Albania. W szponach czarnego orła - Izabela Nowek - ebook + audiobook

Albania. W szponach czarnego orła ebook

Nowek Izabela

4,3

Opis

Czy istnieje bardziej charakterystyczna potrawa albańska niż byrek?

Dlaczego Albańczycy noszą biało-czerwone bransoletki?

Co to znaczy „dawać komuś na kawę”?

Jeszcze kilka lat temu omijana przez turystów, kojarzona tylko z mafią i bunkrami, Albania staje się coraz bardziej popularna dzięki różnorodności, jaką oferuje: dzięki piaszczystym plażom nad lazurową wodą, imponującym zamkom czy górskim szlakom z zachwycającymi widokami. I choć albańską tożsamość wciąż kształtują honor i besa, a społeczna ocena bywa ważniejsza niż zdanie jednostki, to nikogo nie dziwi tutaj wiara w złe oko, świętowanie Dnia Lata lub bar naprzeciwko meczetu.

Autorka zabiera nas w podróż po mozaikowej rzeczywistości Albanii. Oprowadza po historycznej Krui i zatłoczonym centrum Tirany, wśród jej rozmówców są bywalcy barów, aktywistki i ci, którzy przetrwali czasy komunizmu. W ich historiach wspomnienia z okresu dyktatury przeplatają się z opowieściami o pierwszych feministkach i tradycyjnych kilkudniowych weselach. Przewodniczka odkrywa nieznane oblicze Albanii – krainy orłów, w której wciąż żywa jest legenda Skanderbega, a dwugłowy czarny orzeł, jeśli złapie kogoś w swoje szpony, to łatwo go nie wypuści, bo do tego kraju wraca się wielokrotnie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 217

Rok wydania: 2022

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (145 ocen)
79
41
20
5
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ptr22
(edytowany)

Całkiem niezła

Sporo informacji, dobry przedstawieniem kraju.moja pierwsza i pewnie ostatnia pozycja o Albani. Niestety duży minus dla pani lektor słuchając [late macziato] czy tytuł filmu z Liamen Neesonem [takein]. Zastanawiam się czy jakiekolwiek słowo albanskie które przeczytała ma coś wspólnego z albanskim :(
10
Orzewski

Dobrze spędzony czas

ok
00
Figus57865

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawie napisana, nie jest nudno
00
aratajczyk7

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna książka niedawno wróciłam z Albani żałuję że jej wcześniej nie przeczytałam .Polecam
00
DoraLu

Nie oderwiesz się od lektury

Świetny, wciągający przewodnik po kulturze i obyczajach albańczyków na tle zarysu uwarunkowań historycznych. Barwna opowieść okraszona własnymi doświadczeniami z poznawania tego ciągle mało poznanego kraju. Intryguje i zachęca do poznania Albani. Super pozycja przed planowanym urlopem lub w trakcie urlopu w tym ciągle egzotycznym kraju.
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Iza­be­la No­wek, 2022 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie sp. z o.o., 2022
Re­dak­tor­ka pro­wa­dząca: We­ro­ni­ka Ja­cak
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Aga­ta Gać
Re­dak­cja: Ewe­li­na Si­ko­ra-Cho­da­kow­ska
Kon­sul­ta­cja me­ry­to­rycz­na: dr Ar­tur Ka­ra­si­ński
Ko­rek­ta: Ka­ta­rzy­na Dra­gan, Da­ria Ko­zier­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficz­ny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fi­ki
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: Ula Pągow­ska
Fo­to­gra­fia na okład­ce: © Po­sztós János | Ado­be­Stock
Fo­to­gra­fie na stro­nach dzia­ło­wych: s. 6, 126, 180, 196 © Ewa Pro­ta­se­wicz; s. 14, 80, 266, 324 © Iza­be­la Ku­lig; s. 26 © mrotch­ka | Shut­ter­stock;s. 54 © Iza­be­la No­wek; s. 218, 294 © Pau­li­na So­bo­lew­ska; s. 102, 148, 248 © Do­ro­ta Pal­mer
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67324-94-6
Wy­daw­nic­two Po­zna­ńskie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

