Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ina Farkas, znajda o pogmatwanej przeszłości, trafia do przestępczego świata, w którym dorastała jej jedyna przyjaciółka z dzieciństwa, Nevena. Jednocześnie, co dość paradoksalne, pracuje jako śledcza w policji w Malmö. Dramatyczne wydarzenie sprawia, że te dwa światy zderzają się ze sobą, a Ina ląduje w więzieniu za morderstwo.
Kobieta szybko i niespodziewanie odzyskuje jednak wolność, ale nie potrafi się tam już odnaleźć. Z jednej strony nienawidzą ją policjanci, z którymi wcześniej pracowała, z drugiej – rodzina kryminalistów, do której przedtem należała.
Kiedy wydaje się, że świat nie może już być mroczniejszy, a Ina rozważa nawet odebranie sobie życia, kobieta otrzymuje list polecony z biletem pierwszej klasy na rajską wyspę. Dostaje też nowiutki paszport i nowe nazwisko. Isabella King. Nadawcą okazuje się tajna organizacja o nazwie Trickster, do której kobieta miałaby dołączyć. Jedyny warunek jest taki, że Ina musi porzucić dotychczasowe życie i zacząć wszystko od nowa. Jeśli przyjmie ofertę, jej pierwszą misją będzie infiltracja kierownictwa szwedzkiego skrajnie prawicowego ugrupowania…
„Rekrutacja” to pierwszy tom serii „Trickster” Caroline Grimwalker, którą czytelnicy znają już z cyklu „Falochrony”. Autorka w rolach głównych obsadza zazwyczaj charyzmatyczne, silne i nieustraszone kobiety.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 644
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 17 godz. 46 min
Tytuł oryginału: Rekryteringen
Przekład z języka szwedzkiego: Karolina Skiba
Copyright © Caroline Grimwalker, 2023
This edition: © Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S, Copenhagen 2023
Projekt graficzny okładki: Monika Drobnik-Słocińska
Redakcja: Aneta Tkaczyk
Korekta: Maria Armata
ISBN 978-87-0236-613-6
Konwersja i produkcja e-booka: www.monikaimarcin.com
Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.
Word Audio Publishing International/Gyldendal A/S
Klareboderne 3 | DK-1115 Copenhagen K
www.gyldendal.dk
www.wordaudio.se
Dla mojej babci i jej sióstr: Krystyny, Stasi, Danuty, Haliny i Marty Sławickich (numer obozowy w Oświęcimiu: 72312). Mając za sobą tak silne kobiety, łatwo jest trzymać głowę wysoko.
Paul Konrad z chytrym uśmieszkiem bierze czarny pendrive.
– Dzięki, Felix – mówi, wkładając go do portu w komputerze. – Siadajże.
Kiedy gruby mężczyzna nawiguje przez menu komputera, jego język szybko porusza się między wargami.
Felix Näslund, niedawno zrekrutowany kierownik do spraw bezpieczeństwa tajnego obozu treningowego w rezerwacie przyrody Huvududden i bardzo dobrze przyjęty świeży narybek w organizacji Krew i Ziemia Północy, rozgląda się po urządzonym z przepychem biurze. Z trudem udaje mu się oderwać wzrok od pozłacanego popiersia Adolfa Hitlera, zajmującego honorowe miejsce na mahoniowej półce i podświetlonego dwoma reflektorkami.
– Dzięki – odpowiada Felix, poprawiając okulary, które zsunęły mu się nieco z nosa. – Jest tam wszystko, o co pan prosił, panie Konrad.
– No, mam nadzieję. – Paul Konrad bębni palcami w powierzchnię biurka, gdy dane ładują się do komputera. – A czy było… trudno?
– Co pan ma na myśli?
– Jezu, Felix, mów do mnie na „ty”. A mam na myśli to, że… nie są to chyba informacje, które leżą na ulicy?
Felix Näslund przypomina trochę sępa, kiedy po jego twarzy rozlewa się szeroki uśmiech.
– Prawdę mówiąc, adresy domowe wszystkich osób z listy właśnie tam leżą. Mniej więcej…
– Ale – stwierdza Konrad, przewijając dwoma palcami po płytce komputera, a jego brwi unoszą się przy kolejnych nazwiskach coraz wyżej – przecież tu chodzi o celebrytów. Przynajmniej w większości.
Za oknem truchta w dwuszeregu dziesięciu mięśniaków z ogolonymi głowami. Felix odchyla się do tyłu w skórzanym fotelu, zakłada nogę na nogę i opiera ręce na kolanie, zanim odpowie:
– Szwecja wciąż jest otwartym społeczeństwem, zdziwiłby się pan, ile się można dowiedzieć, wykorzystując jedynie zasadę jawności danych. Można bez żadnych pytań zażądać adresów wszystkich uchodźców mieszkających w kraju. A jeśli chodzi o zdrajców narodu, w większości wypadków wystarczy proste wyszukiwanie na Eniro.
Paul Konrad wybucha śmiechem tak serdecznym, że jego wielki brzuch zaczyna podskakiwać.
– To niewiarygodne, Felix – mówi powoli. – Zupełnie niewiarygodne.
Zapada na chwilę cisza, kiedy Konrad przewija informacje. Po kilku minutach w końcu jest zadowolony, wyciąga pamięć z komputera i podaje Felixowi przez biurko.
– Włóż to do sejfu. Żołnierze zaczęli się już zjeżdżać i mają przed sobą sporo szkoleń. Wczoraj dostaliśmy też kolejną dostawę broni. – Paul Konrad podnosi się i staje z założonymi z tyłu rękami, podziwiając złocone popiersie. – Stary dobry Adolf miał dużo świetnych pomysłów. Ale kiedy opadnie pył po tym, co zrobimy, noc kryształowa z tysiąc dziewięćset trzydziestego ósmego roku będzie jak pierdnięcie w kosmosie.
Pukanie do drzwi sprawia, że obraca się na pięcie.
– Tak?
Przez próg przechodzi rosły mężczyzna z głową wilka wytatuowaną na przedramieniu.
– Jak długo mamy tym razem trzymać Larsa w ciupie?
Na twarzy Paula Konrada pojawia się cień.
– Co za cholerny pijak. Nigdy się nie nauczy. Przyjaźnimy się od pieprzonych czterdziestu lat, a on wciąż kłapie dziobem, kiedy tylko wleje w siebie chociaż o kropelkę za dużo wódki.
– Lars? – pyta Felix.
Paul Konrad macha ręką przed twarzą, tak jakby to imię było uprzykrzoną muchą.
– Taka łajza. Ale znam go prawie całe życie. Wiesz, jak to jest: za fajny, żeby go wywalić, a za głupi, żeby go całkiem przyjąć.
Człowiek z tatuażem chrząka znacząco, podnosząc zaciśniętą pięść do ust. Paul Konrad wzdycha.
– Niech się jeszcze pomęczy dzień albo dwa. Daj mu wodę, ale nic innego. W końcu chyba nawet on zrozumie, że nie może byle komu gadać o tym, co tu robimy, tylko dlatego, że postawi mu kielicha.
Olbrzym krótko kiwa głową i znika.
– O czym my tu…? – pyta Paul Konrad, wyraźnie zirytowany, że mu przerwano.
– Noc kryształowa – odpowiada niepewnie Felix Näslund.
W oczach Konrada znów pojawia się wyraz rozmarzenia.
– Właśnie, tak. Coś ci powiem, Felix. Kiedy wprowadzimy nasz plan w życie, Adolf Hitler będzie patrzył na nas z nieba. A to, co zobaczy, bardzo mu się spodoba.
Trickster_1: > Miałeś czas, żeby spojrzeć na propozycję w sprawie Trickster_6?
HVC: > Tak
Trickster_1: > Jest idealna, prawda?
HVC: >Tak
Trickster_1: > Dobrze, że się zgadzamy. Rejestry publiczne to totalny chaos, dziękujmy bogom za czasy sprzed komputeryzacji. Resztę możemy po prostu dodać albo usunąć. Muszę powiedzieć, że jestem bardzo zadowolony z T6, która ją znalazła.
HVC: >Ktoś do trumny?
Trickster_1: >Dobrze się składa… w związku z wypadkiem z zeszłego tygodnia. Czy mam zielone światło dla dalszej rekrutacji?
HVC: >Tak
– Co ona tu odwala?
– Gdybym miał chociaż blade pojęcie o tym, dlaczego te głąby robią to, co robią, moja praca byłaby znacznie przyjemniejsza.
Klawiszka, która zadała pytanie, chichocze cicho w odpowiedzi. Ale Ina Farkas leży dalej. Próbuje nie dopuścić do tego, by ci idioci wcisnęli się między nią a tę chwilę. Może to być ostatni spokojny moment przez bardzo długi czas. Nawet przez dziesięć lat. A może przez całe życie.
Mikroskopijna palarnia aresztu robi się dużo większa, kiedy patrzy się na nią właśnie z tej perspektywy. Schody są pokryte szarą grudniową breją, która przedostała się między ścianami budynku. Stopnie wrzynają się w grzbiet, ale to nic nie szkodzi. Niebo tam w górze jest jasnobłękitne, a chmury to tylko cienkie, poszarpane warstewki. Jak wygłodniałe dusze letnich spasionych cumulusów. Jeśli patrzy prosto w górę, prawie nie widzi ścian budynku.
– Ej – odzywa się ten, który nie uważa, że robota klawisza jest najlepsza na świecie – jeśli ma coś być z tego jarania, to musisz się pośpieszyć. – Głos ma równie ostry jak linię szczęki.
– Po cholerę tu w ogóle leżysz? – dodaje dziewczyna.
Bo to „tutaj” jest wszystkim, co mam…
Nic jednak nie mówi. Ina przyciska miękką paczkę papierosów John Silver do brzucha i dalej wpatruje się w niebo, opierając tył głowy o najwyższy z czterech stopni prowadzących prosto w pożółkłą ceglaną ścianę. Tak to właśnie bywa, gdy się ciągle przebudowuje i dobudowuje, a potem znowu przebudowuje i rozbudowuje miejsca, w których można zamykać ludzi. Przyciska paznokieć kciuka do kółka na pożyczonej zapalniczce. Przezroczysty czerwony plastik. Napełniony do połowy butanem.
