Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Linn Walter, studentka prawa i pisarka, zasłynęła jako aktywna uczestniczka publicznej debaty o prawach kobiet. Ojciec dziewczyny, Carl Walter, od wielu lat przebywa w zamkniętym zakładzie psychiatrycznym za usiłowanie zabójstwa jej matki. Pewnego dnia Linn otrzymuje wiadomość, że Carla uznano za osobę zdrową i ma zostać wypuszczony na wolność.
Tymczasem na studentkę wylewa się fala hejtu i gróźb w internecie. Ktoś posuwa się o krok dalej i zaczyna zbliżać się do niej w realnym świecie. Czy to zwykły troll, czy może jej ojciec, który pragnie się zemścić? W końcu to Linn zadzwoniła na policję wiele lat temu, gdy omal nie zabił jej mamy.
„Falochrony” autorstwa Caroline Grimwalker to pierwsza część serii o tym samym tytule z iście feministycznym zacięciem. Trzy kobiety, między którymi niespodziewanie rodzi się przyjaźń, łączy jedno – każda z nich jest ofiarą przemocy ze strony mężczyzn. Co się stanie, gdy w końcu będą miały dość i wspólnie postanowią odegrać się za swoje krzywdy?
Caroline Grimwalker zadebiutowała w 2008 roku uznaną powieścią autobiograficzną „Dziewczyna z szampanem” i od tego czasu każda jej książka cieszy się ogromnym zainteresowaniem. Jej opowiadania z pogranicza horroru i fantastyki zdobyły wielką popularność, a pisarkę okrzyknięto szwedzką królową horroru. Caroline prowadzi również kursy uniwersyteckie, uczy kreatywnego pisania oraz pracuje jako recenzentka i ghostwriterka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 9 godz. 24 min
Tytuł oryginału: Vågbrytarna
Przekład z języka szwedzkiego: Karolina Skiba
Copyright © Caroline Grimwalker, 2022
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2022
Projekt graficzny okładki: Maria Borgelöv
Redakcja: Mirosław Dąbrowski,
Korekta: Ewa Bednarska-Gryniewicz
ISBN 978-91-8034-990-1
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S | Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Prolog
1994 rok
– Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Co się stało?
Szum statyczny. Mari poprawia zestaw słuchawkowy i przesuwa wzrokiem po czterech ekranach, które działają jednocześnie. Wezwanie zostało zgłoszone w Höllviken. Z pewnością z eleganckiej willi z widokiem na plażę. Jest godzina 21:50, za dziesięć minut kończy zmianę. Wzdycha.
– Centrum Powiadamiania Ratunkowego. Halo? Co się stało?
Wciąż tylko szum.
Czterdzieści procent wszystkich połączeń z numerem 112 wykonywanych jest dla żartu lub przez osoby, którym nie chce się czekać w kolejce, by dodzwonić się do całodobowej pomocy medycznej. Wiele z nich jest tylko wyrazem obezwładniającej samotności. Dzisiejszej nocy Mari otrzymała już siedem zamówień na pizzę, trzy żarty i kilka telefonów od dyszących do słuchawki zboczeńców, więc teraz ma na końcu języka: „Centrum Powiadamiania Ratunkowego nie działa”. Ale przeszywa ją dreszcz niepokoju. Nim się rozłączy, musi się upewnić, że to nie jest żart. Rutyna grozi przeoczeniem. Niedawno zwykłe zamówienie pizzy okazało się wołaniem o pomoc.
Mari prostuje się na krześle, przysuwa mikrofon do ust i już ma zapytać, czy ktoś tam jest, kiedy słyszy krótki, świszczący oddech.
Jest stłumiony i płytki. Mari dopiero po chwili zaczyna rozumieć, co właściwie słyszy. Cichy, słaby dźwięk. Wydawany przez kogoś małego.
Przewraca jej się w żołądku. Kłujący ból brzucha, który zna każdy, kto pracuje pod numerem 112. Tym razem to nie żart.
– Słyszę cię – mówi Mari, klikając po ekranie, przygotowana na to, by połączyć się z policją i wysłać karetkę.
– Czy coś ci się stało? Jeśli potrzebujesz pomocy, spróbuj wydać jakiś dźwięk.
Mari do samego końca ma nadzieję, że się przesłyszała. Napina ciało, jakby to miało pomóc jej lepiej usłyszeć. Coś trzeszczy i brzmi jak spadająca na podłogę słuchawka. Mari słyszy kolejne dźwięki: odgłos materiału ocierającego się o mikrofon, mocne pociąganie nosem, które praktycznie uniemożliwia oddychanie, a potem zachrypnięty szept:
‒ Mama.
Mari czuje coraz silniejszy skurcz żołądka. Ból promieniuje do ud i sprawia, że sztywnieją. Pomimo jej doświadczenia i wszystkich szkoleń, jakie przeszła, Mari musi dwukrotnie przełknąć ślinę, aby odzyskać kontrolę nad głosem.
– Dobrze. Świetnie sobie radzisz, kochanie – mówi, starając się brzmieć pewnie i ciepło, mimo że poczucie bezsilności rozdziera jej ciało jak potwór. – Mam na imię Mari. Co się stało z twoją mamusią? Czy jest ranna?
Dziecko zaczyna szybko oddychać, gdy w tle słychać trzy mocne uderzenia. Przyspieszony oddech to dźwięk zdławionej paniki – stłumionej tak, by nikt jej nie słyszał. To, co Mari właśnie sobie uświadamia, powoduje kolejny skurcz w żołądku. Tu nie chodzi o mamę, która upadła i uderzyła głową w wyspę kuchenną, gdy próbowała wymienić żarówkę. To coś o wiele gorszego. I w chwili, kiedy Mari zdaje sobie sprawę, że chodzi o tatę, dziecko to potwierdza, słowo w słowo.
– To tata.
„O, nie”.
– Czy tata skrzywdził mamę?
Głośniejszy szum.
Potem słychać „mhm”, a następnie nierówny oddech.
Mari nie czeka dłużej, tylko od razu wysyła karetkę, nadając zgłoszeniu najwyższy priorytet oraz udostępnia rozmowę policji. Dziewczynka zadzwoniła z telefonu stacjonarnego, więc Mari nie musi jej pytać, gdzie się znajduje. Odchrząkuje i odzywa się jak najłagodniejszym tonem:
– Pomoc jest w drodze. Jesteś bardzo, bardzo dzielna. Dobrze, że zadzwoniłaś. Pomożemy tobie i twojej mamusi. Czy tata jest tam z tobą?
„Powiedz, że nie, powiedz, że nie, powiedz, że nie”.
– Jest na dole. – Jej głos jest zgaszony jak spopielała bibuła.
– Dobrze. A ty jesteś na górze, na piętrze?
– Mhm.
– Widzisz mamusię?
Dziewczynka pojękuje, ale stara się, żeby nie było jej słychać. Dźwięk jest stłumiony. Zdławiony.
„Co za skurwiel”.
– Weź głęboki oddech. Świetnie ci idzie, naprawdę. Jak masz na imię, skarbie?
Dziewczynka pociąga nosem i przełyka ślinę. – Linn Walter.
– Ile masz lat, Linn?
– O-osiem. Boję się.
– Nie bój się. Mam na imię Mari i wysłałam pomoc. Niedługo będą u ciebie. Słoneczko, postaraj się odpowiedzieć. Czy widzisz mamusię?
Znowu materiał naciągnięty na mikrofon. A potem delikatny szept:
– Nie. Boję się wyjrzeć.
– Schowałaś się?
– Mhm.
– To dobrze. Wiesz, czy mama oddycha? Albo czy leci jej krew? Czy tata… – Jej głos się łamie i musi zacząć od początku. – Czy tata ją teraz bije?
Każde pytanie jest jak uderzenie pięścią w tę przerażoną dziewczynkę, ale Mari próbuje stworzyć sobie obraz zarówno obrażeń, jak i zagrożenia. Czy jej ojciec nadal jest w domu i czy nadal stosuje przemoc?
Nagle dziewczynka się odzywa:
– Oni się kłócili. Często się kłócą – szlocha. – Tata nie jest dla nas miły. Wcześniej mama oddychała, ale… teraz to nie wiem.
– Czy ona jest z tatą na dole?
Cisza w słuchawce powoduje, że Mari wbija sobie paznokcie w udo.
– Linn?
– Zepchnął ją – mówi dziewczynka. – Ze schodów. Od tamtej pory mama się nie rusza.
Część pierwsza
2014 rok
Rozdział 1
Linn
„Jeszcze dwa pieprzone dni”.
Buty do biegania nadają krokom Linn sprężystość, gdy wymyka się z domu. Jest wpół do dwunastej w nocy. Nie może zasnąć, musi rozładować stres, który wędruje po jej ciele, szczypie i łaskocze tuż pod skórą. Czas bezlitośnie biegnie naprzód w rytm tykającego zegara. Najpierw został tydzień, potem kilka dni. Teraz zostały tylko dwa. Pojutrze o dziewiątej rano jej ojciec postawi pierwsze od dwudziestu lat kroki na wolności. Linn nie chce myśleć o tym, dokąd je skieruje.
Zapina bluzę z kapturem. Jeśli przypadkiem kogoś spotka, będzie wyglądać jak każda inna dziewczyna, która wyszła pobiegać. Kilka razy się zdarzyło, że nocni spacerowicze zauważyli ją, jak się przygląda, stojąc nieruchomo, ale wtedy wystarczy po prostu zacząć ciężko oddychać i wyglądać, jakby się rozciągało mięśnie ud.
A już na pewno nie chciałaby, żeby ktoś robił wielką aferę z tego, że stoi w czyimś ogrodzie.
Jeśli wyglądasz na kogoś, komu wolno przebywać w danym miejscu, to ludzie zazwyczaj nie zastanawiają się nad tym głębiej. Teraz jednak, gdy parę osób zgłosiło na policję, że po okolicy grasuje jakiś podglądacz, lepiej zachować szczególną ostrożność. Żwir chrzęści pod podeszwami. Linn wdycha chłodne nocne powietrze. Wie, że niedługo emocje sięgną zenitu.