Wie­my, że wie­le pod­ró­ży za­czy­na się w domu, w za­ci­szu wy­god­ne­go fo­te­la z ksi­ążką w dło­ni. Dla­te­go stwo­rzy­li­śmy se­rię pod­ró­żni­czą, w któ­rej dzie­li­my się oso­bi­sty­mi opo­wie­ścia­mi o miej­scach bli­skich i da­le­kich. Wy­da­je­my ksi­ążki pe­łne lo­kal­nych sma­ków i nie­za­po­mnia­nych za­pa­chów. Przy­bli­ża­my kul­tu­rę, język i hi­sto­rię da­ne­go kra­ju. Po­ru­sza­my te­ma­ty za­an­ga­żo­wa­ne spo­łecz­nie i po­li­tycz­nie, a jed­no­cze­śnie po­ka­zu­je­my co­dzien­ne ży­cie miesz­ka­ńców oraz nie­zwy­kłe miej­sca, któ­rych nie znaj­dzie­cie w prze­wod­ni­kach.

Dzi­ęki na­szym ksi­ążkom ka­żdy dzień jest pod­ró­żą.

W SE­RII POD­RÓ­ŻNI­CZEJ WY­DAW­NIC­TWA PO­ZNA­ŃSKIE­GO DO­TYCH­CZAS UKA­ZA­ŁY SIĘ:

Na­ta­lia Ko­ła­czek I cóż, że o Szwe­cji

Anna Ku­rek Szczęśli­wy jak ło­soś. O Nor­we­gii i Nor­we­gach

Ma­ciej Brencz Fa­rer­skie ka­dry. Wy­spy, gdzie owce mó­wią do­bra­noc

Mag­da­le­na Ge­now Bu­łga­ria. Zło­to i ra­ki­ja

Alek­san­dra Mich­ta-Jun­tu­nen Fin­lan­dia. Sisu, sau­na i sal­miak­ki

Mi­ko­łaj Bu­czak So­bre­me­sa. Spo­tkaj­my się w Hisz­pa­nii

Agniesz­ka Ka­mi­ńska Szwaj­ca­ria. Pod­róż przez raj wy­my­ślo­ny

Agniesz­ka Kraw­czyk Ru­mu­nia. Al­ba­stru, cior­ba i wino

Da­mian Ha­daś Ala­ska. Przy­sta­nek na kra­ńcu świa­ta

Ka­ta­rzy­na Łoza, Ukra­ina. So­rocz­ka i ki­szo­ne ar­bu­zy

.

