Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Nikt nie pisze o zbrodni z taką radością jak Osman
Seria bijąca wszelkie rekordy popularności. Niezmienny numer 1 na liście bestsellerów „New York Timesa”. Czwarta część przygód Czwartkowego Klubu Zbrodni.
Tym razem wszystko zaczyna się od smutnej i wstrząsającej wiadomości.
Pewien antykwariusz i zarazem stary przyjaciel naszych bohaterów został zamordowany, a tajemnicza paczka, której strzegł, zaginęła.
Ekipa Czwartkowego Klubu rusza więc do akcji, wprost na spotkanie całej menażerii barwnych fałszerzy sztuki, internetowych oszustów i handlarzy narkotyków. I choć jak zwykle nie brakuje tu brytyjskiego poczucia humoru, po drodze w niejednym oku zakręci się łezka…
A skoro liczba trupów rośnie, po niebezpiecznej paczce wciąż ani widu, ani słychu, i generalnie wszystko dookoła zaczyna się walić, to może czworgu nie najmłodszych detektywów nie sprzyja już szczęście? Kto zatem dotrwa do końca tej przygody?
„Głęboko poruszająca… Najlepsze jak dotąd pisanie Osmana”. „Telegraph”
Przeczytaj również poprzednie części serii: „Czwartkowy Klub Zbrodni”, „Człowiek, który umarł dwa razy”, „Kula, która chybiła”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 423
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: The Last Devil to Die
Redakcja: Zofia Lisiewicz
Korekta: Jolanta Gomółka
Projekt okładki: Richard Bravery, font w nazwisku autora i w tytule: Joel Holland
Opracowanie graficzne: Maciej Trzebiecki
Skład: ProDesGraf
Redaktor prowadząca: Magdalena Kosińska
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
Copyright © by Agora SA, 2023
Copyright © for the Polish translation by Olga Mysłowska 2023
The Last Devil to Die
Copyright © Richard Osman, 2023
All rights reserved.
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-268-4523-9
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Fredowi i Jessie Wrightom – z podziękowaniami i miłością.
Moja opowieść zawsze będzie się zaczynała od Was.
Kuldesh Sharma ma nadzieję, że przyjechał we właściwe miejsce. Zatrzymuje samochód na końcu wiejskiej drogi, porośniętej z obu stron drzewami, ciemnej i upiornej.
Ostateczną decyzję podjął około czwartej po południu, kiedy siedział na zapleczu swojego sklepu. Pudełko stało przed nim na stole, a w radiu leciała piosenka Mistletoe and Wine.
Zadzwonił do dwóch osób i wylądował tutaj.
Wyłączył światła auta i teraz siedzi w zupełnych ciemnościach.
Nie ulega wątpliwości, że to wielkie ryzyko. Ale Kuldesh ma prawie osiemdziesiąt lat, więc czy kiedykolwiek przyjdzie lepsza chwila? Co się może stać najgorszego? Że go znajdą i zabiją?
Na pewno zrobiliby i jedno, i drugie, ale czy to naprawdę tak źle?
Kuldesh myśli o swoim przyjacielu Stephenie. Co z niego zostało. Jaki jest zagubiony, jaki cichy, jaki skurczony. Czy jego czeka taka sama przyszłość? Jak oni się kiedyś wspaniale bawili. Jakiego oni potrafili narobić hałasu.
Teraz świat Kuldesha coraz bardziej przypomina szept. Żona zmarła, przyjaciele się wykruszają. Jak on tęskni za rykiem życia.
I wtedy właśnie pojawił się mężczyzna z pudełkiem.
Gdzieś w oddali pośród drzew przebija słaby blask. W lodowatej ciszy rozlega się dźwięk silnika. Gdy zaczyna padać śnieg, Kuldesh myśli z nadzieją, że droga powrotna do Brighton nie będzie zbyt zdradliwa.
Od tylnej szyby jego samochodu odbija się światło reflektorów – podjeżdża drugi samochód.
Bum, bum, bum. To jego stare serce. Już prawie zapomniał, że je ma.
Kuldesh nie ma teraz pudełka przy sobie. Umieścił je w bezpiecznym miejscu, dzięki czemu sam też jest na razie bezpieczny. To jego gwarancja ochrony. Potrzebuje jeszcze tylko trochę czasu. A jeśli mu się uda, to...
Światła nadjeżdżającego samochodu błyskają oślepiająco w jego lusterku, a po chwili gasną. Koła zatrzymują się z chrzęstem, silnik milknie – powracają cisza i ciemność.
No to zaczyna się. Czy powinien wysiąść? Słyszy, jak w tamtym aucie zamykają się drzwi. Po chwili rozlega się odgłos zbliżających się kroków.
Pada coraz bardziej. Ile to potrwa? Oczywiście będzie musiał wyjaśnić, co z pudełkiem. Wszystko się uspokoi i Kuldesh, ma nadzieję, ruszy w drogę powrotną, jeszcze zanim śnieg zamieni się w lód, a drogi staną się śmiertelnie niebezpieczne. Zastanawia się, czy...
Kuldesh Sharma widzi błysk wystrzału, ale umiera, nim zdąży usłyszeć jego dźwięk.
Ożeniłem się kiedyś z kobietą ze Swansea – opowiada Mervyn Collins. – Rude włosy i tak dalej.
– Rozumiem – mówi Elizabeth. – Brzmi, jakby to była niezła historia, co?
– Historia? – Mervyn potrząsa głową. – Nie, rozstaliśmy się. Wiecie, jakie są kobiety.
– Rzeczywiście, wiemy, Mervynie – potwierdza Joyce, zatapiając nóż w yorkshire puddingu. – Wiemy.
Zapada cisza. I to (jak zauważa Elizabeth) nie pierwszy raz podczas tego posiłku.
Jest drugi dzień świąt i cała czwórka, plus Mervyn, siedzi w restauracji w Coopers Chase. Joyce przyniosła bożonarodzeniowe zabawki – strzelające tutki, z których każdy wyciągnął kolorową papierową koronę. Wszyscy mają je teraz na głowach. Korona Joyce jest za duża i w każdej chwili może zamienić się w opaskę na oczy. Korona Rona jest za mała, a różowa bibuła ciśnie go w skronie.
– Mervynie, czy na pewno nie skusisz się na kropelkę wina? – pyta Elizabeth.
– Alkohol w porze obiadu? Nie – ucina Mervyn.
Przyjaciele spędzili Boże Narodzenie osobno. Elizabeth musi przyznać, że było to dla niej szczególnie trudne. Miała nadzieję, że ten dzień coś ożywi, da jej mężowi Stephenowi zastrzyk energii i jasności, przywoła wspomnienia dawnych świąt. Ale nie. Boże Narodzenie było dla Stephena dniem jak każdy inny. Niczym pusta kartka na końcu starej książki. Elizabeth drży na myśl o tym, co przyniesie nadchodzący rok.
Umówili się na obiad w restauracji w drugi dzień świąt. Joyce spytała w ostatniej chwili, czy nie byłoby uprzejmie, gdyby zaprosili Mervyna, żeby do nich dołączył. Mervyn mieszka w Coopers Chase już od kilku miesięcy i jak do tej pory nie udało mu się z nikim zaprzyjaźnić.
– W święta będzie zupełnie sam – dodała Joyce i wszyscy się zgodzili, że powinni to zrobić.
– Dobre posunięcie – stwierdził Ron, a Ibrahim dodał, że w Coopers Chase właśnie o to chodzi, żeby nikt nie czuł się samotny w święta.