Linn potrafi dokładnie określić, kiedy zaczęło się to uzależnienie.
Miała siedem lat. W środku kolacji tata nagle przyparł mamę do ściany w kuchni. Mocno ściskał swoją szorstką, owłosioną dłonią jej delikatną, białą szyję, tak że ledwo mogła oddychać. I coś w Linn po prostu pękło. Nie mogła dłużej siedzieć przy stole, jeść spaghetti, zanosząc się płaczem, i patrzeć, jak ją bije. Słyszeć odgłosy krztuszenia się i panikę mamy, z trudem łapiącej oddech.
Nie mogła być świadkiem tego kolejny raz.
Linn pamięta spojrzenie matki, które podążało za nią, gdy zsunęła się z krzesła i wymknęła się z kuchni w kierunku drzwi.
„Uciekaj jak najdalej stąd” ‒ mówiły oczy mamy, wyrażające zarówno przerażenie, jak i smutek. Może nawet mówiły: „Nie wracaj”.
Gdy Linn w pośpiechu wkładała kurtkę i kalosze, groźby i przekleństwa, które wykrzykiwał ojciec, dźwięczały jej w uszach. Wybiegła na zewnątrz, żeby się ukryć. Nie mogła iść po pomoc, bo by je zabił. Nigdy nie wolno nikomu nic mówić, nauczyła się tego już dawno temu. Ale przynajmniej mogła oddalić się na tyle, by nie słyszeć tych okropnych wrzasków.
Biegła, a łzy zalewały jej oczy. Na podniebieniu nadal czuła smak sosu bolognese i ketchupu. Kiedy nie miała już sił biec i czuła, że coś rozrywa jej płuca, zatrzymała się zdyszana tuż przed otynkowanym na biało domem z ogromnymi panoramicznymi oknami. W środku paliło się światło i Linn widziała kobietę niosącą naczynie z parującym daniem. Wyglądała na spokojną i szczęśliwą. Jakby nigdy nie została przyparta do kuchennej ściany w środku kolacji i jakby nigdy nie miała na szyi wielkich siniaków. Nigdy nie stała z boku i nigdy cienkim głosem nie prosiła, by ktoś przestał bić jej dziecko.
Linn chciała dalej na nią patrzeć.
Jej decyzja nie była właściwie żadną decyzją. Była to potrzeba, którą odczuwała tak mocno całą sobą, że nie wahała się ani chwili, by zrobić coś, czego nie wolno robić.
Przy stole, który zobaczyła przez okno, siedziała szczęśliwa rodzina. Linn nie mogła oderwać od nich wzroku, dopóki nie skończyli jeść kolacji i dopóki nie odkryła, że ma gęsią skórkę na całym ciele i szczęka zębami.
Kłótnia u niej w domu powinna się już skończyć. Pewnie mama zmywała naczynia, mając na ciele nowe obrzęki i siniaki, a tata siedział z piwem przed telewizorem. Powinna móc już bezpiecznie wrócić do domu.
Codzienne życie innych ludzi szybko stało się sekretnym schronieniem dla Linn. Zaczęła wychodzić z domu tak często, jak tylko mogła. Przypatrywała się. Marzyła o tym, by zniknąć. Lub wniknąć. W ich życie.
Teraz ma dwadzieścia osiem lat i nadal nie może się powstrzymać. Wie, że to, co robi, jest przestępstwem. Że ludzi to niepokoi, a nawet się tego boją. Zabiera im coś, czego nie zgodzili się oddać. Ale siła przyciągania jest ogromna.
Linn podgląda te same osoby za każdym razem, gdy wychodzi z domu. Przypomina to śledzenie ludzi na Facebooku, tyle że działa w realnym świecie i z tą różnicą, że tutaj nikt nie może ukryć rzeczy, których nie chce pokazywać. Nie istnieją żadne filtry. Linn stała nieruchomo wśród drzew i obserwowała młodą parę uprawiającą seks z podduszaniem. Kłótnię emerytów, która zakończyła się tym, że staruszka rzuciła popielniczką, a staruszek poszedł spać do pokoju gościnnego. Mężczyznę w średnim wieku, który walił konia, przyglądając się małym dziewczynkom na swoim laptopie.
W pewnym sensie miło jest widzieć cały ten syf. Tkwi w tym coś w rodzaju pocieszenia – nie jest sama. Wszędzie kryje się zło, wystarczy dobrze się przyjrzeć.
Skręca ze żwirowej drogi i w tym momencie sowa przelatuje blisko nad jej głową, majestatycznie trzepocząc skrzydłami. Tu, w lesie, nie ma latarni, poza kilkoma przy nieco większych ścieżkach. Nie ma też za dużo asfaltu. Miejscowość Saxtorpsskogen początkowo była terenem domków letniskowych, w których ludzie zaczęli spędzać zimę, a na koniec przenieśli się tu na stałe i rozbudowali. Jest tu pięknie i różnorodnie. Linn podchodzi do maleńkiego, brązowego domku. To jedno z jej „stałych miejsc”, czy jak to nazwać.
Trawnik jest zaniedbany. Linn nerwowo rozgląda się wokół siebie, po czym przechodzi przez niski, brązowy, drewniany płot. Tętno przyspiesza. Nikt jej nie widział. Po cichu skrada się w stronę domu. Ostatnim razem światło paliło się w kuchni i sypialni. Dziś jest dokładnie tak samo. Linn rozkoszuje się strzałem adrenaliny, który rozlewa się po jej ciele, buzuje w niej i sprawia, że czuje motyle w brzuchu.
W ogrodzie staruszka, który tu mieszka, nie ma zbyt wiele roślinności, więc Linn musi nisko kucać, zbliżając się do jego domu.
Opiera dłonie o chłodny parapet okna w salonie. Zagląda do środka, ale jest tam ciemno i pusto. W rogu przy oknie tłusty pająk krzyżak czai się na ćmę, która przelatuje niebezpiecznie blisko pajęczyny, lśniącej w świetle księżyca. Linn przechodzą ciarki na widok snopu światła padającego od strony drzwi kuchennych. Porusza się po cichu wokół domu, uważając, by nie nadepnąć na żadną gałązkę. Gdy ostatnio tu była, miała złe przeczucie, które teraz się nasila. Wszystko wygląda dokładnie tak samo. W kuchni przy zlewie stoi otwarta puszka po zupie grochowej. Musi już być spleśniała. Na stole leży poplamiona ścierka do naczyń. Staruszka nigdzie nie widać, więc nasuwa jej się od razu myśl: „Nadal leży w łóżku”.
Ściska ją w gardle. Czuje suchość w ustach, gdy zakrada się z tyłu domu, zbliżając się do okna sypialni.
Linn przysuwa się do okna jak najbliżej, nie dotykając go, a wydychane przez nią powietrze tworzy na szybie małe, wilgotne kręgi. Zerknąwszy w prawo, dostrzega drzwi. Zapalona lampa podłogowa rzuca światło na kosz na śmieci i łóżko. Kontur sylwetki pod wytartym kocem.
Jej wzrok wędruje wyżej. Już w głębi duszy wie, co to oznacza.
Mężczyzna leży w łóżku. Tak samo jak trzy dni temu. Przykryty kocem. Z rękami po bokach i półotwartymi ustami. Siwe włosy tworzą delikatną mgiełkę wokół jego czaszki. Nie rusza się.
Staruszek nie żyje.
Od trzech dni. Linn myśli, że byłoby miło, gdyby obok łóżka siedział chociaż piesek, kudłaty i ujadający, z wilgotnymi oczami. Mały, towarzyski, włochaty kundelek, który wiernie czeka, aż jego pan wstanie. Albo gdyby taka staromodna automatyczna sekretarka stała w przedpokoju i mrugała na czerwono, pełna nieodsłuchanych wiadomości. Ale nie ma ani psa, ani wiadomości. Jedynie stary człowiek, który umarł we własnym łóżku, a nikt nie ma o tym pojęcia.
Rozgląda się dookoła. W lesie jest cicho, a domy w pobliżu są jak małe świetlne wyspy. Sąsiedzi z ulicy na pewno będą o tym mówić latami.
„Leżał tam, martwy, przez wiele dni. Czy to nie straszne? Mam nadzieję, że nigdy nie będę tak samotna”.
Wzbiera w niej rozgoryczenie. Bo tak to właśnie wygląda na osiedlach domków jednorodzinnych podobnych do tego. Nikt nie zwraca uwagi na drugiego człowieka. Do czasu, kiedy jest już za późno.
„Niech to szlag”.
Czy powinna do kogoś zadzwonić? Ale co powie – jakie ma wytłumaczenie? Skąd niby wie, że on tam leży? Linn stoi w miejscu przez chwilę i przygląda się ciału. Bije od niego spokój. Jakby mężczyzna uważał, że to nic złego tak leżeć. Lecz jeśli nikt się nie dowie, będzie to wyglądało zupełnie inaczej. Kiedy zacznie się rozkładać. Sąsiedzi pewnie go znajdą dopiero wtedy, gdy poczują smród. I będą mieli rację, mówiąc: „Czy to nie straszne?”.
Linn bije się z myślami. Potem podejmuje decyzję. To nie jej sprawa. Nie jej walka. To nawet nikt z jej bliskich. W zasadzie nie ma nikogo bliskiego, może z wyjątkiem Antona i mamy.
Zawraca przez rabatkę, zamiatając stopami przed sobą po każdym kroku, by nie zostawić śladów w miękkiej ziemi. Rozgląda się uważnie w prawo i lewo, nim ruszy dalej, po czym biegnie z powrotem przez ogród, przeskakując ponownie przez płot na żwirową drogę.