WSTĘP. NA DNIE KO­TŁA BA­ŁKA­ŃSKIE­GO

Bu­dy­nek Na­ro­do­we­go Mu­zeum Hi­sto­rycz­ne­go, znaj­du­jący się w sa­mym ser­cu Ti­ra­ny, sto­li­cy Al­ba­nii, zdo­bi mo­zai­ka o po­wierzch­ni czte­ry­stu me­trów kwa­dra­to­wych za­ty­tu­ło­wa­na Shqi­përia (wła­śnie tym sło­wem na­zy­wa­ją swój kraj Al­ba­ńczy­cy). Ka­żda z przed­sta­wio­nych na mo­za­ice po­sta­ci re­pre­zen­tu­je inny okres w dzie­jach pa­ństwa, a wszyst­kie wie­dzio­ne są przez cen­tral­nie umiej­sco­wio­ną Mat­kę Al­ba­nię. Ale­go­ria oj­czy­zny przed­sta­wio­na jest jako po­stać ko­bie­ca ubra­na w xhu­ble­tę, czy­li tra­dy­cyj­ną su­kien­kę wy­wo­dzącą się ze stro­jów ple­mion ili­ryj­skich. De­ko­ra­cja po­wsta­ła w 1981 roku, kie­dy w Al­ba­nii rządy spra­wo­wał Enver Ho­xha i obo­wi­ązy­wał jesz­cze sys­tem ko­mu­ni­stycz­ny, więc pier­wot­nie Mat­ka Al­ba­nia mia­ła au­re­olę z czer­wo­nej gwiaz­dy – usu­ni­ęto ją po upad­ku ko­mu­ni­zmu. Moja pierw­sza wi­zy­ta w Al­ba­nii to rok 2009. Mam z tam­tej pod­ró­ży zdjęcie pod pi­ra­mi­dą Ho­xhy, pa­mi­ętam bun­kry na po­gra­ni­czu al­ba­ńsko-ma­ce­do­ńskim w po­bli­żu prze­jścia Qafa e Tha­nës, sta­rą dro­gę El­ba­san–Ti­ra­na, jed­nak mo­nu­men­tal­ne­go dzie­ła z bu­dyn­ku mu­zeum nie mogę so­bie przy­po­mnieć i za­sta­na­wiam się, czy w ogó­le do­ta­rłam wte­dy na plac Skan­der­be­ga. Gdy­bym wte­dy wie­dzia­ła, że przez ko­lej­ne lata będę ukła­dać so­bie w gło­wie wła­sną mo­zai­kę pod ty­tu­łem Shqi­përia...

Co jest naj­star­szym za­byt­kiem w Ti­ra­nie? Mo­zai­ka z dru­gie­go wie­ku na­szej ery. Naj­pi­ęk­niej­sze miej­sce we wpi­sa­nym na li­ście UNE­SCO sta­no­wi­sku ar­che­olo­gicz­nym w Bu­trin­cie? Mo­zai­ka z bap­ty­ste­rium. Czym jest Pi­ęk­no­ść z Dur­rës? To też mo­zai­ka. Mo­żna by tak wy­mie­niać bez ko­ńca. Tech­ni­kę po­pu­lar­ną w cza­sach an­tycz­nych za­adap­to­wa­ła sztu­ka ko­mu­ni­stycz­na, a po­tem wspó­łcze­sna. Plac Skan­der­be­ga po re­mon­cie w 2017 roku stał się jed­ną wiel­ką mo­zai­ką – ka­żda pły­ta re­pre­zen­tu­je inny re­gion kra­ju, po­dob­nie jest z ka­żdą za­sa­dzo­ną tam ro­śli­ną. W ogó­le całą Ti­ra­nę mo­żna po­rów­nać do pstro­ka­tej mo­zai­ki albo ko­lo­ro­wych mu­ra­li, w któ­rych po­zor­nie nic do sie­bie nie pa­su­je. Al­ba­nia na­zy­wa­na jest bar­dzo często kra­jem kon­tra­stów lub kra­jem pa­ra­dok­sów. Po kil­ku­na­stu la­tach od­kry­wa­nia tego re­gio­nu Ba­łka­nów do­cho­dzę do wnio­sku, że mo­zai­ka jest nie tyl­ko cha­rak­te­ry­stycz­ną for­mą tu­tej­szej sztu­ki, ale może też sta­no­wić ide­al­ną me­ta­fo­rę al­ba­ńsko­ści.

