Czy da się przechodzić przez ściany? Niezwykłe możliwości kwantowego świata - Julien Bobroff - ebook + książka

Czy da się przechodzić przez ściany? Niezwykłe możliwości kwantowego świata ebook

Bobroff Julien

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czy umiesz sobie wyobrazić rzeczywistość, w której jeden przedmiot znajduje się w kilku miejscach naraz, w której dwie cząstki oddalone o tysiąc kilometrów natychmiast na siebie oddziałują, w której ściany nie są barierami… Ten tajemniczy świat, tak sprzeczny z tym, czego doświadczamy na co dzień, odkrywa przed nami fizyka kwantowa, a jej zrozumienie jest wreszcie na wyciągnięcie ręki. Być może jesteś przekonany, że dziedzina ta jest potwornie trudna i że nie da się jej pojąć bez znajomości skomplikowanych wzorów czy podstaw nauk ścisłych. Nic bardziej mylnego! Francuski fizyk i nałogowy popularyzator mechaniki kwantowej Julien Bobroff udowadnia, że każdy może zrozumieć tę dyscyplinę. W dodatku nie wymaga to przyswojenia trudnych fizycznych reguł ani żmudnego przekopywania się przez opisy dokonań ojców założycieli. Tego wszystkiego nie ma w tej książce! Uruchom za to wyobraźnię, bo zamiast wzorów (w całym tekście jest tylko jeden!) znajdziesz tu sugestywne analogie - na przykład filmowe czy muzyczne. Oprócz obrazowych opisów zjawisk fizycznych w książce są też przedstawione ich najnowsze zastosowania. Przekonaj się, jak działa komputer kwantowy i na czym polega nadprzewodnictwo w temperaturze pokojowej oraz czym zajmuje się biologia kwantowa. Dzięki błyskotliwym porównaniom Juliena Bobroffa, a także dowcipnym, przejrzystym rysunkom sześciorga wybitnych ilustratorów, którzy współpracowali z autorem podczas pisania tej książki, skomplikowane procesy fizyczne „zobaczy” nawet ten, kto uważał, że fizyka kwantowa to po prostu czarna magia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 215

Oceny
4,6 (39 ocen)
23
16
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Abu-Dalzim

Nie oderwiesz się od lektury

Najbardziej przystępny opis mechaniki kwantowej z jakim się zetknąłem. Klarowny wykład wszystkich najważniejszych zamiast przytaczania dzisiątek listów Bohra czy Einsteina. Oby więcej takich pozycji na rynku wydawniczym.
00
Oleks98

Nie oderwiesz się od lektury

Nowy, ciekawy sposób przedstawienia fizyki kwantowej laikom. Jest to kolejna książka z tego zakresu, którą czytam. Te zagadnienia zawsze wymykają się mojej percepcji i pamięci. Tutaj porównania i nawiązania do naszej codzienności są bardzo przystępne i ciekawe, czuję że zostaną ze mną na dłużej. Jest też kilka kwestii poruszonych przez autora, o których nie czytałam wcześniej. Zdecydowanie polecam poszukiwaczom tych ulotnych chwil, w których fizyka kwantowa staje się zrozumiała.
00
Generosus

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra pozycja. Proste przedstawienie skomplikowanych rzeczy i to nie tylko po łebkach, ale tez ze szczegółami. Nie wymaga znajomości fizyki. Polecam
00
msz123456

Dobrze spędzony czas

Spoko, choć wszystkiego od razu się nie zrozumie. Czuję jednak niedosyt - to próba przedstawienia czegoś rozległego w skondensowanej i prostej formie. Żeby zgłębić te ciekawe zagadnienia trzeba studiów, a tak to człowiekowi tylko w głowie zostaną jakieś hasła.
00
mirfak

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra pozycja dla wszystkich!
00

Popularność




Pro­log

Pro­log

Dla­czego warto rozu­mieć fizykę kwan­tową?

„Dlaczego warto rozu­mieć fizykę kwan­tową?” – tak brzmiał tytuł pre­lek­cji, którą wygło­si­łem przed grupą laików na prośbę pew­nego sto­wa­rzy­sze­nia kul­tu­ral­nego z Lille. Cóż, pyta­nie jest cał­kiem zasadne. Jeżeli nie pla­nu­je­cie stu­dio­wać fizyki, dla­czego mie­li­by­ście zaprzą­tać sobie głowę tak trud­nym tema­tem? Dla­czego w ogóle mie­li­by­ście czy­tać te 280 stron? Przez cie­ka­wość? Żeby bły­snąć w towa­rzy­stwie? Żeby dowie­dzieć się, czy kom­pu­ter kwan­towy zre­wo­lu­cjo­ni­zuje nasz świat? Żeby odkryć zja­wi­ska, które są tak dziwne, że wydają się wręcz para­nor­malne?

Moż­liwe, że z wszyst­kich tych pobu­dek naraz! Mecha­nika kwan­towa sta­nowi nie­wąt­pli­wie jedno z naj­pięk­niej­szych osią­gnięć ludz­kiej myśli. Za jej sprawą wyło­nił się nie­wi­dzialny świat, który stop­niowo udało nam się zro­zu­mieć, a nawet opa­no­wać! Za pyta­niem „dla­czego” kryje się jed­nak inna, jesz­cze deli­kat­niej­sza kwe­stia: jak zro­zu­mieć fizykę kwan­tową?

Czy będzie to od nas wyma­gało wer­to­wa­nia lice­al­nych zeszy­tów z fizyki? A może będziemy musieli inter­pre­to­wać zaawan­so­wane tech­no­lo­gicz­nie doświad­cze­nia prze­pro­wa­dzane z wyko­rzy­sta­niem lase­rów i krio­sta­tów? Albo zgłę­biać mate­ma­tykę i alge­brę liniową? Nic z tych rze­czy, jestem pewien, że fizykę kwan­tową można zro­zu­mieć bez zna­jo­mo­ści wzo­rów czy nawet pod­staw wie­dzy z zakresu nauk ści­słych. Jej klu­czowe zało­że­nia da się wyja­śnić na przy­kład za pomocą meta­for. Nie ma więc czego się bać. Naj­więk­sza trud­ność leży gdzie indziej. Fizykę kwan­tową nie­ła­two zro­zu­mieć, ponie­waż prze­czy ona naszej ele­men­tar­nej intu­icji.

Myśli­cie, że w danym momen­cie każda rzecz znaj­duje się w ści­śle okre­ślo­nym miej­scu?

Wydaje wam się, że poszcze­gólne obiekty ist­nieją nie­za­leż­nie od waszej per­cep­cji?

Sądzi­cie, że każdy efekt ma swoją przy­czynę?

Jeste­ście prze­ko­nani, że dwa obiekty odda­lone o kilka kilo­me­trów nie mogą oddzia­ły­wać na sie­bie z natych­mia­sto­wym skut­kiem?

Otóż fizyka kwan­towa dowo­dzi, że w każ­dym z tych przy­pad­ków jeste­ście w błę­dzie! To wła­śnie dla­tego nauka ta jest tak pasjo­nu­jąca i zaska­ku­jąca zara­zem. I wła­śnie dla­tego tak trudno ją wytłu­ma­czyć. Dzięki doświad­cze­niom wynie­sio­nym z kon­fe­ren­cji i wykła­dów wiem, co spra­wia oso­bom nie­wta­jem­ni­czo­nym naj­więk­szą trud­ność: nie potra­fią wyobra­zić sobie zja­wisk, zwi­zu­ali­zo­wać tego, co dzieje się w skali ato­mo­wej.

„Zwi­zu­ali­zo­wać sobie” – oto wyzwa­nie, któ­remu posta­ramy się wspól­nie spro­stać. W tym celu posłu­guję się w książce z jed­nej strony spraw­dzo­nymi przeze mnie samego wyja­śnie­niami, z dru­giej zaś rysun­kami stwo­rzo­nymi przez sze­ścioro uta­len­to­wa­nych pla­sty­ków spe­cja­li­zu­ją­cych się w ilu­stro­wa­niu zagad­nień nauko­wych. W poszcze­gól­nych roz­dzia­łach przed­sta­wiają oni po kolei swój ory­gi­nalny punkt „widze­nia” na kon­kretne zja­wi­ska fizyczne.

