusz­cza pa­sek nad drzwiami i wy­sta­wia mu środ­kowy pa­lec. Chwieje się przez chwilę, po czym znowu chwyta się pa­ska i od­zy­skuje rów­no­wagę. Na­stęp­nie rzuca pierw­szą bu­telkę w dół na bu­dy­nek stajni, tam, gdzie ci skur­wiele trzy­mali Elenę. Gdzie ją… gdzie ona…

Na­tych­miast przed oczami po­ja­wiają się ob­razy Eleny po­strze­lo­nej w tył głowy przez Si­xtena Törn­holma. W za­sa­dzie cią­gle do niej po­wra­cają. Gdy kła­dzie się spać. Gdy sły­szy no­stal­giczne dźwięki pia­nina. Gdy wi­dzi ko­bietę z dłu­gimi si­wymi wło­sami. Gdy sły­szy za­bawny dow­cip, który chcia­łaby opo­wie­dzieć swo­jej uko­cha­nej tylko po to, by jesz­cze je­den je­dyny raz usły­szeć jej śmiech. Wtedy na­tych­miast się po­ja­wiają. Ob­razy, od któ­rych ni­gdy, prze­nigdy nie bę­dzie mo­gła się uwol­nić. Sze­roko otwarte oczy Eleny. Kiedy śmierć po­ja­wiła się zni­kąd i wszystko jej za­brała.

Wzrok Linn męt­nieje. Musi wziąć się w garść. Leo i Fa­lo­chrony są sza­lone, ale co z tego. Czyż ona sama też nie jest, skoro znaj­duje się tu z nimi w tej wła­śnie chwili? Po­trze­buje ich. Może po­winna być bar­dziej taka jak one. Pro­stuje się.

Gdy po­now­nie zmu­sza się, by smu­tek ustą­pił miej­sca wi­chrom nie­na­wi­ści, czuje się tak, jakby w końcu zdjęła rękę z roz­grza­nej płyty.

„Zro­bimy to. Ra­zem”.

Zde­cy­do­wa­nym ski­nie­niem głowy po­ka­zuje Leo, żeby po­dała jej ko­lejną bu­telkę i kilka se­kund póź­niej trzyma w dłoni za­pa­lony kok­tajl Mo­ło­towa. Tym ra­zem zrzuca go na dach głów­nego bu­dynku. Ve­ro­nica też wkra­cza do ak­cji.

‒ Smaż­cie się w pie­kle, pier­do­lone chuje! ‒ ry­czy i rzuca.

Bu­telka za bu­telką, za­po­wiedź śmierci w pło­mie­niach, spa­dają na ośro­dek dla in­celi Si­xtena Törn­holma, a silne za­pa­chy ben­zyny i spa­le­ni­zny wy­peł­niają płuca. Po tym jak wszyst­kie dwa­dzie­ścia bu­te­lek się roz­bija i każda z nich wznieca ogień, wy­wo­łu­jąc po­żar wy­su­szo­nych słoń­cem bu­dyn­ków, lu­dzie za­czy­nają wy­bie­gać na po­dwó­rze. Snują się za­mro­czeni jak prze­stra­szone i ża­ło­sne kur­czaki.

„Nie, nie kur­czaki”.

Kury przy­naj­mniej zno­szą jajka. A ci idioci nie dają nic ni­komu, poza beł­ko­tem. Prze­ra­żone i ża­ło­sne ko­guty. Linn czuje przy­jemny dreszcz, gdy wi­dzi, jak je­den z nich staje w pło­mie­niach. Męż­czy­zna rzuca się na zie­mię i wije, ale tu­nika, którą ma na so­bie, naj­wy­raź­niej wy­ko­nana jest z ma­te­riału ide­al­nie na­da­ją­cego się na pod­pałkę. Ja­kiś fa­cet prze­biega obok, nie zwra­ca­jąc uwagi na pło­ną­cego ko­legę.

„Tchórz­liwe skur­wiele. To wa­sza wina, że Elena nie żyje. Ve­ro­nica ma ra­cję. Mam na­dzieję, że bę­dzie­cie sma­żyć się w pie­kle, gdy już tam tra­fi­cie”.

Od­czu­łaby jesz­cze więk­szą sa­tys­fak­cję, gdyby mo­gła rzu­cić ostat­nim kok­taj­lem Mo­ło­towa pro­sto w głowę sa­memu Si­xte­nowi. Wi­dzieć, jak wije się w ago­nii za to, co zro­bił. Przez chaos, który za­pa­no­wał w dole ‒ oraz przez gęst­nie­jący sza­ro­czarny dym ‒ nie spo­sób jed­nak stwier­dzić, czy ten drań znaj­duje się wśród męż­czyzn wy­bie­ga­ją­cych z bu­dynku.

Nie mi­nęło wię­cej niż kilka mi­nut od mo­mentu, gdy wy­star­to­wały z po­li­gonu Björka. Wszyst­kie bu­telki zo­stały wy­rzu­cone, w dole pod nimi sza­leje pie­kło. Linn z Ve­ro­nicą za­my­kają drzwi, po czym Adela leci na pół­nocny wschód, w kie­runku wschod­niego brzegu je­ziora Vomb­sjön. Po­dej­mują ry­zyko, nie od­la­tu­jąc zbyt da­leko od po­li­gonu, lecz z tego co im wia­domo, był to je­dyny he­li­kop­ter w tym miej­scu.

‒ Mamy was, skur­wy­syny! ‒ krzy­czy Adela trium­fal­nie, gdy zo­sta­wiają za sobą mo­rze pło­mieni, a Leo gra­tu­luje im wszyst­kim ko­lej­nego do­brze prze­pro­wa­dzo­nego ataku.

Linn przy­bija piątkę z Ve­ro­nicą, ale unika za­do­wo­lo­nego spoj­rze­nia Leo, bo wie, że te­raz mogą po­ja­wić się w nim nowe wy­ma­ga­nia.

„Zro­bi­ły­śmy to dla cie­bie. Te­raz mu­sisz za­cząć ro­bić coś dla nas”.

Po­trząsa głową. Bie­rze głę­boki, do­da­jący otu­chy od­dech. „Jesz­cze przyj­dzie czas na mar­twie­nie się”. Sku­pia się na tym, co te­raz musi zro­bić.

Pora wpro­wa­dzić w ży­cie ko­lejną część planu.

Roz­dział 2

Linn

Adela bar­dzo do­kład­nie wy­pa­truje miej­sca, w któ­rym mają wy­lą­do­wać. Tuż przy Södra Öved­svägen, w nie­wiel­kiej od­le­gło­ści od skrzy­żo­wa­nia z więk­szą drogą, Har­lösa­vägen. Eve­lyn, mimo upo­rczy­wej mi­greny mę­czą­cej ją przez trzy dni po­je­chała tam każ­dym sa­mo­cho­dem po ko­lei i za­par­ko­wała je­den po dru­gim nie­da­leko drogi. Po­zo­sta­wało mieć na­dzieję, że nikt ich jesz­cze nie za­uwa­żył. Rzadko ktoś tędy prze­jeż­dża, ale to miej­sce znaj­duje się bli­sko kilku bar­dziej uczęsz­cza­nych tras.

Linn wzdryga, się czu­jąc dłoń na ra­mie­niu. Leo przy­su­nęła się bli­żej i sie­dzi te­raz obok niej.

‒ Obej­rzyj się ‒ mówi, a w oczach łow­czyni o ogo­rza­łej twa­rzy wi­dać blask triumfu i ra­do­ści.

Linn się od­wraca. Uczu­cie, które ją ogar­nia, gdy wi­dzi w dole gę­sty, kłę­biący się, czarny dym, jest nie do opi­sa­nia. Może so­bie tylko wy­obra­zić krzyki, ja­kie w tej chwili wy­dają ci skur­wiele. A jed­nak uważa, że to zbyt ła­godne. Zbyt miłe.