Pojawia się nagle wspomnienie jej i Neveny. Siedzą na zaniedbanej parkowej ławce w wonną letnią noc i na zmianę napełniają usta gazem z jednorazowej zapalniczki z nadrukiem z nazwą stacji benzynowej. Potem zapalają płomień i wydmuchują nad nim gaz, udając groźne smoki. Nevenie udaje się zionąć ogniem na nieszczęsną, przelatującą pokręconym torem komarnicę, która pada na ziemię osmalona i zamordowana.
– Kurwa, Ina, tego się nie WCIĄGA. Zbierasz tylko w ustach.
Nevena omal się nie przewraca ze śmiechu, kiedy Ina przypadkowo zaciąga się gazem i przez parę minut z trudem utrzymuje pion.
Ina przełyka ślinę, zagryza zęby, widzi, że za chwilę zgniecie trzymaną w ręce paczkę, i zmusza się do tego, żeby odpędzić wspomnienia.
Ssanie na nikotynę jest potężne. Jak otaczająca ciało metalowa siatka o dużych oczkach, którą ktoś włożył jej pod skórę i która teraz pomału, pomału się kurczy. Dopiero wtedy, kiedy zaciska się tak mocno, że z Iny za chwilę zrobi się mielonka, wkłada do ust jednego z pozbawionych filtra papierosów i podnosi głowę na tyle, by zapalić go za skuloną dłonią. Drobne, słodkie paproszki tytoniu przyklejają się pod wargą, ale zamiast je przeżuć, jak początkowo zamierza, głośno je wypluwa. W kierunku klawiszy. Dziewczyna wznosi oczy do nieba.
Mój Boże. Klawisze. Ina siedzi tu od miesiąca, ale już przypomina rasowego przestępcę. Jak ich nazywała jeszcze miesiąc temu? Kolegami?
Zaciąga się głęboko. Unoszący się dym, piekące płuca. Głowa, która od razu robi się lżejsza i w której pojawia się teraz dziwna myśl: czy zarejestrowała coś z tego, co zobaczyła pierwszy raz, gdy leżała tak na schodach, gapiąc się we wszechświat? Może podświadomie? Wtedy mieściła się w każdym razie na jednym schodku.
W pieprzonym pudle po butach.
Bierze kolejnego macha i podskórna siatka rośnie o jeden rozmiar. Wszystko staje się bardziej miękkie.
– Te, Sinéad – woła strażniczka. – Pośpiesz się trochę, dobra? Musisz jeszcze zdążyć się przebrać.
Sinéad. Fajne. Tego jeszcze nie słyszała.
Fajnie będzie zrzucić szare więzienne ciuchy i założyć własne ubrania. Ina siada. Od nikotyny kręci jej się w głowie – to właśnie dlatego trzeba jak najdłużej czekać przed zapaleniem, przyjemność jest wtedy znacznie większa. Uśmiecha się do klawiszki, która wydaje się tego nie zauważać.
Jeszcze trzy krótkie machy, potem zgniata żar między palcami i pstryka petem w stronę szerokiego na metr, wypełnionego piaskiem betonowego słupa wylanego w ziemi. Pudło.
Po drodze do środka, kiedy ma oddać facetowi zapalniczkę, markuje ciałem szybki ruch, tak jakby miała mu sprzedać prawy sierpowy, ale zatrzymuje się kilka centymetrów od jego twarzy. Ten nie potrafi powstrzymać się od uniku i Ina widzi wściekłość w jego oczach, kiedy ona się uśmiecha i wyciąga do niego rękę z zapalniczką jak mała, grzeczna aresztantka. Strażnik więzienny zbudowany jest jak czołg, a ścięgna na jego szyi zdradzają, że zamierza się zemścić, kiedy klawiszka kładzie rękę na jego ramieniu.
– Olej ją. Wrzuć ją tylko do celi.
Jej ciemnobrązowy koński ogon jest gruby jak przedramię Iny i sprężyście podskakuje, kiedy podkreśla to, co powiedziała, zdecydowanym skinieniem głowy.
Jasne, że są trochę bardziej spięci niż zwykle, myśli Ina. Niecały rok temu w Fosie zdarzyła się ostatnia ucieczka. W samego sylwestra. Zbliża się rocznica, wstyd zaczyna więc wyłazić na powierzchnię. Ina bardzo się starała powstrzymywać swoją wolę walki przez całą dekadę. Od czasu, kiedy przekroczyła granicę i wpadła w otchłań, z której tak naprawdę nigdy się nie wydostała. Ale teraz? Kiedy życie poszło tą drogą? Nie, zdecydowanie nie ma już powodu, by nie pozwalać wewnętrznemu potworowi rządzić tak, jak ma ochotę.
Ina nie ugina się pod spojrzeniem faceta i nie odwraca wzroku. Nie cofa się ani o cal. Co z tego, że jest zbudowany jak czołg. Ona też.
*
Podczas powrotu z palarni nie dochodzi do bójki – co ma swoje dobre i złe strony. Fajnie by było wyrzucić z siebie trochę frustracji, ale przecież za dwie godziny ma być w sądzie. Ciekawie byłoby się tam pojawić ze spuchniętą wargą i posiniaczoną twarzą. Choć w sumie – jakie by to miało znaczenie? Ina już wie, co się wydarzy.
Aby pozbyć się napięcia, od razu rzuca się na podłogę w celi. Robi sto pompek i dwieście przysiadów, zanim przystąpi do przygotowań.
Na przykręconej do ściany pryczy z piankowym materacem o kwaśnym zapachu, obciągniętym pokrowcem w kolorze szczyn, leży ubranie, które Charlotta Davén, jej poważna, lecz nieco zdezorientowana adwokatka, przyniosła z jej domu.
Ina sięga po to, co znajduje się na wierzchu, przygląda się temu sceptycznie i parska.
O tym możesz zapomnieć.
Kostium. Ołówkowa spódnica, bluzka i żakiet, wszystko w różnych odcieniach niebieskiego.
Ina kupiła te ciuchy w panice, kiedy zdała sobie sprawę, że dostała pracę w policji i wyobrażała sobie, że śledczy tak właśnie wyglądają. Profesjonalnie. Poważnie. Dorośle. Nie minęło wiele dni, a znów chodziła w dżinsach, bluzce na ramiączkach i kowbojkach, jak zwykle. Niektórzy koledzy zaczęli ją nazywać szeryfem.
Jezu, naprawdę wydaje się, jakby to było wieki temu.
Ciska kostium na przymocowane w rogu biurko i dalej przegląda odzież. Na szczęście Charlotcie udało się zapakować też parę czarnych spodni i obcisłą czarną bluzkę polo. Jasna sprawa, w tym zestawie będzie wyglądać jak złoczyńca, ale… przecież ona teraz jestzłoczyńcą. Tak więc wszystko wygląda tak, jak trzeba. Ale cokolwiek będzie lepsze niż tamte emeryckie ciuchy. Szok, że kiedyś w ogóle je kupiła… Göran, lekko połyskujący chrząszcz, mieszkający w rogu za miską ustępową – która, podobnie jak wszystko inne tutaj, wyrasta prosto ze ściany – stoi bez ruchu, kiedy Ina smaruje się tanim, zostawiającym lepkie białe ślady dezodorantem z kiosku w areszcie i się przebiera.
– Za co garujesz? – spytała go pierwszego dnia. Wciąż nie odpowiedział, więc chyba za coś poważnego.
*
Z aresztu do sądu rejonowego samochodem jedzie się tylko dwadzieścia minut. Ciekawe, że po ledwie miesiącu za kratkami patrzy na świat jak na obcy krajobraz. Tak jakby nigdy nie była jego częścią. Naprawdę chodziła po ulicach tego miasta? Wolna? Wydaje się to nierzeczywiste. Prawie niemożliwe. Chmury zaczęły zaczepiać się o siebie na niebie, tak jakby zbierały siły przed następną lodową nawałnicą, a wiatr ciągle tężeje.
Przejeżdżają obok posterunku policji i Ina widzi, jak Anki, bystra dziewczyna, która chciała szybko piąć się po stopniach kariery, wychodzi przez drzwi. Przytrzymuje jedno skrzydło, żeby przystojniak Amir ze swoją wypielęgnowaną brodą mógł się schować, zanim przewróci go podmuch lodowatego wiatru. Wygląda na równie wściekłego jak pogoda i wita się z Anki tylko lekkim skinieniem głowy. Anki owija się szczelnie kurtką i rusza w drogę, gdziekolwiek się spieszy. Ludzie, z którymi normalnie Ina spotykałaby się w pokoju socjalnym na kawie. Z którymi mijałaby się przy kserokopiarce. Których prosiłaby o pomoc przy jakichś trudnych detalach.
Gdyby nie właśnie takie… trudne detale, nie siedziałaby teraz na tylnym siedzeniu radiowozu. Może w radiowozie, ale z przodu.
Co ja takiego narobiłam?
Kiedy tylko ta myśl pojawia się w jej głowie, uderza mocno skronią o boczną szybę. Raz, dwa, trzy razy. Wynoś się stąd. Natychmiast. Zanim mnie osłabisz. Jest, jak jest. Młodzik za kierownicą patrzy na nią w lusterku i Ina usiłuje zahamować impuls, żeby na niego warknąć. W końcu zgodził się nie zakuwać jej w kajdanki.
Całe szczęście, że dojeżdżają na miejsce kilka minut później. Wygląda na to, że chcą ją wprowadzić głównym wejściem. Serce bije jej nieco szybciej, kiedy wysiada z czarnego samochodu prowadzona przez dwójkę nowych klawiszy. Czy oni wszyscy muszą wyglądać dokładnie tak samo? Wyciosane z granitu podbródki, fryz na jeża i lodowate spojrzenie u facetów, włosy spięte w ogon roboczego konia, wyraźnie zarysowane brwi i głębokie dołeczki wokół ust u dziewczyn.
