Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
23 osoby interesują się tą książką
Czworo (nie całkiem) zwyczajnych przyjaciół.
Zaskakujące morderstwo.
Zagadka starego klasztoru.
Witajcie w Czwartkowym Klubie Zbrodni!
Największy kryminalny bestseller ostatnich lat
Ponad 4,5 miliona sprzedanych egzemplarzy
Pierwszy tom serii, od której zaczął się boom na cosy crime
Na spokojnym osiedlu Coopers Chase co czwartek spotyka się grupa ekscentrycznych przyjaciół, którzy dla zabicia czasu rozwiązują zapomniane kryminalne zagadki. Elizabeth pracowała dawniej w brytyjskim wywiadzie i kiedy coś sobie postanowi, trudno ją od tego odwieść. Łagodny Ibrahim jest znakomitym psychiatrą i dobrym duchem ekipy, a z kolei zapalczywy Ron to żywa legenda związków zawodowych oraz protestów wszelkiej maści. No i jeszcze Joyce, emerytowana pielęgniarka, nowa członkini grupy i z pozoru szara myszka.
Ale czy pozory zwykle nie prowadzą na manowce?
Gdy w okolicy niespodziewanie dochodzi do zagadkowego morderstwa, w Czwartkowym Klubie Zbrodni zapanowuje niemałe poruszenie. Seniorzy mogą w końcu wytropić prawdziwego zabójcę! Do stracenia mają wprawdzie powtórkę ulubionego teleturnieju, ale znacznie ciekawsza jest odpowiedź na pytanie: kto zabił?
Doskonała rozrywka w duchu Agathy Christie
Sherlock Holmes nie powstydziłby się takich kompanów
Richard Osman – najbardziej charyzmatyczny pisarz wśród znanych osobowości telewizyjnych. To właśnie on wyznaczył światowy trend na cosy crime. Pod płaszczykiem brytyjskiego humoru ukrył doskonałą kryminalną łamigówkę, czym porwał do lektury miliony czytelniczek i czytelników.
Jesienią ukażą się kolejne tomy serii: “Człowiek, który umarł dwa razy” i “Kula, która chybiła”.
W pewnym momencie życia można w końcu robić wszystko, na co się ma ochotę, prawda?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 410
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Thursday Murder Club
Redakcja: Paweł Sajewicz, Irma Iwaszko
Korekta: Jolanta Gomółka
Projekt okładki: Richard Bravery, font w nazwisku autora i w tytule: Joel Holland
Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
Copyright © by Agora SA, 2023
Copyright © for the Polish translation by Anna Rajca-Salata 2023
The Thursday Murder Club
Copyright © Richard Osman, 2020
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-268-4371-6
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Mojej mamie,
„ostatniej żyjącej Brendzie”,
z miłością
Bardzo łatwo jest kogoś zabić. Dużo trudniej ukryć ciało. Na tym najczęściej się wpada.
Udało mi się jednak znaleźć dobre miejsce. Właściwie idealne.
Przyjeżdżam tu od czasu do czasu, aby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Zawsze jest i przypuszczam, że zawsze będzie.
Czasem wypalam wtedy papierosa. Wiem, że nie należy, ale to moja jedyna słabość.
Zacznijmy od Elizabeth, dobrze? I przekonajmy się, dokąd nas to zaprowadzi.
Oczywiście wiedziałam, kim jest. Wszyscy ją tu znają. Mieszka w jednym z czteropokojowych mieszkań w budynku Larkin Court. To ten na rogu, z drewnianymi tarasami. Kiedyś, podczas zgaduj-zgaduli, byłam w jednej drużynie ze Stephenem, który z wielu powodów jest trzecim mężem Elizabeth.
Po raz pierwszy podeszła do mnie przed dwoma czy trzema miesiącami. Właśnie jadłam lunch i musiał to być poniedziałek, bo podano zapiekankę pasterską. Elizabeth przeprosiła, że przeszkadza mi podczas posiłku, i zapytała, czy nie mam nic przeciwko temu, aby zadała mi pytanie o rany kłute.
Odpowiedziałam: „Ależ skąd, bardzo proszę” albo coś w tym rodzaju. Od razu bowiem uprzedzam, że nie zawsze wszystko dokładnie pamiętam. Wtedy Elizabeth otworzyła żółtą teczkę na dokumenty. Zza kilku zadrukowanych stron wyglądały brzegi jakichś starych fotografii. Z miejsca przeszła do rzeczy.
Poprosiła, abym wyobraziła sobie dziewczynę, którą pchnięto nożem. Zapytałam, jaki to był nóż, a Elizabeth odparła, że zwykły, kuchenny. Od Johna Lewisa. Tego nie powiedziała, lecz taki nóż ukazał mi się wtedy przed oczami. Potem poprosiła, abym wyobraziła sobie, że dziewczynę ugodzono trzy lub cztery razy, tuż pod mostkiem. Cios za ciosem, paskudnie, ale nie przecinając arterii. Mówiła to wszystko półgłosem, bo ludzie jedli, a ona jednak przestrzega pewnych zasad.
Wyobrażałam więc sobie te rany kłute, a Elizabeth zapytała mnie, po jakim czasie dziewczyna wykrwawiłaby się na śmierć.
Swoją drogą powinnam dodać, że przez wiele lat byłam pielęgniarką, inaczej moja opowieść nie ma żadnego sensu. Elizabeth skądś się o tym dowiedziała, ona wszystko wie. W każdym razie dlatego zwróciła się do mnie. Pewnie zastanawialiście się, co ja tu wypisuję. Ale obiecuję, że jeszcze nabędę wprawy.
Pamiętam, że zanim udzieliłam odpowiedzi, dotknęłam lekko ust palcami, tak jak to czasem robią w telewizji. Mądrzej się wtedy wygląda, sami spróbujcie. Zapytałam, ile ta dziewczyna ważyła.
Elizabeth znalazła w teczce odpowiednią kartkę, przesunęła po niej palcem i odczytała, że ofiara ważyła czterdzieści sześć kilogramów. Wprawiło nas to w konsternację, bo nie wiedziałyśmy, jak przeliczyć kilogramy na normalne jednostki. Zdawało mi się, że to będą dwadzieścia trzy kamienie[1]. Czyli dwa do jednego. Choć podejrzewałam, że mogło mi się pomieszać z calami i centymetrami.
Elizabeth stwierdziła, że dziewczyna z pewnością nie ważyła dwudziestu trzech kamieni, ma w teczce zdjęcie jej zwłok. Postukała w tę teczkę palcem, po czym rozejrzała się po sali i powiedziała: „Czy ktoś mógłby zapytać Bernarda, ile to jest czterdzieści sześć kilogramów?”.
Bernard zawsze siedzi sam przy jednym z mniejszych stolików w pobliżu wyjścia na taras. Przy stoliku numer osiem. To, co teraz napiszę, nie ma związku ze sprawą, ale chciałabym wam opowiedzieć o Bernardzie.
Kiedy przeprowadziłam się do Coopers Chase, Bernard Cottle był dla mnie bardzo uprzejmy. Kupił mi sadzonkę klematisa i wyjaśnił zasady segregowania odpadów wtórnych. Mają tu cztery pojemniki w różnych kolorach. Cztery! Dzięki Bernardowi wiem, że zielone są na szkło, a niebieskie na tekturę i papier. Co do czerwonych i czarnych, to wciąż wiem na ten temat tyle co wy. Spacerując po osiedlu, widziałam w nich najróżniejsze rzeczy. Do jednego ktoś kiedyś wyrzucił faks.