Elizabeth z kolei pochwaliła wielkoduszność Joyce, zwracając jednocześnie uwagę, że w odpowiednim oświetleniu Mervyn prezentuje typ męskiej urody, któremu Joyce nie potrafi się oprzeć. Gburowatość walijskiego akcentu, czerń brwi, srebro włosów. Elizabeth coraz lepiej rozumie, jaki typ mężczyzn podoba się Joyce: wychodzi na to, że nada się każdy, kto jest „choć trochę przystojny”. Ron stwierdził, że Mervyn „wygląda jak czarny charakter z telenoweli”, i Elizabeth z radością mu przyklasnęła.
Jak do tej pory usiłowali rozmawiać z nim o polityce („nie moja działka”), telewizji („a po co to komu”) i małżeństwie („ożeniłem się kiedyś z kobietą ze Swansea”).
Kelner przynosi jedzenie Mervyna, który odmówił indyka, więc kucharz zgodził się przygotować dla niego krewetki z gotowanymi ziemniakami.
– Widzę, że mamy tu fana krewetek – mówi Ron, pokazując palcem talerz Mervyna. Elizabeth musi przyznać, że Ron bardzo się stara.
– Zawsze jem krewetki w środę – zgadza się Mervyn.
– To dziś jest środa? – dziwi się Joyce. – W święta zawsze tracę poczucie czasu. Nigdy nie wiem, jaki jest dzień.
– Tak, dziś jest środa – potwierdza Mervyn. – Środa, dwudziesty szósty grudnia.
– Wiedziałeś, że ten rodzaj krewetek po włosku nazywa się „scampi”? – pyta Ibrahim, którego korona gustownie się przekrzywiła. – To liczba mnoga od „scampo”.
– Tak, wiedziałem – mówi Mervyn.
Elizabeth już nie takich delikwentów rozgryzała. Kiedyś musiała przesłuchać radzieckiego generała, który przez trzy miesiące w niewoli nie odezwał się ani słowem, a już po godzinie śpiewali razem piosenki Noëla Cowarda. Joyce rozpracowuje Mervyna od kilku tygodni, od zakończenia sprawy Bethany Waites. Jak do tej pory dowiedziała się, że był dyrektorem szkoły, był kiedyś żonaty, teraz ma trzeciego psa w swoim życiu, i że lubi Eltona Johna, ale to wciąż niezbyt wiele.
Elizabeth postanawia chwycić byka za rogi. Czasem trzeba pacjenta porazić prądem, żeby odżył.
– A tak oprócz tajemniczej koleżanki ze Swansea, Mervynie, to jak wygląda twoje życie uczuciowe?
– Mam sympatię – mówi Mervyn.
Elizabeth widzi, że Joyce prawie niezauważalnie uniosła brew.
– No i świetnie – mówi Ron. – Jak ma na imię?
– Tatiana.
– Jak pięknie – komentuje Joyce. – Chyba jeszcze o niej nie słyszałam?
– Gdzie spędza święta? – pyta Ron.
– Na Litwie.
– Perła Bałtyku – wtrąca Ibrahim.
– Nie jestem pewna, ale chyba nie widzieliśmy jej jeszcze w Coopers Chase, prawda? – dopytuje Elizabeth. – Odkąd się wprowadziłeś.
– Bo zabrali jej paszport – mówi Mervyn.
– Matko kochana – kwituje Elizabeth. – Co za nieszczęście. A kto zabrał?
– Władze – odpowiada Mervyn.
– Typowe – mówi Ron, kręcąc głową. – Cholerne władze.
– Na pewno bardzo za nią tęsknisz – mówi Ibrahim. – Kiedy ostatni raz się widzieliście?
– Jeszcze nie poznałem jej osobiście – przyznaje Mervyn, zeskrobując sos tatarski z krewetki.
– Nie widziałeś się z nią? – pyta Joyce. – To chyba nietypowe?
– Po prostu mieliśmy pecha. Najpierw odwołali jej lot, potem ukradli jej pieniądze, a teraz ta sprawa z paszportem. Ale droga do prawdziwej miłości nigdy nie jest łatwa.
– Istotnie – zgadza się Elizabeth. – Nigdy nie jest łatwa.
– Ale – mówi Ron – jak oddadzą jej paszport, to do ciebie przyjedzie?
– Taki jest plan. Już wszystko mamy pod kontrolą. Wysłałem jej bratu trochę pieniędzy.
Przyjaciele kiwają głowami i wymieniają spojrzenia, a Mervyn zajada krewetki.
– A tak w ogóle – ciągnie Elizabeth, poprawiając sobie papierową koronę – to ile pieniędzy mu wysłałeś? Temu jej bratu?
– Pięć tysięcy – mówi Mervyn. – W sumie. Straszna korupcja na tej Litwie. Bez łapówki ani rusz.
– Nie miałam pojęcia – dziwi się Elizabeth. – Mam z Litwy same dobre wspomnienia. Biedna Tatiana. A co z tymi pieniędzmi, które jej ukradli? Też były od ciebie?
Mervyn potwierdza skinieniem głowy.
– Wysłałem je, ale celnicy wszystko sobie wzięli.
Elizabeth napełnia kieliszki przyjaciół.
– Nie możemy się doczekać, aż ją poznamy.
– To prawda – zgadza się Ibrahim.
– Tak się tylko zastanawiam, Mervynie – mówi Elizabeth – czy następnym razem, kiedy Tatiana poprosi cię o pieniądze, zechciałbyś dać mi znać? Mam trochę znajomości i może mogłabym pomóc.
– Naprawdę?
– Oczywiście. Tylko daj znać. Zanim znów będziesz miał pecha.
– Dziękuję. Tatiana stała się bardzo ważną osobą w moim życiu. Dużo czasu minęło, odkąd ktoś poświęcał mi tyle uwagi.
– Chociaż na przykład w ciągu ostatnich paru tygodni upiekłam ci mnóstwo ciasta.
– Wiem, wiem. Ale chodziło mi o sprawy uczuciowe.
– Mój błąd – kwituje Joyce, a Ron pociąga łyk wina, żeby zdusić śmiech.
Mervyn jest nietypowym gościem, jednak ostatnimi czasy Elizabeth uczy się podążać tam, gdzie życie ją poprowadzi.
Indyk i nadzienie, baloniki i serpentyny, korony i zabawki. Butelka dobrego czerwonego wina i popowe piosenki świąteczne (jak podejrzewa Elizabeth), sączące się z głośników. Przyjaźń i Joyce bez powodzenia flirtująca z Walijczykiem, który najwyraźniej padł ofiarą poważnego międzynarodowego oszustwa. Elizabeth z łatwością mogłaby sobie wyobrazić gorsze święta.
– Wesołych świąt, kochani! – Ron wznosi swój kieliszek.
Wszyscy dołączają do toastu.
– Oraz miłej środy, dwudziestego szóstego grudnia, Mervynie – dodaje Ibrahim.
Mitch Maxwell na ogół znajduje się milion kilometrów stąd, gdy przyjeżdża towar. Dlaczego miałby ryzykować i pojawiać się w magazynie, kiedy są w nim narkotyki? Jednak, z oczywistych przyczyn, to nie jest zwykła dostawa. I im mniej osób będzie w to zamieszanych, tym lepiej, biorąc pod uwagę obecne okoliczności. Przestał bębnić palcami tylko na jedną chwilę – żeby poobgryzać paznokcie. Nie jest przyzwyczajony do takich nerwów.