Wsłuchuje się w chrzęst pod podeszwami, to przyjemny dźwięk. Próbuje otrząsnąć się z ponurych myśli o samotności tego starego człowieka. O tym, jakie to potworne, że on tam leży i gnije. Czy na dworze zrobiło się zimniej, czy tylko jej się tak wydaje?
Kieruje się w stronę jednego z nowszych domów. Kredowobiały, dwupiętrowy budynek na pokaz. Domy parterowe są lepsze, ale ta para – ci od seksu z przyduszaniem – ma salon na dole. Zwykle nie śpią do późna. Albo się nie przejmują i nie zaciągają zasłon, albo podoba im się myśl, że ktoś może ich przypadkowo zobaczyć. Nieraz widziała ich na kanapie przed telewizorem, oglądających porno. Zazwyczaj oglądają je razem i uprawiają seks. Oczywiście Linn nie może się oprzeć i się im przygląda.
Popycha furtkę najciszej, jak potrafi, i skrada się po kamiennych płytach w stronę drzwi wejściowych. Potem skręca i przechodzi przez trawnik, by dostać się na drugą stronę domu. Jest tu drewniany taras, ale wie z doświadczenia, że nie powinna na niego wchodzić, bo będzie skrzypieć. Zamiast tego obchodzi go dookoła i staje przy oknie w salonie.
Leżą wtuleni w siebie na kanapie i oglądają jakiś serial kryminalny. Kobieta z przodu, mężczyzna tuż za nią. Wydaje się, że zasnął. Kobieta opiera głowę o jego ramię i tępo wpatruje się w telewizor. Na stole stoi wypełniona w połowie butelka czerwonego wina i dwa kieliszki. Mała miseczka zielonych orzeszków o smaku wasabi. Kiedy sięga po jeden z nich, mężczyzna się budzi, całuje ją w głowę i natychmiast znowu zasypia. Kobieta gładzi go po przedramieniu i mruczy coś pod nosem. Ładny widok. Gdyby jedno z nich umarło, drugie czułoby, że straciło połowę siebie. Możliwe, że przez resztę życia by tak czuli.
Linn się zastanawia, czy staruszek, z tego poprzedniego domu, miał kiedyś kogoś. Czy był ktoś, kto wieczorami kładł głowę na jego ramieniu. Czy doświadczył miłości? Czy też jego życie było długą i samotną wędrówką ku śmierci?
„Czy to nie byłoby najgorsze?” ‒ myśli Linn. ‒ Nigdy nie znaleźć nikogo?”
Wtedy przed jej oczami przebiegają obrazy, wywołane ze wspomnień, które rozdrapują stare rany. Nie. To na pewno nie jest najgorsze. Najgorsze to znaleźć kogoś. Zakochać się. Opierać głowę na ramieniu tej osoby – a potem odkryć, że to ramię może zrobić ci krzywdę.
„Fak!”
Patrzy w niebo, by powstrzymać łzy i uspokoić bicie serca.
Linn uzmysławia sobie, że to ona kieruje swoim życiem i określa jego ramy. Robi to w sposób, który bez wątpienia spowoduje, że zgnije i umrze w łóżku w samotności i że nikt się o tym nie dowie. Mama umrze, a brat znajdzie sobie słodką żonę, z którą będzie miał gromadkę dzieci, i przeprowadzi się gdzieś, gdzie są tanie domy. A ona zostanie sama w swoim domku w lesie i będzie pisać gniewne teksty traktujące o patriarchalizmie. Czy taki będzie jej los? Czy dopiero wówczas, gdy zacznie śmierdzieć, ktoś zauważy, że jej nie ma?
Kobieta na kanapie ciaśniej owija się kocem. Znów ociera się policzkiem o ramię męża, wdycha jego zapach, co wyraźnie sprawia jej przyjemność.
Linn może próbować się oszukiwać, ile wlezie. Zaciskać zęby tak mocno, że pękną. Nic na to nie poradzi. Chociaż dobrze wie, jak niebezpieczna może być miłość, faktem jest, że chce tego, co oni mają.
Rozdział 2
Moa
Pierwsze, co Moa widzi, gdy otwiera oczy, to promień słońca, który przedziera się przez szparę przy rolecie niczym wielki palec wskazujący i świeci teraz prosto w twarz misia Miśka. Misiek wypadł jej z rąk i wygląda na nieszczęśliwego, leżąc na tej brzydkiej narzucie w konie. Mimo że Moa jest już za duża, by przejmować się wyświechtanym pluszakiem, którego ma od urodzenia, sięga po niego i zabiera. Minęły lata, odkąd spała z Miśkiem co noc. Lecz gdy wczoraj kładła się spać, musiała go zdjąć z honorowego miejsca na regale, wziąć w ramiona i mocno przytulić. Plan był przecież taki, że już nigdy się nie obudzi.
„Cholera. Ja żyję”.
Ale czy na pewno? Promyk słońca i Misiek. Jej własny pokój. Cicho i spokojnie. Czy jej się udało? Czy trafiła do nieba? Przeciera dłonią oko, ma w nim śpiochy. Zaschnięte łzy. Jakieś paskudztwo na policzku i w kąciku ust. Wymiociny?
Jej mózg powoli ożywa, a wspomnienia nieśmiało układają się w całość: siedziała na brzegu łóżka i płakała, trzymając w ręku jedną z buteleczek z tabletkami swojej matki, tę ze znakiem ostrzegawczym. Właśnie dlatego wybrała ten lek spośród niezliczonych opakowań w łazienkowej szafce. Już wtedy czuła się martwa i pogrzebana. Nie mogła tego dłużej znosić. Ani chwili dłużej. Pamięta, jak tabletki grzechotały w jej dłoni, zanim włożyła je do ust.
„To nie zadziałało. Wybrałam złe pigułki”.
Kiedy łzy zaczynają napływać jej do oczu, uświadamia sobie, że na pewno nie jest martwa. W niebie się nie płacze.
Silne uczucie pragnienia rozdziera jej gardło. Moa wydaje z siebie jęk. Czuje, że jej gardło płonie, gdy próbuje przełknąć. Chce jej się siku. I to bardzo. W tym momencie wspomnienia wracają. Film, który znalazła na komputerze ojca. Ciało odruchowo zwija się w kłębek.
Tata i jeszcze jeden mężczyzna, który trzymał kamerę. Jakość nagrania była słaba, obraz ziarnisty, a film kręcony w ciemności. Ich głosy, mówiące te wszystkie straszne rzeczy. Mężczyzna za kamerą:
‒ No, dalej, do cholery, użyj trochę więcej siły. To tylko mały gnojek. Tacy jak on nie czują tak jak my.
Mroczny, złowrogi śmiech. I ten chłopiec. Kałuża moczu pod jego chudziutkim ciałem. Szklisty wzrok dziecka, który powoli gaśnie. Spojrzenie pełne bólu i zrezygnowane. Skierowane prosto w kamerę. „Dlaczego mi to robicie?”
Moa tłumi krzyk, który chce się z niej wydostać. Odwraca głowę i wyje w poduszkę. Szuka telefonu po omacku i znajduje go obok siebie na narzucie. Pozostało dwa procent baterii. Otwiera aplikację kalendarza. Jest niedziela. Tabletki nie odebrały jej życia, ale spała prawie dwa dni. Rolety są zaciągnięte, a w pokoju jest tak duszno i ciepło, jak w samochodzie, który stał cały dzień na słońcu. Widzi zaschnięte wymiociny na brzuchu Miśka.
– Pieprzony skurwiel – syczy przez zęby do siebie, uderzając w pluszaka tak, że spada na dywan.
Wewnętrzny głos podpowiada jej, że nie może umrzeć, bo jest jedyną osobą, która o tym wie. Że tylko ona może coś z tym zrobić. Że byłaby tchórzem, gdyby po prostu to wszystko zostawiła. Chce krzyczeć, że to niesprawiedliwe. Wcale nie jest tchórzem! Moa chwyta narzutę i zgniata ją tak, że jeden z koni wygląda groteskowo. Te intensywne, dramatyczne, paraliżujące emocje. Właśnie ich chciała uniknąć.
Głowa jej spuchła od nadmiaru wrażeń. Czuje się tak, jakby czaszka miała pęknąć niczym przejrzały pomidor, gdy się go za mocno ściśnie.
Szumi jej w głowie. Co ona może z tym zrobić? Kogo próbuje oszukać? Jest jedynie bezwartościową, nędzną namiastką człowieka. Żałosną małolatą. Słyszy to każdego dnia i czyż on nie ma racji? Nawet nie potrafiła się zabić.
Oczy przyzwyczajają się do ciemności. Teraz widzi nieco większą plamę rzygowin na poduszce i kapsułki, które zaschły na niej wraz z resztkami jedzenia i sokiem. To dlatego nie zadziałały. Zasnęła, a potem, nie obudziwszy się, wszystko zwróciła.
Moa bierze trzy głębokie wdechy i siada. Zaciska powieki tak mocno, że przed oczami pojawiają się biało-czerwone mroczki. Może mogłaby stąd zniknąć? Uciec i pójść do pracy w stajni. Mogłaby nawet spać w stogu siana. Najważniejsze, żeby miała co jeść, mogła zajmować się końmi i… nie musiała tu mieszkać.
Ale jeśli tak zrobi, ujdzie mu to na sucho. Ujdzie im to na sucho. Przez lata tyle razy jej ojcu się upiekło, a ona i wszyscy wokół niego płacili za to wysoką cenę. Ona jednak nadal żyje, a to chyba oznacza, że Moa musi coś zrobić. Jeśli nie powiedziałaby nikomu o tym, co znalazła, rzeczywiście mogłaby się uważać za bezwartościową, nędzną namiastkę człowieka. Bicie żony i dziecka czy znęcanie się nad innymi i sprawianie, że wszyscy wokół niego czują się mali i przerażeni, to jedna rzecz. Ale to, co zobaczyła na filmie…
Czuje nagły skurcz żołądka. Już wie, co musi zrobić. Musi komuś o tym powiedzieć. Solveig, nauczycielka wuefu. Ona jest miła. Raz zapytała Moę o siniaki. Powiedziała, że śmiało może jej mówić, jeśli w domu coś się dzieje, nawet jak w domu powiedzieli, że nie wolno tego robić. Oczywiście Moa nic nie powiedziała, ale i tak zrobiło jej się lepiej.