Czas zatem na fascy­nu­jącą wyprawę do świata kwan­tów. W każ­dym roz­dziale odkry­je­cie nowe poję­cie i pozna­cie jego prak­tyczne zasto­so­wa­nie. Opi­szę dla was także kilka prze­pro­wa­dzo­nych ostat­nio eks­pe­ry­men­tów labo­ra­to­ryj­nych: gigan­tycz­nego kota Schrödingera, nad­prze­wod­nik dzia­ła­jący w tem­pe­ra­tu­rze poko­jo­wej, kom­pu­ter kwan­towy, a nawet rudzika w sta­nie splą­ta­nia! Muszę was jed­nak uprze­dzić, że nasza podróż będzie momen­tami wyma­ga­jąca, nie­jed­no­krot­nie poczu­je­cie się więc znie­chę­ceni lub zagu­bieni. Ale gra jest warta świeczki. Pozna­cie bowiem naj­bar­dziej nie­zwy­kłe wła­ści­wo­ści, jakie mogła nam ujaw­nić natura.

A więc w drogę!

Roz­dział 1

Roz­dział 1

Z fizyką kwan­tową twa­rzą w twarz!

Odkry­wamy dualizm kor­pu­sku­larno-falowy

Rytmiczna, nie­mal nie­po­ko­jąca muzyka. Widok z lotu ptaka na pędzący przez Chi­cago pociąg. Film nosi tytuł Kod nie­śmier­tel­no­ści.

Zbli­że­nie na jed­nego z pasa­że­rów, nie­ogo­lo­nego przy­sy­pia­ją­cego trzy­dzie­sto­latka – w jego roli Jake Gyl­len­haal. Męż­czy­zna budzi się. Sie­dząca naprze­ciwko kobieta zwraca się do niego imie­niem Sean – wydaje się, że go zna, to przy­pusz­czal­nie jego part­nerka. On jed­nak nazywa się Col­ter. W dodatku ni­gdy wcze­śniej nie widział tej kobiety i nie wie, gdzie jest.

Mon­taż i muzyka przy­spie­szają, stają się coraz bar­dziej ner­wowe, jakby miały zaraz dostać zadyszki. Nagle Col­ter dostrzega odbi­cie swo­jej twa­rzy w szy­bie wagonu… tyle że ta twarz nie należy do niego, a do kogoś nie­zna­jo­mego! Towa­rzy­sząca mu kobieta nie rozu­mie jego reak­cji, stara się go uspo­koić: „Wszystko będzie dobrze”. I wła­śnie w tym momen­cie potężna eks­plo­zja roz­rywa pociąg, a pło­nący skład spada z wia­duktu. Od napi­sów począt­ko­wych minęło zale­d­wie sześć minut…

Lubię ten rodzaj fil­mów: zero tek­stu, zero przy­dłu­gich wstę­pów czy żmud­nego wpro­wa­dza­nia w fik­cyjny świat i jego boha­te­rów – widz od razu ląduje w cen­trum wyda­rzeń. To, co zdą­żył zoba­czyć, nie ma dla niego na razie żad­nego sensu. Ale jest obie­cu­jące, a sce­na­riusz stop­niowo roz­wieje wszyst­kie wąt­pli­wo­ści. Wy też na pewno zna­cie takie filmy: Kill Bill, Memento, 12 małp itp.

Zróbmy więc tak samo! Zamiast wstępu, histo­rii i bio­gra­fii ojców zało­ży­cieli – Alberta Ein­ste­ina czy Maxa Plancka – przejdźmy od razu do wyja­śnień doty­czą­cych fal i czą­stek. Pomińmy prze­ło­mowe doświad­cze­nia, ciało dosko­nale czarne, efekt foto­elek­tryczny itd. Zigno­rujmy nawet naj­bar­dziej ele­ganc­kie meta­fory – ryby w jezio­rze, strzel­nicę w weso­łym mia­steczku i Bóg wie co jesz­cze. Zmierzmy się z pro­ble­mem bez owi­ja­nia w bawełnę, stańmy z nim twa­rzą w twarz. Praw­do­po­dob­nie nic nie zro­zu­miemy, ale przy­naj­mniej dowiemy się, co nas czeka!

Elek­tro­nie, uśmiech­nij się!

Przed­sta­wiam wam boha­tera naszego filmu: elek­tron. Szybki rese­arch w Wiki­pe­dii pozwala uzy­skać kilka infor­ma­cji na jego temat: elek­tron jest nie­wia­ry­god­nie lekki i nie­skoń­cze­nie mały, niczym malu­sieńki punkt na bia­łej kartce. Ale, jak wynika z zamiesz­czo­nych tam infor­ma­cji, ma naturę kwan­tową.

Napisy począt­kowe, pro­log filmu i pierw­sza nie­spo­dzianka: zamiast spo­dzie­wa­nego punk­ciku widzimy coś w rodzaju… plamy. Roz­pro­szoną chmurkę o roz­my­tych kon­tu­rach. To nie jest złu­dze­nie optyczne wywo­łane tym, że elek­tron poru­sza się we wszyst­kie strony i tak prędko, że nie potra­fimy dostrzec jego tra­jek­to­rii. Nie, on naprawdę zaj­muje całą tę prze­strzeń jak jakiś rodzaj mgły.

Spró­bujmy go sfo­to­gra­fo­wać. Usta­wiamy ostrość, kła­dziemy palec na spu­ście migawki i… klik! Sprawdźmy na ekra­nie jakość zdję­cia. Nie­spo­dzianka: chmurka znik­nęła, a w jej miej­sce poja­wił się zwy­kły czarny punk­cik na bia­łym tle; jest malu­sieńki, ale bar­dzo wyraźny. Oto i on, elek­tron zgodny z naszymi wyobra­że­niami – bez­dy­sku­syj­nie punk­towy.

Sfo­to­gra­fujmy chmurkę jesz­cze raz. Efekt jest wciąż taki sam, na zdję­ciu widać czarny punk­cik, tym razem prze­su­nięty jed­nak nieco w lewo. Za trze­cim, czwar­tym i pią­tym razem – to samo: czarny punk­cik. Na każ­dym zdję­ciu znaj­duje się gdzie indziej, nie wykra­cza­jąc jed­nak poza obręb chmurki. A gdy­by­śmy zro­bili wię­cej zdjęć i nało­żyli je wszyst­kie na sie­bie? Cóż, powstałby poin­ty­li­styczny obraz naszego obłoku.

Tak wła­śnie wyglą­dałby począ­tek naszego dziw­nego filmu o jed­no­znacz­nie brzmią­cym tytule: Kwan­towa natura elek­tronu. Zauważ­cie, że mogli­by­śmy zaty­tu­ło­wać go także: Kwan­towa natura fotonu, Kwan­towa natura atomu albo Kwan­towa natura czą­steczki. Każde ciało, jeżeli jest odpo­wied­nio małe, zacho­wuje się w opi­sany wyżej spo­sób: wydaje się zaj­mo­wać mgli­stą i nie­spre­cy­zo­waną prze­strzeń, ale jak tylko zaczniemy je mie­rzyć, natych­miast kur­czy się do postaci cząstki. W tej kurio­zal­nej sce­nie zawarte są wszyst­kie – lub pra­wie wszyst­kie – oso­bli­wo­ści rzą­dzące mecha­niką kwan­tową.

Zobaczmy teraz, o czym tak naprawdę nam ona mówi. Roz­myta prze­strzeń to funk­cja falowa. Co owa funk­cja repre­zen­tuje? Jaka jest jej dokładna forma? Czy jest ruchoma? Czy zacho­wuje się jak fala?