Bernard jest profesorem, specjalistą w dziedzinie jakichś nauk ścisłych, i pracował w wielu miejscach na świecie. Jeździł nawet do Dubaju, zanim jeszcze ktokolwiek słyszał o tym mieście. Jak można się było spodziewać, przebrał się do posiłku w garnitur i koszulę z krawatem, czytał jednak tabloid. Kiedy siedząca przy sąsiednim stoliku Mary z budynku Ruskin Court zapytała go, czy wie, ile wynosi czterdzieści sześć kilogramów w przeliczeniu na nasze, Bernard skinął głową i zawołał do Elizabeth:
– Siedem kamieni przecinek dwa z kawałkiem.
Taki właśnie jest Bernard.
Elizabeth podziękowała i powiedziała, że brzmi to prawdopodobnie, a Bernard wrócił do swojej krzyżówki. Ja zaś sprawdziłam potem centymetry i cale i okazało się, że przynajmniej jeżeli o nie chodzi, miałam rację.
Następnie Elizabeth zapytała mnie, jak długo dziewczyna pchnięta kuchennym nożem mogła przeżyć. Odparłam, że jeśli nikt nie udzielił jej pomocy, zapewne około czterdziestu pięciu minut.
– To dość długo – stwierdziła i zadała mi kolejne pytanie. – A gdyby dziewczyna otrzymała pomoc? Nie od lekarza, ale od osoby, która potrafi założyć opatrunek. Bo, na przykład, służyła wcześniej w wojsku. Od kogoś w tym rodzaju.
Swojego czasu widziałam wiele ran kłutych. Nie zajmowałam się wyłącznie skręconymi kostkami. Wyjaśniłam więc, że no cóż, wtedy wcale by nie umarła. Bo to prawda. Nic przyjemnego być pchniętym nożem, ale takie rany łatwo opatrzyć.
Elizabeth pokiwała głową i oznajmiła, że dokładnie to samo powiedziała Ibrahimowi. Wtedy jeszcze nie znałam Ibrahima. Jak już mówiłam, wszystko to wydarzyło się przed kilkoma miesiącami.
Elizabeth uważała, że coś tu nie gra i że dziewczynę zamordował jej chłopak. Takie rzeczy nadal często się zdarzają. Można o tym przeczytać w gazetach.
Przed przeprowadzką do Coopers Chase pewnie uznałabym tę rozmowę za niezwykłą, ale gdy pozna się tutejszych mieszkańców, nie wydaje się ona wcale osobliwa. W zeszłym tygodniu rozmawiałam z panem, który wynalazł lody miętowe z kawałkami czekolady, a przynajmniej tak twierdzi. Naprawdę nie mam możliwości, aby to sprawdzić.
Ucieszyłam się, że pomogłam trochę Elizabeth, i uznałam, że wobec tego też mogę ją o coś poprosić. Zapytałam, czy pozwoli mi obejrzeć zdjęcie zwłok. Z czysto zawodowej ciekawości.
Elizabeth rozpromieniła się, tak jak inni tutejsi mieszkańcy, kiedy ktoś prosi ich o pokazanie zdjęć z uroczystości wręczenia wnukom dyplomów. Wyjęła z teczki odbitkę w formacie A4, położyła przede mną obrazkiem do dołu i oznajmiła, że mogę ją zatrzymać, bo każdy ma już swój egzemplarz.
Powiedziałam, że to bardzo miło z jej strony, a ona odparła „drobiazg” i zapytała, czy może mi zadać jeszcze jedno, ostatnie pytanie.
– Oczywiście – odparłam, a pytanie brzmiało:
– Masz czas we czwartki?
I wtedy właśnie, uwierzcie lub nie, po raz pierwszy usłyszałam o czwartkach.
Posterunkowa Donna De Freitas ma dwadzieścia sześć lat i chciałaby nosić broń. Chciałaby ścigać seryjnych morderców po opuszczonych magazynach i doprowadzać sprawy do końca, pomimo że właśnie postrzelono ją w ramię. Mogłaby też nabrać upodobania do whisky i wdać się w romans z partnerem.
Na razie jednak jest kwadrans przed południem, a ona zasiada do lunchu wraz z czwórką poznanych właśnie emerytów i ma świadomość, że na realizację swoich planów długo jeszcze poczeka. Poza tym musi przyznać, że przez ostatnią godzinę całkiem dobrze się bawiła.
Pogadankę „Bezpieczeństwo w domu – porady praktyczne” Donna wygłaszała już wiele razy. Dziś czekała na nią zwyczajna publiczność – staruszkowie, koce na kolanach, darmowe herbatniki i kilku drzemiących z tyłu szczęśliwców. Za każdym razem rady Donny brzmią tak samo. Podkreśla absolutną konieczność założenia blokad okiennych, namawia do sprawdzania legitymacji przybyszów i ostrzega przed podawaniem danych osobowych przez telefon. Sama zaś stara się wyglądać jak uosobienie spokoju w przerażającym świecie. Zna swoje obowiązki, a że przy okazji ma pretekst, by uciec od przewracania papierków w komisariacie, chętnie zgłasza się na ochotnika. Komisariat policji w Fairhaven to miejsce bardziej senne, niż Donna jest w stanie znieść.
Dzisiaj trafiła do Osiedla dla Seniorów Coopers Chase. Miejsce wydało się jej dosyć bezpieczne. Otoczone bujną zielenią, ciche i spokojne. Po drodze zauważyła miły pub, w którym zamierzała zjeść lunch, kiedy będzie wracała. Zakładanie podwójnego nelsona seryjnym mordercom na motorówkach na razie będzie musiało zaczekać.
– Bezpieczeństwo – zaczęła Donna, choć tak naprawdę zastanawiała się właśnie, czy nie zrobić sobie tatuażu. Delfin w dole pleców? A może to zbyt banalne? I zbyt bolesne? Pewnie tak, ale ostatecznie jest przecież policjantką. – Co rozumiemy przez „bezpieczeństwo”? Zapewne dla każdego z nas oznacza ono coś innego...
W pierwszym rzędzie wystrzeliła w górę czyjaś ręka. Dość nietypowe zachowanie, ale cóż robić... Nienagannie ubrana dama po osiemdziesiątce chciała zabrać głos.
– Kochanie, mamy nadzieję, że nie będziesz opowiadać nam o blokadach okien – poprosiła i rozejrzała się wokół przy wtórze potakujących szmerów.
Następnie odezwał się wsparty na balkoniku dżentelmen w drugim rzędzie.
– I jeśli można prosić, żadnych legitymacji. Wiemy o legitymacjach. „Pan z gazowni? A może jest pan włamywaczem?” Słyszeliśmy już o tym, przysięgam.
W sali rozgorzała dyskusja.
– To się już nie nazywa Gazownia. Tylko Centrica – oznajmił pan w dobrze skrojonym trzyczęściowym garniturze.
Siedzący obok mężczyzna w szortach, klapkach i koszulce z logo klubu West Ham United skorzystał z okazji, by wstać i pogrozić palcem w nieokreślonym kierunku.
– Zawdzięczamy to Thatcher, Ibrahimie. Kiedyś te spółki należały do nas.
– Siadaj, Ron – przerwała mu elegancka dama, po czym spojrzała na Donnę, lekko pokręciła głową i dodała: – Przepraszam za niego.
Tymczasem wokół rozbrzmiewały nowe komentarze.
– I cóż to za przestępca, który nie potrafi nawet sfałszować legitymacji.
– Mam zaćmę. Mógłby mi pokazać kartę z biblioteki, i tak bym go wpuściła.
– Poza tym już nie sprawdzają liczników. Wszystko jest w sieci.
– W chmurze, kochanie.
– Ja tam nie mam nic przeciwko włamywaczom. Lubię gości.
W wymianie zdań na chwilę nastąpiła przerwa wypełniona atonalną symfonią gwizdów – jedni emeryci włączali aparaty słuchowe, a inni je wyłączali. Kobieta w pierwszym rzędzie znów objęła dowództwo.