Oj­ciec zo­stał uka­rany nie­mal na­tych­miast po tym, jak za­bił ko­chaną małą Moę. Linn strze­liła do niego ze strzelby, pro­sto w klatkę pier­siową z za­le­d­wie dwóch me­trów i zgi­nął na miej­scu. Carl Wal­ter jest te­raz tylko stroną w Wi­ki­pe­dii cza­sem od­wie­dzaną przez ża­ło­snych męż­czyzn. I cza­sem przez Linn. Na­pi­sano tam mię­dzy in­nymi, że „zmarł w 2016”. Nie może się na­cie­szyć tą kon­kretną li­nijką tek­stu.

Si­xte­nowi i ban­dzie po­słusz­nych mu im­be­cyli jed­nak dane było żyć przez po­nad mie­siąc po tym, co spo­tkało Elenę. Mo­gli się śmiać, jeść, od­dy­chać, żyć, a Elena… nie może. Już ni­gdy nie bę­dzie mo­gła tego zro­bić.

Na­gle ogar­nia ją po­czu­cie, że wszystko skoń­czyło się zbyt szybko. Jakby po­żar był mimo wszystko zbyt ła­godną karą. Si­xten i jego ża­ło­śni wy­znawcy za­słu­gi­wali na ko­goś ta­kiego jak Jo­han Kinne. Sa­dy­stycz­nego mor­dercę, który tor­tu­ro­wałby ich przez wiele dni.

Choć na­wet to by nie wy­star­czyło.

Ko­bieta kaszle i prze­łyka ślinę, gdy he­li­kop­ter na­gle szybko opada ni­sko nad zie­mią. Gdy kępki trawy, wy­ry­wane przez po­dmu­chy wia­tru, wzno­szą się wo­kół ogrom­nego me­ta­lo­wego kor­pusu, czuje ucisk w żo­łądku.

‒ Pół mi­nuty do lą­do­wa­nia ‒ mówi gło­śno Adela. ‒ Czy wszyst­kie wie­cie, do­kąd ma­cie je­chać?

Leo ści­ska ra­mię Linn i po­chyla się ku niej.

‒ Do­pa­dły­śmy ich. Wszyst­kich. Ni­gdy już nie będą mo­gli ko­rzy­stać z tej farmy.

Przy­wód­czyni Fa­lo­chro­nów może i ma serce z ka­mie­nia, jest bez­kry­tyczna i cał­ko­wi­cie stuk­nięta, ale tu ma ra­cję. Linn roz­ko­szuje się my­ślą, którą Leo wła­śnie ujęła w słowa.

„Do­pa­dły­śmy ich. Wszyst­kich”.

Jest su­che lato, w ca­łym kraju sza­leją po­żary traw i la­sów. Poza tym farmę z każ­dej strony ota­czają róż­nego ro­dzaju ba­ry­kady. Mi­nie tro­chę czasu, za­nim na­dej­dzie po­moc. Linn ma na­dzieję, że ni­gdy to nie na­stąpi.

‒ To dla cie­bie, ko­cha­nie ‒ szep­cze, gdy he­li­kop­ter chwieje się w po­wie­trzu, po czym do­tyka ziemi.

Od wy­star­to­wa­nia z po­li­gonu mi­nęło sześć mi­nut i dzie­sięć se­kund. Za­pewne pa­nuje tam te­raz, de­li­kat­nie mó­wiąc, za­mie­sza­nie. Adela ob­li­czyła, że po­ścig z Malmö po­jawi się na miej­scu w ciągu ja­kichś dzie­się­ciu mi­nut, o ile od razu wsz­częto alarm.

Serce pod­ska­kuje Linn do gar­dła, gdy wi­dzi, że ti­mer wska­zuje sześć mi­nut i trzy­dzie­ści cztery se­kundy. Wkrótce zjawi się tu po­li­cja i za­cznie dep­tać im po pię­tach. Mu­szą wiać te­raz, je­śli chcą mieć ja­ką­kol­wiek szansę na ucieczkę.

Jesz­cze ostat­nie uści­ski po wyj­ściu z he­li­kop­tera, na su­chej jak słoma tra­wie, i Adela z Ba­har ru­szają w jed­nym kie­runku, Ve­ro­nica z Leo w dru­gim, a Linn w trze­cim. Te­raz musi biec tak szybko, jak ni­gdy do­tąd. Na szczę­ście sa­mo­chód, któ­rym za­mie­rza uciec, wcale nie jest da­leko i jak na ra­zie praw­do­po­dob­nie nie za­blo­ko­wano żad­nej drogi.

„Tak my­ślę…”

Ru­sza z ser­cem wa­lą­cym tak, jakby grało na bęb­nie ba­so­wym w ze­spole de­ath­me­ta­lo­wym. Wcho­dzi w chasz­cze przy dro­dze. Prze­dziera się przez prze­rze­dzone za­ro­śla, bie­gnie za­ku­rzoną szu­trową drogą. Od­wraca się i wi­dzi Ba­har zni­ka­jącą w krza­kach. W tym mo­men­cie w od­dali roz­lega się dźwięk pierw­szych sy­ren.

„Cho­lera, ale szybko!”

Prze­waga dziew­czyn po­lega na tym, że po­li­cjanci nie wie­dzą, kogo szu­kają. Nikt ich nie wi­dział, gdy po­ry­wały he­li­kop­ter. Linn nie są­dzi, by kto­kol­wiek zdą­żył do­strzec, kto za­ata­ko­wał, poza jed­nym ko­le­siem spie­prza­ją­cym z farmy, który je wi­dział, gdy nad nim prze­la­ty­wały. Choć z pew­no­ścią mają swoje po­dej­rze­nia, albo będą je mieć po tym, jak mi­nie pierw­szy szok.

Sy­reny sły­chać co­raz bli­żej. Linn omiata wzro­kiem prze­strzeń wo­kół sie­bie, ko­szulka lepi się od potu. Jest parno i go­rąco. To, że zna­la­zły się tuż nad naj­więk­szym po­ża­rem w kraju, nie po­maga.

„Gdzie on, do cho­lery, JEST?”

Od­dech zmie­nia się w ści­śnięty, świsz­czący dźwięk, który jest oznaką pa­niki. Nie wi­dzi już żad­nej z po­zo­sta­łych ko­biet. Wy­jące sy­reny się zbli­żają, sły­chać też w od­dali cha­rak­te­ry­styczny ło­skot ło­pat wir­nika. He­li­kop­ter po­li­cyjny. Który za­raz tu bę­dzie.

„Kurwa mać”.

Eve­lyn po­wie­działa, że za­par­ko­wała sa­mo­chody dość bli­sko sie­bie. Żeby nikt nie mu­siał biec wię­cej niż kil­ka­set me­trów, żeby nie zwra­cały uwagi prze­chod­niów ani nie za­kłó­cały ru­chu. Miało wy­glą­dać to tak, jakby trzy różne grupy lu­dzi po­sta­no­wiły spę­dzić dzień na ło­nie na­tury i za­par­ko­wały w po­bliżu pięk­nego te­renu wo­kół je­ziora i klasz­toru Öved. Lub po­szły zbie­rać grzyby. Tu, na po­łu­dniu, se­zon na kurki za­czyna się już w czerwcu.

Gdzieś w po­bliżu, nieco z tyłu, sły­chać ru­sza­jący z pi­skiem opon sa­mo­chód i pod­ry­wa­jące się z ziemi żwir i ka­myki. Za­le­d­wie kilka se­kund póź­niej roz­lega się dźwięk od­pa­la­nia ko­lej­nego auta, pa­sek kli­nowy pisz­czy i gło­śno zgrzyta, ale po chwili na­wet stam­tąd do­cho­dzi od­głos od­jeż­dża­ją­cego sa­mo­chodu. No do­bra. To zna­czy, że udało im się uciec.

„Zo­sta­łam tylko ja. Prze­klęty sa­mo­chód, gdzie on, do cho­lery, jest?”

War­kot he­li­kop­tera staje się gło­śniej­szy, sły­chać ko­lejne sy­reny. Przy odro­bi­nie szczę­ścia okaże się, że to tylko straż po­żarna, a nie po­li­cja. Choć Linn w to wątpi. Od­suwa wy­su­szoną ga­łązkę wierzby, pra­wie ją ła­miąc, i bie­gnie da­lej.