Ojciec zapewne się domyśla, że grzebała mu w komputerze. Że ona wie. Ostatnio dziwnie się na nią patrzy. To dlatego połknęła tabletki mamy. Nie mogła sobie poradzić z napięciem, które niesie ze sobą cichą groźbę: „Teraz się zacznie, żarty się skończyły”.
To cud, że tak odwodniony organizm może produkować tyle łez, ale Moa znów zanosi się płaczem. Ma zatkany nos, twarz opuchniętą i obolałą. Lecz gdzieś z tyłu głowy zapala się maleńka iskra i wędruje przez ciało. Dodaje sił i utwierdza ją w przekonaniu: „MUSZĘ powiedzieć Solveig”.
Kroki na korytarzu.
Moa rozpoznaje znajomy odgłos. To on. Tylko tyle wystarczy, by natychmiast poczuła, jak się kurczy.
Czy zamknęła drzwi na zamek, zanim…?
Moa wstrzymuje oddech, kiedy ojciec staje tuż za drzwiami. W tej samej chwili uderza ją myśl:
„Czy ja tu przeleżałam całe dwa dni? Pieprzone dupki. Oboje”.
Strach, towarzyszący jej przez całe jej krótkie życie, próbuje swoich typowych sztuczek. Chce ją obezwładnić i odebrać siły. Czuje mrowienie rąk, jakby mięśnie i ścięgna odrywały się i opadały na ziemię. Suchość w gardle powoduje blokadę, przez którą nie jest w stanie przełknąć śliny. Jest sparaliżowana.
Podłoga skrzypi. Ojciec stoi tuż za drzwiami. Moa przestaje oddychać.
„Błagam, niech się okaże, że zamknęłam na klucz”.
Ojciec mruczy coś pod nosem, po czym idzie dalej. Kroki oddalają się w głąb korytarza, a chwilę później słyszy, jak schodzi po schodach. Blokada w gardle odpuszcza. Moa wciąga powietrze i czerpie siłę z gniewu. Nie wolno jej reagować w ten sposób. Paraliż jest najgorszym wrogiem. Strach. Musi się od niego uwolnić, skoro już podjęła decyzję.
Zastanawia się, czy on to wyczuje. To, że się zmieniła. Czy i tak będzie to po niej widać, mimo że i ona, i mama nadal będą się przed nim płaszczyć? Ponieważ w środku nie czuje już tego samego.
Moa wydaje z siebie cichy jęk, podnosząc Miśka z podłogi. Wpatruje się w ciemnobrązowe kawałki szkła, które mają imitować oczy.
– Muszę powiedzieć Solveig – mówi szeptem. I coś się dzieje, gdy wypowiada te słowa na głos. Nowa siła zdaje się wyrastać z pluszaka, wdzierając się pod skórę jej dłoni, powodując przyjemne mrowienie. Przechodzi przez ramię i trafia do serca. Moa wyobraża sobie, że Misiek kiwa do niej głową.
Każdy nerw w jej ciele śpiewa. Władza. Ona nigdy nie miała władzy. Nie nad nim. Ale to się wkrótce zmieni. To może być dla niej i jej mamy bilet, który pozwoli im się uwolnić od potwora. Możliwe, że Moa ocalała tylko z jednego powodu.
– Miśku – odzywa się znowu, tym razem nieco pewniej, niemal uroczystym tonem. – Muszę o tym powiedzieć.
Rozdział 3
Linn
Chwilę po tym, jak naszła ją ta myśl, ciało Linn przejmuje kontrolę i zaczyna nią sterować. Tak jakby dokładnie wiedziało, który dom powinna odwiedzić w następnej kolejności.
„Chcę tego, co oni mają”.
Robi jej się gorąco. Nie ma teraz nikogo. Nigdy tak naprawdę nie była w dłuższym, poważniejszym związku. Po prostu szereg krótkich, nieudanych prób i pachnących potem, mało satysfakcjonujących randek zakończonych seksem. Czy ona w ogóle kiedykolwiek była zakochana?
Coś w niej drga, pomiędzy brzuchem a klatką piersiową. Jakby wewnątrz żyło jakieś małe zwierzątko, któremu nagle zachciało się tańczyć.
Linn skręca w ścieżkę, by przedostać się na drugą stronę lasu. To około półtorakilometrowy spacer. Nawierzchnia pod jej stopami jest miękka i przyczepna. Delikatnie się pod nimi ugina. Unosi się z niej wyrazisty zapach uśpionego lasu. Mchu, ziemi i suchych liści. Coś szeleści. Gdzieś w gęstwinie z prawej strony coś się podrywa i znika w ciemności. Linn zaczyna iść szybciej. Podobno w lesie jest mnóstwo dzików, ale ona nigdy żadnego nie widziała. Zastanawia się, czy się przed nią ukrywają. Może wstrzymują oddech skulone, aż ona przejdzie? Sosna kołysze się na wietrze i skrzypi. Jest zupełnie ciemno. Ale wydaje jej się, że w oddali widzi światło, więc podąża za nim, jakby to była latarnia morska.
Dochodzi do celu po piętnastu minutach. Leśna ścieżka się rozszerza i prowadzi do drogi żwirowej. Znajduje się tu tylko jeden jedyny dom, pięknie usytuowany wśród drzew. Dom najbliższych sąsiadów, z trzech stron otoczony lasem, oddalony jest o kilkaset metrów. Światło, za którym Linn podążała, pochodzi z ogrodowej latarni w kolorze patyny, która zawsze się świeci w nocy. Kiedy widzi, że również w salonie jest zapalone światło, jej serce zaczyna bić dwa razy szybciej.
„Ona nie śpi”.
Ma na imię Elena. Linn wyszukała jej adres w internecie. Elena Covaci. Oczywiście, że ją wygooglowała. W tej kobiecie jest coś, co nie daje Linn spokoju. Gdy zobaczyła ją po raz pierwszy, bijący od niej blask utkwił jej w pamięci.
Linn ma nadzieję, że Elena siedzi przy pianinie. Czasami tak robi, gdy nie może spać. Siada z kieliszkiem wina i gra długie, melancholijne, piękne utwory. Nigdy nie śpiewa. Wsłuchuje się jedynie we własne granie z przymkniętymi oczami.
Linn nie ma pojęcia, dlaczego Elena tak na nią działa. Jest od niej dużo starsza. Ma pięćdziesiąt osiem lat. Jest tylko dwa lata młodsza od matki Linn. Łatwo można było to sprawdzić. Ale wygląda na sprawną i pełną energii. I stylową, z braku lepszego słowa. Kilka razy Linn widziała, jak Elena przebiera się po pracy. Jest prezeską jakiejś firmy i nosi biurowe stroje. Garnitury władzy. Czółenka. Drogie bluzki. Ołówkowe spódnice, ciasno przylegające do bioder. Przypomina szwedzką aktorkę Lenę Olin. Długie, brązowe włosy opadające na ramiona w postaci gęstych, miękkich pukli, które sięgają do łopatek. Siwe pasemka nad oczami i przy skroniach. Oczy o intensywnym, niebieskozielonym kolorze. Inteligentne spojrzenie. I usta – szerokie i piękne.
Czasami Elena uśmiecha się do siebie, gdy siedzi przy pianinie, zatopiona w muzyce. Widok ten za każdym razem zapiera Linn dech w piersiach. Pojawia się nierówny, mimowolny oddech. Chciałaby siedzieć tam, obok Eleny na stołku przy pianinie, słuchać, jak gra, i sączyć to samo drogie wino. Pragnie, by Elena wzięła ją za rękę i zaprowadziła do sypialni. By Linn, pieszczotliwie ją dotykając, mogła zdjąć z niej te drogie ubrania, rzecz po rzeczy, podczas gdy wzrok Linn wędrowałby po jej ciele.
Linn ma ściśnięte gardło. Odchrząkuje najciszej, jak potrafi, i podchodzi do okna. Ale na widok Eleny zastyga w bezruchu. Miała wrażenie, że krew, która dotąd krążyła w jej ciele i sprawiła, że zrobiło jej się ciepło między nogami, nagle zakrzepła jej w żyłach. Tak właśnie się czuje. I tak, jakby spadała.
Elena siedzi na kanapie w salonie, w spodniach dresowych i T-shircie, z włosami związanymi w luźny kok na karku. Jest piękna jak zawsze, ale siedzi nieruchomo z kryształową szklanką w ręku. Na stole przed nią stoi otwarta butelka ciemnego rumu. Brodę podpiera o szklankę, a jej policzki są mokre. Duże, ciężkie łzy powoli spływają po twarzy, zatrzymują się na chwilę na linii szczęki i spadają na kolana.
„Dlaczego jest taka smutna?”
Linn widziała ją w takim stanie już kilka razy. Doprowadza ją do szału to, że nie wie, co powoduje jej przygnębienie. Bo choć Elena zachowuje spokój, bez wątpienia jest zrozpaczona. Wypija spory łyk, więc Linn spodziewa się, że się skrzywi, gdy alkohol będzie palił ją w gardle, ale tak się nie dzieje. Wciąż zalewa się cichymi, ciężkimi łzami.
Gdy Linn przenosi ciężar ciała na drugą nogę, słychać trzask suchego patyka łamanego pod stopą. Elena się wzdryga i odwraca wzrok w stronę okna, więc Linn robi dwa kroki do tyłu i się chowa.
„Czy mnie widziała?”