– A zatem... swoją drogą mam na imię Elizabeth... bardzo prosimy, żadnych blokad i legitymacji. Nie musi nam też pani mówić, że nie wolno podawać numeru PIN Nigeryjczykom, którzy do nas dzwonią. Jeżeli wciąż mogę nazywać ich Nigeryjczykami.
Donna De Freitas zebrała siły. Nie myślała już o lunchu w pubie ani o tatuażach, tylko o kursie opanowywania zamieszek ulicznych, w którym uczestniczyła za dawnych dobrych czasów w południowym Londynie.
– W takim razie o czym będziemy rozmawiać? – zapytała. – Muszę spędzić z państwem co najmniej czterdzieści pięć minut, inaczej nie dostanę dodatkowych wolnych godzin.
– O seksizmie w policji? – zaproponowała Elizabeth.
– Chciałbym pomówić o nielegalnym zastrzeleniu Marka Duggana, usankcjonowanym przez państwo i...
– Siadaj, Ron!
Rozmowa w takim duchu ciągnęła się miło i zgodnie przez godzinę, po czym Donnie gorąco podziękowano, pokazano zdjęcia wnuków i poproszono, aby została na lunch.
I oto siedzi teraz, skubiąc sałatkę, w miejscu określonym w menu jako „nowoczesna ekskluzywna restauracja”. Za kwadrans dwunasta to dla niej trochę za wcześnie na posiłek, ale niegrzecznie byłoby odrzucić zaproszenie. Poza tym czwórka gospodarzy nie tylko szykuje się do zjedzenia pełnego lunchu, lecz także zdążyła już otworzyć butelkę czerwonego wina.
– Było cudownie. Bardzo nam się podobało – zapewnia Elizabeth.
Kojarzy się Donnie z nauczycielką, która przez cały rok budzi w uczniach przerażenie, a na koniec stawia im piątki i płacze, gdy odchodzą. Może to wina tweedowego żakietu.
– Fantastyczna pogadanka, Donno – chwali Ron. – Mogę ci mówić po imieniu, skarbie?
– Oczywiście, ale proszę nie nazywać mnie skarbem – odpowiada policjantka.
– Naturalnie, słonko – zgadza się Ron. – Będę o tym pamiętał. Ta historia o Ukraińcu z mandatem za parkowanie i piłą łańcuchową... Mogłabyś wygłaszać pogadanki zawodowo, da się na tym nieźle zarobić. Znam kogoś, kto się tym zajmuje, jak chcesz, dam ci jego numer telefonu.
Pyszna sałatka, myśli Donna, a nieczęsto się zdarza, żeby jej coś naprawdę smakowało.
– Uważam, że byłby ze mnie świetny przemytnik heroiny – oznajmia Ibrahim, który podczas pogadanki Donny zrobił uwagę o Centricy. – Liczy się głównie logistyka, prawda? No i precyzja odważania, ale to sama przyjemność. Mają też maszynki do liczenia pieniędzy. Wszelkie udogodnienia. Złapała pani kiedyś dilera heroiny?
– Nie – przyznaje Donna. – Lecz zamierzam to zrobić w przyszłości.
– Ale mają maszynki do liczenia pieniędzy? – upewnia się Ibrahim.
– Oczywiście.
– Cudownie. – Starszy pan wychyla do dna lampkę wina.
– Łatwo się nudzimy – dorzuca Elizabeth, także osuszając kieliszek. – Niech Bóg nas zachowa od blokad okiennych, pani posterunkowa De Freitas.
– Teraz mówimy tylko „posterunkowa” – prostuje Donna.
– Ach tak. – Elizabeth sznuruje usta. – A jeśli nadal będę mówić „pani posterunkowa”? Co wtedy? Wydacie nakaz aresztowania?
– Nie, ale będę miała o pani trochę gorsze zdanie – odpowiada Donna. – To przecież drobiazg, a świadczy o szacunku.
– Do licha! Trafiony zatopiony. Zgoda. – Elizabeth rozsznurowuje usta.
– Dziękuję – mówi Donna.
– Jak pani sądzi, ile mam lat? – rzuca jej wyzwanie Ibrahim.
Donna się waha. Ibrahim nosi elegancki garnitur, ma świetną cerę, pachnie dobrą wodą kolońską, a z kieszonki na piersi wystaje mu artystycznie złożona chusteczka. Włosy nieco przerzedzone, ale są. Żadnego brzuszka i tylko jeden podbródek. Co się jednak pod tym kryje? Hm. Donna spogląda na ręce. One zawsze zdradzą prawdę.
– Osiemdziesiąt? – strzela.
Ibrahimowi opadają skrzydła.
– Tak, dokładnie tyle, ale wyglądam młodziej. Na siedemdziesiąt cztery. Wszyscy tak mówią. Mój sekret to pilates.
– A jaki jest pani sekret, Joyce? – Donna zwraca się do czwartej osoby w grupie, drobnej siwowłosej kobiety w lawendowej bluzce i ciemnoróżowym rozpinanym swetrze, która z uśmiechem przysłuchuje się rozmowie. Milczy, ale ma bystre oczy. Wygląda jak spokojny ptak, który wypatruje, kiedy coś zalśni w promieniach słońca.
– Ja? – mówi Joyce. – Nie mam nic ciekawego do powiedzenia. Byłam pielęgniarką, potem mamą, a potem znowu pielęgniarką. Obawiam się, że to same nudy.
– Proszę nie dać się nabrać – prycha Elizabeth. – Joyce należy do tych, którzy zawsze doprowadzają sprawy do końca.
– Po prostu jestem dobrze zorganizowana – wyjaśnia Joyce. – To dziś niemodne. Jeżeli mówię, że idę na zumbę, to znaczy, że idę. I tyle. Za to moja córka jest interesującą osobą. Kieruje funduszem hedgingowym, o ile wie pani, co to takiego.
– Nie bardzo – przyznaje Donna.
– Ja też nie – mówi Joyce.
– Zajęcia z zumby są przed pilatesem – zawiadamia Ibrahim. – Nie lubię chodzić na jedne i na drugie. To wbrew intuicji głównych grup mięśniowych.
Przez cały lunch Donna ma ochotę zadać im pewne pytanie.
– Wiem, że wszyscy państwo mieszkają w Coopers Chase, ale jeśli wolno spytać, jak to się stało, że zostaliście przyjaciółmi?
– Przyjaciółmi? – Elizabeth wygląda na rozbawioną. – Ależ, kochanie, my się wcale nie przyjaźnimy.
– O Boże, jacy z nas przyjaciele? – chichocze Ron. – Dolać ci wina, Liz?
Elizabeth kiwa głową i Ron napełnia kieliszek. Zaczęli już drugą butelkę. Jest kwadrans po dwunastej.
– „Przyjaciele” to chyba niewłaściwe słowo – zgadza się Ibrahim. – Nie mielibyśmy ochoty spotykać się towarzysko. Mamy całkiem inne zainteresowania. Może i lubię Rona, ale bywa bardzo trudny.
– Jestem bardzo trudny – potwierdza Ron.
– A Elizabeth zachowuje się niekiedy wręcz odpychająco.
– Obawiam się, że to prawda. – Elizabeth kiwa głową. – Zyskuję dopiero przy bliższym poznaniu. Już w szkole taka byłam.
– Myślę jednak, że lubię Joyce – ciągnie Ibrahim. – Chyba wszyscy ją lubimy.
Ron i Elizabeth znowu przytakują.
– Bardzo wam dziękuję – mówi Joyce, ścigając widelcem groszek wokół talerza. – Nie uważacie, że ktoś powinien wynaleźć płaski groszek?
Donna próbuje zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi.
– Skoro się nie przyjaźnicie, to co was łączy?
Joyce podnosi wzrok i kręci głową, patrząc na niedobraną grupkę przy stole.