Poza tym jest drugi dzień świąt i chciał się wyrwać z domu. W sumie to musiał się wyrwać. Dzieciaki robiły się nieznośne, no i pobił się z teściem o to, gdzie wcześniej mogli widzieć jednego aktora, który grał w świątecznym odcinku Z pamiętnika położnej. Teraz teść leży w szpitalu w Hemel Hempstead z pękniętą żuchwą. Żona i teściowa – z przyczyn kompletnie dla Mitcha niezrozumiałych – uważają, że to wszystko była jego wina. Uznał więc, że w tej nieprzyjemnej sytuacji najrozsądniej będzie się oddalić, do czego doskonałą okazją była podróż do Sussex, żeby wszystkiego dopilnować osobiście.
Mitch przejechał sto sześćdziesiąt kilometrów, by upewnić się, że pojedyncze pudełko z heroiną wartą sto tysięcy funtów zostało wyładowane z ciężarówki, która znajdowała się na pokładzie promu. Pieniądze są wprawdzie nieduże, ale nie o to tu chodzi.
Chodzi o to, że ładunek przeszedł przez kontrolę celną.
Magazyn znajduje się na chaotycznie zabudowanym terenie przemysłowym, w miejscu dawnego gospodarstwa, kilka kilometrów od wybrzeża. Setki lat temu stały tu pewnie stodoły i stajnie, rosły zboże, jęczmień i koniczyna, słychać było tętent kopyt. Dziś mamy tu magazyny z blachy falistej, wysłużone volvo i popękane okna. Stare, skrzypiące kości Wielkiej Brytanii.
Całość jest otoczona wysokim metalowym ogrodzeniem, by odstraszać drobnych złodziejaszków, gdy w środku interesy robią prawdziwi złoczyńcy. Na magazynie Mitcha wisi aluminiowa tabliczka SUSSEX LOGISTICS SYSTEMS. Na drzwiach do sąsiedniego pustego hangaru: FUTURE TRANSPORT SOLUTIONS LTD, to przykrywka dla złodziei sportowych samochodów. Po lewej stoi barak bez szyldu na drzwiach, gdzie urzęduje kobieta, której Mitch jeszcze nie poznał, a która podobno handluje MDMA i paszportami. Dalej, w rogu posesji, znajdują się siedziba i magazyn winiarni BRAMBER – NAJLEPSZE ANGIELSKIE WINO MUSUJĄCE. Mitch dowiedział się ostatnio, że to akurat legalny biznes. Rodzeństwo, które go prowadzi, to przemili ludzie i podarowali wszystkim po skrzynce wina na święta. Było lepsze od szampana i w dużej mierze przyczyniło się do bijatyki z teściem.
Czy brat i siostra z winiarni Bramber podejrzewali, że są jedynym legalnym biznesem na terenie, Mitch nie był w stanie stwierdzić, natomiast z pewnością widzieli go kiedyś, jak kupował kuszę w Future Transport Solutions Ltd, i nawet nie mrugnęli okiem, więc byli w porządku. Mitch przypuszcza, że na angielskim winie musującym można zarobić niezłe pieniądze, i nawet się zastanawiał, czy nie zainwestować. Ostatecznie zrezygnował, bo na heroinie też można dobrze zarobić, a czasem lepiej trzymać się tego, co się zna. Teraz jednak Mitch zaczyna zmieniać zdanie, odkąd ma coraz więcej kłopotów.
Drzwi do magazynu są zamknięte, a tył ciężarówki jest otwarty. Dwaj mężczyźni – to znaczy, jeden mężczyzna i jeden chłopak – wyładowują doniczki. Najmniejsza możliwa ekipa. Ze względu na obecną sytuację Mitch kazał im uważać. Jasne, najważniejszym ładunkiem jest pudełeczko schowane głęboko między paletami, ale to wcale nie znaczy, że na doniczkach też nie można zarobić kilku funtów. Mitch sprzedaje je do centrów ogrodniczych na południowym wschodzie Anglii – przyjemny, legalny biznes. A potłuczonej doniczki nikt nie kupi.
Heroina jest schowana w niewielkim terakotowym pudełku, postarzonym, żeby wyglądało jak przybrudzona skorupa z ogrodu, na wypadek gdyby ktoś zaczął szperać. Nudny bibelot. Ich zwyczajowa sztuczka. Gdzieś w wiejskiej chacie w Helmand ktoś zapakował heroinę do pudełka i je zapieczętował. Ktoś z organizacji Mitcha – krótką zapałkę wylosował Lenny – udał się do Afganistanu, by nadzorować całą operację i dopilnować, żeby heroina była czysta i żeby nikt nie próbował ich wyrolować. Terakotowe pudełko pojechało pod opieką Lenny’ego do mołdawskiego miasteczka, gdzie nikt nie wsadzał nosa w nie swoje sprawy, i tam zostało pieczołowicie ukryte wśród setek doniczek. Następnie pokonało całą Europę w samochodzie Garry’ego, który kilkakrotnie był w więzieniu, więc teraz nie miał już nic do stracenia.
Mitch siedzi w swoim biurze na prowizorycznej antresoli w głębi magazynu, drapiąc się w tatuaż „Bóg kocha tych, którzy się nie poddają” na ramieniu. Everton przegrywa zero do dwóch z Man City, co było nieuniknione, ale i tak go irytuje. Ktoś kiedyś zaprosił Mitcha, żeby dołączył do konsorcjum, zamierzającego kupić FC Everton. Kuszące – mógłby stać się współwłaścicielem klubu, któremu kibicował od dzieciństwa, co stanowiłoby ukoronowanie jego życiowej pasji, jednak im dłużej się przyglądał biznesowemu aspektowi piłki nożnej, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że lepiej będzie trzymać się heroiny.
Przychodzi SMS od jego żony, Kellie:
Tata wyszedł ze szpitala. Mówi, że Cię zabije.
Niektórzy mogliby to uznać za figurę retoryczną, ale teść Mitcha jest bossem jednego z największych manchesterskich gangów i kupił kiedyś Mitchowi pod choinkę policyjny paralizator. Lepiej więc z nim uważać. Z drugiej strony, czy nie musimy wszyscy uważać z teściami? Mitch jest pewny, że wszystko będzie dobrze – jego małżeństwo z Kellie to była miłość, która pokonała wszystkie przeciwności; niczym Romeo i Julia zjednoczyli Liverpool i Manchester. Mitch odpisuje:
Powiedz mu, że mam dla niego range rovera.
Rozlega się pukanie do drzwi skromnego biura, a po chwili do środka wchodzi Dom Holt, prawa ręka Mitcha.
– Wszystko w porządku – mówi Dom. – Doniczki wyładowane, pudełko w sejfie.
– Dzięki, Dom.
– Chcesz zobaczyć? Strasznie brzydka rzecz.
– Nie, dzięki, stary. Bardziej już nie będę się w tym babrał.
– Wyślę ci zdjęcie. Żebyś zobaczył, jak wygląda.
– Kiedy jedzie dalej? – Mitch dobrze wie, że to jeszcze nie koniec, chociaż jego największym zmartwieniem była kontrola celna. Ale teraz są już chyba bezpieczni? Co jeszcze mogłoby pójść nie tak?
– O dziewiątej rano – odpowiada Dom. – Sklep otwiera się o dziesiątej. Wyślę młodego, żeby podjechał.
– Zuch chłopak – mówi Mitch. – Dokąd? Do Brighton?
Dom potwierdza skinieniem głowy.
– Do antykwariatu. Facet nazywa się Kuldesh Sharma. Nie jest naszym stałym współpracownikiem, ale to jedyne miejsce, które jest otwarte. Nie będzie z nim kłopotów.
Man City zdobywa trzecią bramkę. Mitch krzywi się i wyłącza iPada. Po co się dalej denerwować.