Krzak, przez który się prze­dziera, ma grube kolce, o które ha­czą jej bo­jówki. Nie może ru­szyć jedną nogą. Klnie i siłą wy­ciąga ją z za­ro­śli. Po­li­cyjny he­li­kop­ter jest na­prawdę bli­sko. Wtedy za­uważa sa­mo­chód i od­czuwa ulgę tak dużą jak wy­pi­cie ca­łej szklanki zim­nej wody w upalny dzień.

Mię­dzy dwoma krza­kami je­żyn ro­sną­cymi w tym miej­scu chyba od cza­sów epoki kredy do­strzega tył ciem­no­zie­lo­nej mazdy. Tylny zde­rzak jest na­kra­piany rdzą, a drzwi od strony kie­rowcy mają zu­peł­nie inny ko­lor niż reszta ka­ro­se­rii. Za­pewne po prze­je­cha­niu pa­ru­dzie­się­ciu ki­lo­me­trów sa­mo­chód bę­dzie się nada­wał na złom, ale nic lep­szego nie udało im się za­ła­twić w tak krót­kim cza­sie. Naj­bar­dziej za­le­żało im na tym, by sa­mo­chody były w ko­lo­rach nie­rzu­ca­ją­cych się w oczy: zie­lo­nym, be­żo­wym i sza­rym. I żeby nie ku­po­wać ich od męż­czyzn. Leo nie chce ro­bić in­te­re­sów z męż­czy­znami i w tej kwe­stii Linn mu­siała ustą­pić.

Klęka tuż przy przed­niej opo­nie z le­wej strony auta i maca ręką pod błot­ni­kiem, z któ­rego od­pada za­bru­dzona sma­rem rdza.

„Gdzie on jest?!”

Pod­ska­kuje, gdy ła­mie pa­zno­kieć o coś ostrego. Gwał­tow­nie wciąga po­wie­trze. Pró­buje się opa­no­wać. Dzia­łać spo­koj­nie. Eve­lyn miała zo­sta­wić klu­czyk tu­taj, na opo­nie. Lecz je­dyne, co Linn czuje, to nie­re­gu­larne wgłę­bie­nia, żwir i za­kli­no­wane ka­myki.

Sły­szy wy­raź­nie, że ści­ga­jący je he­li­kop­ter znaj­duje się za­le­d­wie kil­ka­set me­trów od niej, a wi­docz­ność z tej wy­so­ko­ści jest bar­dzo do­bra. Na ra­zie chro­nią ją krzaki i le­śne za­ro­śla, ale za chwilę prze­staną. Je­śli mają na po­kła­dzie ka­merę ter­mo­wi­zyjną, ża­den las jej nie ochroni.

Kiedy w końcu wy­czuwa pal­cami coś, co spada obok koła, gło­śno od­dy­cha z ulgą.

Pod­nosi klu­czyk i go ca­łuje, po czym otwiera drzwi kie­rowcy i wsiada do sa­mo­chodu aku­rat w mo­men­cie, gdy na dro­dze od­da­lo­nej o kil­ka­set me­trów prze­jeż­dża ra­dio­wóz z nie­bie­skimi świa­tłami i włą­czo­nymi sy­re­nami z pręd­ko­ścią chyba ty­siąca ki­lo­me­trów na go­dzinę.

Ma wra­że­nie, że znaj­duje się w roz­grza­nym pie­kar­niku, sie­dze­nie pa­rzy ją w uda, na­wet przez spodnie. Linn opusz­cza szybę po swo­jej stro­nie za po­mocą ar­cha­icz­nej korbki, ale po­nie­waż na ze­wnątrz po­wie­trze stoi, nie­wiele to daje. W tym cho­ler­nym gra­cie musi być co naj­mniej z sześć­dzie­siąt stopni.

Ręka jej drży, gdy wkłada klu­czyk do sta­cyjki. Po­pra­wia lu­sterko wsteczne, wi­dzi swoje roz­bie­gane wiel­kie oczy i kro­ple potu na czole. Po­trząsa głową.

„Za­raz bę­dzie po wszyst­kim. Po pro­stu jedź. Spo­koj­nie i zgod­nie z pra­wem. Ni­czym nie­dzielna prze­jażdżka. Nie ma w tym nic dziw­nego”.

Kła­dzie rękę na czar­nej kie­row­nicy, ale szybko musi ją stam­tąd za­brać, bo skóra ‒ albo pla­stik, czy co to, do cho­lery, jest ‒ pa­rzy. Linn znów klnie pod no­sem i bie­rze czapkę le­żącą na sie­dze­niu pa­sa­żera. Miała ją za­ło­żyć na głowę, by ukryć ła­two roz­po­zna­walne, krótko ścięte pla­ty­nowe włosy. Nie ma wyj­ścia. Pew­nie i tak umar­łaby na udar cieplny, gdyby ją za­ło­żyła w tej go­rą­cej śmier­tel­nej pu­łapce. Na­ciąga czapkę na lewą rękę i chwyta przez nią kie­row­nicę.

Ko­lejny ra­dio­wóz prze­jeż­dża główną drogą, w kie­runku farmy, którą do­piero co pod­pa­liły. Pot co­raz szyb­ciej spływa pod ko­szulką. Ko­bieta upew­nia się, że dźwi­gnia zmiany bie­gów jest na lu­zie, wci­ska sprzę­gło i ha­mu­lec oraz prze­kręca klu­czyk.

Nic się jed­nak nie dzieje.

Roz­dział 3

Linn

„Ja pier­dolę, kurwa!”

Linn stara się uspo­koić, ale dłoń ści­ska­jąca klu­czyk nie prze­staje się trząść. Pot ob­lewa całe ciało. Musi stąd ucie­kać i to te­raz. Od­ma­wia krótką mo­dli­twę i znów pró­buje od­pa­lić. Sa­mo­chód wy­daje se­rię ochry­płych, prze­cią­głych dźwię­ków. „HA, HA, HA”. Jakby się z niej śmiał.

Ko­lejny pa­trol po­li­cji prze­jeż­dża ka­wa­łek da­lej, więc Linn kuli się ze stra­chu na sie­dze­niu kie­rowcy. Tak mocno za­ci­ska szczęki, że aż trzesz­czą zęby. Za­myka oczy i schyla głowę. Pró­buje ze­brać my­śli. Gdyby miała czas, mo­głaby otwo­rzyć ma­skę i być może uda­łoby jej się na­pra­wić to, co nie działa. Wskaź­nik po­ziomu pa­liwa in­for­muje, że bak jest pe­łen, Eve­lyn też tak mó­wiła, więc nie w tym leży pro­blem. Wo­kół sa­mo­chodu nie było czuć ben­zyny, więc ra­czej nie wy­cie­kła. Po la­tach maj­ster­ko­wa­nia przy mo­to­rach Linn teo­re­tycz­nie po­winna umieć na­pra­wić wszystko: uszko­dzony roz­rusz­nik, prze­wód za­pło­nowy, na­wiew. Ale w tej chwili nie ma na to czasu.

„No już. Da­lej. Bła­gam”.

W po­śpie­chu udało im się zdo­być je­dy­nie sa­mo­chody prze­zna­czone na złom. Dzia­łały jed­nak za każ­dym ra­zem, gdy ko­biety je te­sto­wały. Linn zro­biła im prze­gląd i nie za­uwa­żyła żad­nych ra­żą­cych uste­rek. Więc dla­czego, do kurwy nę­dzy, ten rzęch nie chce się te­raz uru­cho­mić? Pusz­cza klu­czyk. Ściąga ra­miona do tyłu. He­li­kop­ter jest bar­dzo, bar­dzo bli­sko.

‒ Pro­szę… kurwa… ty mały chuju… czy był­byś tak ła­skawy i od­pa­lił? ‒ sy­czy przez za­ci­śnięte zęby. Sły­szy ogromne zde­ner­wo­wa­nie w swoim gło­sie. ‒ Pro­szę, pro­szę! ‒ wy­krzy­kuje, po czym jesz­cze raz prze­kręca klu­czyk, wstrzy­mu­jąc od­dech.