– No cóż – mówi. – Po pierwsze, oczywiście, jesteśmy przyjaciółmi. Oni po prostu jeszcze się nie zorientowali. A po drugie, jeżeli nie wspomnieliśmy o tym, zapraszając panią na lunch, to tylko przez niedopatrzenie. Wszyscy należymy do Czwartkowego Klubu Zbrodni.
Elizabeth szklą się oczy od wypitego wina, Ron drapie się po wytatuowanym na szyi herbie West Ham, a Ibrahim poleruje i tak już błyszczące spinki przy koszuli.
Restauracja powoli się zapełnia, a Donna nie jest pierwszą osobą odwiedzającą Coopers Chase, która myśli, że to nie najgorsze miejsce do życia. Co ona by dała za kieliszek wina i wolne popołudnie.
– Poza tym każdego dnia pływam – dodaje Ibrahim. – To pojędrnia skórę.
Cóż to właściwie za miejsce?
Jeżeli przyjdzie wam kiedyś do głowy, by wyruszyć z Fairhaven drogą A12 w stronę Weald, w pewnym momencie miniecie starą, lecz nadal czynną budkę telefoniczną stojącą tuż przed ostrym zakrętem w lewo. Dalej, po mniej więcej stu metrach, zobaczycie drogowskaz na Whitechurch, Abbots Hatch i Lents Hill, przy którym musicie skręcić w prawo. Przejeżdżacie przez Lents Hill, mijając pub Pod Niebieskim Smokiem oraz mały sklep rolniczy z ustawionym przed wejściem wielkim jajem, i docieracie do kamiennego mostku nad Robertsmere. Oficjalnie to rzeka, ale nie dajcie się zmylić nazwą i nie spodziewajcie się zbyt wiele.
Potem, zaraz za mostkiem, skręcacie w biegnącą w prawo jednopasmówkę. Będzie wam się zdawało, że jedziecie w złym kierunku, ale to krótsza droga niż ta, którą zalecają w broszurze reklamowej, a także bardziej malownicza, jeżeli ktoś lubi prześwietlone słońcem żywopłoty. Po pewnym czasie droga się rozszerzy i na ciągnących się po lewej stronie pagórkach zaczną przebłyskiwać między wysokimi drzewami pierwsze zabudowania. Na wprost zaś zobaczycie małą, zbitą z desek wiatę przystanku autobusowego, który także wciąż funkcjonuje, o ile przejazd jednego autobusu dziennie tam i z powrotem można nazwać funkcjonowaniem. A tuż przed przystankiem, po lewej, stoi znak wjazdu do Coopers Chase.
Prace nad budową Coopers Chase rozpoczęto przed dziesięciu laty, zaraz po tym, jak Kościół katolicki sprzedał klasztor. Pierwsi mieszkańcy, na przykład Ron, wprowadzili się tu trzy lata później. Zapowiadano, że będzie to „pierwsze w Wielkiej Brytanii luksusowe osiedle dla seniorów”, choć według Ibrahima to już siódmy taki obiekt. Obecnie mieszka w nim około trzystu emerytów. Nie można się tu wprowadzić przed ukończeniem sześćdziesiątego piątego roku życia, a furgonetki dostawcze z Waitrose za każdym razem, gdy przejeżdżają przez kratę dla bydła na drodze, pobrzękują zarówno butelkami wina, jak i fiolkami leków.
W centrum Coopers Chase stoi budynek starego klasztoru, a wokół niego wznoszą się trzy nowoczesne obiekty mieszkalne. Przez ponad sto lat klasztor był oazą ciszy. Wybrzmiewał w nim tylko szelest habitów oraz szmer modlitw błagalnych lub dziękczynnych. Ten, kto zapuściłby się w jego mroczne korytarze, napotkałby kobiety – cieszące się spokojem lub przerażone rozpędzonym światem, szukające schronienia albo udowadniające jakieś mgliste, dawno zapomniane racje, a czasem po prostu czerpiące radość z tego, że służą wyższym celom. Zobaczyłby dormitoria zastawione wąskimi łóżkami, jadalnię z długimi, niskimi stołami i kaplicę tak ciemną i cichą, że niemal dało się w niej słyszeć oddech Boga. Krótko mówiąc, spotkałby tu siostry Świętego Kościoła, armię, która swoich członkiń nie zdradzała, karmiła je i ubierała, i sprawiała, że czuły się potrzebne i szanowane. W zamian wymagała tylko poświęcenia życia Bogu, a w związku z tym, że zawsze ktoś tego pragnął, nie narzekano na brak ochotniczek. W końcu pewnego dnia każdą z nich czekała krótka wycieczka na wzgórze, drogą wysadzaną drzewami, do Ogrodu Wiecznego Odpoczynku. Z otoczonego niskim murem cmentarza rozciągał się widok na klasztor i nieskończone piękno okolicznych pagórków. Ciało przybyłej składano w kolejnym wąskim łożu, pod prostą kamienną płytą, obok sióstr o imieniu Margaret i sióstr o imieniu Mary z poprzednich pokoleń. Ich marzenia, o ile kiedyś je miały, snują się dziś ponad zielonymi wzgórzami, a tajemnice spoczywają zamknięte na zawsze w czterech ścianach klasztoru.
Ściślej mówiąc, w trzech, gdyż ściana zachodnia jest obecnie całkowicie przeszklona i mieści się za nią kompleks wodny z basenem pływackim dla mieszkańców osiedla. Widać stamtąd trawnik do gry w kule, a niżej parking dla gości, którym pozwolenia na postój wydzielane są tak niechętnie, że Komitet Parkingowy stał się w Coopers Chase najpotężniejszą z koterii.
Obok basenu pływackiego zainstalowano basenik do terapii artretyzmu, który wygląda jak jacuzzi, głównie dlatego, że po prostu nim jest. Każda osoba oprowadzana po obiekcie przez Iana Venthama, właściciela, zaraz potem musi obejrzeć saunę. Ian uchyla drzwi i mówi: „A niech mnie, przecież to sauna”. Bo taki już jest.
Potem przychodzi czas, aby wsiąść do windy i pojechać na górę, do sal rekreacyjnych. Są tam siłownia, sala gimnastyczna, gdzie na miejscu dawnych zakonnych łóżek mieszkańcy wesoło tańczą zumbę, a także pokój łamigłówek, miejsce na spokojniejsze zajęcia w takimż towarzystwie. Na piętrze mieszczą się również biblioteka i salon, w którym odbywają się co większe i bardziej burzliwe zebrania komitetów, a na płaskim ekranie telewizora chętni oglądają mecze piłki nożnej. Na koniec znów zjeżdżamy na parter. Tu, w miejscu zastawionego długimi, niskimi stołami klasztornego refektarza, działa obecnie „nowoczesna ekskluzywna restauracja”.
Do klasztoru z jednej strony przylega budynek dawnej kaplicy. Jej bladokremowa, ozdobiona stiukiem fasada na tle ciemnych gotyckich murów głównego gmachu robi niemal śródziemnomorskie wrażenie. Kaplicę pozostawiono w stanie nienaruszonym. Był to jeden z kilku warunków wymuszonych przez wykonawców testamentu sióstr Świętego Kościoła, którzy przed dziesięciu laty sprzedawali całą posiadłość. Mieszkańcy lubią zachodzić do kaplicy. Tu wciąż kryją się duchy, szeleszczą habity, trwają zaklęte w kamieniach modlitwy. Przybysz może poczuć się częścią powolniejszej i spokojniejszej rzeczywistości. Ian Ventham szuka obecnie luk prawnych, które pozwoliłyby mu przebudować kaplicę na kolejnych osiem mieszkań.