– To ja cię już z tym zostawię, a sam pojadę do domu – mówi Mitch. – Czy młody mógłby zawinąć tego range rovera zaparkowanego przed winiarnią i zawieźć go w moim imieniu do Hertfordshire?
– Nie ma sprawy, szefie – mówi Dom. – Chłopak ma piętnaście lat, ale te samochody w sumie prowadzą się same. A ja zajmę się pudełkiem.
Mitch opuszcza magazyn przez wyjście ewakuacyjne. Nie widział go nikt oprócz Doma i młodego, a Mitch i Dom chodzili razem do szkoły, ba, razem wylecieli ze szkoły, więc nie ma czym się martwić.
Dom przeprowadził się na południowe wybrzeże dziesięć lat temu po tym, jak podpalił nie ten magazyn, co trzeba, a teraz kieruje sprawami logistycznymi w Newhaven. Praktyczna okolica. Mają tu przyzwoite szkoły, więc Dom jest zadowolony. Jego syn właśnie dostał się do Royal Ballet. Wszystko dobrze się układa – z wyjątkiem ostatnich paru miesięcy. Ale już prawie wyszli na prostą. Byle teraz wszystko się udało. Jak do tej pory jest w porządku.
Mitch przeciąga się i przygotowuje do podróży powrotnej do domu. Teść nie będzie zadowolony, ale jak wypiją po piwku, obejrzą Szybkich i wściekłych, wszystko znów będzie OK. Pewnie zarobi podbite oko – trzeba facetowi dać się walnąć, żeby było sprawiedliwie – ale range rover powinien go udobruchać.
Jedno małe pudełeczko i sto tysięcy zarobku. Niezły wynik, jak na drugi dzień świąt.
To, co się stanie jutro, już Mitcha nie interesuje. Jego rola polega na przetransportowaniu pudełka z Afganistanu do niepozornego antykwariatu w Brighton. Jak tylko ktoś je odbierze, zadanie Mitcha będzie można uznać za wykonane. Jakiś facet, albo kobieta, nie wiadomo, wejdzie rano do sklepu, kupi pudełko i wyjdzie. Zawartość zostanie zweryfikowana, a na konto Mitcha od razu wpłynie zapłata.
A co ważniejsze, będzie wiedział, że jego biznes znów jest bezpieczny. Ostatnie miesiące były ciężkie. Konfiskaty w portach, aresztowania kierowców, aresztowania kurierów. Dlatego Mitch trzymał tę akcję w tajemnicy i rozmawiał tylko z zaufanymi ludźmi. Badał teren.
Teraz ma nadzieję, że jutro będzie mógł przestać myśleć o tym obrzydliwym terakotowym pudełku. Że będzie mógł po prostu zainkasować pieniądze i zająć się kolejną sprawą.
Gdyby Mitch, wyjeżdżając z terenu, spojrzał w lewo na drogę, zobaczyłby motocyklistę stojącego w zatoczce. Mógłby wtedy pomyśleć, że to nietypowa pora i nietypowy dzień, żeby ktoś się tam zatrzymał. Nie widzi jednak motocyklisty, więc ta myśl nie przychodzi mu do głowy, i Mitch w radosnym nastroju jedzie do domu.
Motocyklista nie rusza się z miejsca.
To znowu ja!
Wczoraj nie pisałam pamiętnika, bo było Boże Narodzenie i miałam dużo na głowie. Tak bywa, prawda? Baileys, babeczki z bakaliami, telewizja. W mieszkaniu zrobiło się trochę za gorąco – zdaniem Joanny – a jak już przykręciłam kaloryfer, to zrobiło się za zimno. Joanna ma w całym domu ogrzewanie podłogowe i nie zawaha się o tym przypomnieć.
Wszędzie porozwieszałam ozdoby świąteczne, co sprawia mi wielką radość. Czerwień, złoto i srebro błyszczą w świetle lamp, a do tego na ścianach przypięłam kartki pocztowe od starych i nowych znajomych. Na czubek choinki (nie mówcie nikomu, jest sztuczna, ze sklepu John Lewis, ale w ogóle nie widać) wsadziłam aniołka. Joanna zrobiła go w podstawówce z rolki po papierze toaletowym, folii aluminiowej, koronki i drewnianej łyżki, na której jest narysowana twarz. Aniołek wraca na choinkę już od ponad czterdziestu lat. Pół życia!
Przez pierwsze cztery czy pięć lat Joanna była dumna i podekscytowana, kiedy widziała swoje dzieło na drzewku, przez kolejne dwa, trzy lata wzbierał w niej wstyd, a następnie jego miejsce zajęła, trwająca przez kolejne trzy dekady, otwarta wrogość wobec biednego aniołka. W ostatnich latach zauważyłam jednak pewne ocieplenie nastrojów, a gdy w tym roku wróciłam do salonu z delicjami na talerzu, zastałam Joannę dotykającą aniołka ze łzami w oczach.
Byłam zaskoczona, ale w sumie on towarzyszy jej przez prawie całe życie.
Joanna przyjechała ze swoim amantem Scottem, który jest w zarządzie drużyny piłkarskiej. Spodziewałam się, że to raczej ja pojadę do nich – dom Joanny wygląda tak ślicznie i świątecznie na Instagramie. Kwiaty, kokardy i prawdziwa choinka. Świeczki za blisko zasłon, jak na mój gust, ale w końcu to jej dom.
Zwlekała do dwudziestego grudnia, żeby mi powiedzieć, że chcą spędzić święta u mnie, ale że mam się nie przejmować jedzeniem, bo przywiozą wszystko gotowe z jakiejś restauracji w Londynie. „Nic nie musisz gotować, mamo”, powiedziała, a szkoda, bo cieszyłam się na to gotowanie.
Dlaczego przyjechali do mnie? Cóż, bo w pierwszy dzień świąt wieczorem mieli lot na St Lucię i w ostatniej chwili zmienili im lotnisko z Heathrow (blisko ich domu) na Gatwick (blisko mojego domu).
Czyli u mnie było im wygodniej. Czasem to najlepsze, co może nas spotkać, prawda?
Powiem wam jeszcze coś, póki pamiętam. Na Wigilię jedliśmy gęś. Gęś! Miałam w lodówce indyka i chciałam go wstawić, ale Joanna na to, że gęś jest bardziej tradycyjnym daniem niż indyk, więc mówię jej, że niby skąd, że jak to: gęś bardziej tradycyjna niż indyk, a ona, że świąt nie wymyślił Karol Dickens, więc odparłam, że doskonale zdaję sobie z tego sprawę (chociaż tak naprawdę nie byłam pewna, co miała na myśli, ale wyczułam, że nie mam przewagi, więc potrzebowałam gruntu pod nogami), co Joanna skwitowała, że wobec tego postanowione, jemy gęś, więc mówię, że pójdę po strzelające zabawki z niespodzianką, ale ona się żachnęła, że nie chce żadnych zabawek, bo to nie lata osiemdziesiąte. A tak poza tym, to były bardzo miłe święta, obejrzeliśmy orędzie króla, chociaż zdawałam sobie sprawę, że Joanna wcale nie miała na to ochoty. Tak naprawdę to ja też niespecjalnie, ale obie wiedziałyśmy, że należy mi się jakieś zwycięstwo. Uważam, że Karol dobrze się spisał; pamiętam, jakie były moje pierwsze święta bez mamy.
Joanna przywiozła mi uroczy prezent – taki termos, jakich się używa w kosmosie, z wygrawerowanym napisem „Wesołych świąt, Mamo! Oby to był rok bez morderstw”. Ciekawa jestem, co sobie o tym pomyśleli w sklepie. Przywiozła też kwiaty, a prezes klubu piłkarskiego dał mi bransoletkę, co opisałabym jako miły gest.