Co do apa­ratu, jest on w rze­czy­wi­sto­ści zaawan­so­wa­nym detek­to­rem zdol­nym zare­ago­wać na obec­ność poje­dyn­czego elek­tronu. Jeżeli cho­dzi o zasadę dzia­ła­nia, nie różni się on zbyt­nio od uży­wa­nych przez nas kamer. Nie­mniej, gdy tylko pró­buje uchwy­cić chmurkę, reje­struje jedy­nie punkt, jak gdyby obłok, owa funk­cja falowa, nagle ule­gał reduk­cji. Wyobraź­cie sobie, że foto­gra­fu­je­cie praw­dziwą chmurę na nie­bie, ale na ekra­nie apa­ratu poja­wia się tylko malu­teńka kro­pla wody. Dla­czego samo namie­rze­nie elek­tronu powo­duje tak gwał­towną meta­mor­fozę? Jakie nie­wi­dzialne oddzia­ły­wa­nie pozwala czą­stce kwan­to­wej „zgad­nąć”, że jest foto­gra­fo­wana, i natych­miast zmie­nić postać? Pozy­cja elek­tronu na zdję­ciu rów­nież jest zasta­na­wia­jąca: dla­czego na każ­dym uję­ciu jest inna?

A pytań jest wię­cej: co się sta­nie, jeżeli będziemy obser­wo­wać dwa elek­trony jed­no­cze­śnie? Czy ich chmurki połą­czą się w jeden obłok? A jeżeli zmie­nimy tem­pe­ra­turę pomiesz­cze­nia? Albo natę­że­nie świa­tła? Wresz­cie, dla­czego to dziwne zja­wi­sko zacho­dzi tylko w bar­dzo małej skali, na przy­kład w przy­padku elek­tronu lub atomu, ale już nie piłki teni­so­wej lub ziarnka pia­sku?

Zoba­czyć nie­wi­dzialne?

Wszyst­kie te pyta­nia są zasadne i odpo­wiemy sobie na nie w kolej­nych roz­dzia­łach. Przed­sta­wie­nie sze­ro­kiej publicz­no­ści tego intry­gu­ją­cego zacho­wa­nia czą­stek kwan­to­wych za każ­dym razem wywo­łuje iden­tyczną reak­cję: „Ale jak to moż­liwe?”. Koniec koń­ców nikt ni­gdy nie widział cze­goś podob­nego ani w wodzie, ani w powie­trzu, ani na Ziemi, ani nawet w kosmo­sie! Przy­po­mina to raczej kipiący od efek­tów spe­cjal­nych film science fic­tion. No cóż, wierz­cie lub nie, ale fizycy doświad­czają dokład­nie tego samego uczu­cia nie­do­wie­rza­nia.

Richard Feyn­man, jeden z wiel­kich teo­re­ty­ków fizyki kwan­to­wej, roz­po­czy­nał swoje zaję­cia ze stu­den­tami od ostrze­że­nia: „Sądzę, że nie pomylę się zbyt­nio, twier­dząc, że nikt nie rozu­mie mecha­niki kwan­to­wej”. Niels Bohr, inny słynny fizyk, także uprze­dzał swo­ich czy­tel­ni­ków: „Jeżeli kogoś nie szo­kuje teo­ria kwan­towa, to zna­czy, że jej nie rozu­mie”. Obaj lau­re­aci Nagrody Nobla nie chcieli przez to powie­dzieć, że mecha­niki kwan­to­wej nie da się zrozu­mieć z nauko­wego punktu widze­nia; cho­dziło im raczej o to, że wymyka się ona naszej intu­icji i poczu­ciu rze­czy­wi­sto­ści.

Każda próba pomiaru spra­wia, że funk­cja falowa zostaje zre­du­ko­wana do punktu w spo­sób losowy. Ale nało­że­nie na sie­bie wszyst­kich tych punk­tów odwzo­ruje jej kształt.

Ale nawet jeżeli pyta­nie: „Dla­czego tak się dzieje?” jest zasadne, nie należy go zada­wać fizy­kom. Ich nie inte­re­suje bowiem, dla­czego natura zacho­wuje się w ten czy inny spo­sób, ale raczej jak działa, jakimi pra­wami się rzą­dzi.

Wydaje się, że to szcze­gół, ale wła­śnie on odróż­nia fizykę od filo­zo­fii, a nawet reli­gii. Rolą fizy­ków nie jest wyja­śnie­nie, dla­czego Wielki Wybuch zapo­cząt­ko­wał ist­nie­nie Wszech­świata. Sta­rają się oni jedy­nie zna­leźć opis tłu­ma­czący, dla­czego w jego następ­stwie Wszech­świat ewo­lu­ował, żeby stać się tym, czym jest dzi­siaj. Nie wystar­czy jed­nak skon­stru­ować ele­ganc­kiej teo­rii wyja­śnia­ją­cej nowe zja­wi­sko: trzeba ją udo­wod­nić doświad­czal­nie. Krótko mówiąc, tak w kosmo­lo­gii, jak i fizyce kwan­to­wej bada­nia naukowe spro­wa­dzają się do dwóch zagad­nień:

Jak działa natura?Jak to udo­wod­nić doświad­czal­nie?

W przy­padku elek­tronu czy atomu zada­nie się kom­pli­kuje, ponie­waż ludz­kie oko nie potrafi zare­je­stro­wać cze­goś, co ist­nieje w skali rzędu jed­nej miliar­do­wej metra. Pod­kreślmy, że pro­blem ten nie ogra­ni­cza się do fizyki kwan­to­wej: roz­ma­ite zja­wi­ska fizyczne wymy­kają się naszym pię­ciu zmy­słom. Nie ma w tym zresztą nic nad­zwy­czaj­nego, jako że moż­li­wo­ści owych zmy­słów są mocno ogra­ni­czone… Nie widzimy obiek­tów mniej­szych niż dzie­siąta mili­me­tra – tyle, ile wynosi gru­bość włosa. Nie potra­fimy także dostrzec tego, co poru­sza się zbyt szybko, w cza­sie krót­szym niż dwu­dzie­sta część sekundy. Nie odczu­wamy pro­mie­nio­wa­nia – ani elek­tro­ma­gne­tycz­nego, ani radio­ak­tyw­nego. Pomi­jam tutaj nasz słuch czy smak, które są rów­nie ogra­ni­czone i zdra­dliwe.

Z pomocą przy­cho­dzi nam fizyka. Weźmy na przy­kład Wil­liama Her­schela. Ten XVIII-wieczny nie­miecki astro­nom chciał się dowie­dzieć, czy kolory mogą być mniej lub bar­dziej cie­płe, tzn. czy mają swoją tem­pe­ra­turę. W tym celu prze­pro­wa­dził pro­ste doświad­cze­nie: umie­ścił na stole, naprze­ciwko lampy, szklany pry­zmat roz­sz­cze­pia­jący świa­tło tak, jak to się dzieje w tęczy. Następ­nie do pry­zmatu przy­ło­żył zwy­kły ter­mo­metr, naj­pierw na wyso­ko­ści fio­le­to­wej wiązki świa­tła, potem nie­bie­skiej, żół­tej, czer­wo­nej itd. Na zakoń­cze­nie prze­su­nął ter­mo­metr w nie­oświe­tlone miej­sce, żeby zmie­rzyć tem­pe­ra­turę w cie­niu jako punkt odnie­sie­nia. Ku jego zdzi­wie­niu słu­pek rtęci pod­sko­czył! Tym samym odkrył ist­nie­nie nowej – cie­płej, ale nie­wi­docz­nej – barwy: była to pod­czer­wień, świa­tło, któ­rego nie potra­fią wykryć nasze zmy­sły.

Inny, jesz­cze bar­dziej rewo­lu­cyjny przy­kład: w poło­wie XIX wieku szkocki fizyk James Clerk Maxwell prze­wi­dział ist­nie­nie fal elek­tro­ma­gne­tycz­nych, które rze­komo mia­łyby wystę­po­wać dosłow­nie wszę­dzie. Ale czy fak­tycz­nie ist­niały?