Ina patrzy w górę na ponury, szarobrązowy budynek i czuje przypływ adrenaliny. Bierze głęboki oddech. W oknie nieco wyżej ktoś wygląda zza pożółkłej zasłony.
– Mogę jeszcze zajarać? – pyta stojącego najbliżej podbródka i wyciąga z kieszeni spodni paczkę John Silverów. „No compromise”, brzmi napis na paczce.
Tak jest, dokładnie.
Strażnik odwraca swój zegarek ze szczotkowanego szaroniebieskiego metalu i gapi się na niego z kwaśną miną, patrząc pytająco na kolegę, który wzrusza ramionami i wyciąga zapalniczkę. Tym razem z zieloniutkiego plastiku. Jest za piętnaście dziesiąta, a poza lekkim wiaterkiem wokół sądu jest spokojnie i cicho. Tym razem Ina zapala papierosa od razu. Próbuje osłabić działanie adrenaliny. Kiedy strażnicy myślą, że odejdzie parę metrów na bok, ona podchodzi o kilka stopni wyżej w stronę wejścia, powoli przyklęka, odwraca się i kładzie na plecach.
Ach. Znacznie lepiej.
– A ty co, do cholery, tutaj wyprawiasz?
Głosy klawiszy oddalają się. Zawsze tak jest, kiedy to robi. Ina ściąga wargi i wypuszcza dym w chmury jak transatlantycki parostatek. Kamienne schody są zimne i twarde, nawet przez zimową kurtkę. Coś mokrego przedostaje się do wnętrza nogawki i wywołuje gęsią skórkę, gówniane uczucie.
– Nie stój tak, podnieś ją, do cholery!
– Trochę za późno udawać wariatkę. Halo!… paragraf siódmy masz już dawno za sobą.
To prawda. Udowodnił, że NIE jestem umysłowo chora.
Niespokojne, syczące, zdenerwowane głosy. Ina odwraca się jednak od nich i skupia spojrzenie na zimowym niebie. Tu jest teraz tylko ona. Tylko ona. Jej papieros. Blade niebo. Przelatująca obok mewa. A może gołąb. Ktoś szturcha ją butem i mówi scenicznym szeptem:
– No, wstawaj!
Jej papieros. Jej niebo. I ona.
Wtedy przez tumult, który najwyraźniej wywołała, przebija się coś innego. Cienki, wysoki głosik.
– Mamo, dlaczego ta pani leży na schodach?
Ina podnosi głowę. Kilka metrów dalej, na chodniku, stoi dziewczynka w wieku czterech czy pięciu lat, mocno trzymając mamę za rękę. Ma na sobie tęczową zimową kurtkę i pasujące do niej wysokie buty. Loki wystają na wszystkie strony spod czerwonej czapki. Słodka jak miód.
Mama mamrocze coś o tym, że pani pewnie się przewróciła, ale popatrz, ktoś już jej pomaga.
Ina uśmiecha się do dziewczynki, a kiedy klawiszom w końcu udaje się z trudem podnieść ją ze schodów, papieros wypada jej z dłoni.
Pani.
No, niech będzie. Przynajmniej nie powiedziała „pan”. To już coś.
Kiedy styka się z pierwszym przestępstwem, ma zaledwie jeden dzień. Jak zwykle o tej porze roku na dworze leży osiemnaście metrów śniegu, przez który wszyscy muszą się przebijać, przez siedemdziesiąt kilometrów niosąc na plecach młodsze rodzeństwo, żeby dotrzeć do szkoły. Szkoła, rzecz jasna, znajduje się w sąsiedniej gminie, albo nawet w Finlandii. Ale Ina – której wciąż z brzucha zwisa półmetrowa, zakrwawiona, ciemnoniebieska pępowina – ma ciepło i przytulnie w swoim pudle po butach, które ktoś postawił na schodach.
Oczywiście tego nie pamięta, poza tym, co człowiek sobie wyobraża, gdy już wysłucha wystarczająco wiele razy opowieści o sobie jako niemowlaku. Przedziwne, jak tworzy się dzięki temu wspomnienia. Wyobraża sobie nawet to zimowe niebo, ciemne, czyste i pełne migających gwiazd. Wyobraża sobie fakturę brudnoróżowej szmaty, w którą jest zawinięta i którą czuć lekko benzyną. Kartkę szeleszczącą na brzuchu.
Mężczyzna, który ją znajduje, właśnie kończy nocną zmianę. Nazywa się Roine Andersson i zdecydowanie od zbyt wielu lat pracuje jako strażak. Poszedł wziąć poranną gazetę i pochyla się przed szczeliną w drzwiach, kiedy słyszy dziwny dźwięk.
Z początku nie rozumie, co to jest. Ktoś dręczy kota? Prostuje się, trzymając w ręku „Borlänge Tidning”. Robi krok w kierunku szklanych drzwi i lekko przekrzywia głowę, tak jakby to mogło sprawić, że będzie lepiej słyszał. Drugą ręką przygładza swoje ciemnoszare wąsy w stylu detektywa Magnum. Nie, to nie kot. Alarm? Nie, też nie.
Kiedy przyciska dłoń do szyby, żeby lepiej widzieć, zauważa przed remizą ślady, które już prawie zasypał śnieg. Tylko trochę świeższe od innych. I właśnie wtedy wszystko staje się jasne.
Mój Boże. Na schodach leży małe dziecko.
Gazeta wypada mu z rąk, gdy gwałtownym ruchem otwiera drzwi i wpuszcza do środka kąsający chłód wczesnowiosennej nocy. Teraz już tego dźwięku nie da się pomylić z żadnym innym – to niemowlę. To wrzeszczy Ina. Ogłasza, że tutaj jest. Że chce do środka.
Dwa dni później Roine przynosi do tej samej remizy najświeższe wydanie tej samej porannej gazety i czyta wywiad ze sobą, w którym opowiada o tym wszystkim i zdradza, jakim to było dla niego szokiem. Kto to słyszał, żeby zdarzały się takie rzeczy? Chyba tylko w baśniach.
To jednak nie baśń. To życie Iny i właśnie tak się zaczyna. Jak w pieprzonej powieści Dickensa. Bez rodziców i bez szans.
W tym samym artykule, w którym Roine Andersson mówi, że nigdy w życiu nie słyszał, by dziecko tak rozpaczliwie wrzeszczało, kiedy wnosił je do remizy, a wszyscy strażacy zebrali się wokół brązowego pudła po butach z maleńkim niemowlakiem, można przeczytać, że Inę najpierw zawieziono do szpitala w Borlänge, potem dalej do szpitala w Falu, gdzie stwierdzono, że dopiero co się urodziła, jest całkowicie wygłodzona, a jej pępowina została odcięta czymś, co zupełnie się do tego nie nadawało. Jednak okazało się, że jest zdrowa i w dobrym humorze, kiedy tylko usunięto jej oślizgłą przywieszkę, zaproponowano mleko dla niemowląt i odziano w becik z niebieskim logo urzędu wojewódzkiego.
Na zdjęciu, którym opatrzono artykuł, widać Inę leżącą z piąstkami zaciśniętymi na buzi, śpiącą w przezroczystym plastikowym kojcu. Na innym zdjęciu Roine Andersson trzyma kartkę przypiętą na jej piersi:
Ma na imię Halina. Jest Polką! To serduszko nie na wiele się przydaje.
Artykuł w „Borlänge Tidning” kończy się wypowiedzią kobiety z opieki społecznej i policjanta, mówiących o tym, jak to zdarzenie jest potworne i poważne. O tym, że tak małe dzieci są niesłychanie wrażliwe na warunki pogodowe. Że potrzebują bliskości, jedzenia i miłości. Że to wielkie szczęście, iż małą znalazł nie kto inny, kto może nie miałby tak wielkiego serca, tylko właśnie Roine Andersson i jego wesoła kompania. I o tym, że ustawa o rodzicach nakłada obowiązek opiekowania się swoim dzieckiem, a uchylanie się od tego obowiązku jest karalne. Ponieważ jednak karą jest w takim wypadku odebranie dziecka, Ina uważa, że osoba, która ją zostawiła, nie czuła się nią specjalnie zagrożona. Bo niezależnie od tego, kto ją porzucił – mama, tata, może jakiś zdemenciały starszy krewny – to właśnie tego chciał: pozbyć się jej.
Jeden jedyny dzień. Tyle wytrzymała z nią jej rodzina, zanim wyrzuciła ją na świat, by radziła sobie sama. Nic dziwnego, że już na pierwszym w życiu zdjęciu mocno zaciska pięści. Bo wie, że niebo już jej o tym powiedziało.
Mimo że artykuł kończy się informacją o poszukiwaniach jej bliskich – a nawet skierowanym do nich apelem – nikt się po nią nie zgłasza.
Charlotta Davén stoi na najwyższym stopniu schodów prowadzących do sądu i sceptycznie przygląda się Inie, kiedy klawisze siłują się z nią i grożą, że jeśli się nie opanuje, nałożą jej bransoletki. Zupełnie jakby to było ciężkie przestępstwo – poleżeć sobie chwilę na schodach. Ina uśmiecha się leciutko do swojej adwokatki podczas krótkiego spaceru do obrotowych drzwi. Charlotta wznosi oczy do nieba, przygląda się krytycznie jej ubraniu i ściska obiema dłońmi rączkę swojej teczki, którą trzyma przed sobą.
– Musiałaś… znów to zrobić? – pyta.
Ina wzrusza ramionami i właśnie ma odpowiedzieć, kiedy jakiś facet w niebieskich dżinsach i beżowej kurtce, zdecydowanie zbyt cienkiej na tę porę roku, podbiega i pstryka jej zdjęcie. I jeszcze jedno. Charlotta reaguje szybko jak kobra, a Ina podnosi ręce do twarzy. Prawniczka trzyma teczkę między swoją klientką a fotografem. Odpycha go jak tarczą.
– Halino Farkas! – woła mężczyzna, który najwyraźniej uważa, że wiosenna kurtka w środku grudnia to świetny pomysł. – Co myślisz o oskarżeniach?