Po drugiej stronie klasztoru wznosi się powód jego powstania, czyli Willows. Teraz prywatny dom opieki. W 1841 roku siostry Świętego Kościoła założyły tu szpital i zapewniły darmową opiekę chorym i pokrzywdzonym, którzy na inną nie mieli szans. Potem, przez większą część ubiegłego stulecia, prowadziły w Willows dom starców, dopóki w latach osiemdziesiątych nie uchwalono ustawy zamykającej takie przybytki. Klasztor zmienił się wówczas w swojego rodzaju poczekalnię, a gdy w 2005 roku zmarła ostatnia zakonnica, Kościół, nie tracąc czasu, spieniężył całą posiadłość.
Osiedle dla seniorów leży na zajmującym pięć hektarów pagórkowatym terenie częściowo porośniętym lasem. Są tu dwa jeziorka – jedno prawdziwe i jedno wykopane przez firmę budowlaną Tony’ego Currana, którą zatrudnia Ian Ventham. Stada kaczek i gęsi, także uważające Coopers Chase za swój dom, zdecydowanie wolą sztuczny akwen. Na szczytach wzgórz, w miejscach, gdzie nie ma drzew, wciąż pasą się owce, a nad jeziorkiem skubie trawę stado dwudziestu lam. Ian Ventham wprawdzie kupił tylko dwie, aby były ekscentryczną ciekawostką na zdjęciach reklamowych, ale jak to zwykle bywa, sprawy wymknęły się spod kontroli.
Tak, mówiąc w skrócie, wygląda Coppers Chase.
Kiedyś, przed wieloma laty, prowadziłam już dziennik, ale teraz, gdy o nim myślę, nie wydaje mi się, by kogokolwiek zaciekawił. Chyba że interesuje was życie w Haywards Heath w latach siedemdziesiątych, a zapewne tak nie jest. Nie obrażając Haywards Heath ani lat siedemdziesiątych, które obecnie miło wspominam.
Jednak kiedy po rozmowie z Elizabeth poszłam na pierwsze zebranie Czwartkowego Klubu Zbrodni, pomyślałam sobie, że może warto coś o nim napisać. Tak jak ktoś napisał dziennik o Holmesie i Watsonie. Ludzie, bez względu na to, co mówią głośno, uwielbiają czytać o morderstwach, więc chyba spróbuję.
Wiedziałam, że do klubu należą Elizabeth, Ibrahim Arif, który mieszka w budynku Wordsworth, tym z balkonem naokoło, i Ron Ritchie. Tak, TEN Ron Ritchie. Jego obecność stanowiła dodatkową atrakcję. Kiedy poznałam go bliżej, czar przygasł, choć może nie do końca.
Dawniej była z nimi jeszcze Penny Gray, która obecnie przebywa w Willows, czyli w tutejszym domu opieki. Teraz, gdy o tym myślę, widzę, że świetnie się tam wpasowałam. Mieli wolne miejsce, a ja zostałam nową Penny.
Jednak przed spotkaniem trochę się denerwowałam. Doskonale pamiętam. Wzięłam ze sobą butelkę dobrego wina (kosztowało 8,99 funta) i gdy weszłam z nią do pokoju łamigłówek, pozostała trójka już tam była i rozkładała na stole zdjęcia.
Czwartkowy Klub Zbrodni założyły Elizabeth i Penny. Penny, która przez wiele lat była komisarką policji w Kent, przynosiła na spotkania akta różnych umorzonych dochodzeń w sprawie morderstw. Tak naprawdę nie powinna ich trzymać u siebie, ale przecież nikt o tym nie wiedział. W starszym wieku można robić prawie wszystko, na co ma się ochotę. Nikt już nas nie beszta poza lekarzami i własnymi dziećmi.
Nie powinnam mówić, jaki zawód wykonywała kiedyś Elizabeth, mimo że ona sama czasem o tym wspomina. Dość powiedzieć, że morderstwa, śledztwa i inne tego typu sprawy nie są jej obce.
Elizabeth i Penny dokładnie studiowały akta, oglądały każde zdjęcie, czytały zeznania wszystkich świadków i szukały dowodów, które pominięto. Nie podobało im się, że wielu morderców wciąż prowadzi spokojne życie. Siedzą w ogrodach, rozwiązują sudoku i cieszą się, że zbrodnia uszła im na sucho.
Swoją drogą przypuszczam, że obie dobrze się przy tym bawiły. Kilka kieliszków wina i zagadka. Spotkanie towarzyskie i drastyczne szczegóły. Trudno o lepszą rozrywkę.
Spotykały się w każdy czwartek (stąd nazwa klubu), ponieważ w ten dzień tygodnia pomiędzy zajęciami z historii sztuki a konwersacjami z francuskiego pokój łamigłówek był przez dwie godziny wolny. Zarezerwowały sobie i dzień, i miejsce na zajęcia: „Opera japońska – dyskusje”, aby mieć pewność, że nikt nie będzie zawracał im głowy.
Zdarzało się, że prosiły o przysługę i zapraszały na pogawędkę różnych ludzi. Pokój łamigłówek odwiedzali specjaliści od medycyny sądowej, księgowi, sędziowie, chirurdzy drzew, hodowcy koni, a nawet dmuchacze szkła. Słowem wszyscy, którzy zdaniem Elizabeth i Penny mogli pomóc im znaleźć odpowiedź na takie czy inne pytanie.
Wkrótce do klubu dołączył Ibrahim. Kiedyś grywał z Penny w brydża, a potem raz czy dwa pomógł im w tym i owym. Jest psychiatrą. Czy raczej nim był. A może ciągle jest, nie wiem na pewno. Przy pierwszym spotkaniu wcale tego nie widać, ale gdy się go lepiej pozna... coś w tym jest. Sama nie planuję żadnych terapii, bo na co komu prucie całej robótki? Wielkie dzięki, nie warto ryzykować. Za to moja córka Joanna spotyka się z terapeutą, chociaż trudno zrozumieć dlaczego, gdy zna się rozmiary jej domu. Tak czy inaczej, Ibrahim nie gra już w brydża. Moim zdaniem to wielka szkoda.
Ron natomiast wprosił się sam, co nikogo nie powinno dziwić. Ani przez chwilę nie dał się nabrać na operę japońską i pewnego czwartku wkroczył po prostu do pokoju łamigłówek, by sprawdzić, co się tam dzieje. Elizabeth nade wszystko ceni podejrzliwość, więc zaproponowała mu wtedy, by przejrzał akta sprawy zabójstwa drużynowego skautów, którego spalone szczątki znaleziono w 1982 roku tuż obok A27. Wkrótce też dostrzegła główną zaletę Rona: nigdy nie wierzy w to, co mu się mówi. Teraz Elizabeth twierdzi, jakoby czytanie akt policyjnych z przekonaniem, że policja cię okłamuje, dawało czasem zdumiewające wyniki.
Sala, w której się spotykamy, nosi nazwę pokoju łamigłówek, ponieważ w niej właśnie, na stojącym pośrodku lekko nachylonym drewnianym stole, układa się największe puzzle. Kiedy weszłam tu po raz pierwszy, ktoś pracował nad składającym się z dwóch tysięcy elementów widokiem portu w Whitstable i brakowało mu już tylko pasa nieba. Wybrałam się kiedyś do Whitstable na jeden dzień i naprawdę nie wiem, o co tyle hałasu. Można wprawdzie spróbować ostryg, ale nawet nie ma dokąd pójść na prawdziwe zakupy.
Tamtego dnia Ibrahim nakrył łamigłówkę grubą folią i na niej właśnie Elizabeth i Ron układali zdjęcia z autopsji nieszczęsnej dziewczyny. Tej, którą zdaniem Elizabeth zamordował jej chłopak. Był zgorzkniałym inwalidą wojennym, ale, ostatecznie, wszyscy mamy jakieś problemy, prawda? Każdemu z nas przydarzyło się coś przykrego, a mimo to nie biegamy naokoło, mordując ludzi.