Ich odkry­cia pod­jął się genialny nie­miecki badacz Hein­rich Hertz. Do tego celu wyko­rzy­stał elek­tryczny nadaj­nik, który umie­ścił w prze­stron­nej sali. Zgod­nie z teo­rią Maxwella nadaj­nik powi­nien emi­to­wać nie­wi­dzialne fale elek­tro­ma­gne­tyczne. Hertz usta­wił naprze­ciw sie­bie dwa lustra, któ­rych zada­niem było uwię­zić fale w ogra­ni­czo­nej w ten spo­sób prze­strzeni. Aby je zare­je­stro­wać, skon­stru­ował dużą obręcz, która – gdy prze­cho­dziło przez nią wystar­cza­jąco dużo prądu – iskrzyła w miej­scu styku dwóch meta­lo­wych prę­tów. Gdy powoli wsu­nął ją mię­dzy dwa lustra, nagle, w pew­nych dokład­nie okre­ślo­nych miej­scach, dostrzegł iskry. Odtwa­rza­jąc pozy­cję tych drob­nych roz­bły­sków elek­trycznych, zma­po­wał falę. Ujaw­nił tym samym nie­wi­doczne, dowo­dząc ist­nie­nia fal, któ­rych czę­sto­tli­wość opi­su­jemy skalą Hertza i dzięki któ­rym możemy korzy­stać z radia, tele­fo­nów komór­ko­wych czy Wi-Fi.

Trudne doświad­cze­nie, które warto znać

Wróćmy do naszych elek­tro­nów: tak jak Hertz musimy opra­co­wać doświad­cze­nie, które pozwoli nam spraw­dzić, czy cząstki kwan­towe zacho­wują się jak „chmurki”, owe słynne funk­cje falowe. Ale tu wszystko się kom­pli­kuje. Jak spraw­dzić, czy funk­cja falowa ist­nieje, skoro znika ona pod­czas próby pomiaru?

Nauka ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkała się z takim pro­ble­mem. W mecha­nice kla­sycz­nej jest ina­czej. Żeby zwe­ry­fi­ko­wać na przy­kład prawo swo­bod­nego spa­da­nia ciał, wystar­czy, że wyrzu­ci­cie przez okno jabłko i zmie­rzy­cie czas jego spa­da­nia, uwzględ­nia­jąc w swo­ich pomia­rach wyso­kość. Trudno się nie zgo­dzić z tym, że uży­cie sto­pera nie zmie­nia spo­sobu, w jaki spada jabłko. Obser­wo­wane czy nie, zawsze spada ono w ten sam spo­sób. I całe szczę­ście! Tym­cza­sem w fizyce kwan­to­wej pomiar oddzia­łuje na mie­rzony obiekt…

Na tym wła­śnie polega cała trud­ność. Dla­tego lepiej będzie, jeżeli od razu uprze­dzę, że doświad­cze­nie, jakie trzeba wyko­nać, aby wykryć funk­cję falową, nie należy do naj­prost­szych. Wyja­śnię je krok po kroku, ponie­waż naprawdę warto je poznać. Po pierw­sze dla­tego, że jest bar­dzo ele­ganc­kie: poka­zuje, jak wykryć obiekt z zało­że­nia nie­wy­kry­walny. Po dru­gie dla­tego, że ucie­le­śnia oso­bli­wość świata kwan­to­wego. Przy­wo­łajmy raz jesz­cze Feyn­mana, który tak je opi­suje: „Ten jeden eks­pe­ry­ment zawiera w sobie wszyst­kie tajem­nice mecha­niki kwan­to­wej. Jego ana­liza pozwoli nam na zapo­zna­nie się ze wszyst­kimi oso­bli­wo­ściami i para­dok­sami natury”1.

Prze­ana­li­zujmy zatem to doświad­cze­nie krok po kroku.

Naj­pierw spró­bujmy odpo­wie­dzieć sobie na pro­ste pyta­nie: jak udo­wod­nić, że fala jest falą? Zobra­zujmy ją jako falę roz­cho­dzącą się po jezio­rze. Może ją wzbu­dzić sta­tek, poryw wia­tru lub rzu­cony kamień. Mówiąc nieco dokład­niej: powstaje ona wsku­tek ruchu wody i cechuje się gar­bami i doli­nami roz­cho­dzą­cymi się po całej powierzchni, przy czym dzieje się to w spo­sób pro­gre­sywny. Nawet jeżeli fale są nie­wi­doczne, jak w przy­padku dźwięku czy sygnału radio­wego, można je wykryć za pomocą mikro­fonu albo anteny.

Jak jed­nak pre­cy­zyj­nie je zmie­rzyć, w tym zwłasz­cza pod kątem kształtu? Otóż łącząc je ze sobą. Wyobraź­cie sobie dwie różne fale, wywo­łane na przy­kład dwoma kamie­niami wrzu­co­nymi do jeziora w tym samym momen­cie. Jeżeli grzbiety pierw­szej fali nałożą się na grzbiety dru­giej, to ich ampli­tuda się zsu­muje i powsta­nie dwa razy więk­sza fala: mówimy wów­czas o inter­fe­ren­cjach kon­struk­tyw­nych.

Jeżeli zaś wystąpi prze­su­nię­cie pole­ga­jące na tym, że grzbiety pierw­szej fali nałożą się na doliny dru­giej, to dokona się wyga­sze­nie: fala znik­nie. W tym wypadku będziemy mieli do czy­nie­nia z inter­fe­ren­cjami destruk­tyw­nymi. Aby dało się zaob­ser­wo­wać ten efekt, obie fale muszą być abso­lut­nie iden­tyczne, co nie zawsze jest łatwe do osią­gnię­cia. Sztuczka dla leni­wych polega na tym, żeby wyko­rzy­stać tylko jedną falę, podzie­lić ją i wysłać każdą z dwóch powsta­łych czę­ści osob­nymi ścież­kami: potem wystar­czy je tylko połą­czyć. Doświad­cze­nie to nosi różne uczone nazwy, w zależ­no­ści od spo­sobu dzie­le­nia fali na dwie czę­ści: doświad­cze­nia Younga, inter­fe­ro­me­trii Macha-Zehn­dera itd.

Pod­su­mujmy: żeby wyka­zać, że jakaś nie­znana rzecz zacho­wuje się jak fala, wystar­czy pokie­ro­wać ją dwoma róż­nymi ścież­kami, po czym złą­czyć na nowo i spraw­dzić efekty – uzy­ska się inter­fe­ren­cję kon­struk­tywną lub destruk­tywną w zależ­no­ści od poko­na­nych dystan­sów. Modu­lo­wa­nie dłu­go­ści jed­nej ścieżki wzglę­dem dru­giej sprawi, że fala będzie się to poja­wiać, to zni­kać.

Gdy nakła­dają się na sie­bie dwie fale, dodają się lub odej­mują, two­rząc szcze­gólny kształt z inter­fe­ren­cjami.

W mecha­nice kwan­to­wej ten genialny pomysł wcie­lono w życie bli­sko sto lat temu! W latach 20. ubie­głego wieku z powo­dze­niem wyko­rzy­stali go w swo­ich bada­niach nad cząst­kami kwan­to­wymi Clin­ton Davis­son i Lester Ger­mer. Użyli oni stru­mie­nia elek­tro­nów, które skie­ro­wali na niklową płytkę. Tutaj pro­po­nuję współ­cze­śniej­szą i łatwiej­szą do zro­zu­mie­nia wer­sję tego eks­pe­ry­mentu, jaką zespół Her­mana Bate­la­ana prze­pro­wa­dził w 2013 roku na Uni­wer­sy­te­cie Nebra­ski. Naukowcy posta­no­wili wysłać elek­tron dwoma róż­nymi ścież­kami scho­dzą­cymi się w jed­nym punk­cie, po czym wyko­nać pomiar. Jeżeli elek­tron jest cząstką, wybie­rze tylko jedną z dwóch ście­żek. Ale jeżeli choć w naj­mniej­szym stop­niu przy­po­mina falę, spo­dzie­waj­cie się nie­spo­dzia­nek…

Naj­pierw Bate­laan i jego kole­dzy roz­grzali wol­fra­mowy dru­cik, żeby uzy­skać źró­dło emi­sji elek­tro­nów. Następ­nie elek­trony zostały skie­ro­wane ku usta­wio­nej kilka cen­ty­me­trów dalej tablicy, w któ­rej wycięto dwie bar­dzo wąskie szcze­liny, każda o sze­ro­ko­ści kil­ku­dzie­się­ciu nano­me­trów. Elek­trony, któ­rym udało się przez nie przejść, docie­rały do usta­wio­nego nieco dalej flu­ore­scen­cyj­nego ekranu i były reje­stro­wane przez wyso­ko­czułą kamerę. Wszystko odby­wało się w próżni, tak aby eks­pe­ry­mentu nie zakłó­ciły żadne pyłki.