Próbuje podsunąć jej dyktafon, ale Charlotta odbija go teczką jak walkiria.
Idący z tyłu klawisze popychają ją, więc całe towarzystwo szybko przechodzi przez drzwi, podczas gdy inny funkcjonariusz – wielki mięśniak – zasłania sobą przejście, żeby reporter nie mógł ich gonić. Charlotta jako ostatnia wślizguje się do środka i tuż przed zamknięciem drzwi słychać pytanie:
– Czy to ty go zamordowałaś? Dlaczego?
– Zawsze ta sama śpiewka – wybucha zirytowana Charlotta i energicznie poklepuje ją po plecach, gdy zbliżają się do bramek.
Ina idzie posłusznie. Nieprzyjemna sytuacja. Ponieważ jej sprawa łączy się z inną, w której powodowie są małoletni, rozprawa ma się odbywać przy drzwiach zamkniętych i jest objęta tajemnicą. To jednak nigdy nie pomaga. Ktoś puścił farbę i to dlatego pojawiła się prasa, by zadawać pytania. Zawsze ktoś puści farbę. Pewnie jeden z tych granitowych podbródków, którzy teraz prowadzą Inę po wypolerowanej marmurowej podłodze. W każdej mijanej twarzy widzi to samo pytanie: dlaczego?
Bo trzeba robić to, co słuszne. Oto dlaczego.
Myśl tę powtarza w głowie jak mantrę, kiedy zbliżają się do drzwi sali sądowej.
Pierwsze wspomnienie Iny, które na pewno jest jej własne, nie jest kompletne. Często tak bywa. Pamięta zasłonę. Może niebieską, a może zieloną. Wisi w każdym razie w szpitalu, a ona musi mieć trzy lub cztery lata. Obok siedzi pani w ogromnych okularach w przezroczystej plastikowej oprawce. Szkła powiększają zmarszczki, które pokrywają górną część jej twarzy, okulary ciągle zsuwają się jej z nosa, więc musi je poprawiać. Robi to środkowym palcem lewej ręki, tak jakby co dwie minuty pokazywała całemu światu wiadomo co. Prawą dłonią delikatnie trzyma małą rączkę Iny, która jest posiniaczona i sprawia ból przy ściskaniu.
Z powodu ograniczonych możliwości, jakimi dysponowały opieka społeczna i policja w latach osiemdziesiątych – nie było jeszcze wtedy czegoś takiego jak testy DNA – od chwili znalezienia jej na schodach remizy w Borlänge Ina najpierw wylądowała w szpitalu, gdzie stwierdzono, że jest zdrowa, a potem przerzucano ją z miejsca na miejsce. Nikt nie wiedział, co z nią zrobić.
Gdy wspomnienie zasłony ulatuje, znów jest w szpitalu. Nie pamięta rodzin zastępczych, domów dziecka i innych tymczasowych placówek, w których mieszkała w swoim krótkim życiu, ale już jako trzy- albo czterolatka wie, że niektórzy ludzie są dobrzy, a inni źli. Niektórzy nawet bardzo źli. Tacy, przez których ma się posiniaczone ręce, bolące żebra i skórę na plecach pokrytą piekącymi czerwonymi pręgami. Za to, że stało się na drodze. Albo za dużo gadało. Albo za głośno płakało.
Ina? Powinnaś się nazywać Upierdlina!
Dziwne jest to, że nie pamięta nic więcej, żadnego bólu ani zdarzenia, które doprowadziło ją do tego szpitala. Nie przypomina sobie nawet żadnych rozmów. Tylko tę miłą panią z przezroczystymi okularami, swoją siną rękę i zieloną albo niebieską zasłonę, która powolutku kołysze się w przód i w tył, chociaż przebywają w zamkniętym pokoju. No i kitki. Pamięta, że ma dwie krótkie kitki sterczące na boki przy karku.
Pani w okularach ma na sobie kanarkową dzierganą bluzkę. Kiedy kończy z kimś rozmawiać – pewnie z lekarzem – bierze Inę za rękę i odchodzą. Ina jest w Skanii. Mieszka tu od roku. Będąc znajdą, została zarejestrowana jako urodzona w gminie, w której ją znaleziono – i tak będzie, dopóki nie pojawią się inne dowody. Ale z miejscami dla dzieci, których nikt nie chce, już tak jest. Nie ma ich wiele. Miejsc, ma się rozumieć. Trzeba jednak brać to, co dają, i Ina dostała to w Skanii u kobiety, którą pamięta tylko jako wrzeszczące usta i ostre paznokcie. Lubi panią w okularach, to akurat pamięta bardzo wyraźnie. Trzyma ją tak delikatnie, jakby Ina była figurką z porcelany, która, choć tak mała, już jest pokryta tysiącem rys. Pani pomaga jej usiąść na tylnym siedzeniu samochodu, gdzie leży specjalna poduszka dla dzieci.
– Dziś pojedziesz do mnie do domu, Ina. Jutro znajdziemy ci nowe miejsce. Tym razem dobre. Zostaniesz tam długo. Może nawet na zawsze. Obiecuję.
Spojrzenie, które rzuca Inie w lusterku wstecznym, nagle staje się równie przejrzyste jak otaczająca je oprawka. Mimo że jest tak mała, Ina pojmuje: pani nie może tego obiecać.
– Sąd rozpoczyna główną rozprawę w sprawie prokuratura przeciwko Halinie Farkas. Strony i przedstawicieli wzywa się do sali numer cztery.
Klawisze chwytają ją zdecydowanie pod ramiona, jakby była pieprzonym Cyrusem „Wirusem” Grissomem z filmu Lot skazańców, kiedy wszyscy inni już rozsiedli się w sali. Prowadzą ją na jej miejsce, a ona robi, co może, by wyglądać na równie szaloną, jak to potrafi John Malkovich. Żałuje, że nie ma złotego zęba. Sprawi sobie taki na gwiazdkę, kiedy będzie miała to wszystko za sobą. Kiedy to będzie, w 2024? Jeszcze później?
Dlaczego wszystko dzieje się tak cholernie wolno? Ta sprawa nie jest ani skomplikowana, ani nieoczywista. Ina uważa, że wyrok powinien zapaść od razu na tym posiedzeniu, ale nie, nie. Najwyraźniej tak się nie da.
Sędzia podnosi podbródek i patrzy na nią z powagą, kiedy klawisze wprowadzają ją do sali. Siwe włosy ułożone ma w stylowy francuski kok, do tego karcące spojrzenie. Może jest w nim też nieco współczucia. Albo ciekawość… Ale przede wszystkim srogość. Kiedy klawisze odsuwają dla Iny krzesło, obok Charlotty Davén, a potem sadzają ją nieco zbyt brutalnie, sędzia rzuca im niechętne spojrzenie, wygląda, jakby zaraz miała im coś powiedzieć. I dobrze. Należy im się. Ina kręci w obie strony głową, strzela jej w karku, a Charlotta, siedząca na lewo od niej, rozpakowuje swoją teczkę. Potem Ina zauważa prokuratorkę i się wzdryga.
Jakie to typowe! W całym Malmö jest tylko jedna prokuratorka, której szczerze nie znosi, w dodatku z wzajemnością, i to właśnie ona odpowiada za oskarżenie. Sophie Dixon. Prawdziwa ochlapuska. Ina rzuciła chyba kiedyś parę komentarzy na ten temat, gdy ich drogi przecięły się w pracy, i pewnie właśnie dlatego Dixon zażądała, żeby ją posadzić w tak nieprzyjemnym areszcie. Czy ta rozpadówa jest chociaż trzeźwa? Opuchnięte oczy i czerwona siateczka popękanych naczynek na kartoflanym nosie świadczą wyraźnie, że prawniczka ostro pije, mimo że próbowała to ukryć, pokrywając skórę grubą warstwą tandetnego makijażu. Włosy w kolorze brudny blond są całe w strąkach i pozbawione życia, a jednak długie, tak jakby nie rozumiała, że jest już stara i powinna obciąć ten syf.
Ina próbuje sobie wyobrazić, jak Dixon wyglądałaby w jej, czyli Iny, fryzurze, i nie potrafi powstrzymać się od głośnego śmiechu, na co sędzia z dezaprobatą ściska usta w twardą czerwoną różyczkę. Będą tu się zajmować poważnymi sprawami. Nie ma się z czego śmiać. W sali jest sporo kobiet. Wysoka wartość na liczniku girl power. Prawie tak wysoka, jaką prokurator Dixon prawdopodobnie wydmuchałaby na alkomacie.
Ina wpatruje się w swoją szklankę z wodą, żeby znów się nie zaśmiać, i podskakuje, kiedy Charlotta nagle pochyla się nad nią i szepcze:
– Czy jesteś całkiem pewna, że chcesz iść tą drogą?
Od razu traci humor i dalej patrzy prosto przed siebie. Znowu to samo. Ile razy można pytać?
Nie, oczywiście, że nie jestem pewna.
– Tak – mówi cicho.
To naprawdę cholerne szczęście, że doskonale umie odłączać mózg i emocje, kiedy trzeba przepchnąć słowa przez usta. Bierze oddech, który rwie się, jakby było trzęsienie ziemi.
– Wiesz przecież, jakie życie mają policjanci w więzieniu – ciepły oddech Charlotty w jej uchu nie poddaje się. – Będzie ci trudno… Chociaż byłaś tylko cywilną śledczą.
– Jestem pewna, mówię przecież – syczy Ina i wyciąga rękę po szklankę z wodą. Cholera, ręka jej drży, kiedy ją podnosi. Charlotta teraz już na bank musi wiedzieć, co się z nią dzieje. Jej kolejne słowa zostają wyszeptane tak cicho, tak blisko ucha, że Ina ledwo je słyszy. Z zewnątrz wygląda to pewnie tak, jakby adwokatka Davén całowała Inę w lewe ucho.
– Wiesz, że można to wszystko odwrócić. Narzędzie zbrodni… Tak. Wiesz. Gdybyś miała dość rozumu, żeby zaprzeczać, dałoby się uzyskać uzasadnioną wątpliwość.