Z sil­nika jed­nak do­cho­dzą je­dy­nie te same ochry­płe od­głosy i za­pada ci­sza. Linn wrzesz­czy na całe gar­dło i mocno ude­rza obiema rę­kami w kie­row­nicę. Gwał­tow­nym ru­chem ściąga czapkę z le­wej ręki, przy­kłada dłoń do czoła.

„Kurwa, co ja mam zro­bić? Myśl!”

Spró­buje ostatni raz, po­tem musi stąd ucie­kać. Prze­kręca klu­czyk w sta­cyjce z tak wiel­kim spo­ko­jem, na jaki ją stać, ale sil­nik ma­łej mazdy znowu za­nosi się szy­der­czym śmie­chem. Linn po­now­nie ry­czy na całe gar­dło. Po­tem otwiera drzwi i wy­siada z go­rą­cego jak pie­kło sa­mo­chodu. W cie­płym po­wie­trzu roz­le­gają się dźwięki, które su­ge­rują, że jest ści­gana. Sły­szy szcze­ka­nie psów i krzyki męż­czyzn.

Kuca przy maź­dzie i roz­gląda się wo­kół. Po jed­nej stro­nie leży je­zioro Vomb­sjön. W prze­ciw­nym kie­runku jest główna droga. Je­zioro ota­cza las. Może uda jej się tam ukryć? A może po­winna wyjść na drogę i pró­bo­wać zła­pać au­to­stop? Prze­myka mię­dzy krza­kami je­żyn, żeby nie było jej wi­dać z drogi, wy­ciąga cał­kiem nową ko­mórkę na kartę i dzwoni do Leo, która od­biera po pierw­szym sy­gnale.

‒ Mój sa­mo­chód nie od­pa­lił ‒ szep­cze Linn, sku­lona za wiel­kim kol­cza­stym krza­kiem. W tym sa­mym cza­sie sły­szy prze­la­tu­jący nad nią he­li­kop­ter. ‒ Da­cie radę po mnie wró­cić?

Czeka na od­po­wiedź Leo. Kiwa głową. Po­tem z de­ter­mi­na­cją w oczach się roz­łą­cza. No tak, oczy­wi­ście żadna z nich nie może za­wró­cić. Musi ra­dzić so­bie sama, naj­le­piej jak po­trafi. Tak to za­pla­no­wały i tak musi być. Te­raz może li­czyć tylko na sie­bie.

„Cie­kawe, czyby za­wró­ciła, gdyby zo­stał tu ktoś jesz­cze poza mną?”

Od­suwa od sie­bie tę myśl. Jest jak jest.

Jesz­cze raz spo­gląda w stronę drogi. Re­zy­gnuje z tego po­my­słu i bie­gnie po­chy­lona w kie­runku naj­bliż­szego za­gaj­nika. Ta­kiego, który wy­gląda na naj­gęst­szy.

Bra­kuje jej tchu, gdy prze­myka po bar­dziej osło­nię­tym i pa­gór­ko­wa­tym te­re­nie. Uważ­nie sta­wia kroki, a mimo to noga ze­śli­zguje się na nad­gni­łym grzy­bie. Linn klnie pod no­sem. Skrę­ce­nie stopy to ostat­nie, czego by so­bie ży­czyła. Ciało lepi się od potu, czuje też wy­raź­nie smród spa­le­ni­zny z farmy. Po­łowa Ska­nii za­pewne czuje ten za­pach. Ta myśl spra­wia, że wstę­pują w nią nowe siły, i za­czyna biec da­lej. Przed sie­bie. Z dala od farmy, z dala od za­bu­do­wań. Z dala od wszyst­kich dróg. Leo po­wie­działa, że mogą po­tem po nią przy­je­chać, je­śli uda jej się do­trzeć do­sta­tecz­nie da­leko. Być może póź­nym wie­czo­rem. Musi jed­nak znaj­do­wać się przy­naj­mniej w pro­mie­niu dzie­się­ciu ki­lo­me­trów od farmy Si­xtena Törn­holma.

Bie­gnie na pół­noc. Tak jej się wy­daje. Su­che pod­łoże chrzę­ści pod sto­pami, do­brze, że ostat­nio nie od­pusz­czała re­gu­lar­nego jog­gingu. Da so­bie radę.

Słońce ogrzało zie­mię i wy­pa­liło trawę na żół­to­brą­zowy ko­lor. Linn mija grubą so­snę, za­pewne ty­siąc­let­nią, i prze­ska­kuje przez rów. Za­trzy­muje się przy ko­lej­nej ogrom­nej so­śnie, opiera się ple­cami o szorstką korę i pró­buje zła­pać od­dech. Na­słu­chuje. He­li­kop­ter na­dal okrąża oko­licę. Za­ta­cza co­raz węż­sze koła. Chyba jest co­raz bli­żej.

„Cho­lera, do­kąd mam uciec?”

Ka­wa­łek da­lej wi­dzi opusz­czony dom. Szara spróch­niała chata z wy­bi­tymi oknami. Czy może się tam ukryć? Nie, to chyba nie naj­lep­szy po­mysł. Po­winna uciec jak naj­da­lej stąd. Mimo drżą­cych od wy­siłku nóg, od­py­cha się od pnia i znów bie­gnie.

Po chwili sły­szy wię­cej krzy­ków, a za­raz po­tem uja­da­nie psów. Nie jest to od­głos szcze­ka­nia ma­łego psa. To ra­czej psy użyt­kowe. Owczarki nie­miec­kie czy coś w tym ro­dzaju.

„Kurwa mać”.

Zwięk­sza tempo, choć to ry­zy­kowne. Bie­gnie przez chasz­cze, zba­cza­jąc z każ­dej na­po­tka­nej ścieżki. Woli trzy­mać się z dala od utar­tych szla­ków. Gdy nieco da­lej do­strzega wodę, po­sta­na­wia skrę­cić w prawo. By zna­leźć się jak naj­da­lej od tego miej­sca. Bo to, co wi­działa, to chyba je­zioro Vomb­sjön? A może w oko­licy są inne małe je­ziora? Linn nie jest w sta­nie przy­po­mnieć so­bie szcze­gó­łów z mapy, którą stu­dio­wała w domu pod­czas pla­no­wa­nia ak­cji. Przez głowę prze­bie­gają cha­otyczne my­śli. Wy­prze­dzają. Go­nią. Dez­orien­tują. Bi­czują. Każdy od­dech roz­dziera jej gar­dło, jakby miał pa­zury. Je­śli od­dali się od je­ziora, po­winna…

Za­uważa rów wy­ła­nia­jący się spod zdra­dziecko wi­ją­cej się ro­ślin­no­ści, do­piero w mo­men­cie, gdy zie­mia znika pod jej sto­pami. Prze­wraca się.

Ude­rza ko­la­nem w wy­sta­jący ko­rzeń. Nie może po­wstrzy­mać krzyku, który wy­rywa się z gar­dła, gdy czuje prze­szy­wa­jący ból, do­cie­ra­jący do szpiku ko­ści. Boli jak dia­bli. Mu­siała tra­fić w nerw.

Kuli się, ociera łzy wście­kło­ści i mocno roz­ma­so­wuje rzepkę, tym­cza­sem słońce po­woli wy­pala skórę na ple­cach. Znów sły­szy mę­skie krzyki. Czy są nie­da­leko? Jak, do dia­bła, udało im się tu do­trzeć tak szybko?

Za­sta­na­wia się, czy nie zgar­nąć li­ści i igieł wo­kół sie­bie, by się nimi okryć. Za­grze­bać się ni­czym ści­gane zwie­rzę i mieć na­dzieję, że jej nie za­uważą. Je­śli jed­nak są z nimi psy tro­piące, nie bę­dzie miało to sensu, zu­peł­nie jak próba ukry­cia żwa­wego tłu­stego wie­prza w ba­se­nie z kul­kami.

„Zna­leź­liby mnie na­tych­miast”.