Mój opis do was nie prze­ma­wia? Wyobraź­cie więc sobie strzel­nicę w weso­łym mia­steczku. Jeżeli chce­cie wygrać plu­szaka, musi­cie skie­ro­wać lufę kara­binu do jed­nego z dwóch otwo­rów, za któ­rymi znaj­duje się papie­rowa tar­cza, i wymie­rzyć w stronę celu. Kiedy wypu­ści­cie serię, wasze poci­ski podziu­ra­wią tar­czę w róż­nych miej­scach zależ­nie od tego, czy prze­szły przez prawy, czy lewy otwór.

W doświad­cze­niu Bate­la­ana celem był ekran wykry­wa­jący elek­trony. Fil­mu­jąc go, można było dowie­dzieć się, czy elek­tron zacho­wał się po pro­stu jak cząstka, prze­cho­dząc albo przez prawą, albo przez lewą szcze­linę, czy też powstały inter­fe­ren­cje typowe dla fali.

Dla pew­no­ści bada­cze naj­pierw prze­pro­wa­dzili test, zasła­nia­jąc jedną ze szcze­lin. Elek­trony miały zatem do wyboru tylko jedną ścieżkę i zgod­nie z ocze­ki­wa­niami bada­czy ujaw­niały się na całej płasz­czyź­nie ekranu w postaci poja­wia­ją­cych się i zni­ka­ją­cych punk­ci­ków2.

Następ­nie odsło­nięto drugą szcze­linę. Wkrótce na ekra­nie flu­ore­scen­cyj­nym poka­zał się pierw­szy punk­cik: jeden z elek­tro­nów prze­szedł zatem przez jedną ze szcze­lin. Jak na razie nie było w tym nic zaska­ku­ją­cego. Potem poja­wił się drugi punk­cik, trzeci itd. Wszyst­kie uwi­dacz­niały się na ekra­nie – wyda­wa­łoby się – cha­otycz­nie. Ale wciąż ani śladu fali… Jed­nak po około stu zare­je­stro­wa­nych strza­łach nie­które obszary ekranu pozo­stały nie­tknięte, jakby nie­do­stępne dla elek­tro­nów. Można było odnieść wra­że­nie, że bom­bar­dują one tylko pewne kon­kretne miej­sca, gro­ma­dząc się wzdłuż pio­no­wych pasm roz­dzie­lo­nych „dzie­wi­czymi” stre­fami.

Gdy fala kwan­towa prze­cho­dzi przez szcze­liny, powstają inter­fe­ren­cje. Pod­czas pomiaru kur­czy się ona co prawda do poje­dyn­czego punktu, suma wszyst­kich pomia­rów dowo­dzi jed­nak osta­tecz­nie ist­nie­nia inter­fe­ren­cji.

Czyżby był to cień odwzo­ro­wu­jący kształt szcze­lin? Nie, szcze­liny były dwie, a na ekra­nie poja­wiło się co naj­mniej dzie­sięć takich pasków. Kilka tysięcy elek­tro­nów póź­niej kształt się nieco wyostrzył, a bom­bar­do­wane obszary stały się jesz­cze wyraź­niej­sze. Fizycy nazy­wają je prąż­kami inter­fe­ren­cyj­nymi. Elek­trony docie­rają tylko do pew­nych stref ekranu, leżą­cych w regu­lar­nych odstę­pach. I ni­gdzie indziej. Oto dla­czego: elek­tron, tak jak fala, prze­cho­dzi przez oby­dwie szcze­liny. Prze­kro­czyw­szy je, roz­sz­cze­pia się na dwie mniej­sze fale. W dro­dze do ekranu każda z owych fal poko­nuje mniej­szy lub więk­szy dystans. W nie­któ­rych miej­scach obie fale są dosko­nale zsyn­chro­ni­zo­wane i sumują się: grzbiet nakłada się na grzbiet, dolina na dolinę. Inter­fe­ren­cja jest kon­struk­tywna. Gdzie indziej fale się wyga­szają: grzbiet nakłada się na dolinę, dolina na grzbiet. Inter­fe­ren­cja jest destruk­tywna: nie ma fali, nie ma elek­tronu! Zaob­ser­wo­wana naprze­mien­ność jest jak cień koń­co­wej fali powsta­łej z połą­cze­nia dwóch mniej­szych.

Oma­wiane doświad­cze­nie dowio­dło nie­wy­obra­żal­nego: elek­tron zacho­wuje się jak fala od chwili swo­ich naro­dzin do chwili pomiaru i dopiero wów­czas – i tylko wów­czas – kur­czy się do postaci cząstki. Musi zatem przejść przez oby­dwie szcze­liny naraz! Cała bły­sko­tli­wość eks­pe­ry­mentu polega na tym, żeby naj­pierw pozwo­lić elek­tronowi zacho­wy­wać się jak fala i ulec efek­towi inter­fe­ren­cji, a dopiero na końcu zmu­sić go do przy­bra­nia formy kor­pu­sku­lar­nej.

Pod­kreślmy ostatni fascy­nu­jący szcze­gół: w trak­cie całego doświad­cze­nia elek­trony były wysy­łane jeden po dru­gim. Fizycy cier­pli­wie cze­kali, aż elek­tron dotrze do ekranu, zanim wysłali kolejny. Fali nie two­rzyły zatem wszyst­kie elek­trony wspól­nie, ale każdy z osobna.

Uf, naj­trud­niej­sze za nami! Nawet jeżeli nie zro­zu­mie­li­ście wszyst­kich szcze­gó­łów eks­pe­ry­mentu, zapa­mię­taj­cie wnio­ski – te same, które od nie­mal stu lat wycią­gają wszyst­kie zespoły badaw­cze prze­pro­wa­dza­jące owo doświad­cze­nie w warun­kach labo­ra­to­ryj­nych: świat w mikro­skali ma naturę kwan­tową i prze­ja­wia dalece nie­ty­powe zacho­wa­nia, gdzieś w poło­wie drogi mię­dzy wła­ści­wo­ściami czą­stek a wła­ści­wo­ściami fal.

Roz­dział 2

Roz­dział 2

Pięć­dzie­siąty drugi list

Odkry­wamy funk­cję falową

„Drogi Bor­nie,

[…] Fizyka kwan­towa bywa sza­le­nie spek­ta­ku­larna. Mój wewnętrzny głos mówi mi jed­nak, że nie jest satys­fak­cjo­nu­jąca. Działa bez zarzutu, a mimo to nie zbliża nas do fak­tycz­nego zro­zu­mie­nia rze­czy. W każ­dym razie jestem prze­ko­nany, że Bóg nie gra w kości”.

Albert Ein­stein

Te krót­kie słowa, jakie w 1926 roku Ein­stein wysłał swo­jemu przy­ja­cie­lowi Maxowi Bor­nowi, pocho­dzą z pięć­dzie­sią­tego dru­giego spo­śród sze­regu listów, jakie obaj pano­wie wymie­nili w ciągu trwa­ją­cej ponad czter­dzie­ści lat kore­spon­den­cji. List wygląda nie­po­zor­nie. Jest jed­nak kwin­te­sen­cją wąt­pli­wo­ści, jakie ogar­nęły wów­czas fizy­ków, z naj­słyn­niej­szym z nich na czele.

W tym miej­scu nie obej­dzie się bez skoku w nie­od­le­głą prze­szłość. U schyłku XIX wieku panuje prze­ko­na­nie, że fizyka nie ma – albo pra­wie nie ma – już żad­nych tajem­nic. Wyniki dwóch, zda­wa­łoby się, pro­stych doświad­czeń nie dają jed­nak naukow­com spo­koju: jedno zwią­zane z pro­mie­nio­wa­niem ciała dosko­nale czar­nego, dru­gie zaś z efek­tem foto­elek­trycz­nym. Każde z nich przy­nosi rezul­taty, któ­rych nie da się pogo­dzić z obo­wią­zu­ją­cymi teo­riami. Mógł­bym wam je opi­sać w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach, poka­zać sche­maty, potrzebny sprzęt i wykresy. Ale obie­ca­łem, że będziemy trzy­mać się sedna, więc nie roz­mie­niajmy się na drobne.