Tak czy inaczej, przyjemnie jest otwierać prezenty. Kupiłam Joannie nową książkę Kate Atkinson i jakieś perfumy, których nazwę mi wysłała, a prezesowi spinki do mankietów, co z kolei on mógłby opisać jako miły gest. Zawsze dołączam paragon do prezentu. Moja mama robiła tak samo. Jednak nie przypuszczam, że je zwróci, bo kupiłam je w Brighton w Marks & Spencer, a on cały czas jest albo w Londynie, albo w Dubaju.
Obiad zjadłam dziś z przyjaciółmi, więc nareszcie dostałam swojego indyka i zabawki. Nalegałam. Było widać, że Elizabeth już się zbierała, żeby zgłosić sprzeciw, ale poszła po rozum do głowy, więc pewnie wyglądałam na zdeterminowaną. Podejrzewam za to, że popełniłam błąd, zapraszając Mervyna, żeby do nas dołączył. Myślę wciąż, że może w końcu zmięknie, ale obawiam się, że w tym przypadku chyba już tylko walę głową w ścianę. Jednak mam nadzieję, że kiedyś znajdę właściwą ścianę. I że ta ściana to będą otwarte drzwi. A ja jeszcze będę mieć głowę.
Potem my poszliśmy do Ibrahima, a Mervyn wrócił do siebie. Zwierzył się nam, że ma dziewczynę, którą poznał przez internet i że chociaż nigdy się nie spotkali osobiście, to wysyła jej pieniądze. Ibrahim mówi, że Mervyn padł ofiarą „romansowego oszustwa” i że trzeba będzie o tym porozmawiać z Donną i Chrisem. Kiedy policjanci wracają do pracy po świętach? Gerry wracał około czwartego stycznia, ale w policji pewnie jest inaczej niż w Radzie Hrabstwa West Sussex.
Teraz opiszę prezenty, które kupiliśmy sobie nawzajem.
Od Elizabeth dla Joyce – masażer do stóp. Ten, który reklamują w telewizji. Właśnie w nim siedzę. To znaczy tylko moje stopy.
Od Joyce dla Elizabeth – vouchery Marks & Spencer.
Od Elizabeth dla Rona – whisky.
Od Ibrahima dla Rona – autobiografia jakiegoś piłkarza, o którym nie słyszałam. Nie Davida Beckhama ani Gary’ego Linekera.
Od Rona dla Elizabeth – whisky.
Od Joyce dla Rona – vouchery Marks & Spencer.
Od Ibrahima dla Elizabeth – książka pod tytułem Czy jesteś psychopatą?
Od Elizabeth dla Ibrahima – obraz z widokiem Kairu. Ibrahim się rozpłakał, więc musieli o tym rozmawiać, a ja nic nie wiedziałam.
Od Joyce dla Ibrahima – vouchery Marks & Spencer. Dostał je po prezencie od Elizabeth, więc pomyślałam, że powinnam była bardziej się postarać.
Od Ibrahima dla Joyce – vouchery Marks & Spencer. Uff!
Od Rona dla Joyce – Kama sutra. Bardzo śmieszne, Ron.
Od Ibrahima dla Alana – piszczący telefon.
Od Alana dla Ibrahima – gliniana tabliczka z odciskiem łapy. Ibrahim znów się rozpłakał. Udało się!
Od Rona dla Ibrahima – podrabiana statuetka Oscara z napisem „Dla najlepszego kumpla”. Wtedy już wszyscy się rozpłakaliśmy.
Popiliśmy sobie i pośpiewaliśmy – Elizabeth nie zna słów Last Christmas, uwierzylibyście? Ale z drugiej strony ja nie znam słów In the Bleak Midwinter. Przez jakieś dwadzieścia pięć minut słuchaliśmy, jak Ron perorował o monarchii, a potem rozeszliśmy się do domów.
Jak już byłam u siebie, rozpakowałam prezent od Donny. To bardzo miłe z jej strony, zwłaszcza że nie wiem, ile zarabiają posterunkowi. Była to mosiężna figurka pieska; jeśli się zmruży oczy, nawet trochę wygląda jak Alan. Donna kupiła ją w sklepie Kemptown Curios w Brighton. Prowadzi go kolega Stephena, Kuldesh, który pomógł nam w poprzednim śledztwie. Brzmi jak miejsce w sam raz dla mnie. Może tam pojadę, bo teraz muszę coś kupić dla Donny. Lubię mieć komu kupować prezenty.
Tak że ogólnie rzecz biorąc, mieliśmy przemiły drugi dzień świąt, a teraz pewnie zasnę, oglądając film z Judi Dench. Brakuje mi tylko Gerry’ego, zajadającego czekoladki „Quality Street” i wkładającego papierki do pokrywki bombonierki. Kiedyś mnie to irytowało, a teraz oddałabym wszystko, by Gerry był tu znów ze mną. On lubił truskawkowe i pomarańczowe, a ja toffi, i jeśli chcecie wiedzieć, jaki jest sposób na szczęśliwe małżeństwo, to właśnie taki.
Gdy Joanna wyjeżdżała, mocno mnie przytuliła i powiedziała, że mnie kocha. Może i nie ma racji co do indyka i zabawek, ale nadal potrafi mnie zaskoczyć. Jak to się mówi o świętach? To, co złe, wydaje się jeszcze gorsze, a to, co dobre, wydaje się jeszcze lepsze.
Moi ukochani przyjaciele i moja ukochana córka. A męża już nie ma i nie ma tego jego głupiego uśmiechu.
Chyba powinnam wznieść za coś toast, więc może wypijmy za to, żeby w tym roku nie było już żadnych morderstw.
Kuldesh Sharma cieszy się, że święta się skończyły. Cieszy się, że wrócił do swojego sklepiku. Wiele innych małych biznesów jest zamkniętych na czas Bożego Narodzenia, ale Kuldesh otworzył Kemptown Curios raniutko dwudziestego siódmego grudnia.
Do pracy ubrał się elegancko, jak zawsze. Fioletowy garnitur, kremowa jedwabna koszula. Żółte półbuty. Prowadzenie sklepu jest jak gra w teatrze. Kuldesh przegląda się w zabytkowym lustrze, kiwa głową z aprobatą i lekko się kłania.
Czy ktoś przyjdzie? Pewnie nie. Kto by potrzebował porcelanowej figurki art deco dwa dni po Gwiazdce? Nikt. Ale Kuldesh mógłby trochę posprzątać, trochę poprzestawiać, przejrzeć internetowe aukcje. Po prostu znaleźć sobie jakieś zajęcie. Pierwszy i drugi dzień świąt mijają bardzo powoli, jak się jest samemu. Bo można czytać, można pić kolejne filiżanki herbaty, ale prędzej czy później samotność stanie się przytłaczająca. Wdycha się ją, wykrzykuje się ją, a zegar tyka niewypowiedzianie powoli, aż wreszcie nadejdzie pora, kiedy można położyć się spać. W Wigilię nawet nie założył odświętnego stroju. Bo dla kogo miałby to robić?
Sklep z narzędziami po drugiej stronie ulicy jest otwarty. Dużemu Dave’owi, który go prowadzi, żona umarła na raka w październiku. Kawiarnia kilka domów wyżej też działa. Należy do młodej wdowy.
Kuldesh sączy cappuccino na zapleczu. Otworzył dosłownie kilka minut temu i ku swojemu zaskoczeniu słyszy brzęk dzwonka przy drzwiach wejściowych.
Kto mógł przyjść o takiej godzinie, w taki dzień?