Elizabeth poprosiła, żebym zamknęła za sobą drzwi i przyszła popatrzeć na zdjęcia.
Ibrahim przedstawił się, podał mi rękę i powiedział, gdzie są herbatniki. Wyjaśnił, że leżą w dwóch warstwach, ale oni starają się skończyć górną, zanim przejdą do dolnej. Zapewniłam, że nie musi uczyć księdza pacierza.
Ron wziął ode mnie butelkę i postawił obok herbatników. Pokiwał głową nad etykietką i stwierdził, że wino jest białe. Potem pocałował mnie w policzek, co dało mi do myślenia.
Pewnie uważacie, że pocałunek w policzek jest czymś normalnym, ale nie w przypadku panów po siedemdziesiątce. Jedyni mężczyźni, którzy całują kobiety w moim wieku w policzek, to zięciowie albo ktoś w tym rodzaju. Od razu uznałam więc Rona za faceta, który szybko bierze się do rzeczy.
O tym, że w Coopers Chase mieszka słynny przywódca związkowy Ron Ritchie, dowiedziałam się z osiedlowego biuletynu, w którym tuż po przeprowadzce przeczytałam, że Ron wraz z Johnem, mężem Penny, wyleczyli rannego lisa i nazwali go Scargill[2]. Biorąc pod uwagę, że John jest weterynarzem, a Ron, no cóż, Ronem, podejrzewam, że leczeniem lisa zajmował się John, a Ron wziął na siebie jedynie obowiązek wyboru imienia.
Biuletyn, swoją drogą, nosi tytuł „Przejdźmy do Sedna”, taka gra słów[3].
Wszyscy stłoczyliśmy się wokół zdjęć z sekcji zwłok. Patrzyłam na biedną dziewczynę i ranę, od której nawet w tamtych czasach nie powinna zginąć. Jej chłopak podobno uciekł Penny z radiowozu w drodze na przesłuchanie i od tamtej pory słuch o nim zaginął. Przy okazji dołożył też Penny. Nic dziwnego. Jak to damski bokser.
Nawet gdyby nie uciekł, pewnie jakoś by się z tego wykręcił. Wciąż czyta się o podobnych przypadkach, a w tamtych czasach było jeszcze gorzej.
Czwartkowy Klub Zbrodni nie mógł, naturalnie, w magiczny sposób postawić go przed sądem. To oczywiste. Penny i Elizabeth wyjaśniały różne sprawy dla własnej satysfakcji, ale nie były w stanie zrobić nic więcej.
Można więc powiedzieć, że ich życzenia nigdy się nie spełniły. Mordercy, których wykryły, pozostali bezkarni, wciąż przebywają na wolności i słuchają sobie gdzieś teraz prognozy pogody. Wykręcili się sianem i obawiam się, że nie oni jedni. Im starsi jesteśmy, tym częściej musimy się z tym godzić.
Ale to tylko takie moje filozoficzne rozważania, które donikąd nas nie doprowadzą.
W ten czwartek po raz pierwszy spotkaliśmy się więc we czwórkę. Elizabeth, Ibrahim, Ron i ja. Jak powiedziałam, wszystko wyszło bardzo naturalnie. Zupełnie jakbym była brakującym elementem w ich łamigłówce.
Muszę już kończyć. Jutro w Coopers Chase ma się odbyć wielkie zebranie. Zwykle pomagam rozstawiać krzesła. Zgłaszam się na ochotnika, ponieważ a) dzięki temu uchodzę za osobę uczynną i b) mogę pierwsza spróbować przekąsek.
Zebranie dotyczy nowych inwestycji na osiedlu. Wielki szef Ian Ventham przyjeżdża, by z nami o tym porozmawiać. Staram się w miarę możliwości być szczera, więc wybaczcie, ale muszę wyznać, że go nie lubię. To uosobienie wszystkich najgorszych cech mężczyzny, któremu nikt nie patrzy na ręce.
Na temat nowych inwestycji krążą przerażające pogłoski, bo robotnicy ścinają drzewa i usuwają płyty cmentarne, słychać też plotki o turbinach wiatrowych. Ron nie może się doczekać awantury na zebraniu, a ja tego, żeby być jej świadkiem.
Obiecuję pisać każdego dnia. Trzymam kciuki, żeby coś się wydarzyło.
W supermarkecie Waitrose w Tunbridge Wells działa kawiarnia. Ian Ventham parkuje range rovera na ostatnim wolnym miejscu dla osób z niepełnosprawnością. Nic mu nie dolega, po prostu to miejsce najbliżej wejścia.
Wchodzi do środka i od razu spostrzega siedzącego przy oknie Bogdana. Ian jest mu winien cztery tysiące funtów. Przez pewien czas odkładał zwrot długu w nadziei, że Bogdana deportują, ale jak dotąd nie miał szczęścia. Teraz jednak chce mu zaproponować prawdziwą posadę, wygląda więc na to, że wszystko dobrze się ułoży. Macha Polakowi na powitanie i podchodzi do lady. Przesuwa wzrokiem po zapisanej kredą tablicy, szukając kawy.
– Sprzedajecie tylko kawę fair trade?
– Wyłącznie – uśmiecha się młoda pracownica.
– Wielka szkoda. – Ian nie zamierza płacić dodatkowych piętnastu pensów, by pomóc nieznanej osobie w kraju, do którego się nie wybiera. – Poproszę herbatę. Z mlekiem migdałowym.
Bogdan nie jest dziś największym problemem Iana. Jeżeli w końcu będzie musiał mu zapłacić, trudno. Najbardziej martwi go to, że Tony Curran może go zabić.
Zanosi herbatę do stolika, po drodze rozglądając się za ludźmi po sześćdziesiątce. Takimi, których stać na zakupy w Waitrose. Dam im dziesięć lat, myśli. Żałuje, że nie przywiózł ze sobą kilku broszur reklamowych.
Sprawy z Tonym Curranem załatwi w swoim czasie, na razie musi pogadać z Polakiem. Dobrze, że przynajmniej on nie chce go zabić. Siada przy stoliku.
– Warto robić tyle hałasu o dwa patyki? – pyta.
Bogdan popija z dwulitrowej butli napój Lilt. Najwyraźniej go tu przemycił.
– O cztery. Bardzo tanio za wymianę płytek w basenie. Nie wiesz o tym?
– Tanio, ale tylko wtedy, kiedy robota wykonana jest bez zarzutu – mówi Ian. – Fugi się odbarwiły. Zobacz. Prosiłem o kremową biel.
Wyciąga telefon, przesuwa palcem po ekranie i pokazuje Bogdanowi zdjęcia nowego basenu.
– Nie. To jest filtr. Zdejmij go. – Bogdan naciska guzik i obraz od razu się rozjaśnia. – Kremowa biel. Przecież wiesz.
Ian kiwa głową. Zawsze warto spróbować. Czasem jednak trzeba wiedzieć, kiedy zapłacić. Wyjmuje z kieszeni kopertę.
– No, dobrze, Bogdan. Gramy uczciwie. Masz tu trzy patyki. Zgoda?
– Niech będzie. – Polak patrzy na niego ze znużeniem.
Ian wręcza mu kopertę.
– Właściwie to dwa osiemset, ale nie warto się kłócić o parę groszy. Poza tym chciałbym cię o coś zapytać.
– Jasne. – Bogdan chowa pieniądze do kieszeni.
– Wyglądasz na bystrego faceta.
– W końcu mówię biegle po polsku. – Bogdan wzrusza ramionami.
– Zawsze kiedy zlecam ci jakąś robotę, wykonujesz ją dobrze i tanio – ciągnie Ian.
– Dziękuję.
– I tak sobie myślę... Jak sądzisz, jesteś gotowy na coś większego?