Jeste­ście gotowi? Oto eks­pre­sowy prze­gląd pierw­szych dwu­dzie­stu pię­ciu lat mecha­niki kwan­to­wej.

Rok 1900, etap 1. Naukowcy mie­rzą pro­mie­nio­wa­nie ciała dosko­nale czar­nego, czyli natę­że­nie i barwę świa­tła emi­to­wa­nego przez czarny piec roz­grzany do tem­pe­ra­tury kil­ku­set stopni. Odwzo­ro­wują natę­że­nie pro­mie­nio­wa­nia na pod­sta­wie dłu­go­ści fali wła­ści­wej danej bar­wie i otrzy­mują krzywą w for­mie dzwonu. Nie potra­fią jej jed­nak zin­ter­pre­to­wać. Na roz­wią­za­nie wpada Max Planck. Opis spraw­dza się ide­al­nie, jeżeli uznać, że ener­gia pieca jest uwal­nia­nia w małych pakie­tach, jak gdyby była nie­cią­gła, skwan­to­wana.

Rok 1905, etap 2. Albert Ein­stein chce wyja­śnić, w jaki spo­sób świa­tło, zależ­nie od dłu­go­ści fal, odrywa elek­trony od nie­któ­rych metali. Przy­pusz­cza, że świa­tło także składa się z małych pakie­tów, czyli że jest ziar­ni­ste. Każde z zia­ren zostaje nazwane foto­nem.

To praw­dziwy wstrząs w śro­do­wi­sku fizycz­nym, ponie­waż dopiero co udo­wod­niono, że świa­tło jest falą elek­tro­ma­gne­tyczną. Przy­po­mnij­cie sobie: cho­dzi o owe nie­wi­dzialne fale odkryte w poprzed­nim roz­dziale przez Hertza, rodzaj oscy­la­cji elek­trycz­nych i magne­tycz­nych prze­miesz­cza­ją­cych się z pręd­ko­ścią 300 000 km/s. Ale Ein­stein burzy ten pogląd: świa­tło ma także naturę ziar­ni­stą. Fali nie two­rzą wspól­nie wszyst­kie fotony, lecz każdy z nich jest falą i cząstką zara­zem. Świa­tło cechuje zatem dualizm kor­pu­sku­larno-falowy.

Rok 1923, etap 3. Louis de Bro­glie wycho­dzi z rewo­lu­cyj­nym pomy­słem. Jeżeli, jak twier­dzi Ein­stein, zja­wi­ska falowe można także trak­to­wać jako ziar­ni­ste, dla­czego nie mia­łoby być na odwrót? Dla­czego cząstki, z któ­rych zbu­do­wana jest mate­ria, nie mia­łyby być falami? Fizyk idzie jesz­cze dalej. Każdy atom, każdy elek­tron, a nawet każde ciało fizyczne – wy, ja, wieża Eif­fla – wszy­scy jeste­śmy falami! Szczę­śli­wie dla nas, obli­cza­jąc wła­ści­wo­ści owych fal mate­rii, de Bro­glie szybko uświa­da­mia sobie, że aby ciało mogło przy­po­mi­nać falę, musi być bar­dzo małe i lek­kie – rzędu miliar­do­wej czę­ści metra. To tłu­ma­czy, dla­czego nikt dotąd tego nie zauwa­żył.

Rok 1925, etap 4. Erwin Schrödinger two­rzy z wszyst­kich tych ele­men­tów – noszące od tej pory jego nazwi­sko – rów­na­nie pozwa­la­jące obli­czyć owe dziwne fale kwan­towe. Wpada na ten pomysł nie­mal instynk­tow­nie, pró­bu­jąc obli­czyć ener­gię fali de Bro­glie’a w ato­mie wodoru.

Oko w oko z rów­na­niem Schrödingera

Owo słynne rów­na­nie, które wid­nieje nawet na nagrobku Schrödingera, przy­nie­sie jego auto­rowi Nagrodę Nobla. Poka­zać je wam? Zadaję sobie to pyta­nie przed każ­dym wykła­dem dla sze­ro­kiej publicz­no­ści: czy wzór mate­ma­tyczny nie znie­chęci znacz­nej czę­ści słu­cha­czy, przy­wo­łu­jąc złe wspo­mnie­nia z cza­sów lice­al­nych? Czy to nie będzie jakiś rodzaj fan­fa­ro­nady, spo­sób na udo­wod­nie­nie, że popu­la­ry­za­tor stoi ponad tłu­mem, że on jeden wie, do czego służą wzory, o któ­rych przy­tła­cza­jąca więk­szość odbior­ców nie ma poję­cia?

Ale rów­na­nia nie są tylko zgrab­nymi for­muł­kami mate­ma­tycz­nymi; czę­sto pozwa­lają fizy­kom wpaść na trop nowego poję­cia, roz­ło­żyć je na czyn­niki pierw­sze, prze­ana­li­zo­wać, pod­dać pró­bie i wresz­cie zro­zu­mieć. Ten jeden raz pozwól­cie zatem, bym ule­ga­jąc poku­sie, przed­sta­wił wam rów­na­nie Schrödingera i poka­zał tym samym, co jest w nim fascy­nu­ją­cego.

To rów­na­nie można trak­to­wać jak maszynę do prze­wi­dy­wa­nia przy­szło­ści. Żeby maszyna zadzia­łała, musimy dostar­czyć jej infor­ma­cji o wszyst­kim, co wiemy na temat teraź­niej­szo­ści w dokład­nie okre­ślo­nej chwili i prze­strzeni. Gdy uru­cho­mimy maszynę, wów­czas rów­na­nie pozwoli prze­wi­dzieć, co się wyda­rzy na naszych oczach za jedną sekundę, dwie sekundy, godzinę… Na tym polega potęga fizyki – dzięki niej można defi­nio­wać prawa opi­su­jące świat w danym momen­cie, a następ­nie korzy­stać z nich, żeby anty­cy­po­wać przy­szłość.

Posłużmy się kon­kret­nym przy­kła­dem: wyobraźmy sobie poje­dyn­czy elek­tron. Umie­śćmy go w polu elek­trycz­nym, na przy­kład tym, które wytwa­rza bate­ria albo zasi­lacz kom­pu­tera. Żeby okre­ślić, jak elek­tron się zachowa, sko­rzy­stajmy z rów­na­nia. Zapi­su­jemy je nastę­pu­jąco:

Możemy je sobie zwi­zu­ali­zo­wać tak jak na ilu­stra­cji na następ­nej stro­nie. Grecka litera 𝛹 (psi) ozna­cza funk­cję falową. To ona opi­suje elek­tron, to ją sta­ramy się okre­ślić. Zanim uru­cho­mimy maszynę, żeby obli­czyć 𝛹, musimy wska­zać masę elek­tronu, którą ozna­cza literka m. Maszynę należy rów­nież poin­for­mo­wać o wszyst­kim, czego elek­tron doświad­czy. O tym mówi literka V. Opi­suje ona w syn­te­tyczny spo­sób wszystko, z czym będzie musiała zmie­rzyć się nasza cząstka – zde­rze­nia z innymi cząst­kami, gra­wi­ta­cję, pro­mie­nio­wa­nie itd. W naszym przy­padku V będzie ozna­czało pole elek­tryczne bate­rii, jego natę­że­nie, kształt i kie­ru­nek.