Krzywi się z bólu i wstaje z ję­kiem. Udaje jej się prze­nieść cię­żar ciała na jedną nogę. Rów ma za­le­d­wie metr głę­bo­ko­ści. Wy­daje jej się, że wi­dzi, jak coś po­ru­sza się mię­dzy pniami drzew, które przed chwilą mi­jała. Te­raz na­prawdę musi się po­spie­szyć. Wy­czoł­guje się z rowu, za­ci­ska zęby i już ma za­cząć biec, gdy sły­szy za sobą pod­nie­cony krzyk:

‒ Po­li­cja! Stój, bo strze­lam!

Roz­dział 4

Si­xten

Si­xten Törn­holm nie bar­dzo wie, jak wy­ła­do­wać złość. Za­pala ja­rze­niówki na su­fi­cie i włą­cza kli­ma­ty­za­tor. Roz­lega się głu­che bu­cze­nie wen­ty­la­to­rów. Gdy na far­mie roz­pę­tało się pie­kło, sie­dział w swoim ga­bi­ne­cie i do­pra­co­wy­wał wie­czorne za­da­nie z ele­men­tami wi­zu­ali­za­cji dla uczest­ni­ków warsz­ta­tów. Wszystko było w naj­lep­szym po­rządku. Ży­cie. Farma. Grupa zwo­len­ni­ków. Wy­da­wało się, że na­wet uszło im na su­cho nie­pla­no­wane za­bój­stwo Eleny Co­vaci. Ale te­raz… te­raz…

Głę­boko z piersi Si­xtena wy­do­by­wają się groźne po­mruki. Pod­nosi bu­telkę wody sto­ją­cej na naj­niż­szej półce tuż obok dra­biny, po któ­rej wła­śnie zszedł, i ci­ska nią o ścianę z wście­kłym wrza­skiem. Bu­telka się od­bija i tra­fia w stos ciem­no­zie­lo­nych pu­deł z brzo­skwi­niami w puszce.

Te… je­bane cipy.

Jest tak wście­kły, że pra­wie nie może od­dy­chać. Musi usiąść. Naj­pierw jed­nak po­wi­nien opa­no­wać sy­tu­ację. Zo­rien­to­wać się, co się wła­ści­wie stało. Ko­lejny raz upew­nia się, że klapa na gó­rze jest po­rząd­nie za­mknięta, po czym bie­gnie na drugi ko­niec bun­kra przez ja­sno oświe­tlony i klau­stro­fo­bicz­nie wą­ski ko­ry­tarz. Tam włą­cza kom­pu­ter i dwa mo­ni­tory. Pod­czas gdy się uru­cha­miają, ściąga z sie­bie tu­nikę i rzuca ją na pla­sti­kowe po­jem­niki z wodą. Za­pach spa­le­ni­zny czuć na­wet na dżin­sach i ko­szulce, które nosi pod spodem.

W ciągu ostat­nich lat ku­pił wiele nie­ru­cho­mo­ści w ca­łym kraju, wszyst­kie rów­nie ta­nio.

„To miał być nasz azyl. Pierw­szy z wielu. Gdzie mo­gli­by­śmy być sobą, gdzie mógł­bym po­móc in­nym od­na­leźć sie­bie. Gdzie mo­gli­by­śmy ro­snąć w siłę”. Gniew wzbiera w nim jak ry­czący po­twór.

Tę kon­kretną nie­ru­cho­mość ku­pił na li­cy­ta­cji ko­mor­ni­czej, a schron ‒ ukryty pod starą za­grodą dla świń ‒ był wła­ści­wie je­dy­nym po­wo­dem jej kupna. Poza tym go­spo­dar­stwo przed­sta­wia sobą nędzny wi­dok. „Ale prze­cież taką ru­inę można wy­re­mon­to­wać” ‒ po­my­ślał, gdy zdał so­bie sprawę, że pod tym wszyst­kim kryje się nie lada gratka. Praw­do­po­dob­nie po­przedni wła­ści­ciel był kimś w ro­dzaju prep­persa. Albo po pro­stu śmier­tel­nie bał się wojny ato­mo­wej. Farma lam, która się tu mie­ściła, gdy te­ren zo­stał prze­jęty, na­le­żała do ko­biety, która w ogóle nie ko­rzy­stała z bun­kra. Uwa­żała, że jest tam po pro­stu nie­przy­jem­nie. Schron ist­nieje od wielu lat, a w daw­nych cza­sach bu­do­wano so­lid­nie. Po­dobno bun­kier rze­czy­wi­ście może prze­trwać wy­buch bomby ato­mo­wej. Nie wia­domo.

Schron wy­ma­gał re­no­wa­cji. Si­xten zmo­der­ni­zo­wał to miej­sce, za­kła­da­jąc tu in­ter­net i mo­ni­to­ring. Fun­da­menty już były. Czyli wszystko, czego po­trze­bo­wał. Cał­ko­wi­cie bez­pieczne, jego wła­sne miej­sce, o któ­rym w za­sa­dzie wie tylko on. Ni­gdy jed­nak nie są­dził, że bę­dzie zmu­szony użyć go tak szybko. I to z ta­kiego po­wodu.

„To jest to­tal­nie po­pie­przone. Je­bane cipy”.

Ner­wowo cho­dzi tam i z po­wro­tem po ko­ry­ta­rzu. Bun­kier jest jak łódź pod­wodna, tyle że pod zie­mią, a nie w mo­rzu. Wej­ście ukryto w ziemi we­wnątrz sta­rej za­grody dla świń i za­sy­pano ściółką. Ka­nał wen­ty­la­cyjny po­pro­wa­dzony zo­stał w ten spo­sób, że wy­cho­dzi dość da­leko od bun­kra ‒ w le­sie, ka­wa­łek za sto­dołą, ukryty w sta­rym pniu. Prze­wody i wszystko inne, co mo­głoby zdra­dzić, co się tu kryje, rów­nież są scho­wane na różne spo­soby.

„Nikt mnie nie znaj­dzie”.

A po­żar też go nie do­się­gnie. Tu, na dole, ma wszystko, co po­trzebne dla czte­rech osób, by mo­gły prze­żyć przez cały mie­siąc.

Mo­ni­tory za­czy­nają mi­gać. Za­raz, za po­mocą ośmiu ka­mer, bę­dzie mógł śle­dzić chaos pa­nu­jący dzie­sięć me­trów wy­żej. Prze­suwa ręką po twa­rzy i znów chce krzy­czeć, gdy od­krywa, że dwie ka­mery nie dzia­łają. Mu­siały się spa­lić. Za to przez sześć po­zo­sta­łych wi­dzi wozy stra­żac­kie, ka­retki i ra­dio­wozy. Do­tar­cie na miej­sce za­jęło im cho­ler­nie dużo czasu. Oczy­wi­ście. Na tym po­le­gał cały sens ba­ry­kad. Ochrona farmy do­pro­wa­dziła jed­no­cze­śnie do jej upadku. Kiedy w końcu wszyst­kim udało się prze­je­chać, ogień zdą­żył roz­pa­lić się na do­bre i roz­prze­strze­nić. Nie ma jed­nak tego złego, co by na do­bre nie wy­szło, bo dzięki temu Si­xten miał czas, by się tu wśli­zgnąć nie­zau­wa­żony. Wpa­truje się w mo­ni­tory i znów war­czy.

‒ Wszystko znisz­czone. Wszystko!

Naj­wy­raź­niej stra­żacy kon­cen­trują wy­siłki na ga­sze­niu ognia, który za­jął główny bu­dy­nek. Ze sto­doły zo­stał tylko dy­miący stos mo­krych zwę­glo­nych de­sek. Je­śli cho­dzi o bu­dynki z czę­ściami miesz­kal­nymi, rów­nież kiep­sko to wy­gląda. Staj­nia też jest cał­ko­wi­cie znisz­czona. Na jego oczach trze­cia ka­mera się wy­łą­cza. Si­xten po­wstrzy­muje ko­lejny ryk wście­kło­ści.

„Skręcę kark każ­dej z tych pie­przo­nych dzi­wek”.