Ina powoli, z trudem przełyka wodę, ale czuje się tak, jakby w jej ciele nastąpiło zwarcie. Woda zamiast do żołądka trafia prosto do oczu. Obraz się zamazuje. Mruga, odstawia szklankę, udaje jej się jako tako powstrzymać łzy i odwraca się do Charlotty.
– Trzeba robić to, co słuszne – mówi.
Wytrzymuje spojrzenie prawniczki, aż ta wydaje się przekonana, i choć jest rozczarowana, akceptuje jej decyzję. Charlotta wraca do wertowania papierów. Ina chwyta się za płatek ucha, który rozgrzał się od oddechu Charlotty.
– Gdzie ja to, u diabła, dałam… – mruczy Charlotta, przekopując się przez teczkę, jakby szukała skarbu.
Nagle pojawia się wspomnienie martwego ciała. Kogoś, kto był ciepły i żywy, a potem już nie. Przez Inę. Zdecydowanie odsuwa od siebie ten obraz, skupiając się zamiast tego na prokurator Dixon, która męczy się ze stojącym przed nią mikrofonem jak stary pijak w barze karaoke pięć minut przed zamknięciem.
Wszystkie rozprawy sądowe powinny być prowadzone w formie musicalu – myśli Ina i się uśmiecha. Mrok nieco się rozprasza. Kiedy zauważa, że spod żakietu czcigodnej pani prokurator wystaje metka, robi się jeszcze lepiej. Dixon założyła swoją elegancką jedwabną bluzkę na lewą stronę.
Nie może się dłużej chować za nic nieznaczącymi szczegółami i sarkastycznymi stwierdzeniami, bo głos zabiera sędzia. Przedstawia samą siebie i trójkę ławników, których trudno odróżnić od wyposażenia, tak nieistotna jest ich rola. Wątpliwe, czy którekolwiek z nich zdałoby test Turinga. Inie przypomina się odczytywanie listy obecności w szkole, kiedy wszyscy musieli mówić, że są obecni. Gapi się przez szybę pokrytą strużkami mokrego śniegu, kiedy sędzia stwierdza, że wszyscy są na miejscu i nie ma żadnych przeszkód, aby rozpocząć główną rozprawę.
Nagle czuje, że strasznie jej się chce palić.
Mam nadzieję, że szybko pójdzie.
*
– Pani przewod… – Sophie Dixon urywa, kiedy stojący przed nią mikrofon dotyka jej górnej wargi. Chwyta za giętki metalowy pręt, wygina go i próbuje jeszcze raz. – Pani przewodnicząca… – Teraz robi pauzę, żeby się ogarnąć.
Ina przygląda się sędzi. Czy nie wygląda na nieco zirytowaną? Tak jakby była zmęczona popijającymi prawnikami. Pijącymi prokuratorami w tym wypadku. Ławnikami są dwie paniusie – jedna tłusta, a druga chuda jak szczapa – i bardzo stary koleś z cieniutkimi siwymi włosami, które sterczą na wszystkie strony. Wszyscy troje wyglądają, jakby właśnie zasypiali.
– Oskarżoną obarcza się odpowiedzialnością za morderstwo. Halina Farkas wieczorem dwudziestego pierwszego października dwa tysiące czternastego roku w mieszkaniu ofiary pod adresem Rädisgränd trzy w Malmö spowodowała u Pellego Erikssona urazy, utratę krwi i ostatecznie doprowadziła do jego śmierci, zadając mu liczne ciosy w głowę i tułów, a także dwa ciosy nożem w brzuch. Dziękuję.
Ina czuje pewien podziw. Była to długa wypowiedź, a Dixon udało się ją dokończyć bez żadnych potknięć. Jeśli nie liczyć… całej jej postaci.
– Czy Halina Farkas przyznaje się do winy? – pyta sędzia i zwraca się do Charlotty, która wprawdzie przed salą sądową mogła się wydawać zagubiona, ale teraz w akcji była już uosobieniem rzeczowości.
– Halina Farkas przyznaje się do popełnienia przestępstwa.
Słychać po głosie, że mówi to z oporem. A jednak wygłasza, co trzeba, dokładnie tak, jak prosiła ją Ina.
– W takim razie proszę prokurator o rozwinięcie aktu oskarżenia – mówi sędzia, wykonując gest w kierunku Sophie Dixon, która bierze oddech tak głęboki jak dzieła zebrane Platona.
Ina przysłuchuje się jej słowom. Po co o tym wszystkim opowiadać? Pani prokurator już oznajmiła, co Ina zrobiła. Ina przyznała się do tego. Czy nie możemy po prostu pominąć całej reszty i przejść od razu do wyroku? Poza tym dziwnie się słucha, jak wszyscy ciągle nazywają ją Haliną. Nikt tak do niej nie mówi. Nigdy. Nawet Tamara, kiedy się złości. Była Iną, odkąd pamięta, a o tym, że ma na imię Halina, świadczy tylko ta brudna, niemal rozpadająca się ze starości kartka, którą przechowuje w plastikowej teczce razem z pożółkłymi wycinkami z gazet, paszportem i nieważną już legitymacją policyjną. Poprawia się na krześle, pewnie będzie dobrze wyglądać, jeśli chociaż spróbuje okazać zainteresowanie w czasie swojego własnego procesu o morderstwo. I kto wie, może Sophie Dixon powie coś zabawnego.
– Dziękuję. Tak więc Halina Farkas rzeczonego wieczoru dostała się do mieszkania ofiary mniej więcej o godzinie dziewiętnastej zero zero. Tam groziła ofierze i biła Petera Erikssona, sześćdziesięciosiedmioletniego… – Dixon przerywa. – Przepraszam. Pellego Erikssona. Następnie, kiedy ofiara leżała pobita na podłodze, użyła noża o długości około piętnastu centymetrów i zadała mu dwie głębokie rany kłute. Jedną w środek brzucha, co spowodowało perforację żołądka, i jedną z boku jamy brzusznej, co spowodowało perforację jelita grubego. Następnie zabrała ze sobą narzędzie zbrodni i opuściła mieszkanie, po czym Pelle Eriksson zmarł z powodu odniesionych ran. Później poczuła wyrzuty sumienia, wróciła na miejsce zbrodni i zaalarmowała policję, przyznając się do popełnienia przestępstwa. Jako dowody przedstawia się zaświadczenia i fotografie lekarza sądowego, a także przyznanie się oskarżonej do winy podczas przesłuchania.
Ina zauważa, że ma białe smugi z boku czarnej bluzki. Dezodorant. Tak dyskretnie, jak tylko potrafi, zwilża dwa palce i pociera materiał, by je usunąć. Nie poddają się. Znów zwilża i dalej trze.
– Czy obrona ma coś do dodania na tym etapie? – pyta sędzia, a Charlotta Davén daje Inie łokciem kuksańca w bok.
Co?, pyta niemo Ina i rozkłada ręce. Jedna z ławniczek, ta chudzina, uśmiecha się. No kurde. Przejaw człowieczeństwa. Cięższa z ławniczek siedzących na ławce wpatruje się w Inę z gniewem. Tak intensywnie, że Ina czuje się niekomfortowo.
– Nie, pani przewodnicząca. Oskarżona sama opowie o zdarzeniach – odpowiada Charlotta.
– Pozwólmy więc Halinie Farkas na wypowiedź. Przesłuchanie jest utrwalane za pomocą urządzenia rejestrującego obraz i dźwięk – stwierdza sędzia, przekazując jej głos.
Ina nie rozumie, dlaczego po krzyżu cieknie jej pot, ale tak właśnie jest. Aby zebrać siły, patrzy na Sophie Dixon, która rzuca jej wściekłe spojrzenie. Ina zauważa, że głowa prokuratorki lekko się kiwa. Zabawnie byłoby teraz wszystko odwołać, powiedzieć, że jest niewinna – tylko po to, żeby zobaczyć, jak Dixon rozpada się ze stresu na atomy. Ale… To nie byłoby właściwe. Spokojnie kładzie przed sobą ręce na starannie wypolerowanej powierzchni stołu i pochyla się do mikrofonu.
– Nie mam zbyt wiele do dodania – mówi. Zauważa, że brzmi trochę jak robot. – Było tak, jak powiedziała Sofa.
Sophie Dixon, siedząc w swojej ławce, czerwieni się na twarzy. Nienawidzi tego przezwiska. Ina kontynuuje:
– Poszłam do domu Pellego Erikssona, zadzwoniłam, a on mnie wpuścił. Poruszyłam z nim sprawę jego zachowania w Internecie i powstała… różnica zdań, można powiedzieć. Po prostu powaliłam go na podłogę. Wzięłam z kuchni nóż. Dźgnęłam go dwa razy, a potem stamtąd odeszłam.
– Czy prokurator ma jakieś pytania? – pyta sędzia.
– Tak, pani przewodnicząca. Mam… w istocie – wydusza z siebie Dixon.
To fantastyczne, jak łatwo jest naciskać jej guziki. W istocie. Kto się tak zachowuje na szwedzkiej sali sądowej? Nikt. Może nie licząc Iny. Widzi, że również sędzia się dziwi, ale nie reaguje. Dixon kontynuuje zwrócona w stronę Iny:
– Mówisz, że wzięłaś nóż z kuchni. Gdzie on jest teraz?
– Gdzieś w dzielnicy Spillepengen, tak mi się wydaje.
– Dlaczego?
– Wyszłam i wyrzuciłam go do kosza na śmieci, pewnie został od tego czasu opróżniony. Tak że najbardziej prawdopodobne miejsce to wysypisko śmieci.
– A dlaczego to zrobiłaś? – pyta Dixon, mrugając, troszkę za wolno. – Tylko po to, żeby potem wrócić na miejsce zbrodni, zadzwonić z mieszkania ofiary na sto dwanaście i oddać się w ręce policji?
Ina wzdycha i szuka właściwego słowa.
– Po czymś takim człowiek raczej nie jest całkiem sobą, prawda?