Ostrożnie wyciąga szyję. Elena wstała i kieruje się w stronę okna. Prosto ku niej. Linn pędzi przez ogród, najciszej, jak potrafi, trzymając się z dala od blasku ogrodowej latarni i z mocno bijącym sercem chroni się w samotności.
Rozdział 4
Moa
Moa nie może się nadziwić, że nie jest ani trochę głodna, mimo że od ponad dwóch dni nic nie jadła. Nakłuwa widelcem kilka groszków i robi nimi małe dziurki w purée ziemniaczanym. Skoro już siedzi przy stole, musi przynajmniej udawać, że jest zainteresowana jedzeniem, bo inaczej może mieć kłopoty.
Mama siedzi po drugiej stronie stołu, jak zwykle otępiona prochami. Jeśli nawet zauważyła, że brakuje jej jakichś tabletek, to i tak nic nie powie. Co miałaby powiedzieć? Biorąc pod uwagę, ile tabletek w siebie ładuje każdego dnia, raczej nie powinna nic mówić.
„Mogłaby zapytać, jak się czuję”.
Całkowicie absurdalna myśl. Mama nawet nie wie, jak się czuje. W Moi wzbiera głęboka pogarda.
„Dlaczego na to wszystko pozwalasz?”
Jakby Moa nie istniała.
Dociera do niej, że w zasadzie to prawda. Jej już prawie nie ma. Mamy też nie. Jedynie jej ojciec istnieje, on odebrał im wszystko, co czyni je ludźmi. Siedzą teraz tutaj jak bezosobowe, podporządkowane kukiełki.
– Nie baw się jedzeniem. Albo jesz jak normalny człowiek, albo możesz odejść od stołu. – Patrzy na nią szeroko otwartymi i przekrwionymi oczami. Dwie wściekłe kule. Szybkim ruchem wskazuje brodą w stronę matki, która choć jest daleko, zauważa to, chrząka i mówi przeciągłym głosem:
– Rób, co tata mówi, Moa. Ty… musisz jeść, napraw…
Słowa, i tak już nieprzytomne i słabe, grzęzną jej w gardle. Błądzi spojrzeniem, lecz na niczym nie zawiesza wzroku. Po czym wpatruje się w swój talerz, jakby dopiero teraz odkryła, że przed nią leży.
Moa chce wstać od stołu tak szybko, by krzesło się za nią przewróciło, krzyknąć coś do nich, potem, ciężko tupiąc, pobiec do swojego pokoju i zamknąć drzwi na klucz. Ale przecież musi jeść i dobrze o tym wie. Nie tylko po to, by ojciec się uspokoił, ale też dlatego, że nic nie jadła od długiego czasu. Musi jeść, jeśli chce mieć energię, by zrealizować swój plan, odebrać mu władzę i powiedzieć komuś, jakim jest draniem. Nabiera na widelec purée i nabija groszek, po czym wkłada wszystko do ust i zmusza się do przeżuwania.
Natychmiast łagodzi to gniew ojca. Mięśnie wokół jego oczu się rozluźniają, a brwi opadają.
Jedzenie rośnie jej w ustach, ale Moa je przełyka, popija wodą i mechanicznie wkłada do ust kolejny widelec z purée. W kuchni jest gorąco, powietrze stoi nieruchome. Poci się i swędzi ją w pasie przy spodniach. Moa napotyka wzrok matki, która spogląda na nią ze zmieszanym uśmiechem. Mama nic nie je, ale tata się tym nie przejmuje. W ciągu ostatniego roku bardzo zeszczuplała. Nie je prawie nic poza tabletkami i jogurtem.
– Ty też zjedz trochę, mamo – mówi Moa najdelikatniej, jak potrafi. To nie jest wina mamy. Nie do końca. Nagle Moę uderza to, jak bardzo mama schudła, i ogarnia ją głęboki, atawistyczny lęk.
„A co, jeśli umrze?”
Wtedy zostaną tylko we dwójkę, Moa i on. Sami w domu. Podejrzewa, że matka robi to samo, co ona próbowała zrobić, tylko wolniej.
Moa czuje, że ma pełny żołądek, a mimo to wmusza w siebie kęs za kęsem. Nie ma czasu do stracenia. Mamie zaczęły opadać powieki, siedzi z otwartymi ustami. Czy zasnęła przy stole, w środku kolacji?
Moa spogląda na ojca, który je w elegancki sposób. Nienaganne maniery przy stole, jak zawsze. Wymaga tego samego od nich, a niechlujstwo prowadzi do kary.
„No już, mamo. Usiądź prosto”.
Ale tego wieczoru ojciec nie wydaje się zbyt zainteresowany swoją żoną. Ani Moą. Skupia się na talerzu. Kroi kawałek sznycla, nakłada na niego purée i wpycha wszystko do ust. Wyprostowany, jakby połknął stalową belkę. Jak król ignorujący poddanych. Łagodnie pobłażający błędom matki i grzebaniu w talerzu przez Moę. To nietypowe i powinna to docenić. Ale zupełnie co innego zaprząta jej myśli i wiruje w głowie jak niszczycielskie tornado, odkąd znalazła nagranie.
„Użyj trochę więcej siły, do cholery! To tylko mały gnojek”.
Jedzenie pochodzi jej do gardła. Moa próbuje się uwolnić od obrazów wyrytych w pamięci. Przełyka ślinę i znów patrzy na matkę. Za chwilę się obudzi. Zażyje jeszcze więcej tabletek, a następnie odpłynie na kanapie przed telewizorem. Moa obserwuje ojca. Wydaje się niewzruszony. Przeżuwa jedzenie. Podnosi szklankę i spoziera na mamę. Przybiera pogardliwy wyraz twarzy.
Jak ona nienawidzi tej twarzy.
„Tacy jak on nie czują tak jak my ”.
– Będziesz się gapić tak na mnie jeszcze choć przez sekundę, a pożałujesz – mówi delikatnym i przyjemnym tonem, nie patrząc na nią. Moa błyskawicznie kurczy się w środku. Natychmiast odwraca wzrok i spogląda z powrotem na talerz. Groszek. Purée ziemniaczane. Sznycel. Podnieś, włóż, połknij.
Rozdział 5
Linn
„Został jeden dzień”.
– Gdyby Landskrona była człowiekiem, byłaby ładną dziewczyną, której twarz została zmasakrowana w wypadku samochodowym.
Dziewczyna w słuchawce się śmieje, a Linn tradycyjnie robi przerwę, żeby zdążyła zapisać. Pociąga łyk piwa i rozgląda się po opustoszałym pubie, gniotąc paragon. Pot spływa jej między piersiami.
– W wypadku samochodowym… – mówi dziennikarka. Linn już zapomniała, z jakiej gazety dzwoni. – Co masz na myśli?
– Otóż nie jedną z tych, które piszą książkę i występują w telewizji, ale taką, która zamyka się w domu i cierpi, ponieważ zarówno ona, jak i wszyscy inni zorientowali się, że nie ma osobowości. Że to wszystko były tylko pozory.
Wstaje od stolika, podchodzi do baru w Speakers Corner i macha na kelnera, by podał jej kolejne piwo. Pot cieknie pod koszulką.
– A wypadek samochodowy? – po jakimś czasie odzywa się dziewczyna po drugiej stronie słuchawki.
„Wakacyjna stażystka, zdecydowanie”.
– Kryzys w przemyśle stoczniowym – odpowiada cierpliwie Linn. – Stocznia była twarzą miasta.
Ludzie uwielbiają rozpamiętywać kryzys stoczniowy w tym mieście. Wczesne lata osiemdziesiąte. Największy zakład przemysłowy w Szwecji. Landskrona już nigdy się z tego nie podniosła.
Chłopak za ladą stawia piwo przed nią. Wygląda tak, jakby dopiero co wziął prysznic w ubraniu, ale ten upał mu służy. Właśnie wtedy Linn dostrzega błysk w jego oczach, coś w stylu „chwileczkę, czy to nie ty jesteś tą, która…”. Rzuca pomiętą od wilgoci stówę i pospiesznie wraca do stołu. W mieście, które nie ma twarzy, trudno się ukryć. To tak, jakby tylko ludzie byli interesujący. Wciska telefon między ucho a ramię, bierze długopis i notuje to, co przed chwilą powiedziała:
„Landskrona – twarz zmasakrowana w wypadku samochodowym”.
Parska śmiechem i bierze łyk piwa.
Dziesięć lat temu Linn napisała książkę. W związku z tym ludzie z różnych redakcji gazet nieustannie proszą ją o porównywanie miast z ludźmi. Główny bohater właśnie tak robił.
„Gdyby MOJE miasto było człowiekiem, kto by to był?” Pytano ją o to tak wiele razy, że nie może się już powstrzymać. Stało się to częścią jej wewnętrznego monologu.
– Czy piszesz coś nowego? Wiele osób liczy na to, że nie spoczniesz na laurach. Ile to już czasu minęło?
Linn gryzie się w język, żeby nie zwyzywać dziennikarki z… „Aftonbladet”? „Lokaltidningen”?
– Dziesięć. Minęło dziesięć lat. – Udaje jej się to powiedzieć bez cienia uszczypliwości. Być może. Potem zmyśla kilka zdań o tekście, nad którym tak naprawdę w ogóle nie pracuje.
– Czy tym razem też będzie wątek feministyczny?
– Tak – natychmiast odpowiada.
– Czy to dla ciebie trudne? Czy czujesz presję?
– Nie – mówi Linn. Choć oczywiście jest wszystko na odwrót.
Trzy stoliki dalej czterech kolesi gra w warcaby, wlewając w siebie piwo i jägermeistera. Dwóch z nich kilkakrotnie próbowało zwrócić na siebie jej uwagę. To oczywiste, że wiedzą, kim jest. Na oko koło pięćdziesiątki. Każdy z nich jest trochę zbyt otyły, trochę zbyt czerwony na twarzy… trochę zbyt niemrawy i nie jest to tylko wina upału. Świat im uciekł. Są jak cztery miniaturowe kryzysy stoczniowe.