Do­sko­nale wie, kto wy­po­wie­dział im tę wojnę. Kto stoi za tym ata­kiem ter­ro­ry­stycz­nym. Te pier­do­lone Fa­lo­chrony. Jest tego w stu pro­cen­tach pewny. Gdy jedna z ka­mer po­ka­zuje trzę­są­cego się, po­kry­tego sa­dzą męż­czy­znę, kuś­ty­ka­ją­cego z ko­cem na ra­mio­nach, pro­wa­dzo­nego przez ra­tow­nika me­dycz­nego, Si­xten za­myka oczy, opiera czoło o dło­nie i roz­wście­czony bie­rze kilka głę­bo­kich od­de­chów. Jak, do cho­lery, do tego do­szło?

Nikt nie wi­dział, jak tu scho­dził. Za to on wi­dział wszyst­kich. Jak ucie­kali, ni­czym tchórz­liwe świ­nie. Wi­dział też he­li­kop­ter z ter­ro­ryst­kami. Po­li­cyjny, kurwa! Kręci głową i trudno mu uwie­rzyć, że to prawda. My­ślał, że przy­go­to­wali się na wszystko. Że za­blo­ko­wali każde miej­sce ewen­tu­al­nego ataku. I tak oto te zdziry przy­le­ciały skra­dzio­nym he­li­kop­te­rem po­li­cyj­nym.

Jak można się przed czymś ta­kim za­bez­pie­czyć? Dzia­łami prze­ciw­lot­ni­czymi?

Ni­gdy by nie po­my­ślał, że mają siłę, by eska­lo­wać kon­flikt. Oka­zało się, że to mało po­wie­dziane.

Otwiera oczy i wi­dzi, jak po­li­cja od­gra­dza część farmy nie­bie­sko-białą ta­śmą. Tuż przy kra­wę­dzi jed­nego z ujęć ka­mery do­strzega kilka osób za­kła­da­ją­cych białe kom­bi­ne­zony, pod­czas gdy ko­lejny ra­dio­wóz z pi­skiem opon wjeż­dża na te­ren go­spo­dar­stwa. Jakby chcieli tu zna­leźć ja­kieś cenne ślady.

Wy­łą­cza mo­ni­to­ring na jed­nym z ekra­nów i spraw­dza ser­wisy in­for­ma­cyjne, by śle­dzić re­la­cje z po­żaru w me­diach. W końcu wszystko się uspo­koi tam, na gó­rze. Od­jadą stra­żacy, po­li­cjanci i tech­nicy. Po­dob­nie bę­dzie z uczest­ni­kami jego warsz­ta­tów. Ci, co prze­żyli, opusz­czą farmę.

I mają czel­ność na­zy­wać sie­bie męż­czy­znami.

Si­xten pry­cha. Gdy wy­buchł po­żar, roz­bie­gli się we wszyst­kich kie­run­kach, jak prze­ra­żone szczury. Kom­plet­nie do ni­czego. Wła­śnie te­raz, gdy po­trze­buje wspar­cia, jak za­wsze po­zo­sta­wiony jest sam so­bie. Stres pod­nosi tętno i przy­wo­łuje ‒ rów­nież jak za­wsze ‒ złe wspo­mnie­nia. Tak jakby przez więk­szość czasu tkwiły za­kor­ko­wane w za­ka­mar­kach mó­zgu, a pod­wyż­szone ci­śnie­nie krwi wy­płu­ki­wało je na ze­wnątrz.

„Je­steś ge­jem, gów­nia­rzu? Wy­le­czymy cię z tego”. Głos ojca. Umarł, ale na­dal żyje w Si­xte­nie. Na­wet po tak dłu­gim cza­sie pa­mięta jego słowa.

Cza­sem lu­dzie mó­wią, że mają pro­blem z przy­po­mnie­niem so­bie twa­rzy czy głosu swo­ich ro­dzi­ców. Si­xten chciałby, żeby tak było i w jego przy­padku. Ale nie­stety. Wy­cho­wa­nie taty sie­dzi w nim głę­boko. Jego wy­ma­ga­nia. Bo­le­sne na­uczki. I ob­raz jego twa­rzy. Jakże wy­raź­nie było wi­dać wstyd i strach ojca, kiedy zna­lazł pa­mięt­nik, w któ­rym mały Si­xten otwar­cie pi­sał wier­sze o swo­ich naj­skryt­szych my­ślach i uczu­ciach. Uczu­ciach do przy­stoj­nego chłopca ze szkol­nej ławki.

Do Fre­drika.

Ner­wowo wciąga po­wie­trze. Mimo wszystko jest wdzięczny ojcu. Jak wy­glą­da­łoby jego ży­cie, gdyby on nie po­kie­ro­wał nim w od­po­wiedni spo­sób? Nie uświa­do­mił, co jest wła­ściwe, a co nie? Może skoń­czyłby w skó­rza­nej czapce na od­ra­ża­ją­cej pa­ra­dzie rów­no­ści z in­nymi pe­de­ra­stami i wy­ma­chi­wał wi­bra­to­rami przy dzie­ciach. Si­xten pło­nie ze wstydu. Był za­gu­bio­nym dzie­cia­kiem i wła­śnie ojcu za­wdzię­cza to, kim jest dziś. Po­dob­nie jak inni za­gu­bieni męż­czyźni te­raz z ko­lei jemu dzię­kują za to samo.

Na­uka, jak być praw­dzi­wym męż­czy­zną, jest bo­le­sna, i to jest w po­rządku. Jego ży­ciową mi­sją stało się prze­ka­za­nie da­lej tej mą­dro­ści. Praw­dziwy męż­czy­zna po­trafi przy­jąć wiele cio­sów. Bóg świad­kiem, że Si­xten prze­żył już swoje. Ale… kim byłby bez tych do­świad­czeń? Prze­cho­dzi go dreszcz. Kimś gor­szym, to na pewno. Kimś słab­szym. I plu­ga­wym. Oj­ciec miał twarde pię­ści, ale wie­dział, co robi. Ura­to­wał go. Wy­bił z Si­xtena cio­to­wate, dziew­częce ce­chy i wy­cio­sał z niego męż­czy­znę, ka­wa­łek po ka­wałku.

Wspo­mnie­nia jak za­wsze wy­wo­łują dziwne uczu­cia. Mi­łość prze­mie­szaną z nie­na­wi­ścią. Po­dziw, ale i strach. Ule­głość, jak rów­nież obo­jęt­ność. Wdzięcz­ność, a jed­no­cze­śnie nie­smak. Wszystko na­raz.

„Przy­naj­mniej oj­ciec wie­dział, jak ob­cho­dzić się z ko­bie­tami, i na pewno nie stałby z boku i nie pa­trzył, gdyby coś ta­kiego mu się przy­tra­fiło”.

Si­xten de­cy­duje się na na­stępny krok.

Lu­dzie bie­ga­jący po far­mie i prze­cze­su­jący całe to miej­sce nie znajdą go, będą my­śleć, że spa­lił się w środku, jak za­pewne stało się z wie­loma męż­czy­znami na far­mie. To na­wet do­brze, przez ja­kiś czas mogą w to wie­rzyć. Rzuca szyb­kie spoj­rze­nie na su­fit i się za­sta­na­wia.

Ci idioci, któ­rymi się ota­czał, osta­tecz­nie oka­zali się słabi. Jak oswo­jone, bez­zębne psy. Nie, go­rzej. Jak wy­ka­stro­wane, bez­zębne, pół­żywe szcze­niaki. Nie zdą­żył uczy­nić z nich stu­pro­cen­to­wych męż­czyzn, tak jak oj­ciec zro­bił to z nim. Je­śli ma wal­czyć z Fa­lo­chro­nami i wszystko im ode­brać, bę­dzie po­trze­bo­wał po­mocy. Praw­dzi­wej po­mocy. Musi zna­leźć ko­goś, kto nie boi się… po­su­nąć za da­leko. Ko­goś, kto działa z zimną krwią. Na­gle męż­czy­zna wpada na po­mysł, do kogo się zwró­cić.

Prze­cież je­den Po­lak jest mu wi­nien przy­sługę.