– Pewnie.
– Ale dużo większego?
– Pewnie – powtarza Bogdan. – Duże jest takie samo jak małe. Tylko jest go więcej.
– Zuch chłopak. – Ian dopija herbatę. – Zamierzam wywalić Tony’ego Currana. I będę potrzebował kogoś na jego miejsce. Co ty na to?
Bogdan cicho gwiżdże.
– To cię przerasta? – pyta Ian.
– Nie przerasta. – Polak kręci głową. – Mogę pracować. Myślę tylko, że jak wyrzucisz Tony’ego, to on cię może zabić.
– Wiem. Ale to moje zmartwienie. A ty od jutra zaczynasz robotę.
– Jasne, jeśli tylko będziesz żył.
Czas się pożegnać. Ian ściska Bogdanowi rękę i zaczyna zastanawiać się nad tym, jak przekazać złe wieści Tony’emu.
W Coopers Chase odbywa się dziś zebranie konsultacyjne. Będzie musiał wysłuchać tego, co staruszkowie mają do powiedzenia. Włożyć krawat, uprzejmie kiwać głową, zwracać się do nich po imieniu. Ludzie łykają to jak pelikany. Zaprosił także Tony’ego, żeby zaraz po zebraniu go wylać. Na świeżym powietrzu, w obecności licznych świadków.
Istnieje dziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że Tony zabije go na miejscu. Co oznacza, że na dziewięćdziesiąt procent tego nie zrobi, a biorąc pod uwagę przyszłe oszczędności, Ian gotów jest zaryzykować. Kto nie ryzykuje, nie pije szampana.
Wychodzi z kawiarni i słyszy klakson. Kobieta na skuterze inwalidzkim z wściekłością wskazuje laską na jego range rovera.
Byłem tu pierwszy, złotko, myśli Ian, wsiadając do samochodu. Co jest nie tak z tymi ludźmi?
Po drodze słucha motywacyjnego audiobooka pod tytułem Zabij lub giń – wykorzystanie doświadczeń z pola bitwy w sali konferencyjnej. Jego autorem jest agent izraelskich sił specjalnych, a audiobook polecił Ianowi jeden z osobistych trenerów z siłowni Virgin Active w Tunbridge Wells. Ian nie wie, czy trener także jest Izraelczykiem, ale wygląda, jakby pochodził z tamtych stron.
Popołudniowe słońce bezskutecznie usiłuje przebić się przez nielegalnie przyciemnione szyby range rovera. Ian wraca myślami do Tony’ego Currana. Przez wiele lat dobrze im się razem pracowało. Ian kupował wielkie, stare, zrujnowane domy, a Tony je rozpruwał, dzielił na mieszkania, zakładał w nich rampy oraz poręcze, po czym przechodzili do następnej inwestycji. Domy spokojnej starości były hitem inwestycyjnym i Ian zrobił na nich majątek. Kilka zatrzymał, kilka sprzedał, parę innych kupił.
Z lodówki, która nie należy do standardowego wyposażenia range rovera, wyjmuje smoothie. Lodówkę wstawił mu mechanik z warsztatu w Faversham, gdzie zamówił pozłocenie schowka. Ian codziennie wypija takie smoothie. Koszyczek malin, garść szpinaku, jogurt islandzki (albo fiński, jeśli akurat zabraknie islandzkiego), spirulina, kiełki pszenicy, acerola w proszku, chlorella, algi morskie, wyciąg z jagód acai, kawałki ziaren kakaowca, cynk, ekstrakt z buraka czerwonego, nasiona chia oraz imbir. To jego własny przepis, który nazwał Łyk Prostoty.
Spogląda na zegarek. Za dziesięć minut będzie w Coopers Chase. Odbębni zebranie, po czym przekaże wieści Tony’emu. Dziś rano wyszukał w internecie „Kamizelki nożoodporne”, ale nie mieli opcji dostawy tego samego dnia. I to ma być Amazon Prime? Pewnie wzięli go za jakiegoś bandziora.
Tak naprawdę jest jednak przekonany, że wszystko będzie dobrze. Świetnie się składa, że Bogdan przejmie robotę. Gładkie przejście. I tańsze, a o to właśnie chodzi.
Ian bardzo wcześnie uświadomił sobie, że jeżeli chce zarabiać naprawdę duże pieniądze, musi zapewnić wysoki standard usług. Najgorzej, kiedy klienci umierają. Mnóstwo papierkowej roboty, puste pokoje, które nie przynoszą zysków, no i najtrudniejsza sprawa – rozmowy z rodzinami. Tymczasem im klient bogatszy, tym większa szansa, że dłużej pożyje. I rzadziej będzie go odwiedzać rodzina, zwykle zakotwiczona w Londynie, Nowym Jorku lub Santiago. Ian podniósł poprzeczkę i przekształcił firmę Domy Spokojnej Starości Złota Jesień w Luksusowe Osiedla dla Niezależnych Seniorów, skupiając się na mniejszej liczbie większych obiektów. Tony Curran przyjął to bez mrugnięcia okiem. Jeżeli czegoś nie wiedział, szybko uzupełnił braki i odtąd żadne pokoje kąpielowe, zamki elektroniczne ani paleniska do ogrodowego grillowania nie były dla niego problemem. To naprawdę przykre, że Ian musi się go pozbyć, ale jak trzeba, to trzeba.
Ian mija z prawej strony drewnianą wiatę przystanku autobusowego i skręca w bramę Coopers Chase. Jak często bywa, utyka za furgonetką dostawczą i jedzie za nią powoli przez cały długi podjazd. Po drodze rozgląda się i kręci głową. Ile lam. Człowiek uczy się przez całe życie.
Parkuje, po czym upewnia się, czy pozwolenie na parkowanie jest odpowiednio wyeksponowane po lewej stronie przedniej szyby i czy wyraźnie widać jego numer i datę ważności. W przeszłości Ian miewał kłopoty z różnymi organami władz, ale tak naprawdę zalazły mu za skórę tylko dwa – rosyjskie służby celne i Komitet Parkingowy w Coopers Chase. Jednak było warto. Bez względu na to, ile wcześniej zarobił, Coopers Chase to zupełnie inna liga. Obaj – Ian i Tony – dobrze o tym wiedzą. Trafiła im się kura znosząca złote jaja. Co, oczywiście, jest powodem dzisiejszego problemu.
Coopers Chase. Blisko pięć hektarów przepięknych terenów i pozwolenie na budowę czterystu mieszkań dla emerytów. A na miejscu jedynie pusty klasztor i cudze stado owiec na wzgórzu. Przed kilku laty dawny znajomy Iana kupił tę ziemię od Kościoła, a potem nagle potrzebował gotówki, aby zapobiec wyznaczonej omyłkowo ekstradycji. Ian dokonał obliczeń i zrozumiał, że warto zaryzykować. Niestety Tony doszedł do tego samego wniosku. I obecnie jest właścicielem dwudziestu pięciu procent wszystkiego, co jego firma wybudowała w Coopers Chase. A Ian musiał się zgodzić na takie warunki, ponieważ Tony zawsze był wobec niego lojalny, a w dodatku dał do zrozumienia, że w przeciwnym razie połamie mu ręce. Ian widział już, jak łamał je innym ludziom, więc teraz są partnerami.
Ale to nie potrwa długo. Tony na pewno zdaje sobie z tego sprawę. W końcu każdy może zbudować luksusowy apartamentowiec – rozebrać się do pasa, słuchać Magic FM, kopać fundamenty albo pokrzykiwać na murarzy. Nic trudnego. Nie każdy natomiast ma dość wyobraźni, by nadzorować taką osobę. Wkrótce zacznie się budowa nowego obiektu, więc trudno o lepszy moment, by Tony dowiedział się, ile tak naprawdę jest wart.