Na po­wierzch­ni nie­spe­łna trzy­dzie­stu ty­si­ęcy ki­lo­me­trów kwa­dra­to­wych wy­stępu­je ogrom­na ró­żno­rod­no­ść kul­tu­ro­wa, wi­docz­na w wie­lu ob­sza­rach ży­cia, po­cząw­szy od języ­ka, a na ku­li­na­riach sko­ńczyw­szy. Al­ba­ńczy­cy trzy­ma­ją się ra­zem, ich to­żsa­mo­ść na­ro­do­wa jest bar­dzo sil­na, ale misz­masz oby­cza­jów ob­ja­wia się na ka­żdym kro­ku. Są tre­ści wspól­ne, ale wie­le tra­dy­cji ma swo­je wa­rian­ty lo­kal­ne. Aż dziw bie­rze, że kraj, któ­ry da się spo­koj­nie prze­je­chać w je­den dzień, ma tyle od­cie­ni. Na pew­no nie uda mi się od­dać ca­łej pa­le­ty jego barw. Miesz­kam w oko­li­cach Dur­rës, ży­łam przez chwi­lę we Wlo­rze[1*], sta­ram się pod­ró­żo­wać, mam swo­je ulu­bio­ne re­gio­ny, do któ­rych wra­cam, ale są i ta­kie, na któ­rych zwie­dze­nie nie mia­łam jesz­cze cza­su. Poza tym nie da się po­znać wszyst­kie­go, wy­chwy­cić wszel­kich niu­an­sów tej kul­tu­ry, zo­ba­czyć, jak prze­bie­ga we­se­le w ka­żdej wsi, na­uczyć się ka­żde­go dia­lek­tu... By­wam za­gu­bio­na, cza­sem sfru­stro­wa­na. Ale pra­cu­ję tu i miesz­kam od po­nad dzie­si­ęciu lat i wsi­ąkłam na tyle, by tłu­ma­czyć Po­la­kom Al­ba­nię jako prze­wod­nicz­ka. Al­ba­ńczy­cy to chy­ba naj­bar­dziej ta­jem­ni­czy na­ród na Ba­łka­nach – przez de­ka­dy od­izo­lo­wa­ny, po­strze­ga­ny jako dzi­ki i nie­przy­ja­zny. Al­ba­ńczy­cy wzbu­dza­li wśród Po­la­ków lęk, więc nie pod­ró­żo­wa­ło się do tego kra­ju, nie eks­plo­ro­wa­ło go. Za­ra­stał ko­żu­chem ste­reo­ty­pów. Do­pie­ro nie­daw­no za­częło się to zmie­niać. Z ko­lei przed­sta­wi­cie­le in­nych ba­łka­ńskich na­cji na­dal często trak­tu­ją ste­reo­typ Al­ba­ńczy­ków jak pla­ster na wła­sne kom­plek­sy: Mó­wią o nas, że je­ste­śmy bied­ni? Ale nie tak bied­ni jak Al­ba­ńczy­cy! Mó­wią o nas, że je­ste­śmy dzi­ku­sa­mi? Ale nie jest tak źle, jak w Al­ba­nii! To oni są na dnie ko­tła ba­łka­ńskie­go!

Mo­zai­ka,od któ­rej wszyst­ko się za­częło, na bu­dyn­ku Na­ro­do­we­go Mu­zeum Hi­sto­rycz­ne­go w Al­ba­nii. Fot. © he­lo­vi | iStock

Pol­skie ksi­ążki do­ty­czące Al­ba­nii za­czy­na­ją się na przy­kład tak: „I zno­wu tu przy­je­cha­łem. Zno­wu czu­ję smród ście­ków i pło­nących śmie­ci”[1]. Au­tor za­cy­to­wa­nych słów, An­drzej Sta­siuk, na wie­le lat wy­ty­czył li­te­rac­ki spo­sób opo­wia­da­nia o tym kra­ju. Wie­le jego uwag jest bar­dzo traf­nych, nie raz wspo­mi­nam świet­ne opi­sy mężczyzn ca­łu­jących się na przy­wi­ta­nie, pi­jących kawę i plot­ku­jących w wiecz­nym ocze­ki­wa­niu, ale Sta­siu­ko­wa Al­ba­nia to­nie w nie­re­al­no­ści, me­lan­cho­lii, w si­ąpi­ącym desz­czu i bło­cie. Jest przed­sta­wio­na jako miej­sce, dla któ­re­go nie ma na­dziei. Na­wet naj­pi­ęk­niej­sze kra­jo­bra­zy tchną pust­ką i roz­kła­dem, a praw­dzi­we ży­cie, któ­re to­czy się obok, zda­je się nie­wy­star­cza­jąco in­te­re­su­jące, żeby je opi­sy­wać.