Na samą myśl o tym czło­wieku Si­xten gło­śno prze­łyka ślinę i prze­cho­dzą go ciarki, jakby owiał go lo­do­waty wiatr. Trudno. Je­śli ma so­bie z tym po­ra­dzić, bę­dzie po­trze­bo­wał po­mocy ko­goś, kto na­prawdę nie ma żad­nych za­ha­mo­wań. Je­dyny czło­wiek, który pa­suje do tego opisu, to wła­śnie ten Po­lak.

Roz­dział 5

Linn

Znowu je­dzie w ra­dio­wo­zie. Z przodu sie­dzi dwóch po­li­cjan­tów z za­cię­tymi mi­nami. Ona ‒ sama na tyl­nym sie­dze­niu. Spo­cona, brudna, po­ko­nana. Jak to w ogóle moż­liwe? Linn opiera skroń o szybę i wierci się, by usiąść jak naj­wy­god­niej, ale nie jest to ła­twe, gdy jest się za­ku­tym w kaj­danki i po­obi­ja­nym po nie­uda­nej ucieczce.

Nie miała szans. Ból ko­lana, na które upa­dła w ro­wie, wciąż pro­mie­nieje wzdłuż ca­łej nogi, gdy pró­buje nią po­ru­szyć. Są w dro­dze do aresztu śled­czego w Trel­le­borgu. Wszyst­kie inne w po­bliżu były naj­wy­raź­niej prze­peł­nione. Obrońca z urzędu rów­nież się tam wy­biera. Linn ma głę­boką na­dzieję, że nie bę­dzie to ktoś, kogo zna. Cho­lera, co za że­nada. Cho­ciaż… nie. W ja­kiejś czę­ści czuje się od­po­wie­dzialna za to, co zro­biły.

„Dla Eleny” ‒ my­śli. I dla Moi. Tej, która z po­wodu ojca Linn ni­gdy nie bę­dzie mo­gła mieć wię­cej niż szes­na­ście lat, a mimo to zdą­żyła po­zo­sta­wić po so­bie ślad i wpły­nąć na ży­cie jej i Eleny. Tej, która chciała się po­świę­cić, od­dać się w ręce po­li­cji i wziąć na sie­bie mor­der­stwo gwał­ci­ciela Ro­berta. Jej plan zo­stał rap­tow­nie prze­rwany przez be­stial­stwo ojca Linn.

Oraz dla ca­łej reszty. Dla córki Eve­lyn, Amandy, która ode­brała so­bie ży­cie; za małe dziecko Tiny, które jest na far­mie nie­da­leko Fje­lie, uro­dzone za­le­d­wie kilka ty­go­dni temu, i nie ma, kurwa, po­ję­cia, w ja­kim nie­spra­wie­dli­wym świe­cie przy­szło jej żyć. Tina po­sta­no­wiła nadać jej imię Va­le­rie. Wia­domo. Po Va­le­rie So­la­nas.

„Po­win­nam była za­dzwo­nić do An­tona i go ostrzec” ‒ uświa­da­mia so­bie Linn. Te­raz, gdy ją zła­pali, jego ży­cie sta­nie się nie­zwy­kle trudne. Dzien­ni­ka­rze rzucą się na niego jak wy­gło­dzone sępy.

Do jej świa­do­mo­ści wdziera się pe­wien ob­raz. Jak mama i młod­szy brat An­ton leżą na za­krwa­wio­nej drew­nia­nej pod­ło­dze w pen­sjo­na­cie pod Ljung­by­hed. A ona my­ślała, że oboje nie żyją po ko­lej­nym bru­tal­nym ataku ojca. Do­piero gdy czuje słony smak w ustach, orien­tuje się, że łzy spły­wają jej po po­licz­kach. Pod­nosi skute dło­nie i wy­ciera twarz ‒ na ile się da.

„Mam na­dzieję, że resz­cie udało się uciec”.

Ra­dio­wóz skręca na drogę do­jaz­dową do Trel­le­borga, przy któ­rej ro­śnie rząd ogrom­nych palm, ni­czym na La­zu­ro­wym Wy­brzeżu. Obrzy­dliwy za­pach wo­do­ro­stów uno­szący się w po­wie­trzu daje jed­nak do zro­zu­mie­nia, że to zde­cy­do­wa­nie nie jest to miej­sce. Śmier­dzi tu wy­mio­ci­nami. Linn za­ci­ska szczęki.

I tak było warto, o ile po­zo­sta­łym ko­bie­tom udało się wró­cić na farmę. Linn nie ma ni­kogo poza An­to­nem. Może spę­dzić resztę ży­cia w wię­zie­niu, je­śli tak jest jej pi­sane. Bo w końcu to zro­biła. Ze­mściła się na ojcu i na Si­xte­nie Törn­hol­mie oraz jego pie­przo­nych in­ce­lach. Udało jej się, mimo że od mie­siąca była ści­gana za za­bój­stwo. Zna­la­zła się na li­ście naj­bar­dziej po­szu­ki­wa­nych prze­stęp­ców. Jej hi­sto­ria po­ja­wiła się na­wet w se­rialu do­ku­men­tal­nym Efter­lyst o naj­groź­niej­szych kry­mi­na­li­stach.

Może by­łoby do­brze, gdyby na wiele lat tra­fiła do za­kładu kar­nego dla ko­biet, bio­rąc pod uwagę to na­gra­nie, które krąży po naj­mrocz­niej­szych za­ka­mar­kach in­ter­netu. Na za­pi­sie z ka­mery niani elek­tro­nicz­nej w sy­pialni Erika Lind­ströma wy­raź­nie wi­dać, że to Elena, Linn i Moa zło­żyły mu nocną wi­zytę, bo na­cią­gnęły ma­ski na twarz do­piero po wej­ściu do środka. Nie­trudno się do­my­ślić, kto strzela Eri­kowi w głowę.

Za­słu­żył so­bie jed­nak na to. Źle trak­to­wał żonę i dzieci. A i to mało po­wie­dziane. Pod­czas spo­tka­nia z dziećmi w obec­no­ści ku­ra­tora Erik dźgnął żonę w pierś, uszka­dza­jąc jej płuco, przez co pra­wie zmarła.

Czło­nek Hells An­gels, Erik Lind­ström. Jak, do dia­bła, mo­gły to prze­oczyć?

Linn czuje, że po­pada w obłęd i za­raz wy­buch­nie hi­ste­rycz­nym śmie­chem. Cho­lera, kto by po­my­ślał! Są­dziły, że Lind­ström to fra­jer. Prze­mo­cowy spa­ślak. Taki, który uprzy­krza ży­cie swo­jej by­łej żo­nie i ich wspól­nym dzie­ciom, ale nic poza tym. Miały tylko wejść i go na­stra­szyć, a po­tem szybko wyjść. Taki był plan. Pakt. Lecz wszystko wy­mknęło się spod kon­troli. Lind­ström nie żyje, a na do­da­tek oka­zało się, że do­piero co zo­stał peł­no­praw­nym człon­kiem pie­przo­nego Hells An­gels. Cóż, przy­naj­mniej Linn nie musi się ich bać, do­póki sie­dzi w wię­zie­niu. Bo, z tego co jej wia­domo, nikt nie wie o po­zo­sta­łych człon­ki­niach Fa­lo­chro­nów. A z tych z na­gra­nia z sy­pialni Lind­ströma tylko ona jesz­cze żyje.

Tylko ona jesz­cze żyje. Ta myśl cią­gle wraca.

Cią­gle.

I cią­gle.

Tylko ona jesz­cze żyje.

Ostat­nie, co Linn po­wie­działa Moi, to że ma so­bie iść. Że jest dziec­kiem, a ona nie chce, żeby brała udział w tym, co pla­no­wały.

Oczy pieką od wzbie­ra­ją­cego pła­czu, czuje na­ra­sta­jące po­czu­cie winy. Ner­wowo ła­pie po­wie­trze, gdy ra­dio­wóz skręca na pod­jazd aresztu. Pró­buje sku­pić się na czymś in­nym. Jej my­śli są jed­nak jak śmier­telni wro­go­wie. Jak dra­pież­niki żądne krwi. Ata­kują ją raz za ra­zem, bez względu na to, jak bar­dzo stara się ich uni­kać.