– Na co się, kurwa, gapisz, ty pieprzona feministyczna cipo? – syczy na nią ten w czapce z napisem „Pimp”. Dopiero wtedy Linn uświadamia sobie, że musiała się im przyglądać.
Uśmiecha się, bierze długopis i pisze coś, nie spuszczając z niego wzroku, co przynosi zamierzony efekt. Facet natychmiast kieruje wzrok na swoje piwo, zupełnie jakby ten długopis miał magiczną moc. Jego kumple mówią coś pokrzepiającego. Do niego oczywiście, nie do Linn. Grubas się szczerzy i jego twarz się rozchmurza, ale już nie piorunuje jej wzrokiem.
Ogólnie rzecz biorąc, ludzie w tym mieście zaczęli się baczniej obserwować, ale są to złe spojrzenia. Linn wie dokładnie, kiedy to się zaczęło – zeszłej wiosny, kiedy znaleźli tego małego chłopca przy cytadeli.
Osiem lat. Brutalnie pobity na śmierć. Chudziutkie rączki i nóżki, mały, miękki brzuszek, ale jednak już za duży na robienie mu „pierdzioszków” ustami. Stałe zęby, które dopiero co wyszły i którymi nie zdążył się pochwalić, zanim ktoś mu je wybił.
Zidentyfikowanie ciała zajęło trochę czasu i to nie tylko dlatego, że było zmasakrowane. Chłopiec miał na imię Eli. Był małoletnim uchodźcą bez opieki. Uciekł z ośrodka na północy kraju, gdy miał siedem lat, i udało mu się jakoś przetrwać prawie cały rok. Zdany jedynie na siebie. Nikt go nie szukał. Wszyscy myśleli, że pojechał do Kopenhagi, a potem dalej do innych europejskich krajów.
„Biedny chłopak”.
Od znalezienia go w fosie minęły już trzy miesiące, a policja nadal szuka podejrzanych. Linn śledzi sprawę jak wszyscy inni: zarówno z zaciekawieniem, jak i ze zniesmaczeniem. Przed śmiercią Eli doświadczył przemocy seksualnej, ale też sadyzmu. Landskrona wciąż uważana jest za dość małe miasto i dlatego ludzie patrzą na siebie w ten sposób, bo wszyscy się zastanawiają, kto to zrobił. To jeden z „nas”.
Jakby kryzys w stoczni nie wystarczył.
– No dobrze, mam chyba wszystko, czego mi trzeba – mówi dziennikarka. – Bardzo dziękuję za poświęcony czas.
– Nie ma za co – odpowiada Linn i chrząka. – Czy możesz wysłać mi artykuł mailem, zanim trafi do druku? Żebym mogła sprawdzić, czy wszystko jest w porządku?
Stażystce wyrywa się bardzo krótkie westchnienie. „Tak, wiem, jestem upierdliwa” ‒ myśli Linn.
Rozłączają się.
Piwo jest tak chłodne i smaczne, jak zawsze i rozluźnia jej ciało. Linn rysuje kwadraty z kolczastymi krawędziami i małymi oczami. Zdąży wypić jeszcze jedno piwo, potem nie ma już wyjścia. Potem musi wrócić do Saxtorpsskogen. Do domu, do mamy. I do swojego młodszego brata. Dobrze będzie go zobaczyć i uściskać wszystkich, zanim atmosfera się zagęści i zrobi się dziwnie. Kiedy będą musieli o nim mówić. O Carlu Walterze. O ojcu. Wtedy wszyscy poczują się jak gówno. A przede wszystkim pewnie jej brat. Był tak mały, kiedy to wszystko się stało, że nie pamięta.
Przemoc wobec kobiet.
Usiłowanie zabójstwa.
Myśli wędrują nie w tym kierunku, w jakim Linn by chciała, więc bierze trzy duże łyki, jeden po drugim, i skupia się na kartce papieru przed sobą. Skąd, do cholery, dzwoniła ta dziewczyna? Na pewno nie z „Lokaltidningen”. Czy był to dziennik „Sydsvenskan”, czy może „Expressen”? A może „Aftonbladet”?
Linn zdaje sobie sprawę, że to jej własna historia przyczyniła się do szumu wokół jej debiutanckiej powieści. Zupełnie tak, jakby była bardziej wiarygodną feministką, ponieważ miała ojca, którego zamknięto w szpitalu psychiatrycznym.
Za dwa lata będą jej trzydzieste urodziny.
Trzy lata temu próbowała wybrać swoją drogę życiową i postanowiła studiować prawo. Po tych wakacjach rozpocznie siódmy semestr – historia prawa i filozofia prawa. Całkiem nieźle jej idzie.
„Jeszcze jedno piwo. Tylko jedno” ‒ obiecuje sobie. Zamiast iść do baru, macha pustą szklanką do barmana, gdy patrzy w jej stronę. Kiwa głową i podchodzi do jej stolika.
– Słyszałem, co powiedział – mówi, stawiając przed nią szklankę, i ruchem głowy wskazuje na troglodytów.
Linn wzrusza ramionami i uśmiecha się do niego.
– To przez ten upał. Przez niego ludzie trochę wariują.
– Chcę tylko powiedzieć, że uważam, że jesteś naprawdę świetna. Ja stawiam. – Podsuwa szklankę bliżej niej.
– To bardzo miłe. Dzięki – mówi Linn i widzi, jak chłopak się rumieni, po czym szybko odchodzi od stolika i wyciera ladę śmierdzącą szmatką. Nie mówi nic więcej.
Po dziesięciu latach bycia swego rodzaju osobistością Linn jest po prostu zmęczona i chce mieć normalną pracę. Chce być prokuratorem. Żeby posadzić tych wszystkich drani.
Chce też, by czas stanął w miejscu. By ten wieczór w jakiś magiczny sposób rozciągnął się tak, że nigdy się nie skończy.
Coś wydostaje się z jej oczu i spływa wzdłuż dolnych rzęs. Linn ociera łzy i wypija połowę piwa za jednym zamachem. Szczypie ją w nosie i zatokach od gazu w piwie. Lepiej tak, niż kiedy dzieje się to w obliczu strachu.
On jutro wychodzi na wolność.
Rozdział 6
Elena
Elena właśnie weszła do środka i położyła teczkę na stoliku w korytarzu. Słyszy podjeżdżający samochód, który parkuje przed domem. Nie musi wyglądać przez okno, by zobaczyć, kto to jest. Rozpoznaje ten dźwięk. Dźwięk silnika. Jej ciało słabnie, wyrażając rezygnację, która budzi w niej wstręt. Przygryza wewnętrzną stronę policzków.
„Kiedy to się skończy?”
Zdejmuje czółenka i ustawia je starannie na półce na buty. Jej stopy śmierdzą po długim dniu w biurze. Dobrze. To jest coś, co może mu dać. Wie, że lubi pieprzyć kobiety w biznesowych garniturach, więc gdy słyszy jego kroki na chodniku przed domem, biegnie do łazienki. Szybkim ruchem rozpina zamek z boku spódnicy, wyskakuje z niej, zsuwa rajstopy i zrzuca z siebie przepoconą na plecach bluzkę.
„Zaraz będzie burza”. Myśl, która w tej chwili wydaje się nadzwyczajna w swojej zwyczajności.
Rozlega się pukanie do drzwi. Ignoruje to i mu nie otwiera. W końcu i tak wejdzie. Jest pasożytem, wrzodem, który wciąż powraca, bezwzględnym i przeżartym złem, a ona nie może nic zrobić. Bezsilność rozrywa ją od środka.
Na sedesie leży para spranych spodni od dresu. Wciąga je na siebie i krzywi się, czując smród stóp.
– Elena… Wiem, że jesteś w domu.
Niemal wyśpiewuje te słowa. Już sam jego głos sprawia, że wielkie, wyimaginowane robaki pełzają po jej ciele, a włosy na przedramionach stają dęba.
Pod spodniami leży koszulka, którą miała na sobie podczas wczorajszego joggingu. Czuć ją stęchlizną i zaschniętym potem. Ją też zakłada.
Mężczyzna naciska klamkę w drzwiach wejściowych i staje w korytarzu. U niej w domu.
– Elena?
Tłumi krzyk, który chce się z niej wydostać, i widzi siebie w lustrze w łazience. Po jedenastu godzinach spędzonych w biurze ma ulizane włosy z puszącymi się końcówkami. Makijaż, który jeszcze rano wyglądał idealnie, trochę się rozmazał, a szminka zupełnie się zmyła. Wykrzywia twarz, a kurze łapki wokół jej oczu się pogłębiają. Pięćdziesięcioośmioletnia prezeska firmy zatrudniającej trzy tysiące pracowników, w tej sytuacji zupełnie bezsilna.
– Tu jesteś, kotku. – Staje w drzwiach łazienki. Nie przebrał się po zakończonej pracy. Musiał ją obserwować i czekać, aż wyjdzie, a potem od razu za nią ruszył. Jechał tuż za nią przez całą drogę z Malmö. Elena nie może się powstrzymać i kieruje wzrok na jego krocze i wzwód, rysujący się pod spodniami. Przez chwilę wydaje jej się, że zwymiotuje na podłogę.
Odpowiada przez zaciśnięte zęby.
– Czego chcesz?
Kąciki jego ust unoszą się w szyderczym grymasie, gdy bawi się zapięciem zegarka na ręku.
– Czy naprawdę musisz o to pytać, kiciu? To był długi dzień.
Przestaje majstrować przy zegarku, taniej kopii drogiego modelu, i dotyka krocze przez spodnie.