Inny spo­sób nar­ra­cji, o któ­ry co ja­kiś czas się po­ty­kam, to ten cha­rak­te­ry­stycz­ny dla al­ba­no­fo­bicz­nych pu­bli­ka­cji – głów­nie z lat dzie­wi­ęćdzie­si­ątych i wcze­snych dwu­ty­si­ęcz­nych – do­ty­czących mi­ędzy in­ny­mi woj­ny w Ko­so­wie, za­gro­że­nia, ja­kie nió­sł pro­jekt Wiel­kiej Al­ba­nii[2*], oraz opi­su­jących dzia­łal­no­ść zmi­to­lo­gi­zo­wa­nej al­ba­ńskiej ma­fii. Na do­kład­kę nie­daw­no, na fali ró­żnych wy­da­rzeń mi­ędzy­na­ro­do­wych, po­ja­wi­ło się zja­wi­sko po­wi­ązy­wa­nia al­ba­no­fo­bii z is­la­mo­fo­bią. Krzyw­dzące ste­reo­ty­py wci­ąż są po­wie­la­ne na fo­rach in­ter­ne­to­wych.

Na szczęście przy­by­wa też war­to­ścio­wych tek­stów hi­sto­rycz­nych i et­no­gra­ficz­nych, ta­kich jak pod­ręcz­ni­ki Ta­de­usza Cze­kal­skie­go, ksi­ążka Bło­to słod­sze niż miód Ma­łgo­rza­ty Rej­mer, ar­ty­ku­ły i pu­bli­ka­cje Ri­gel­sa Ha­li­le­go, któ­re na swój spo­sób od­cza­ro­wu­ją Al­ba­nię. Przede wszyst­kim są rze­tel­ne, a nie krążą wo­kół sen­sa­cyj­nych wy­obra­żeń.

Przy­by­wa też prze­kła­dów li­te­ra­tu­ry pi­ęk­nej. Dzi­ęki tłu­macz­ce Do­ro­cie Ho­ro­dy­skiej mo­że­my po­zna­wać pro­zę z naj­wy­ższej pó­łki, czy­li ksi­ążki Isma­ila Ka­da­re­go, któ­re oso­bi­ście ko­ja­rzą mi się z twór­czo­ścią zna­ne­go na ca­łym świe­cie no­bli­sty Or­ha­na Pa­mu­ka, ksi­ążki Fa­to­sa Lu­bon­ji, Yl­l­je­ta Ali­çki, Fa­to­sa Kon­go­le­go i Lul­je­ty Lle­sha­na­ku. Póki co nie wi­dać po­py­tu na al­ba­ńską li­te­ra­tu­rę (choć prze­kła­dy Lu­bon­ji i Ali­çki trak­to­wa­ne są jak bia­łe kru­ki i ceny uży­wa­nych eg­zem­pla­rzy by­wa­ją za­wrot­ne), ale może wkrót­ce się to zmie­ni?

Nie chcę pi­sać o zmi­to­lo­gi­zo­wa­nej „kra­inie orłów”[3*], tyl­ko o zie­mi zwy­kłych lu­dzi, bo chy­ba ta­kie­go ob­ra­zu Al­ba­nii naj­bar­dziej pol­skim czy­tel­ni­kom bra­ku­je. Je­stem prze­wod­nicz­ką, więc mam w za­na­drzu wie­le opo­wie­ści o bo­ga­tej kuch­ni, ró­żno­rod­nej na­tu­rze i hi­sto­rii. Zaj­mę się tym wy­cin­kiem świa­ta, któ­ry znam i któ­ry wci­ągnął mnie bez resz­ty. Li­czę na to, że przed­sta­wio­ny w ni­niej­szej ksi­ążce wi­ze­ru­nek Shqi­përii roz­bi­je ste­reo­ty­po­we wy­obra­że­nia o niej i jej miesz­ka­ńcach. A może na­wet za­chęci czy­tel­ni­ków do two­rze­nia wła­snych mo­zaik...