Literka h z kre­seczką jest stałą, czyli wiel­ko­ścią, która ni­gdy się nie zmie­nia. Cała reszta, sym­bole i, 𝜕/𝜕t oraz trój­kąt zwany nabla, to stałe lub dzia­ła­nia mate­ma­tyczne wła­ściwe dla funk­cji falo­wej i wska­zu­jące, jak prze­pro­wa­dzać obli­cze­nia. Teraz wystar­czy tylko zakrę­cić mate­ma­tyczną korbką, a rów­na­nie, niczym potężny kal­ku­la­tor, obli­czy nasze 𝛹 i jego ewo­lu­cję. W ten spo­sób dowiemy się, jak wygląda nie tylko elek­tron, ale także jego przy­szłość – czy prze­mie­ści się on do przodu czy do tyłu, czy się skur­czy czy spęcz­nieje…

Być albo nie być… falą

Schrödinger publi­kuje swoje rów­na­nie w 1926 roku i zaraz potem dowo­dzi jego efek­tyw­no­ści w prak­tyce. Sto­su­jąc je do obli­cze­nia wła­ści­wo­ści lumi­ne­scen­cyj­nych ato­mów wodoru, stwier­dza, że działa ono nad­spo­dzie­wa­nie dobrze. Nie tylko umoż­li­wia zro­zu­mie­nie już prze­pro­wa­dzo­nych doświad­czeń labo­ra­to­ryj­nych, ale pozwala prze­wi­dzieć zja­wi­ska, które dopiero staną się przed­mio­tem badań. Wobec czego jego sfor­mu­ło­wa­nie bar­dzo szybko spo­tyka się z entu­zja­stycz­nym przy­ję­ciem naukow­ców.

Nie­któ­rzy jed­nak wska­zują na pewne man­ka­menty tej kon­cep­cji. Nie pod­wa­żają przy tym samego rów­na­nia, ale jego zna­cze­nie. Co tak naprawdę ozna­cza sym­bol 𝛹? Czy to zwy­kła fala, jak na samym początku suge­ro­wał de Bro­glie? I czy skoro rów­na­nie działa, to powinno się odrzu­cić poję­cie cząstki i przy­jąć, że wszystko jest falą?

Inne, jesz­cze deli­kat­niej­sze pyta­nie brzmi: czym mia­łaby być mate­ria repre­zen­to­wana przez ową falę? Praw­dzi­wym elek­tro­nem, tyle że roz­dę­tym i roz­wod­nio­nym? W wypadku kla­sycz­nych fal odpo­wiedź jest prost­sza: to woda mor­ska nie­sie falę ku oce­anowi; to czą­steczki powie­trza, zde­rza­jąc się ze sobą, spra­wiają, że dźwięk się roz­cho­dzi niczym sta­dio­nowe „ole!”. Co jed­nak wibruje czy oscy­luje w wypadku elek­tronu? Co odgrywa rolę wody albo powie­trza?

Naukow­ców drę­czy jesz­cze jedna wąt­pli­wość. Otóż według Schrödingera pod­czas wyko­ny­wa­nia pomiaru fala nagle się kur­czy i staje się na powrót cząstką. Ale co zna­czy „nagle”? Czy fala rze­czy­wi­ście może skur­czyć się w jed­nej chwili? Byłoby to pogwał­ce­niem fun­da­men­tal­nej zasady Ein­ste­inow­skiej teo­rii względ­no­ści, która mówi, że nic nie może poru­szać się szyb­ciej niż świa­tło.

Fizycy sądzili, że wraz z odkry­ciem rów­na­nia Schrödingera naresz­cie będą mogli lepiej zro­zu­mieć fale kwan­towe. Tym­cza­sem nowe narzę­dzie wydaje się rodzić wię­cej pytań niż odpo­wie­dzi. Ale oto na scenę wkra­cza Max Born, przy­ja­ciel Ein­ste­ina. Jest to dosyć nie­ty­powa postać w wąskim kręgu fizy­ków kwan­to­wych. Mniej eks­tra­wa­gancki niż młody Heisen­berg, mniej reflek­syjny niż mędrzec Bohr, mniej zja­dliwy niż geniusz Pauli i z całą pew­no­ścią mniej roman­tyczny niż poli­ga­mi­sta Schrödinger, odgrywa pozor­nie dru­go­rzędną rolę. Nagrodę Nobla otrzyma zresztą dopiero w 1954 roku, bli­sko dwa­dzie­ścia lat po swo­ich kole­gach. Odbie­ra­jąc ją, powie skrom­nie: „Dzieło, za które mam zaszczyt przyj­mo­wać Nagrodę Nobla, nie przy­nio­sło odkry­cia nowego zja­wi­ska natu­ral­nego, ale raczej poło­żyło fun­da­ment pod nowy spo­sób myśle­nia o tychże zja­wi­skach”.

Wkład Borna w roz­wój wie­dzy oka­zuje się jed­nak klu­czowy. Pod koniec stu­diów mate­ma­tycz­nych na uni­wer­sy­te­cie w Getyn­dze, jed­nej z naj­bar­dziej pre­sti­żo­wych nie­miec­kich uczelni tam­tej epoki, młody Max prze­kie­ro­wuje swoje zain­te­re­so­wa­nia na fizykę. Począw­szy od 1920 roku zaczyna sku­piać wokół sie­bie naj­bar­dziej bły­sko­tliwe umy­sły swo­ich cza­sów. Mowa tu m.in. o Wer­ne­rze Heisen­bergu, Pascu­alu Jor­da­nie, Wol­fgangu Pau­lim, Enricu Fer­mim. Dość wspo­mnieć, że spo­śród jego stu­den­tów i asy­sten­tów aż sied­miu otrzyma w przy­szło­ści Nagrodę Nobla! Born nie tylko dobrze orga­ni­zuje pracę swo­jego zespołu, ale także zna­cząco przy­czy­nia się do postępu w dzie­dzi­nie mecha­niki kwan­to­wej. Dwu­krot­nie popchnie tę naukę istot­nie naprzód. Naj­pierw, gdy zapro­po­nuje nowe narzę­dzia mate­ma­tyczne słu­żące lep­szemu zro­zu­mie­niu tej dzie­dziny: cho­dzi tu o wciąż przez nas sto­so­wane macie­rze i wek­tory. Następ­nie zaś, co szcze­gól­nie ważne, gdy w 1926 roku, krótko po opu­bli­ko­wa­niu przez Schrödingera jego rów­na­nia, zapro­po­nuje nowe wyja­śnie­nie funk­cji falo­wej 𝛹, takie, które roz­wieje wszyst­kie wąt­pli­wo­ści.

Trzeba pod­kre­ślić, że Bor­nowi nie podoba się falowy model Schrödingera i wypo­wiada się na jego temat dość ostro: „Wyczyn Schrödingera ogra­ni­cza się do cze­goś stricte mate­ma­tycz­nego, jego fizyka jest żało­sna”. Dopiero na mar­gi­ne­sie obli­czeń doty­czą­cych zde­rzeń, do jakich docho­dzi mię­dzy cząst­kami, w jed­nej chwili uświa­da­mia sobie, co tak naprawdę ozna­cza 𝛹. Funk­cja falowa 𝛹 nie jest po pro­stu falą, jak utrzy­muje Schrödinger, ale opi­suje praw­do­po­do­bień­stwo obec­no­ści. Ta śmiała teza prze­su­nie mecha­nikę kwan­tową na stronę nie­okre­ślo­no­ści i praw­do­po­do­bień­stwa – z inter­pre­ta­cją tą stop­niowo oswoją się wszy­scy fizycy… z wyjąt­kiem Ein­ste­ina.

Chciał­bym w tym miej­scu zwró­cić uwagę, że teza Borna jest być może naj­waż­niej­szą kon­cep­cją, jaką znaj­dzie­cie w tej książce, sta­nowi bowiem o całej oso­bli­wo­ści fizyki kwan­to­wej. Funk­cja falowa nie opi­suje więc zwy­kłej fali, to byłoby zbyt pro­ste. Opi­suje raczej praw­do­po­do­bień­stwo, że cząstka znaj­dzie się tu albo tam. Pre­cy­zyjna for­muła mate­ma­tyczna przyda się tylko tym, któ­rzy chcie­liby wyko­nać bar­dziej zaawan­so­wane obli­cze­nia, Born umiesz­cza ją zresztą w przy­pi­sie do swo­jego prze­ło­mo­wego arty­kułu, i tak samo zro­bimy my3. Funk­cja falowa działa zatem jak swo­ista mapa geo­gra­ficzna moż­li­wo­ści. Pod­po­wiada czą­stce, jakie są jej szanse zna­le­zie­nia się w tym czy innym miej­scu. Za każ­dym razem, kiedy chcemy ją zmie­rzyć, cząstka wyciąga swoją mapę 𝛹 i wybiera losowo miej­sce, w któ­rym się pojawi. Widzi­cie nie­bie­skie posta­cie w gór­nej czę­ści rysunku na następ­nej stro­nie? W pew­nym sen­sie przed­sta­wiają funk­cję falową. Na początku nasza postać ist­nieje w wielu miej­scach naraz, roz­ciąga się jakby na całej sze­ro­ko­ści strony. Co prawda jest jej znacz­nie wię­cej w środku niż po bokach, jed­nak zaj­muje mniej wię­cej całą tę prze­strzeń jed­no­cze­śnie. Nato­miast kiedy pró­bu­jemy ją zmie­rzyć, postać mate­ria­li­zuje się w jed­nym kon­kret­nym miej­scu strony.