Elena odruchowo się odsuwa, kiedy robi krok w jej stronę. Jest dwadzieścia lat od niej młodszy i spędził na siłowni więcej czasu niż przeciętny mężczyzna. Ma silne i doskonale wyrzeźbione ciało. Gdyby nie to, że należy do takiego skurwiela, byłoby naprawdę atrakcyjne. Może jej zrobić krzywdę, jeśli tylko będzie chciał. Przez moment myśli, że powinna wybiec na korytarz, chwycić za telefon i zadzwonić pod 112. Mieć gdzieś konsekwencje.
– No już. Bez wygłupów. – Rozpina rozporek i wyjmuje sztywny członek. – Wkładaj mojego kutasa do buzi jak grzeczna dziewczynka. – Zaczyna się masturbować i jęczeć. Wbija w nią mroczne spojrzenie. – Na kolana.
Elena próbuje pokonać ścisk w gardle, ale nie może, choćby nie wiadomo jak się starała. Numer 112 nie jest żadnym rozwiązaniem – wie o tym równie dobrze jak on.
Ściany łazienki pochylają się nad nią, zaraz zaleją ją emocje wypełniające ciało. Nienawiść, pogarda, wściekłość. Ale także brak nadziei. Bezsilność.
– To jest gwałt. – Chciała, by zabrzmiało to jak suche stwierdzenie faktu, wypowiedziane głosem, którego używa przez cały dzień w biurze. Głosem prezeski. Ale wychodzi z tego raczej lichy szept.
Mężczyzna drży.
– Uwielbiam, kiedy mówisz sprośne rzeczy. A teraz na kolana.
Czuje się tak, jakby coś nagle zalało wnętrze jej klatki piersiowej. Jakby cała górna część ciała była wypełniona łzami, podczas gdy oczy pozostają suche. Nie da mu, kurwa, tej satysfakcji.
Z początku płakała, gdy robił z nią, co chciał, ale to tylko bardziej go podniecało. Podchodzi do niej, staje naprzeciwko i przeciąga swoim członkiem po jej brzuchu, po koszulce. Dociera do niej jego zapach, więc odwraca głowę.
– Gwałt, powiadasz. Ale co z defraudacją? – mówi, puszczając do niej oko. – Co z oszustwem? Zdradą wobec właścicieli? To nie jest w porządku, kotku. Akcjonariuszy krew zaleje. Nie mówiąc już o policji. Jak sądzisz? – Potem wyjmuje telefon z kieszeni marynarki, wciąż przesuwając ręką po swoim penisie w tę i z powrotem i ciężko oddychając. – No i mamy jeszcze to. – Kilka stuknięć w ekran, a potem odwraca telefon w jej stronę, by mogła zobaczyć siebie na nagraniu. Filmował ją z góry. Nie widać, że to on. Ją natomiast widać wyraźnie. Z jego obrzydliwą sztywną pałą w jej ustach.
– Czy powinienem zamieścić go w sieci wewnętrznej? A może na Facebooku? Albo na forum internetowym? – Kładzie jej rękę na swoim fiucie. – Albo wszystko naraz oczywiście.
Elena go ściska.
– O tak, właśnie tak… teraz zaczynasz rozumieć. Dobra dziewczynka.
Elena porusza ręką tam i z powrotem. Patrzy na to, co robi, bo lepsze to niż trafić na jego spojrzenie. Mężczyzna wydaje z siebie długie westchnienie, które lekko zalatuje kawą. Następnie kładzie ręce na jej ramionach i popycha ją na kolana. Nie ma sensu się opierać. Jeśli wyjawi to, co wie, będzie skończona. Nie tylko w pracy. Wylądowałaby w więzieniu. Najlepiej będzie, jeśli uda jej się doprowadzić go do wytrysku jak najszybciej, wtedy sobie pójdzie.
Rozchyla wargi, a mężczyzna wsuwa jej go do ust. Ogarnia ją niemal nieprzezwyciężone pragnienie, by mocno zacisnąć zęby. W czasie, gdy on odchyla głowę do tyłu i głośno jęczy, Elena widzi oczami wyobraźni, jak słania się w łazience i krzyczy, a z kikuta, który pozostał po jego fiucie, tryska krew. Zrywa zasłonę prysznicową i zrzuca flakoniki z perfumami, po czym sika z bólu pod siebie.
„Czy to jest możliwe, jeśli ma się odgryzionego penisa?”
Chwyta ją mocno za włosy i przyciska bliżej siebie, sprawiając, że Elena się krztusi i nie może oddychać. Wszystkie jej myśli ulatują, a ślina w ustach gęstnieje i staje się lepka.
– O tak, połknij go w całości. Naprawdę głęboko. – Ma zachrypnięty i drżący głos. Wbija się w nią, raz za razem. – Patrz na mnie, kotku.
Nie udaje jej się już powstrzymać łez. Spływają po skroniach i po skórze głowy, gdy odchyla ją do tyłu i patrzy mu w oczy z pełnymi ustami.
– O tak, dobrze. To tak… kurewsko… podniecające.
Zamyka oczy i znów przysuwa ją bliżej siebie. Członek napotyka opór, ale mężczyzna mocno naciska i po kilku sekundach wpycha go głębiej. Pali ją w gardle jak lawa, a odruch wymiotny sprawia, że wydaje z siebie zdławione, przeraźliwe łkanie. Wie, że go to podnieca.
– Właśnie tak.
Członek w jej ustach nabrzmiewa jeszcze bardziej, a jądra się kurczą. Zaraz będzie po wszystkim i pójdzie sobie. Trudności z oddychaniem przeradzają się w panikę. Pojękuje, żeby przyspieszyć całą akcję. Zaczyna stękać i ponownie napotyka jego spojrzenie. Patrzy na niego błagalnym wzrokiem.
Gdy szczytuje, Elena zamyka oczy i połyka spermę.
Rozdział 7
Linn
Linn nie powinna była prowadzić po czterech piwach, ale przekonuje samą siebie, że nic się nie stało, bo jechała na motorowerze. Ma swoją czarno-fioletową jawę od piętnastych urodzin, a dzięki regularnym przeglądom i miłości, jaką ją darzy, nadal wszystko w niej chodzi jak w zegarku. Wprowadza motorower na podjazd i patrzy w stronę domu matki. Przed garażem stoi samochód jej brata. Pewnie czekają na nią już od jakiegoś czasu.
Zbliża się letnie przesilenie, więc światło na dworze jest teraz magiczne. Drzewa skąpane w odcieniach ognistej żółci, czerwieni i nieziemskiej zieleni, bezwietrzna pogoda. Linn bierze głęboki wdech. Kocha to miejsce. Człowiek z lasu wyjdzie, ale las z człowieka nigdy.
Dom Linn jest malutki, dwa pokoje i kuchnia. Sześćdziesiąt osiem metrów kwadratowych. Kupiła go w tym samym roku, w którym ukazała się jej książka. Dla wielu ludzi mogłoby być nie do pomyślenia, by mieszkać dwa domy od własnej matki, ale mama Linn szanuje jej prywatność, poza tym Linn tak naprawdę nie mogła jej tu samej zostawić. Oczywiście dobrze sobie radzi z życiem na wózku inwalidzkim, ale nadal potrzebuje pomocy. Sześćdziesiąt lat to jeszcze nie starość, jednak to słuszny wiek. Ponadto bliskość Linn to chyba jedyne, co powstrzymuje jej mamę przed zamknięciem się w twardej skorupie.
Nóżka w jawie się psuje, gdy próbuje ją złożyć. Krótkie szarpanie się z nią sprawia, że pot znów zaczyna się lać z Linn, mimo że zbliża się dziewiąta wieczorem. Za tydzień będzie noc świętojańska, a upał wisi nad Skanią od początku czerwca jak jakaś pieprzona ciężka kurtyna. Zdejmuje kask, mokry od potu na szyi, i wiesza go na kierownicy. Dżinn przycupnął na płocie i wpatruje się w nią jaskrawożółtymi kocimi oczami. Przywołuje go do siebie, puka do drzwi, otwiera i wpuszcza go do środka. Kot gna prosto do kuchni – to na pewno najszybszy na świecie kot z trzema łapami. Linn słyszy ich głosy:
– No cześć, słodziaku, i ty też dzisiaj mnie odwiedzasz! – Zaraz potem słychać, jak ktoś odzywa się z wymuszoną uprzejmością. To głos młodszego brata:
– Pójdę po puszkę dla kota, mamo.
– Dziękuję ci, kochanie. Cześć, Linn! Jesteśmy tutaj!
Linn się uśmiecha i kiedy przechodzi przez próg kuchni, jej brat zatrzymuje się z karmą dla kota w ręku. Dżinn ociera się swoim czarnym jak smoła ciałem o jego nogi, chwieje się i miauczy. Koci głos jest przytłumiony. Prawie jak ludzki. Na widok Linn kąciki ust Antona się unoszą, a wargi zwężają, po czym chłopak wybucha śmiechem.
– O, cholera, jak ty wyglądasz!
Chwyta za mopa do podłogi opartego o szafę. Jest mokry, więc Linn się domyśla, że mama taszczyła go za sobą na wózku, by zmyć podłogę, tylko dlatego, że mieli dziś przyjść. A ona zjawia się spóźniona o ponad godzinę.
Anton odwraca mopa kijem do dołu i robi z nim parę skoków po kuchennej podłodze.
– Siema, Linn, co tam słychać?
Odwraca mopa do siebie. Zaciska wargi i sam sobie odpowiada, mówiąc ochrypłym głosem przez otwór w kąciku ust, jednocześnie potrząsając mopem:
– Wszystko w porządku. Tylko trochę gorąco.
Mama się śmieje przy stole, a Dżinn miauczy. Na twarzy Linn również pojawia się uśmiech, choć wcale jej to nie bawi. Anton pewnie myśli, że po prostu jest z niego taki zabawny koleś – ale ona wie lepiej.
To ich gorycz, ból jej i jej matki, którego on nigdy nie będzie w stanie współodczuwać, sprawiły, że jest taki, jaki jest. To one sprawiły, że jest taki, jaki jest. Uczynił ze swojego poczucia humoru broń, by z nimi wytrzymać – lub z samym sobą i tym, co one w nim widzą – i to jest cholernie smutne.