Roz­wście­czony gang mo­to­cy­klowy, który pró­buje ją do­rwać, to ostat­nie, co jej te­raz po­trzeba. Na ra­zie nie jest to jed­nak naj­więk­szy pro­blem Linn.

Sa­mo­chód się za­trzy­muje i wy­ska­kują z niego po­li­cjanci. Otwie­rają drzwi i wy­pusz­czają ją. Pora na po­bra­nie od­ci­sków pal­ców i zdję­cia. Po­tem zo­sta­nie aresz­to­wana w re­kor­dowo krót­kim cza­sie. Linn w dro­dze do bu­dynku zwraca twarz ku słońcu i stara się chło­nąć każdy pro­mień, jakby miała go nie wi­dzieć przez długi, długi czas.

„Ale zro­bi­łam to. Do­rwa­łam ich, wszyst­kich”.

Roz­dział 6

Willy

Willy’ego ści­ska w żo­łądku, gdy po­woli prze­jeż­dża po chy­bo­tli­wym mo­ście nad fosą i da­lej przez bramę w ogro­dze­niu wzmoc­nio­nym dru­tem kol­cza­stym pro­wa­dzącą do An­gels Place. To miej­sce ma swój spe­cy­ficzny kli­mat. Mie­sza­nina do­bra i zła stale wisi w po­wie­trzu. Po­łą­cze­nie naj­więk­szego szczę­ścia i naj­gor­szego stra­chu. Szare ka­mery w mil­cze­niu po­dą­żają za nim i jego sta­ran­nie wy­po­le­ro­wa­nym low­ri­de­rem.

Pro­spect, który stoi na straży, wpusz­cza go i za­myka za nim bramę. Mówi coś przez krót­ko­fa­lówkę i prze­ciąga ręką po znisz­czo­nych blond wło­sach spię­tych w ku­cyk. Willy przy­bywa jako ostatni.

„Nie­zbyt do­brze” ‒ my­śli, roz­glą­da­jąc się ner­wowo. Może to zo­stać ode­brane jako brak sza­cunku dla klubu i za­sad pa­nu­ją­cych na spo­tka­niach. Jakby nie trak­to­wał tego po­waż­nie.

Zdaje so­bie sprawę, że to spo­tka­nie jest szcze­gólne.

Par­kuje mo­tor przed głów­nym wej­ściem bu­dynku, w któ­rym mie­ści się klub, i przez ko­lejne pół mi­nuty sie­dzi z rę­kami mocno za­ci­śnię­tymi na rącz­kach kie­row­nicy. Na kłyk­ciach pra­wej ręki ma wy­ta­tu­owane „AFFA”. „An­gels fo­re­ver, fo­re­ver an­gels”.

Spo­gląda na li­tery na dłoni. No tak. Gdzieś w środku na­dal tak to czuje. Jak mo­głoby być ina­czej, po tym wszyst­kim, co ra­zem prze­szli? W tej sa­mej chwili po­ja­wia się zna­jomy, na­gły i ostry ścisk w żo­łądku. Nie­po­kój. Na­pię­cie. Bo ni­gdy nie można się tu w pełni zre­lak­so­wać.

Spluwa na zie­mię, piętą na­ci­ska stopkę har­leya i z niego scho­dzi. W dłu­gim rzę­dzie stoi już dwa­na­ście in­nych im­po­nu­ją­cych mo­to­cy­kli marki Har­ley-Da­vid­son. Ni­czym od­po­czy­wa­jące po­twory. Je­den efek­tow­niej po­ma­lo­wany od dru­giego. Willy’ego prze­cho­dzi dreszcz na myśl o tym, co się w środku wy­da­rzy. On się z tym nie zga­dza. Uważa, że to nie w po­rządku. Gdyby jed­nak po­wie­dział o tym gło­śno, mo­głoby to być od­czy­tane… w różny spo­sób.

Stiffe wy­cho­dzi fron­to­wymi drzwiami, za­uważa Willy’ego i do niego ma­cha, wy­plu­wa­jąc snus na zie­mię. Z tyl­nej kie­szeni spodni wyj­muje pu­dełko z używką i wsa­dza pod wargę ko­lejną por­cję. Nad­miar snusu na pal­cach wy­ciera o po­de­szwę kow­boj­skiego buta. Willy od­ma­chuje wi­ce­prze­wod­ni­czą­cemu. Stara się od­dy­chać spo­koj­nie.

„To wszystko to gra. Wszę­dzie. Cały czas”.

My­ślał, że w tym klu­bie bę­dzie ina­czej. Bez ściemy, tylko przy­ja­ciel­skie re­la­cje i ży­cie poza tra­dy­cyj­nymi za­sa­dami, któ­rych zwy­kli, sza­rzy Szwe­dzi czują się zo­bo­wią­zani prze­strze­gać. Dzień, w któ­rym zo­stał przy­jęty jako peł­no­prawny czło­nek, na­dal uważa za naj­waż­niej­szy mo­ment w ży­ciu. Dość szybko jed­nak po­jął, że na­wet ten świat bo­ryka się z pro­ble­mami. Du­żymi i ma­łymi. Przy­na­leż­ność do klubu ozna­cza, że stoi za tobą brac­two, z któ­rym nie­wielu chcia­łoby za­drzeć. Choć prze­cież na­wet tu­taj lu­dzie są tylko ludźmi, ze wszyst­kimi sła­bo­ściami i am­bi­cjami. Tu, jak wszę­dzie in­dziej, kie­ruje nimi chęć zdo­by­cia pre­stiżu i pie­nię­dzy. Piją i ćpają. Sto­sują ana­bo­liki. W przy­padku zrze­sze­nia osób z ob­se­sją na punk­cie ho­noru ta mie­szanka po­wo­duje, że wszystko szybko wy­myka się spod kon­troli.

Willy bie­rze kilka głę­bo­kich wde­chów i cięż­kim kro­kiem wcho­dzi do środka. Wie, co ma zro­bić, czego od niego chcą. Choć jed­no­cze­śnie zdaje so­bie sprawę, że tak się nie sta­nie. I je­śli nie chce, by cały klub sta­nął prze­ciwko niemu, musi uda­wać, że zga­dza się z ich de­cy­zjami.

Klub po­nad wszystko. Tak brzmi je­dyna, osta­teczna prawda. Dzi­siaj nie za­mie­rza jej pod­wa­żyć.

We­wnątrz at­mos­fera jest, jak zwy­kle, swo­bod­niej­sza i za­ra­zem bar­dziej na­pięta niż gdzie­kol­wiek in­dziej. Nad ba­rem wisi sznur po­ma­rań­czo­wych lam­pek. Au­to­maty do gry w pin­ball mi­gają, a z szafy gra­ją­cej do­biega mu­zyka Kala P. Dala. W głębi po­miesz­cze­nia dwóch człon­ków klubu gra w bi­lard. Willy zo­staje mocno wy­ści­skany i po­kle­pany po ple­cach ko­lejno przez prze­wod­ni­czą­cego, wi­ce­prze­wod­ni­czą­cego i skarb­nika.

„Cho­lera” ‒ my­śli. Skarb­nik ‒ ten, co pil­nuje pie­nię­dzy człon­ków i klubu ‒ ma naj­więk­sze jaja. Po­myłka w li­cze­niu, na­wet nie­umyślna, może ozna­czać dla niego śmierć. Jest to… jak by to po­wie­dzieć… sta­no­wi­sko, które czę­sto trzeba ob­sa­dzić kimś no­wym.

Willy do­staje do ręki piwo i wita się z po­zo­sta­łymi, po czym wszy­scy sia­dają przy stole kon­fe­ren­cyj­nym. Wnę­trze bu­dynku, w któ­rym mie­ści się klub, jest znacz­nie ład­niej­sze, niż można by wnio­sko­wać z ze­wnętrz­nego wy­glądu. Wielu człon­ków to rze­mieśl­nicy. Sto­la­rze, hy­drau­licy, elek­trycy i tak da­lej. Wszy­scy wy­ko­nali tu ciężką pracę. Wło­żyli w to miej­sce serce i du­szę.