O godzi­nie ósmej, pod­czas pierw­szego pomiaru, znaj­duje się na środku. Pod­czas iden­tycz­nego pomiaru prze­pro­wa­dzo­nego póź­niej poja­wia się nieco bar­dziej na prawo. I tak dalej. Postać zja­wia się losowo w dowol­nym miej­scu na stro­nie. Zwróć­cie uwagę, że funk­cja falowa nie­ko­niecz­nie ma wszę­dzie tę samą war­tość. W naszym przy­kła­dzie jest tro­chę gęst­sza w środ­ko­wej czę­ści strony. Ist­nieje więc więk­sze praw­do­po­do­bień­stwo, że postać pojawi się gdzieś pośrodku.

Funk­cja falowa roz­ciąga się na całej sze­ro­ko­ści strony tak jak nie­bie­skie posta­cie. Za każ­dym razem, gdy chcemy ją zmie­rzyć, postać mate­ria­li­zuje się w innym miej­scu.

Aby uzmy­sło­wić sobie, jak bar­dzo nie­ty­powe jest takie gwał­towne redu­ko­wa­nie kształtu, wyobraź­cie sobie orkie­strę kwan­tową. Jeste­ście w sali kon­cer­to­wej, orkie­stra gra pierw­szy akord. Muzyka wydo­bywa się z instru­men­tów i roz­cho­dzi po całej sali, ale tylko jako praw­do­po­do­bień­stwo. Na widowni panuje kom­pletna cisza, nic nie sły­chać. Fala roz­cho­dzi się bez­gło­śnie. Nagle kur­czy się do punktu przy uchu jed­nego słu­cha­cza. Pozo­stali niczego nie sły­szą. Następny dźwięk dociera do bęben­ków innego słu­cha­cza i tak dalej. W tej sytu­acji wyko­ny­wana owego wie­czoru sym­fo­nia wybrzmi tylko wtedy, kiedy wszy­scy słu­cha­cze wyśpie­wają mię­dzy sobą te jej urywki, które każdy z osobna usły­szał.

Inna wizja świata

Jeżeli czu­je­cie się tro­chę zagu­bieni wśród tych nowych pojęć, nie przej­muj­cie się, to nor­malne. Model pro­ba­bi­li­styczny szo­kuje rów­nież fizy­ków, zarówno nowi­cju­szy, jak i sta­rych wyja­da­czy. Co nie ozna­cza, że go w ogóle nie rozu­mieją, po pro­stu nie zga­dza się on z ich intu­icją. Do tej pory mogli ufać swoim rów­na­niom, żeby w spo­sób wia­ry­godny prze­wi­dzieć zda­rze­nia. Weź­cie na przy­kład rakietę, zaopa­trz­cie ją w odpo­wied­nią ilość paliwa i wyślij­cie w kosmos: spe­cja­li­sta bez­błęd­nie obli­czy jej tra­jek­to­rię. Na tym polega cała potęga kla­sycz­nej mecha­niki new­to­now­skiej, zbioru deter­mi­ni­stycz­nych praw zdol­nych pre­cy­zyj­nie okre­ślić przy­szłość, jeżeli tylko dosta­tecz­nie dobrze znamy teraź­niej­szość.

Fizy­kom skry­cie marzy się moż­li­wość prze­wi­dy­wa­nia wszyst­kiego, nie tylko tra­jek­to­rii rakiet czy pla­net, ale także naszych wła­snych ruchów, a nawet myśli! Gdyby prze­ka­zać potęż­nemu kom­pu­te­rowi dokładną mapę wszyst­kich ato­mów naszego mózgu, być może przy zasto­so­wa­niu praw fizycz­nych dałoby się obli­czyć z kil­ku­mi­nu­to­wym wyprze­dze­niem, co pomy­ślimy. To z kolei zmu­si­łoby nas do zakwe­stio­no­wa­nia poję­cia wol­nej woli.

Rów­na­nie Schrödingera jest nato­miast kijem wetknię­tym w szpry­chy tych deter­mi­ni­stycz­nych zapę­dów. Od momentu jego sfor­mu­ło­wa­nia nie można prze­wi­dzieć dokład­nej pozy­cji elek­tronu. I nie cho­dzi po pro­stu o nie­do­kład­ność wyni­ka­jącą z naszej nie­wie­dzy albo nie­zdol­no­ści wyko­na­nia obli­czeń w odnie­sie­niu do dużej liczby czą­stek rów­no­cze­śnie. Nie, owa fun­da­men­talna nie­pew­ność doty­czy każ­dej cząstki z osobna – i nie można jej unik­nąć. Tym samym fizyka kwan­towa ratuje naszą wolną wolę. Uf, znów jeste­śmy kowa­lami wła­snego losu!

Teraz lepiej rozu­miemy ostrą reak­cję Ein­ste­ina w liście do Borna: „W każ­dym razie jestem prze­ko­nany, że Bóg nie gra w kości”. Born oświad­czy póź­niej: „Opi­nia Ein­ste­ina na temat mecha­niki kwan­to­wej była dla mnie cio­sem. Odrzu­cał ją bowiem nie wsku­tek reflek­sji, ale bar­dziej pod wpły­wem jakie­goś wewnętrz­nego głosu”. Ein­stein nie mógł zaak­cep­to­wać pomy­słu, jakoby fun­da­men­talne prawa miały być lote­rią o nie­prze­wi­dy­wal­nych wyni­kach. Wiele lat póź­niej pisał do sta­rego przy­ja­ciela: „Zna­leź­li­śmy się na anty­po­dach w naszych nauko­wych ocze­ki­wa­niach. Ty wie­rzysz w Boga, który gra w kości, a ja w cał­ko­wity porzą­dek i prawo, obo­wią­zu­jące w obiek­tyw­nie ist­nie­ją­cym świe­cie; pró­buję je, w sza­le­nie spe­ku­la­tywny spo­sób, uchwy­cić”4. W fizyce ten rodzaj spo­rów mogą roz­strzy­gnąć tylko doświad­cze­nia labo­ra­to­ryjne. A wer­dykt, po stu latach pomia­rów i testów, jest bez­a­pe­la­cyjny: funk­cja falowa zacho­wuje się tak, jak inter­pre­to­wał ją Born, nie zaś tak, jak chciał Ein­stein.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

R. P. Feyn­man, Cha­rak­ter praw fizycz­nych, tłum. P. Amster­dam­ski, Pró­szyń­ski i S-ka, War­szawa 2000, s. 138 (przyp. tłum. – jeśli nie zazna­czono ina­czej, przy­pisy dolne pocho­dzą od autora). [wróć]

Mówiąc ści­ślej, nie ujaw­niały się cał­kiem cha­otycz­nie. Aby dowie­dzieć się nieco wię­cej o fizyce „szcze­liny”, odsy­łam czy­tel­ni­ków do zamiesz­czo­nego w biblio­gra­fii arty­kułu Bate­la­ana. [wróć]

Praw­do­po­do­bień­stwo poja­wie­nia się elek­tronu jest pro­por­cjo­nalne do kwa­dratu modułu funk­cji falo­wej. [wróć]

Cyt. za: J. Bern­stein, Albert Ein­stein i gra­nice fizyki, tłum. J. Wło­dar­czyk, Świat Książki, War­szawa 2008, s. 137. [wróć]