Podchodzi do niego i go przytula.
– O fuj! – woła, demonstracyjnie strzepując rękę, którą gładził ją po plecach, choć widać, że i tak podoba mu się, że go objęła. Widzi mamę kątem oka: ona też się uśmiecha. Linn wie, o czym myśli.
„Cokolwiek się stanie, zawsze będą mieli siebie”.
– Trudno tu było trafić czy co? – mówi Anton, mrugając do Linn, która odsuwa krzesło i siada przy stole.
Choć wie, która jest godzina, zerka na zegarek wiszący nad drzwiami kuchni. Żółty, plastikowy relikt przeszłości, który ma przypominać słońce. W domu wisi jeszcze osiem innych zegarów. Upodobania mamy co do wystroju wnętrz zawsze były zdominowane przez skłonność do zbieractwa.
– Byłam w mieście i pracowałam. Straciłam poczucie czasu. Przepraszam.
Mama pochyla się nad stołem i odgarnia brązowy lok z policzka Linn.
– Nic nie szkodzi, skarbie. Mamy ciepłe lasagne w piekarniku, a Anton zrobił sałatkę. Jesteś głodna?
– Umieram z głodu – odpowiada Linn, wiedząc, że to uszczęśliwia mamę.
Jedzą.
Mama wypytuje, jak Anton radzi sobie w pracy. Zajmuje się optymalizacją wyszukiwarek internetowych. W przeciwieństwie do większości swoich rówieśników i rówieśniczek mama dokładnie wie, co to znaczy i co on właściwie robi w pracy całymi dniami. Jest na wcześniejszej emeryturze, gdyż ojciec zadbał o to, by wylądowała na wózku inwalidzkim, ale raz w tygodniu prowadzi kursy komputerowe dla osób starszych w klubie osiedlowym w Häljarp. Ma dwie postacie w World of Warcraft i trzy w Diablo III. Wszystkimi doszła powyżej siedemdziesiątego poziomu. Linn i Anton zgadzają się, że to, co robi mama, grozi uzależnieniem. Że siedzi i gra w gry całymi nocami, coraz bardziej zamykając się w sobie. Wydaje się, że to również pogłębia nawyk zbieractwa, ale nikt jej nic o tym nie powiedział. Jeszcze.
Anton opowiada, że w pracy wszystko w porządku i że chodzą słuchy, że zostanie szefem zespołu.
– Ale ja już wiem, że dostaniesz to stanowisko, o ile będziesz chciał. Porozmawiajmy w takim razie o czymś istotnym. Jak ci idzie z tą dziewczyną?
– A więc tak. Mam już wszystkie części ciała. To była piekielnie ciężka harówa nocami na cmentarzu, ale wkrótce będę gotowy, żeby podłączyć ją do prądu. Będzie idealna. Idealna, mówię ci! – Anton wali pięścią w stół i z ustami pełnymi rukoli śmieje się „bu-ha-ha” jak szalony naukowiec. Linn uderza go w ramię, a mama wzdycha:
– Och, Boże!
Anton ma błysk w oczach, gdy ją naśladuje. „Och, Boże!”
I wtedy to robi. Ten ruch.
Jest coś w kącie nachylenia jego szyi i tym błysku w oku, kiedy splata dłonie i opiera na nich podbródek. Kropka w kropkę podobny. To aż przerażające. Tak wyglądał ojciec, gdy wiadomo było, że ktoś zaraz oberwie.
W jednej chwili Linn przenosi się w czasie. Wielki, drogi dom i mali, przestraszeni ludzie. Za każdym razem jest równie zdumiona, jak łatwo strach, złość i smutek mogą wybuchnąć i przejąć kontrolę nad ciałem. Niekiedy łapie się na myśli, że może rany już się zagoiły. Że upłynęło wystarczająco dużo czasu, by mogła uchylić wieko swojej duszy i znaleźć w niej spokój. I wtedy dzieje się właśnie coś takiego, co sprawia, że czuje się całkowicie pokonana.
W jej głowie rozlega się krzyk mamy i straszne, głuche odgłosy, gdy upadała. Ma przed oczami ślady krwi na ścianie, w które niechcący wetknęła rękę, gdy wbiegała po schodach, widzi ramkę ze zdjęciem, która spadła na podłogę i się stłukła, słyszy groźny, gniewny oddech ojca za swoimi plecami. A potem to uczucie. Właśnie to uczucie.
„Jak mnie teraz złapie, to po mnie”.
Linn wraca myślami do chwili obecnej, widząc Antona, który dłubie widelcem w swoich lazaniach ze wzrokiem wbitym w talerz. On nie rozumie, co się dzieje, gdy one wpadają w taki stan. Linn spogląda na mamę. Ona również zniknęła na trochę. To widać. To jest jak błona, którą muszą rozerwać, jak bańka, z której muszą się wydostać, i za każdym razem wymaga to tyle samo wysiłku.
Mama ze strapioną miną bębni palcem po udzie i sięga po mleko, ale niechcący przewraca karton. Mała, biała fala zalewa stół, płynąc w kierunku Antona, a on, jak zawsze, wykorzystuje okazję. Wstaje i wczuwa się w rolę:
– Tsunami! Kobiety i dzieci najpierw!
Mama uśmiecha się smutno i chwyta za koła swojego wózka, ale Linn wstaje i mówi:
– Nic się nie stało, mamo. Przyniosę papier.
Gdy Linn przechodzi obok wózka, mama jakby mimochodem chwyta ją za rękę. Ściska ją i natychmiast puszcza.
„Nic ci nie jest? Ze mną wszystko okej. Będzie dobrze. Damy radę”.
To wszystko w jednym lekkim uścisku dłoni.
Uczucie ciężaru w żołądku łagodnieje. Lecz Linn wie, że muszą wrócić do bańki. Mama na pewno uzna, że równie dobrze można podjąć ten temat teraz. Mieć to już za sobą. I ma rację.
– Czy Mats do was dzwonił?
Linn przeciąga dwa metry ręcznika kuchennego tam i z powrotem po blacie stołu. Dżinn mruczy u jej stóp i zlizuje mleko, które spłynęło na podłogę. Jego wyprostowany ogon drży. Linn się drapie. Ma uczucie, jakby małe robaczki pełzały jej po szyi.
– Tak. We wtorek.
Anton wytarł serwetką tyle mleka, ile zdołał, i pędzi z nią do śmietnika, trzymając jedną rękę pod spodem, by nic więcej nie skapnęło na podłogę. Wyrzuca ją i zostaje przy zlewie. Opiera się o niego pupą i głaszcze się po przedramieniu.
– Taa – mówi. – Do mnie też.
– Czy jest coś, o co chcecie zapytać?
„Mnóstwo rzeczy” ‒ myśli Linn, ale nic nie mówi. Mats jest ich prawnikiem i jak zwykle, kiedy zadzwonił, od razu przeszedł do sedna sprawy. Ponieważ przestępstwa, których ojciec Linn dopuścił się wobec nich, były tak poważne, a na początku regularnie dostawali od niego listy pełne gróźb i nienawiści, został nałożony na niego zakaz zbliżania się. Nie wolno mu się zbliżać do nikogo z nich, a jeśli to zrobi, wraca do psychiatryka.
To wcale nie sprawia, że Linn czuje się choć trochę bezpieczna. Widzi po matce, że ona czuje się podobnie. Ale Mats jest dobrym człowiekiem. Wspiera ich i walczy o nich od dziesięciu lat.
– O, cholera! Moja torba na laptopa! – wybucha Anton i rzuca się przed siebie.
Mleko spływało z krawędzi stołu w wielu miejscach. Chwyta torbę i wybiega z nią z kuchni. Z kranu w łazience zaczyna lecieć woda. O ile Linn go zna, Anton nie wróci, dopóki nie usłyszy, że zmieniły temat rozmowy.
Mama wydaje się teraz jeszcze mniejsza w swoim wózku. I zmęczona. Przesuwa swoje wielkie okulary do nasady nosa.
– Wszystko w porządku? – pyta, kładąc dłoń na dłoni Linn.
„Nigdy już nie będzie w porządku” ‒ chce odpowiedzieć Linn, ale zamiast tego stara się wyrwać z bańki, więc się uśmiecha i kłamie, że wszystko jest okej.
Rozdział 8
Moa
Coś się wydarzy. Moa czuje to całym ciałem. To nie jest zwykła, uciążliwa cisza. Te spojrzenia ojca rzucane na nią przez cały wieczór… Wyglądał na podekscytowanego. Jakby skrywał jakiś sekret i zaraz miał eksplodować. Ale nie jest to dobry sekret. Tego jest absolutnie pewna. Ona teraz też już wie, jakich strasznych czynów może się dopuścić jej ojciec. Czy jest następna w kolejce?
Moa stoi w korytarzu, cicho jak mysz pod miotłą. Przygryza wargę, serce wali jej jak młotem. Próbuje usłyszeć, gdzie on jest. Wydaje się, że w salonie. Jeśli się pochyli do przodu, zobaczy drzwi do salonu. Udaje jej się bezszelestnie otworzyć drzwi szafy w korytarzu. On nie wie – a przynajmniej ona tak myśli – że ona wie, co tu się znajduje. W przeciwnym razie nigdy by tego tu nie zostawił, czyż nie?
Gdy kuca, jej kolana skrzypią. Ma wrażenie, że w ciszy brzmi to jak strzały z pistoletu. Zastyga w bezruchu, a serce bije jej coraz mocniej. Słyszy, jak ojciec odchrząkuje, ale fotel nie trzeszczy. Z czasem stała się ekspertem w interpretowaniu różnych dźwięków, takich jak na przykład dźwięk powstający przy wstawaniu z wytartego siedzenia. Musi zrobić to teraz, zanim opuści ją odwaga.