*
Po tym, jak Dixon zadała swoje pytania, coraz bardziej frustrując się tym, że Ina nie wygląda na szczególnie przejętą sytuacją, sędzia oddaje głos Charlotcie Davén, która obraca się nieco w stronę klientki i patrzy na nią ze smutkiem, po czym zadaje swoje pierwsze pytanie.
– Mówisz, że poruszyłaś z Erikssonem kwestię jego zachowania w Internecie. O jakie zachowanie chodzi?
Inie na chwilę robi się ciemno przed oczami, gniew wzbiera w piersi jak ryk. Opanowuje się jednak. Wbija wzrok w panią prokurator.
– Grooming. Pedofilia. Pelle Eriksson, którego Sofa upiera się nazywać „ofiarą”, polował w sieci na dziewczynki. Kilka też ustrzelił…
Szmer przeszedł przez salę. Jak ciche, kolektywne poruszenie. Na pewno wszyscy już przeczytali opis śledztwa i wypowiedź Iny. To właśnie dlatego zamknięto drzwi przed dziennikarzami. W tego rodzaju przestępstwach wciąż jestcoś, do czego nie można się przyzwyczaić, jeżeli jest się w miarę normalnym człowiekiem.
– Skąd o tym wiedziałaś? – pyta Charlotta.
– Prowadzone było śledztwo.
– W twojej pracy jako policjantki?
– Tak.
– Czy możesz powiedzieć coś więcej?
Nie, wolałabym nie, myśli Ina. Lecz wie, że musi.
– Było kilka zgłoszeń przeciwko Erikssonowi. Dwie dziewczyny, które zebrały się na odwagę, żeby o tym opowiedzieć. Był też na przesłuchaniu. Sprawa miała jednak zostać umorzona. Brak dowodów. Zwyczajne stare pieprzenie. Problemem nigdy nie jest brak dowodów, tylko brak czasu, zasobów. Ale rzadko brak dowodów, jeśli tylko komukolwiek choć trochę zależy.
Trickster_1: > Przyjrzałem się alternatywie. Muszę powiedzieć Trickster_6, żeby odpuściła.
HVC: > ?
Trickster_1: > Wiesz, jaka ona jest. Musi być pif-paf, dramatyczne uwolnienie, a potem najlepiej pościg samochodami po ulicach. Będzie ciężko. Najprawdopodobniej Farkas zostanie zatrzymana w areszcie przez święta, tak mówi Trickster_3.
HVC: > Alternatywa?
Trickster_1: > Właśnie miałem o tym mówić. Być może nie będziemy mieli innego wyjścia, niż uderzyć podczas transportu, ale lepiej, żeby Trickster_6 znalazła to, po co ją posłałem.
HVC: > To nie może wyjść od nas.
Trickster_1: > Myślisz o przyjaciółce?
HVC: > Tak. Przekonaj ją.
Trickster_1: > Oczywiście.
– … uważam w związku z tym, że oskarżona powinna pozostać w areszcie aż do wydania w tej sprawie wyroku – mówi Sophie Dixon w swojej mowie końcowej, przez co Charlotta Davén prawie zaczyna się krztusić. Dixon żąda dożywocia. Twierdzi, że istnieje realne ryzyko ucieczki, mimo że Ina przyznała się do wszystkiego. Jest to co najmniej chore. Ina ma nadzieję, że sędzia z jej zachowania pojmuje, że zamierza przyjąć karę niezależnie od tego, jaka będzie, i puści ją do domu na czas do ogłoszenia wyroku. Dzień czy dwa nie zrobi przecież żadnej różnicy, ale biorąc pod uwagę datę, Ina podejrzewa, że wyrok pojawi się dopiero w przyszłym roku. Naprawdę nie ma ochoty spędzić świąt i sylwestra w areszcie z Granitowym Podbródkiem, Końskim Ogonem i żukiem Göranem.
– Proszę obronę o zakończenie – mówi sędzia, wskazując głową w ich stronę.
– Dziękuję, pani przewodnicząca – zaczyna adwokatka.
Od myślenia o tym, że ma siedzieć w Fosie do 2015 roku, Inie szumi w głowie. Pytanie, dlaczego. Przecież będzie siedzieć znacznie dłużej. No, ale jednak…
– … przy tych okolicznościach łagodzących uważam, że należy wydać wyrok dziesięciu lat pozbawienia wolności, a także zwolnić oskarżoną do czasu wydania wyroku.
– Dziękuję. Czy oskarżona ma coś do dodania?
Shit.Czas minął jak z bicza strzelił. Ina prostuje się na krześle.
– Eee… nie. Moja obrończyni powiedziała już wszystko.
Kiedy sąd prosi Charlottę o przedstawienie rozliczenia kosztów i je ogląda, Ina zauważa, że szum w jej uszach narasta. Albo nasila się, czy jak to się tam nazywa. Trudno jej oddychać. Co się z nią dzieje? Ma przecież to, czego chciała. Odebrała życie człowiekowi i chce ponieść karę. Dlaczego wydaje jej się, że sufit powoli się obniża, żeby ją przygnieść? Popija wodę. Odstawia szklankę. Podnosi ją i znów pije.
– Główna rozprawa zostaje zatem zamknięta – mówi sędzia.
Ina przygląda się trójce ławników, którzy wyraźnie się ożywili na wieść o tym, że zaraz będzie po wszystkim.
– Czy jest szansa, że od razu dostaniemy wyrok? – szepcze do ucha Charlotty, kiedy ta uderza plikiem papierów o biurko, żeby je wyrównać. Charlotta zatrzymuje się w połowie gestu. Zastanawia się. Potem jeszcze dwa razy uderza plikiem w blat, dyskretnie zlizując z dolnej wargi szminkę w kolorze piasku.
– Zawsze można mieć nadzieję – mówi cicho.
– To chyba nic skomplikowanego – odpowiada Ina, po czym sędzia zwraca jej uwagę chrząknięciem.
– Ze względu na zbliżające się święta wyrok będzie wydany dopiero po Nowym Roku. A konkretnie trzeciego stycznia dwa tysiące piętnastego roku.
Ina zapada się na krześle i nie może powstrzymać westchnienia. Charlotta Davén sztywnieje i słucha sędzi, która mówi dalej:
– Ponadto, biorąc pod uwagę wyjątkową bezwzględność czynu, sąd postanawia, że Halina Farkas pozostanie w areszcie do chwili wydania wyroku. Dziękuję wszystkim obecnym.
Ach tak. A więc wracamy. Świetnie. Ina patrzy na zwinięty szary kostium leżący na piankowym materacu w kolorze sików. Przynajmniej teraz nie będzie miała ograniczeń, to już coś. Przebierze się tylko i pozbiera nieliczny dobytek, a potem zmieni oddział. Ma pół godziny, jak powiedziała klawiszka z końskim ogonem, kiedy wróciły po rozprawie. Tak jakby potrzeba było aż tyle, żeby zgarnąć paczkę fajek, pusty dziennik, trzy kieszonkowe wydania książek Stephena Kinga, szczoteczkę do zębów, pastę, dezodorant i trochę bielizny.
Ina właśnie ściąga z siebie czarną bluzkę, gdy słyszy grzechotanie w zamku.
Co, do chuja, już minęło pół godziny?
Niemożliwe…
Bluzka ląduje na pokrytej żółtymi plamami laminatowej podłodze, kiedy on wchodzi przez drzwi. Ina od razu rozumie. Nie minęło pół godziny. Ale zegar tyka. To Granitowy Podbródek. Jest sam, a to nigdy się nie zdarza wśród tych, którzy tu pracują. Zawsze chodzą parami. Dla własnego bezpieczeństwa.
I dla bezpieczeństwa osadzonych.
Tętno gwałtownie rośnie. Ina zaczyna oddychać przez usta. Jej ręce automatycznie przesuwają się przed tułów.
– No… serdeńko – mówi klawisz, zamykając za sobą drzwi. – Czas na kwadransik rozmowy.
Niech to szlag. Po co go drażniła wtedy w palarni? Wie przecież, jakie są te samce alfa. Nie tolerują takiego gówna. Zwłaszcza od dziewczyny. Pięści same się zaciskają. Najpierw jej, potem jego. Nie wyjął pałki, to akurat dobrze. Nie ma jednak wątpliwości, że przyszedł tu, żeby pokazać, gdzie jej miejsce. Ina żałuje, że jest w samych majtkach i staniku, cofa się i wyciąga spod biurka krzesło, zasłaniając się nim, kiedy klawisz robi krok naprzód. Patrzy na krzesło i się śmieje.
– O, nie – mówi. – Jak ja cię teraz dopadnę?
Potem wszystko dzieje się bardzo szybko. Rusza do przodu, odrzuca krzesło prawą ręką i sięga po Inę lewą. Problem w tym, że sygnalizuje to równie wyraźnie jak pas startowy na lotnisku. Łatwo się uchylić i wymierzyć dwa szybkie ciosy na wysokości wątroby. Nie są jednak dość precyzyjne, klawisz traci więc tylko na chwilę oddech. Oczy mu ciemnieją, kiedy Ina się cofa, ile się da, aż biurko wrzyna się od tyłu w jej uda.
Kurwa, kurwa, kurwa.
Trzeba było zamiast tego obejść go dookoła, w stronę drzwi. Byłoby więcej miejsca.
– O, ty suko – rzuca przez zaciśnięte zęby, masując sobie bok.
Dźwięk pałki odpinanej od paska.
Ja pierdolę.
Inie udaje się jeszcze podnieść lewe ramię, by się zasłonić, a ból, kiedy pałka uderza w kość łokciową, przechodzi przez całe ciało jak ryczący pożar. Srebrzysto palący ból. Złamana? Może. W tej chwili nie ma to znaczenia, chroni ją adrenalina.
Ina, wrzeszcząc, zbiera siły i uderza go prawym hakiem, trafiając nieźle w dół szczęki. Uderza, żeby go odepchnąć, raz, drugi, on jednak się nie poddaje. Co, do cholery… Ma pod skórą pancerz? Nie ma czasu się nad tym zastanawiać, bo następny cios dosięga jej brzucha i chociaż wie, że nie powinna, pochyla się w przód. Zdaje sobie sprawę ze swojego błędu w tej samej sekundzie, w której pałka trafia ją tuż za prawym uchem i cały świat ciemnieje.