Kuldesh odpycha się od blatu, żeby wstać z krzesła, zmusza swoje ramiona do wysiłku, który kiedyś wykonałyby kolana, otwiera drzwi zaplecza, przechodzi do sklepu i widzi dobrze ubranego i potężnie zbudowanego mężczyznę po czterdziestce. Wita go skinieniem głowy, a potem odwraca wzrok i znajduje sobie coś, czym będzie udawał, że musi się zająć.
Na nowych klientów wolno jedynie zerknąć. Niektórzy ludzie potrzebują kontaktu wzrokowego, jednak większość go nie chce. Klienta trzeba traktować jak kota i zaczekać, aż sam przyjdzie. Jeśli będziemy zbyt nachalni, wystraszymy go. Jeśli zachowamy się tak, jak trzeba, klient ostatecznie pomyśli, że wyświadczamy mu przysługę tym, że może kupić coś w naszym sklepie.
Tym klientem Kuldesh nie musi się przejmować – on przyszedł tu nie po to, by kupić, lecz po to, by sprzedać. Krótko ostrzyżone włosy, luksusowa opalenizna, zęby zbyt jasne w stosunku do twarzy, zgodnie z panującą obecnie modą. W ręce trzyma skórzaną teczkę, która wygląda na droższą od dowolnego przedmiotu w całym antykwariacie.
– To pan jest tu szefem? – odzywa się z liverpoolskim akcentem. Spokojnie. Czy może być groźny? Może trochę, jednak nie na tyle, by przestraszyć Kuldesha. Cokolwiek ma w tej drogiej torbie, będzie interesujące, Kuldesh jest tego pewien. Nielegalne, ale interesujące. Widzicie, co by go ominęło, gdyby został w domu?
– Kuldesh – przedstawia się antykwariusz. – Ufam, że miał pan przyjemne święta?
– Sielankowe – potwierdza mężczyzna. – Chcę coś sprzedać. Mam dla pana pudełko. Bardzo ozdobne.
Kuldesh kiwa głową; zna ten scenariusz. To wprawdzie nie jego działka, ale pewnie miejsca, z których na ogół korzystają, będą zamknięte do końca roku. Mimo to nie widzi powodu, by się poddać bez walki.
– Obawiam się, że teraz nic nie biorę – mówi. – Nie mam miejsca. Najpierw muszę się pozbyć części towaru. Być może miałby pan ochotę kupić wiktoriański stolik do gry w karty?
Mężczyzna w ogóle go nie słucha. Ostrożnie kładzie torbę na ladzie i do połowy rozsuwa zamek.
– Obrzydliwe terakotowe pudełko. Jest pańskie.
– Chyba przejechało długą drogę, co? – pyta Kuldesh, zaglądając do środka, by na nie spojrzeć. Ciemne i nudne, we wzór pokryty warstwą brudu.
Mężczyzna wzrusza ramionami.
– Tak jak my wszyscy. Niech mi pan da za nie pięć dych, a jutro rano przyjedzie po nie chłopak, który je odkupi za pięćset.
Czy jest sens dyskutować? Kłócić się z tym człowiekiem? Próbować go wyprosić? Nie ma. Wybrali sklep Kuldesha i tyle. Daj mu te pięćdziesiąt funtów, schowaj torbę pod ladą, rano oddaj i nie zastanawiaj się za bardzo, co jest w środku. Czasem tak się załatwia sprawy i wtedy lepiej się nie stawiać.
Bo inaczej ktoś ci wrzuci koktajl Mołotowa przez okno.
Kuldesh wyjmuje z kasy trzy dziesiątki i jedną dwudziestkę i podaje mężczyźnie, który szybko je chowa do kieszeni płaszcza.
– Nie wygląda pan na takiego, który potrzebuje pięćdziesięciu funtów.
Mężczyzna wybucha śmiechem.
– A pan na takiego, który potrzebuje pięciu stów, a tymczasem...
– Wspaniały płaszcz – mówi Kuldesh.
– Dziękuję. To Thom Sweeney. Na pewno pan dobrze o tym wie, ale jeśli ta torba się zgubi, to ktoś przyjdzie pana zabić.
– Rozumiem – potwierdza Kuldesh. – A w ogóle, to co jest w tym pudełku? Tak między nami.
– Nic – mówi mężczyzna. – To tylko stare pudełko.
Znów wybucha śmiechem, i tym razem Kuldesh mu wtóruje.
– Z Bogiem, młody człowieku – mówi Kuldesh. – Na rogu Blaker Street siedzi bezdomna, która na pewno ucieszyłaby się z pięćdziesięciu funtów.
Mężczyzna kiwa głową.
– Niech pan nie dotyka torby – dodaje i znika za drzwiami.
– Dziękuję za wizytę – mówi Kuldesh, widząc, że mężczyzna kieruje się w dół, w stronę Blaker Street. W przeciwnym kierunku przejeżdża kurier na motocyklu.
Był to ciekawy początek dnia, ale w tej branży dzieje się dużo ciekawych rzeczy. Ostatnio Kuldesh razem ze swoim przyjacielem Stephenem i jego żoną, Elizabeth, pomagali namierzyć zabytkowe książki i złapać mordercę. Elizabeth prowadzi „Klub Zbrodni”, wyobraźcie sobie.
Jutro pudełko znów zmieni właściciela, a cała historia zostanie wkrótce zapomniana. To jedna z tych rzeczy, które zdarzają się w branży; a w niej nie zawsze wszystko jest bez zarzutu.
Bibeloty i kłopoty – tak wygląda handel antykami.
Kuldesh podnosi torbę, kładzie ją na ladzie i znów rozpina zamek. Pudełko nawet ma jakiś tam pękaty urok, jednak nie jest to przedmiot, który można by sprzedać. Antykwariusz potrząsa nim. Nie ulega wątpliwości, że jest pełne. Zgaduje, że to kokaina albo heroina. Zdrapuje trochę brudu z pokrywki. Jaka jest rzeczywista wartość tego pakunku? Na pewno większa niż pięćset funtów.
Kuldesh zapina torbę i kładzie ją pod biurkiem na zapleczu. Zaraz zgoogluje aktualną cenę heroiny i kokainy. Dzięki temu dzień minie mu szybciej. Potem zamknie torbę w sejfie. To byłby bardzo zły dzień na włamanie.
Mervynie, tego nie da się powiedzieć delikatnie. Tatiana nie istnieje. – Donna wyciąga rękę do Mervyna, by dodać mu otuchy, on jednak nie odwzajemnia gestu. Ibrahim mógłby ją uprzedzić, że tak będzie. Mervyn nie jest z tych ludzi, którzy przyjmują pocieszającą dłoń. Mervyn ceni sobie bezpieczny dystans.
Przyjaciele poprosili Donnę, żeby wpadła do Mervyna i pogadała z nim o jego nowej sympatii, Tatianie. Joyce uznała, że być może funkcjonariuszka policji zrobi na nim większe wrażenie, chociaż podczas świątecznego obiadu w jego oczach było coś, co kazało Ibrahimowi przypuszczać, że na Mervynie mało co robi wrażenie.
Mervyn uśmiecha się lekko.
– Obawiam się, że dysponuję zdjęciami i e-mailami, które dowodzą czegoś wprost przeciwnego.
– Czy pozwoliłbyś mi spojrzeć na te zdjęcia, Mervynie? – pyta Elizabeth.
– A czy ty pozwoliłabyś mi przejrzeć swoje prywatne wiadomości? – ripostuje Mervyn.
– Nie radziłabym – mówi Elizabeth.
– Wiem, że to trudne – ciągnie Donna – i wiem, że to może wywołać pewne zawstydzenie...