Ian Ventham czuje przypływ odwagi. Zabij lub giń.
Wysiada z samochodu i mruga oczami, porażony nagłym blaskiem słońca. Na języku czuje posmak ekstraktu z buraka, jednej z głównych przeszkód powstrzymujących go przed przekształceniem Łyku Prostoty w ofertę handlową. Mógłby usunąć ekstrakt, ale jest niezbędny dla zdrowia trzustki.
Wkłada ciemne okulary. Czas przejść do interesów. Ian nie zamierza dziś umierać.
Ron Ritchie jak zwykle nie pozwala wciskać sobie kitu. Wypróbowanym ruchem stuka palcem w egzemplarz umowy najmu. Wie, że wywołuje oczekiwane wrażenie, ale czuje, jak drży mu palec, a wraz z nim umowa. Aby to ukryć, macha nią w górze. Za to głos Rona nadal brzmi donośnie.
– Oto cytat. Pana własne słowa, Ventham, nie moje. „Coopers Chase Holding Investments zastrzega sobie prawo budowy kolejnych budynków mieszkalnych na terenie nieruchomości po konsultacji z obecnymi mieszkańcami”.
Ron jest wysoki i mocno zbudowany, kiedyś musiał być bardzo silny. Kojarzy się z wielką ciężarówką na wciąż solidnym podwoziu, rdzewiejącą gdzieś w polu. Na szerokiej, szczerej twarzy maluje się wyraz oburzenia lub niedowierzania, taki, jakiego akurat wymaga sytuacja. Jaki może się przydać.
– No właśnie – mówi Ian Ventham tonem, jakim zwracałby się do dziecka. – Przecież właśnie odbywa się zebranie konsultacyjne. Jesteście mieszkańcami. Konsultujcie więc sobie, co chcecie, przez następne dwadzieścia minut.
Ventham siedzi za stołem ustawionym w przedniej części wspólnego salonu. Opalony na mahoń, rozluźniony, z okularami odsuniętymi na włosy ostrzyżone w stylu lat osiemdziesiątych. Nosi kosztowną koszulkę polo i zegarek tak duży, że właściwie można by go nazwać zegarem. Zapewne pachnie dobrą wodą kolońską, ale nikt jakoś nie ma ochoty podejść na tyle blisko, by to sprawdzić.
Obok Iana z jednej strony siedzi kobieta na oko piętnaście lat od niego młodsza, a z drugiej wytatuowany facet w podkoszulku, przeglądający coś w telefonie. Kobieta to architektka nowego budynku, a miłośnik tatuażu to Tony Curran. Ron już go tu widywał i sporo o nim słyszał. Ibrahim notuje każdą wypowiedź, a Ron nadal dźga palcem w stronę Venthama.
– Nie ze mną takie numery, mój panie. To nie konsultacja, tylko zasadzka.
– Wygarnij mu, Ron! – włącza się Joyce.
A Ron o niczym innym nie marzy.
– Dzięki, Joyce. Nazwał pan nowy budynek „Woodlands”, a wycinacie wszystkie drzewa. Śmiechu warte. I pokazuje nam pan tutaj ładne komputerowo obrobione obrazki – słońce, puszyste obłoczki, kaczuszki pływające po jeziorkach. Na komputerze wszystko da się udowodnić. Chcemy zobaczyć porządną makietę. Z drzewami i ludzikami.
W sali rozlegają się oklaski. Wiele osób pragnie zobaczyć taką makietę, ale według Iana Venthama już się ich nie robi. Ron mówi dalej.
– W dodatku umyślnie wybrał pan kobietę na architekta, żebym nie mógł na nią krzyczeć!
– Przecież krzyczysz – stwierdza Elizabeth, która dwa miejsca dalej czyta gazetę.
– Nie mów mi, kiedy krzyczę, Elizabeth! – krzyczy Ron. – Ten dziad jeszcze usłyszy moje krzyki. Patrzcie go! Wystroił się jak Tony Blair. Czemu nie zbombardujesz Iraku, Ventham, skoro już się wziąłeś do roboty?
Dobry tekst, myśli Ron, podczas gdy Ibrahim na wszelki wypadek sumiennie zapisuje każde słowo.
W czasach kiedy trafiał na łamy gazet, nazywano go często „Czerwonym Ronem”, chociaż wtedy niemal każdy był trochę „czerwony”. Zdjęcia Rona w prasie zwykle opatrywano podpisem typu: „Rozmowy między dwiema stronami zostały późnym wieczorem przerwane”. Ron to weteran pikiet, aresztów policyjnych, czarnych list oraz wszelkiej maści strajków: włoskich, okupacyjnych, protestacyjnych i dzikich. Był wszędzie – grzał ręce nad koksownikami ze starą wiarą w British Leyland. Oglądał na własne oczy upadek strajku dokerów. Pikietował w Wapping, gdzie był świadkiem zwycięstwa Ruperta Murdocha i porażki drukarzy. Szedł na czele górników z Kent autostradą A1 i aresztowano go w Orgreave, gdy zmiażdżono ostatni opór pracowników przemysłu węglowego. Prawdę mówiąc, człowiek mniej niezmordowany niż Ron mógłby uznać się za pechowca. Ale taki już los tego, kto stoi po stronie słabszych, a Ron po prostu uwielbiał to robić. Nawet jeżeli czasem działo się inaczej, tak długo wykręcał kota ogonem, aż przekonał wszystkich, że jest odwrotnie. Nigdy jednak nie zdradził swoich ideałów. Bez rozgłosu pomagał każdemu, kto potrzebował wsparcia, paru funtów na święta, garnituru lub adwokata na rozprawę w sądzie. Każdy, kto z jakiegokolwiek powodu zasługiwał na obronę, czuł się bezpieczny w wytatuowanych ramionach Rona.
Tatuaże zblakły, ręce drżą, ale ogień wciąż płonie.
– Wiesz, Ventham, gdzie możesz sobie wsadzić swoją umowę?
– Nie krępuj się, oświeć mnie – odpowiada Ian.
Ron zaczyna mówić o Davidzie Cameronie i referendum w sprawie wyjścia z Unii Europejskiej, ale traci wątek. Czuje na łokciu dłoń Ibrahima, kiwa głową jak człowiek, którego misja jest skończona, i siada, a panewki w kolanach trzeszczą mu, jakby ktoś strzelał z karabinu.
Jest szczęśliwy. Spostrzega, że drżenie rąk na chwilę ustało. Wrócił do walki. Czy coś może się z tym równać?
Kiedy ksiądz Matthew Mackie wślizguje się do salonu, wielki facet w koszulce z logo West Ham właśnie krzyczy coś o Tonym Blairze. Nadzieje księdza się spełniły – na zebranie przyszło mnóstwo ludzi. Znakomicie, na pewno zgłoszą wiele zastrzeżeń w związku z budową Woodlands. W pociągu z Bexhill nie było wagonu restauracyjnego, więc ksiądz z aprobatą spogląda na herbatniki.
Gdy nikt nie patrzy, bierze pełną garść i sadowi się na niebieskim plastikowym krześle w ostatnim rzędzie. Facet w obcisłej koszulce piłkarskiej stracił rozpęd i siada, ale w górę podnosi się wiele rąk. Ksiądz Mackie ma nadzieję, że jego przyjazd okaże się niepotrzebny, jednak lepiej dmuchać na zimne. Denerwuje się. Poprawia koloratkę, przeczesuje palcami śnieżnobiałe włosy i sięga do kieszeni po herbatnik. Jeżeli nikt nie zapyta o cmentarz, może sam powinien to zrobić. Odwagi. Pamiętaj, że musisz wykonać zadanie.
Dziwnie się czuje w tym pokoju. Wstrząsa nim dreszcz. Pewnie z zimna.
[...]