Ina wykorzystuje swój niski środek ciężkości, rusza na niego bykiem i udaje jej się go przesunąć tak, że uderza w drzwi. Nie traci czasu, mimo że w głowie huczy, a lewe ramię płonie. Klawisz wbija tylny koniec pałki w jej bok, dwa szybkie uderzenia trafiają dokładnie tam, gdzie zamierzał. W wątrobę. Efekt jest natychmiastowy.
Nie. Wolno. Zemdleć.
Kolana jej wiotczeją, jednak nie może z tym nic zrobić. Klawisz to zauważa i z uśmiechem chwyta ją za szyję. Podnosi. Gorąca krew ścieka jej po karku, pałka przecięła skórę głowy. Ina szarpie się i próbuje uderzyć go głową. Oczywiście nie dosięga. Ale zgodnie z planem klawisz traci czujność. Mimo że Ina nie daje rady kopnąć z dużą siłą, nie jest to konieczne. Jej piszczel trafia idealnie między nogi. Klawisz natychmiast puszcza jej szyję, otwiera szeroko oczy i pada z wrzaskiem na kolana.
Ina właśnie ma go poczęstować kolanem w twarz, kiedy słyszy podniecone głosy. W celi jest teraz więcej osób. Ktoś ją przytrzymuje. W czaszce łupie, w uszach dzwoni. Lewe ramię jest całkiem zdrętwiałe. Zanim jednak się uspokoi, wymierza jeszcze jeden cios, który ląduje na barku tej świni. Potem Koński Ogon przytrzymuje ją z całej siły.
Trickster_1: > Jeszcze dzisiaj Trickster_3 złoży raport. Jednak pierwsze wrażenie dotyczące Farkas jest bardzo obiecujące, nawet ona tak uważa.
HVC: > Jak idzie z pozostałymi?
Trickster_1: > Z tego, co rozumiem, przyjaciółka ma skrytkę w banku.
HVC: > To łatwo sprawdzić.
Trickster_1: > Tak jest, zajmie to tylko kilka dni.
Zbliżając się do szeregowca z żółtej cegły, Ina ma neutralne nastawienie do osoby, która powinna otworzyć jaskrawoczerwone zewnętrzne drzwi, ktokolwiek miałby to być. Może nawet odrobinę pozytywne. Jak to możliwe, to w sumie pieprzona zagadka. Może młodzieńcza niewiedza. A może jest po prostu zbyt zmęczona, by mieć siłę na cokolwiek innego. Ma 13 lat i jest wyczerpana do cna. Jednocześnie pusta i pełna, jak czarna dziura. Więc nie nastawia się negatywnie, mimo że jak dotąd w żadnym domu nie zabawiła długo.
Straciła już rachubę, ile razy wracała do karuzeli domów zastępczych. Może więc nie powinno dziwić, że jest zarazem wykończona i nakręcona. Czasami czuje się tak, jakby zupełnie się poddała.
Tak naprawdę prawie zawsze.
Ale też jest coś w tym szeregowcu na jednym z zapuszczonych przedmieść Malmö, co robi na Inie leciutko pozytywne wrażenie już w chwili, w której wysiada z samochodu opieki społecznej. Może to bagażowy rower zaparkowany przy drzwiach, pomalowany na biało, z dziecinnymi kwiecistymi wzorami w zielone esy-floresy. A może to gigantyczne doniczki zwisające na zewnątrz z różowiutkimi kwiatuszkami wylewającymi się przez krawędzie jak intensywnie zabarwiony wodospad. A może ogrodowy skrzat stojący z przodu na trawniku, mimo że zbliża się lato. Uśmiecha się szeroko, ze spodniami spuszczonymi wokół kostek pochyla się do przodu i z dumą pokazuje gołą pupę z popękanej ceramiki.
Zanim doszły do drzwi, otworzyła je starsza kobieta z szarymi lokami i uśmiechem równie szerokim jak u gołego krasnala. Ale… czy rzeczywiście jest stara? Plecy ma proste, ramiona szerokie i nie porusza się jak stara baba, chociaż zdecydowanie tak wygląda. No i skóra na jej twarzy jest pomarszczona jak u bardzo niezadowolonego shar pei.
– Witajcie! – woła głośno i podwija rękawy spłowiałej dżinsowej koszuli z perłowymi zatrzaskami.
– Chodźcie, chodźcie. Upiekłam szachownice.
Macha na nie przez drzwi i zanim Ina zdąży ściągnąć choćby jeden but, chwyta ją, wykonując potężny, serdeczny uścisk.
Nie pachnie jak starucha.
Może trochę potu. Dym. Nutka perfum. Ciasteczka. Jest jednak silna, czuć to po uścisku. Zarówno Ina, jak i kobieta z opieki społecznej są nieco zaskoczone. Standardem jest zazwyczaj to, by nie przytulać w taki sposób nowo przybyłych dzieci. Trzeba pozwolić im samym decydować, jakiego kontaktu fizycznego sobie życzą, bo większość dzieciaków jeżdżących na tej karuzeli ma naprawdę kiepskie doświadczenia z dorosłymi i ich bliskością. Ta kobieta wszakże zupełnie się tym nie przejmuje. Wprost przeciwnie. Kiedy Ina uwolniła się z mocarnych objęć nowej opiekunki i udało jej się zdjąć buty, ta chwyciła Inę leciutko za podbródek, unosząc nieco jej głowę i przyglądając się dziewczynie ze wszystkich stron.
– Ależ ty masz piękną twarz – stwierdziła chrapliwym głosem. – Chodźcie, laski, zanim ciasteczka wystygną. Przyniosę mleko.
Ina czuje, że w kąciku jej ust pojawia się całkiem nieoczekiwany uśmiech, kiedy odstawia torbę w ciemnym korytarzu i idzie do kuchni.
*
Nazywa się Tamara Farkas. Nie przypomina żadnej z osób, u których Ina kiedykolwiek mieszkała. Stawiając jedną ręką na stole świeżo upieczone ciasteczka, w drugiej trzyma zapalonego papierosa i za każdym razem, kiedy bierze macha, wydmuchuje dym dość niedbale w kierunku wentylatora. Wentylatora, który nawet nie jest włączony. Na blacie stoi szereg błyszczących niebieskich puszek po piwie, z papierosowym popiołem wokół otworów większości z nich. Ina niespokojnie popatruje na swoją towarzyszkę z opieki społecznej i siada na krześle.
Nie ma szans, żeby pozwolili mi tu zostać.
Jednak pracownica socjalna nie reaguje na palenie w domu ani na puszki po piwie. Raczej widać po niej… szacunek? W tej Tamarze coś jest. Rusza się szybko. Tak jakby wszystko było łatwe, a poza tym całkiem fajne. Przed Iną z hukiem pojawia się szklanka, a Tamara wącha mleko w kartonie, zanim postawi je na stole.
– Jest w porządku, nie? – pyta, podtykając karton Inie pod nos.
Ta dość niechętnie pochyla się nad nim i wącha. Nie wyczuwa nic niezwykłego, kiwa więc głową.
– Świetnie, świetnie – mówi Tamara i macha, dając do zrozumienia, że mają się częstować, po czym wrzuca peta do jednej z puszek na blacie. Kiedy trafia w resztkę piwa na dnie, słychać syk.
Tamara Farkas. Pięćdziesiąt jeden lat. Emigrowała z Węgier w 1956 roku, kiedy miała dziewięć lat, a jej rodzice uciekali z kraju podczas rewolucji przeciwko komunistycznej partii robotniczej. Jest tutaj. Wybawienie Iny. Jej dom. Jej nowa mama. Albo… jej jedyna mama. Jeśli nie liczyć kobiety, która ją urodziła, ale akurat jej zdecydowanie nie należy brać pod uwagę. Jedyne uczucie, jakie trzynastoletnie ciało Iny potrafi w sobie obudzić, kiedy myśli o tamtej kobiecie, to mocno zbita gula palącego gniewu, leżąca gdzieś głęboko w brzuchu.
Tamara nie wymaga od Iny niczego, poza tym, żeby była miła, utrzymywała porządek w pokoju i dawała sobie radę w szkole. I to właśnie ona pokazała Inie wentyl dla gniewu, którego dziewczyna tak desperacko potrzebowała. Boks. Jedyne, co sprawia, że ta wściekła gula w brzuchu troszeczkę się zmniejsza. Albo przynajmniej przenosi się do pięści, nieco dalej od serca.
Ledwie tydzień po tym, jak się tu wprowadziła, obie stoją w holu i Tamara wyciąga rękę, by otworzyć szafkę tuż nad głową Iny. Ina nic nie może na to poradzić – drży i kuli się w sobie, jakby właśnie miała otrzymać cios, mimo że jest to zupełnie nielogiczne.
Kiedy Tamara to zauważa, Ina zdaje sobie sprawę, jak kobieta nagle zaczyna wszystko rozumieć: jedyny powód takiego zachowania trzynastoletniego dziecka to że była bita. Często. Przez wiele osób. Że nie ufa dorosłym za grosz, nawet jeśli wydają się mili i częstują domowymi ciasteczkami. Tamara, która wywala wszystkie emocje od razu na zewnątrz, jak kolorowe ubrania, natychmiast wybucha płaczem, a potem rzuca się, by objąć dziewczynkę swoimi potężnymi ramionami. Takich uścisków Ina dostała już mnóstwo, dostaje je codziennie. Czasami bez żadnego powodu.
Co, do cholery? Ina poklepuje kobietę po plecach mocno, ale miękko. Jednak po kilku minutach szlochania w bark Iny dzieje się coś zaskakującego. Kręgosłup Iny… mięknie. Tak jakby się skuliła lub stopiła. W objęciach Tamary. Tak jakby jej łzy były z kwasu i jedna po drugiej powolutku przegryzły się przez pancerz, który Ina budowała wokół siebie od chwili, gdy miała jeden dzień. Kiedy sama ostatnio płakała, nie pamięta. Wyćwiczyła się już w powstrzymywaniu łez. Ale teraz, gdy ciało dopasowało się do objęć Tamary, która nie zwalniała uścisku, zresztą nigdy nie miała go zwolnić, pojawiły się łzy. Najpierw tylko jedna, potem kolejna. Po chwili Ina straciła rachubę. A Tamara nie puściła jej, dopóki się nie skończyły.