– Nie jestem ani trochę zawstydzony – upiera się Mervyn. – Nie mogłaby pani bardziej się mylić. Jest pani niewyobrażalnie daleka od prawdy, skarbie.
– Ale może to zwykłe nieporozumienie? – dopytuje Joyce.
– Po prostu qui pro quo – dodaje Ibrahim.
Mervyn kręci głową, rozbawiony.
– Być może to niemodne, ale mam coś, co nazywa się wiarą i co w dzisiejszych czasach zdecydowanie nie jest w cenie. Ani w policji, ani nigdzie.
Mówiąc te słowa, Mervyn spogląda na całą piątkę.
– Wiem, że wy tu jesteście „popularnymi dzieciakami”, ja wszystko rozumiem...
Ibrahim zwraca uwagę, że Joyce jest zachwycona.
– ...ale nie jest tak, że zawsze wiecie wszystko.
– To samo im powtarzam, Merv – mówi Ron.
– A ty jesteś najgorszy z nich wszystkich. Gdyby nie Joyce, nie miałbym najmniejszego zamiaru was znosić. Poświęciłem obiad w drugi dzień świąt, żeby dotrzymać wam towarzystwa, nie zapominajcie o tym.
– Bardzo to doceniamy, Mervynie – mówi Elizabeth. – I zgadzam się, mamy swoje wady, zarówno każdy z osobna, jak i razem, jako grupa, i moim zdaniem prawdopodobnie nie mylisz się, wskazując Rona jako najgorszego z nas. Wydaje mi się jednak, że Donna chciałaby ci pokazać parę rzeczy, które być może cię przekonają.
– Nie ma takiej możliwości.
Donna włącza komputer i zabiera się do otwierania różnych okienek.
– To bardzo miłe z twojej strony, że nas odwiedzasz w swój wolny dzień – mówi Joyce.
– Żaden problem – mówi Donna.
– Wiesz, że Donna kogoś aresztowała w Boże Narodzenie? – mówi Joyce Mervynowi. – Nawet nie wiedziałam, że tak można.
– Za co? – pyta Ron. – Za kradzież reniferów?
– Za prostytucję – mówi Donna.
– W Boże Narodzenie – powtarza Joyce, kręcąc głową. – A pomyśleć by można, że człowiek już będzie miał dość.
Donna znalazła to, czego szukała, i obraca ekran w stronę Mervyna.
– Mervynie, Joyce przesłała mi zdjęcie Tatiany, które jej pokazywałeś...
– Doprawdy?
– Owszem – mówi Joyce. – Już nie udawaj takiego zirytowanego. Wysłałeś mi je tylko po to, żeby się popisać.
– Męska próżność – zgadza się Ibrahim, zadowolony, że może dodać coś od siebie.
– Niezła sztuka – mówi Ron – ktokolwiek to jest.
– To jest Tatiana – mówi Mervyn – a twoje uwagi nie są mile widziane.
– Bo widzisz... – zaczyna Donna, pokazując Mervynowi to zdjęcie obok drugiego, identycznego. Ta sama kobieta, ta sama fotografia. – W internecie można wyszukiwać obrazem, więc dokładnie to zrobiłam. Użyłam twojego zdjęcia Tatiany i zaraz zobaczysz, że nie przedstawia ono osoby o tym imieniu, tylko niejaką Larysę Bleidelis, litewską piosenkarkę.
– Czyli Tatiana jest piosenkarką? – pyta Mervyn.
– Nie, Tatiana nie istnieje – mówi Donna.
Wszyscy widzą to bardzo wyraźnie, jednak Mervyn nie chce o tym słyszeć.
Ibrahim dochodzi do wniosku, że to jak namawianie Rona, żeby dał sobie spokój z futbolem. Albo z polityką. Albo czymkolwiek innym. Mervyn nazwał tę nową teorię „niedorzeczną”. Powiedział nawet, że to „brednie” i według oceny Ibrahima to chyba największe przekleństwo, na jakie Mervyn jest w stanie sobie pozwolić. Mervyn mówi, że ma dużo więcej fotografii, prywatnych wiadomości oraz miłosnych wyznań. Co tylko chcecie. Trzyma je nawet w osobnym folderze, co sprawia, że Ibrahim czuje do niego trochę większą sympatię.
Joyce przejmuje pałeczkę.
– Słyszałeś o czymś takim jak oszustwo romansowe?
– Nie, ale słyszałem o miłości – ripostuje Mervyn.
– Jest o tym cały program w telewizji – ciągnie Joyce. – Puszczają go po paśmie śniadaniowym.
– Nie oglądam telewizji. Nazywam ją złodziejem czasu.
– Tak, chyba dużo ludzi tak uważa – komentuje Elizabeth. – To nie ty wymyśliłeś to określenie.
– To nie na temat – wtrąca Ibrahim – i nie chcę nic sugerować, ale zaskakująco wielu seryjnych morderców nie ma telewizora.
Pies Joyce, Alan, liże dłoń Ibrahima – to jego ulubione zajęcie. Pozostali widzą w tym oznakę przywiązania, nie zdając sobie sprawy, że Ibrahim zawsze trzyma w kieszeni miętówkę, po tym, jak odkrył, że Alan za nimi przepada.
Donna otwiera następne okno w komputerze i pokazują się kolejne zdjęcia.
– Oszuści korzystają cały czas z tych samych fotografii. Tu mamy kanadyjskiego pilota, tu prawnika z Nowego Jorku, tutaj Larysę i wiele podobnych osób. Gangi oszustów po prostu używają ich rotacyjnie. Preferują osoby, które wyglądają pięknie, ale niegroźnie.
– Ja też preferuję takie osoby! – mówi Joyce.
Donna pokazuje Ibrahimowi pilota i Ibrahim rozumie, co może się w nim podobać: budzi zaufanie.
Mervyn pozostaje niewzruszony i protestuje, twierdząc, że rozmawia z Tatianą już od pięciu czy sześciu miesięcy. Wielokrotnie w ciągu dnia.
– Rozmawiasz z nią?
– No, piszę, ale przecież to to samo – mówi Mervyn.
Ibrahim może sobie wyobrazić samotnego mężczyznę, próbującego zapełnić sobie dzień. Nikt do niego nie dzwoni, nikt go nie potrzebuje.
Joyce przypomina Mervynowi, że wysłał Tatianie pięć tysięcy funtów, na co on wybucha, że oczywiście, że tak, i że jeśli osoba, którą kochamy, potrzebuje nowego samochodu albo wizy, to oferujemy jej pomoc. Na tym polega dobre wychowanie.
– Jeszcze zobaczycie! Ona przyjeżdża dziewiętnastego stycznia, a jak już przyjedzie, to wiele osób z Coopers Chase będzie musiało posypać głowy popiołem! Będę się spodziewał przeprosin!
Wszyscy czują, że na razie będzie lepiej to zostawić, więc zaczynają zbierać swoje rzeczy i wybierają się w drogę powrotną do Joyce, żeby omówić tę trudną sytuację. Elizabeth wraca do domu, do Stephena, więc Joyce wykorzystuje okazję, żeby wypytać Donnę o święta z Bogdanem.
– I ma te tatuaże wszędzie?
– W sumie to tak – potwierdza Donna.
– Nawet...?
– Nie, tam nie. Joyce, czy ktoś ci kiedyś mówił, że jesteś trochę zboczona?
– Oj, nie bądź już taka pruderyjna – odcina się Joyce.
Ibrahim zastanawia się, co powinni zrobić z Mervynem. Nie ulega wątpliwości, że to człowiek trudny w obyciu, a pojawił się w ich orbicie dlatego, że Joyce nie potrafiła się oprzeć niskiemu głosowi i aurze tajemnicy. Jednak jest też człowiekiem samotnym, którego ktoś postanowił wykorzystać. Poza tym może byłoby miło, gdyby Czwartkowy Klub Zbrodni wziął tym razem sprawę toczącą się w mniej zawrotnym tempie niż zwykle. Coś mniej krwawego, dla odmiany.
Samantha Barnes pije późnonocny gin z tonikiem i dodaje podpis Picassa i numery seryjne do rysunków ołówkiem przedstawiających gołębicę. Samantha na przestrzeni lat pisała nazwisko Picassa już tyle razy, że kiedyś przypadkiem umieściła je zamiast własnego na wniosku o kredyt.
Teraz błądzi myślami gdzieś daleko. To najprzyjemniejsza część tej roboty. Nie licząc pieniędzy.
Fałszowanie Picassa jest łatwiejsze, niż wam się wydaje. Nie jego wielkich obrazów, oczywiście, bo do tego potrzebne są umiejętności, jakich Samantha nie posiada, ale szkice i grafiki, czyli rzeczy, które ludzie kupują przez internet, niespecjalnie się przyglądając, to już łatwizna.
Na prawdziwych antykach da się zarobić, jasne, że się da, ale na fałszywych można zarobić dużo więcej. Na fałszywych meblach, monetach, rysunkach.
Powiedzmy, że Samantha kupuje biurko Arnego Voddera z połowy dwudziestego wieku za trzy tysiące dwieście funtów i sprzedaje je za siedem. Jej zysk wynosi trzy tysiące osiemset, całkiem nieźle.
Natomiast jeśli zapłaci pięćset funtów panu Normanowi, który ma warsztat w starej szopie w Singleton, żeby wykonał dokładną kopię biurka Arnego Voddera, a potem sprzeda ją za siedem tysięcy, to zarobi na tym sześć tysięcy pięćset. Jak mawia jej partner Garth – sami sobie policzcie.
Tak samo, jeśli Samantha spędzi wieczór na fałszowaniu litografii Picassa z limitowanej serii, czyli robiąc dokładnie to, co teraz, po powrocie z klubu brydżowego. Na materiały wyda pewnie około dwustu funtów, ale gdy sprzeda wszystkie egzemplarze przez internet londyńczykom, którzy chętnie zobaczą u siebie na ścianie coś z podpisem Picassa, a nie będą wybrzydzać w kwestii pochodzenia „dzieła”, zysk wyniesie około szesnastu tysięcy funtów.
Co przy okazji wyjaśnia, dlaczego Samantha Barnes już nie musi spłacać kredytu.
Zaczyna fotografować swoje Picassy do sklepu online. Poda cenę dwa i pół tysiąca funtów, ale równie chętnie weźmie za nie tysiąc osiemset.
Samantha kiedyś była uczciwa, naprawdę. W czasach, kiedy była z Williamem. Prowadzili maleńki antykwariat w Petworth, jeździli po kraju, budując swoją kolekcję, mieli stałych klientów, targowali się, dobrze bawili i nawet trochę na tym zarabiali. Jednak w miarę upływu lat antykwariat stawał się zbyt swojski, zbyt ciasny. Miejsce, które kiedyś było przytulne i bezpieczne, teraz ograniczało niczym dom z dziecięcych lat. Podróże po kraju zrobiły się żmudne – ile można oglądać te same twarze, które sprzedają te same porcelanowe kotki?
Dlatego Samantha i William zaczęli wymyślać sobie zabawy. Sam i Billy. Po prostu chcieli się trochę rozerwać. Przecież trzeba jakoś przetrwać kolejne dni, prawda? I właśnie jedna z takich zabaw doprowadziła ją tu, gdzie jest dziś. Czyli gdzie? Do najpiękniejszego domu w West Sussex, w którym słucha prognozy pogody dla rybaków i udaje, że jest Picassem.
Często cofa się myślami do momentu, w którym to wszystko się zaczęło.
William przyniósł do domu kałamarz – brzydki, zwykły, zawieruszony pośród zbieraniny przedmiotów kupionych w Merseyside. Już mieli go wyrzucić, gdy William zaproponował zakład o to, kto szybciej sprzeda ten bezwartościowy przedmiot za pięćdziesiąt funtów. Oczywiście nie któremuś ze stałych klientów, ani nikomu, po kim widać, że go nie stać. Założą się dla sportu. Uścisnęli sobie dłonie i wrócili do rozpakowywania prawdziwych antyków.
Nazajutrz William wstawił kałamarz do osobnej gabloty, z opisem: „Kałamarz, prawdopodobnie czeski, ok. XVIII w., cena dla zainteresowanych. Tylko poważne oferty”.
Czy to nieuczciwe? Tak, trochę. Czy powinni to robić? Nie, nie powinni, ale nudziło im się, byli zakochani i chcieli się rozerwać. Nie jest to najgorsza zbrodnia, jaką można popełnić w handlu antykami. Samantha dobrze o tym wie, bo popełniła je wszystkie.
Stali klienci przychodzili, spoglądali na gablotę i pytali, co jest takiego wyjątkowego w tym normalnie wyglądającym kałamarzu. Samantha i William wzruszali wtedy ramionami i mówili, że pewnie nic, tylko po prostu mieli przeczucie. Wkrótce wszyscy o tym zapomnieli – aż trzy tygodnie później zwalisty Kanadyjczyk, który zaparkował na miejscu dla niepełnosprawnych, kupił kałamarz za siedemset pięćdziesiąt funtów.
– Stargował z tysiąca – zwierzył się William.
Samantha podpisuje kolejnego Picassa i zapala papierosa. Tych dwóch rzeczy (palenia i fałszerstwa na dużą skalę) nie robiła, dopóki nie poznała Gartha. Ale dym papierosowy postarza papier.
Powtarzali przekręt „na kałamarz” jeszcze kilka razy. Z zepsutym zegarem, starym talerzem, jednorękim pluszowym misiem. „Antyki” szły we wdzięczne ręce, a pieniądze, a w każdym razie ich większość, na szczytne cele. Ochoczo przeglądali kolejne oferty antyków, by wybrać kolejne wyzwanie i tym samym kolejnego lokatora gabloty. To była ich sekretna zabawa.
A potem William umarł.
Byli na wakacjach na Krecie. Poszedł pływać po obiedzie i zabrały go fale. Samantha wróciła do Anglii razem z trumną, a wkrótce i ją porwały jej własne fale.
Kolejne lata spędziła zbyt zrozpaczona, by żyć, ale nie dość odważna, by umrzeć, miotając się między żałobą a szaleństwem. Zawsze gotowa z uśmiechem podać klientom herbatę, przyjmowała ich miłe słowa współczucia, grała w brydża, recytowała z pamięci żarty i komunały, nie tracąc nadziei, że kolejny dzień będzie jej ostatnim.
Aż pewnego ranka, jakieś trzy lata po śmierci Williama, do galerii wrócił zwalisty Kanadyjczyk od kałamarza. Z bronią.
Wtedy znów się wszystko zmieniło.
Samantha słyszy Gartha przy drzwiach wejściowych. Mimo że Garth potrafi być cicho, teraz nie zamierza się starać.
Jest środek nocy i Samantha zastanawia się, gdzie był, jednak czasem lepiej nie pytać. Garthowi trzeba po prostu pozwolić, żeby robił swoje. Jeszcze nigdy się na nim nie zawiodła.
Zobaczy, że w pracowni pali się światło i niedługo pewnie do niej przyjdzie, z whisky i pocałunkiem.
Jeszcze tylko paru Picassów i będzie można kłaść się spać.
[...]