*
Dwa dni później Tamara pokazuje jej wiszący w garażu worek z piaskiem. Jest podniszczoną, ciemnoczerwoną historią, w wielu miejscach naprawianą ciemną taśmą. Ina zastanawia się, czy to dlatego, że cioteczka waliła w niego tak mocno, aż popękał. Biorąc pod uwagę, jak Tamara jest silna, nie wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne.
Z niezapalonym papierosem w kąciku ust owija najpierw ręce Iny jakimś bandażem pachnącym trochę stęchlizną, po czym wyciąga parę rękawic bokserskich, które w środku pachną jeszcze gorzej. Szkolna torba na WF może się schować. To śmierdzi tak, jak spocone ciuchy na dnie stuletniego kosza na pranie. Który przez kolejne sto lat stał w saunie.
– Dobra – mówi, kiedy Ina ma już na sobie rękawice. Staje za workiem z piaskiem i przytrzymuje go. – Pokaż, co umiesz. Przywal mu porządnie.
Ina stoi niepewnie i patrzy na przemian na małą siwą kobietę i na worek z piaskiem – który wygląda, jakby zaraz miał się rozpaść – nie wiedząc, jak się zachować. Bez przekonania trąca worek prawą pięścią.
Tamara parska śmiechem i wznosi oczy do nieba.
– No tak, może jeszcze wyślesz mu miłosny list? Walnij go, mówię!
Ina peszy się i śmieje, ale szybko zbiera się w sobie, widząc powagę w spojrzeniu Tamary.
– Jest tylko jeden sposób – ciągnie Tamara, wpatrując się w nią swoimi jasnymi, stalowymi oczami – żeby już nikt nigdy cię nie sprał: bić się lepiej niż oni. Rób tak. – Uderza prawą ręką w lewą.
Ina posłusznie ją naśladuje.
– Jeszcze raz. I jeszcze raz. I jeszcze! – zachęca Tamara.
Kiedy Ina uderza jedną pięścią w drugą, raz za razem, coraz mocniej, czuje, jak coś ją łaskocze w piersi, jakby w środku coś się ładowało. Coś, co pozostawało ściśnięte, bo nie wiedziało, jak się wydostać. Coś, co potrafi wykorzystać gulę gniewu jako źródło energii. Napędzać się tym. Albo kierować to w dobrą stronę.
– Nie pękaj. Widzę przecież, że masz mięśnie. Jeśli tylko zechcesz, możesz mocno uderzyć.
Tamara staje obok Iny i pokazuje jej, jak trzymać gardę, jak uderzać prosto do przodu, iść za ciosem barkiem i biodrem, a potem cofać rękę. Szybko. Nie tracąc gardy. Znów staje za workiem.
– Pomyśl o chwili, kiedy ktoś pierwszy raz cię uderzył. Ten ktoś tutaj stoi. Za workiem, tam gdzie ja. Musisz przebić się przez całe to gówno i wciąż mieć wystarczająco dużo siły, żeby tego kogoś potężnie zabolało, kiedy cios dojdzie do celu.
Gdy Ina nadal uderza jedną pięścią o drugą, w jej głowie wirują obrazy. Tak dużo, że trudno wybrać… Potem jednak coś się wydarza. Już dokładnie wie, kogo chce ukarać. Staje tak, jak pokazała jej Tamara, i zadaje cios prawą ręką.
– Dobrze! – woła Tamara. – Świetnie! Jeszcze raz.
Ina znów uderza. I znów. I znów. I chociaż po wszystkich chybionych ciosach bolą ją nadgarstki, od razu wie, że znalazła coś dla siebie. Tamara koryguje, a Ina zauważa, że to, czego się uczy, od razu daje efekty. Ma więcej siły. Ciosy są mocniejsze. Prostsze. Bardziej skuteczne.
Ta kobieta wie, o czym mówi.
Następnym razem, kiedy komuś przyjdzie do głowy ją uderzyć, sam dostanie lanie.
*
– Gdzie się tego wszystkiego nauczyłaś? – sapie Ina czterdzieści minut później, kucając na szarej, wilgotnej, betonowej podłodze w zawalonym gratami garażu Tamary, z trudem chwytając powietrze. Tamara właśnie zmusiła ją, by waliła w worek tak szybko i tyle razy, ile będzie w stanie w ciągu trzydziestu sekund, nie zwracając uwagi na technikę. Przez ręce przechodzą jej ciarki, jakby do każdej pięści wprowadził się maleńki rój pszczół.
Gdy Ina o to pyta, Tamara z początku wygląda tak, jakby ogarnął ją smutek.
– Chodź do domu – mówi i wyciąga rękę, pomagając Inie wstać. – Jeśli mamy o tym rozmawiać, to potrzebujemy kawy. Mnóstwo kawy.
Kiedy Ina po prysznicu wchodzi do kuchni, Tamara opowiada jej o swoim ojcu, profesjonalnym węgierskim bokserze, który miałby szansę wystąpić na igrzyskach olimpijskich, gdyby nie był w swojej ojczyźnie niewygodnym dysydentem. A że nigdy nie doczekał się syna, wszystko, co umiał, przekazał córce.
– Nie jesteś pierwszą dziewczyną, której pomagam – mówi Tamara, wydmuchując dym przez nos. Wszystkie jej zmarszczki pogłębiły się, tak jakby ciężar rozmowy ciągnął ją całą do ziemi.
– Były tu inne dziewczyny, które potrzebowały pomocy i dyscypliny. Ale też uczciwej szansy na obronę. Można powiedzieć, że takie jak ty to moja specjalność.
– Ale nie masz własnych dzieci? – pyta Ina i od razu się czerwieni. Chyba nie powinna pytać o takie rzeczy. Brzmi to tak, jakby ją… oceniała.
Tamara opowiada o mężczyźnie, z którym chodziła i który walnął ją dwanaście razy w brzuch, kiedy miała dwadzieścia pięć lat. Nie. Nie może mieć własnych dzieci. Cud, że sama przeżyła. Z czasem Ina przyznaje jej rację. I nie tylko.
Tamara Farkas to jejcud.
Dzięki tej żwawej Węgierce życie Iny nagle nabiera prędkości i zaczyna zmierzać w całkiem innym kierunku. Codziennie trenuje, początkowo tylko boks i biegi, ale trochę później również inne sporty walki, do czego Tamara z radością ją zachęca. Bardzo lubi kopanie w tajskim boksie. A kiedy pojmuje, że można używać również kolan i łokci, wpada po uszy.
Dzięki temu wszystkiemu później skończył się również mobbing, który pomalutku wypełzał w nowej szkole. Wystarczyło poczęstować najgorszego dręczyciela konkretnym prawym sierpowym, żeby zyskać respekt u wszystkich pozostałych. Ina zawsze była tą, która wkraczała do akcji i mówiła komu trzeba, że dzieje się coś niedobrego. W szkole nie raz miała przez to kłopoty z innymi dzieciakami. Skarżypyta, mówili na nią. Ona sama zaś uważała tylko, że niesprawiedliwość jest nie do wytrzymania i trzeba coś z tym zrobić.
– Trochę zbyt idealistyczne poczucie sprawiedliwości – mawiali nauczyciele na wywiadówkach, zupełnie jakby to było coś złego. Od drugiego półrocza siódmej klasy Ina ma nie tylko swoje poczucie sprawiedliwości, ale też potężny prawy, błyskawiczny lewy prosty i umiejętność kopnięcia każdego napastnika w czoło, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Nie mija wiele czasu, a ci, którzy myśleli o dręczeniu Iny, zostawiają ją w spokoju. Zazwyczaj. Ale codzienny mobbing w szkole kończy się gwałtownie dopiero wtedy, kiedy sama decyduje się na drastyczne rozwiązanie z użyciem przemocy. Trudno sobie wyobrazić, jak wściekła jest za to na wszystkich dorosłych, którzy do tej pory zachęcali ją do nadstawiania drugiego policzka. Jedno jest pewne, to już nigdy się nie zdarzy.
Nigdy więcej.
W szwedzkich więzieniach co roku odbiera sobie życie nie więcej niż pięć osób, a najczęściej zdarza się to w okolicy Bożego Narodzenia. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Sama Ina nie jest szczególną wielbicielką świąt – za dużo złych wspomnień, i przypuszcza, że to samo dotyczy wielu siedzących tu osób. Mimo wszystko… kiedy do jej życia wkroczyła Tamara, pojawiło się w nim też trochę przyjemnych wspomnień, które wywołują sentymentalny nastrój w taki dzień jak ten. Chociaż klawisze chodzą w idiotycznych mikołajowych czapkach i już samo to wystarczy, żeby mieć ochotę kogoś zabić.
Ostatnią rzeczą, jaką zrobiła w swojej starej celi przed przeniesieniem do nowego oddziału, było schowanie Görana do częściowo opróżnionej paczki papierosów. Nie miał nic przeciwko temu, wydawał się nawet trochę podekscytowany perspektywą zmiany, a teraz znalazł sobie miejsce pod przymocowanym do ściany narożnym stolikiem z jasnego drewna. Jest więc takim samym udomowionym stworzonkiem jak przedtem. A co on zresztą, do cholery, je? I skąd wiadomo, że to facet? Czy chrząszcze w ogóle mają płeć?
Zagłębia się w rozważaniach, machinalnie głaszcząc zabandażowane lewe ramię. Boli. Kość łokciowa nie jest złamana, ale cios pałką był potężny. Prawdopodobnie coś tam jest pęknięte – Ina wie, jakie to uczucie, dla niej to nie pierwszyzna. A jednak Granitowy Podbródek następnego dnia był w pracy, jakby nic się nie stało. Oczywiście.