AL­BA­ŃSKA WIE­ŻA BA­BEL

– Chło­pie, ja jej chy­ba nie ro­zu­miem... – po­wie­dział wła­ści­ciel ho­te­lu z Val­bo­ny do Pe­tri­ta, kie­row­cy pod­ró­żu­jące­go ze mną i gru­pą tu­ry­stów. – Ja­kie ona chce te po­ko­je?

By­li­śmy na sa­mej pó­łno­cy kra­ju, a ja pró­bo­wa­łam za­kwa­te­ro­wać gru­pę w ho­te­lu po­ło­żo­nym wśród szczy­tów Gór Prze­klętych[4*]. Wy­da­wa­ło mi się, że po sze­ściu la­tach w Al­ba­nii nie­źle znam język, więc w pierw­szej chwi­li zro­bi­ło mi się przy­kro i wstyd. Czu­łam, jak cała krew na­pły­wa mi do twa­rzy ze zło­ści i z bez­sil­no­ści.

– Iza, ty chcesz po­ko­je dwój­ki, ale z osob­ny­mi łó­żka­mi, praw­da? – za­py­tał Pe­trit, po al­ba­ńsku oczy­wi­ście.

– Tak – przy­tak­nęłam. Po­czu­łam ulgę, że jed­nak ktoś mnie ro­zu­mie.

– Ona po­trze­bu­je po­koi dwu­oso­bo­wych, ale żeby łó­żka były dwa... roz-dzie-lo-ne – za­czął tłu­ma­czyć go­spo­da­rzo­wi Pe­trit, wzmac­nia­jąc siłę prze­ka­zu ręka­mi, któ­ry­mi roz­su­wał nie­wi­dzial­ne łó­żka.

Tam­te­go po­po­łud­nia mój ko­le­ga pe­łnił rolę tłu­ma­cza al­ba­ńsko-al­ba­ńskie­go, bo ja nie mo­głam się po­ro­zu­mieć z kimś, kto może i mó­wił w tym sa­mym języ­ku, ale jego spo­sób mó­wie­nia był bar­dzo ró­żny od mo­je­go. Wów­czas pierw­szy raz prze­ko­na­łam się, jak bo­ga­ta jest al­ba­ńska mo­zai­ka dia­lek­tów.

Po pierw­szej wi­zy­cie w Al­ba­nii nie umia­łam w ja­ki­kol­wiek spo­sób opi­sać tego języ­ka. Mój w pe­łni świa­do­my z nim kon­takt na­stąpił do­pie­ro, kie­dy przy­je­cha­łam na re­zy­den­tu­rę, czy­li w 2011 roku. To była po­ra­żka, na­wet nie po­tra­fi­łam wy­od­ręb­nić po­szcze­gól­nych słów czy zdań. Sły­sza­łam stru­mień dźwi­ęków, wy­po­wie­dzi nie mia­ły po­cząt­ku ani ko­ńca. Do tego ge­sty­ku­la­cja – też inna niż u Po­la­ków. Czu­łam się jak dziec­ko we mgle. Z cza­sem eks­pre­syj­no­ść Al­ba­ńczy­ków za­częła mi po­ma­gać, ale na star­cie do­pro­wa­dza­ła mnie do sza­le­ństwa... Na przy­kład mój roz­mów­ca ki­wał gło­wą na boki – dla mnie ewi­dent­ny sy­gnał po­wąt­pie­wa­nia – a on w ten spo­sób po­ta­ki­wał. Do tego nie mo­głam za­pa­mi­ętać naj­wa­żniej­szych zwro­tów grzecz­no­ścio­wych. Ale jak wbić so­bie do gło­wy sło­wa brzmi­ące w taki spo­sób: fa­le­min­de­rit (dzi­ęku­ję) czy mi­rëmën­gje­si (dzień do­bry)? Ob­co­kra­jow­cy, któ­rzy chcą zro­bić przy­jem­no­ść Al­ba­ńczy­kom i wy­po­wie­dzieć coś w ich języ­ku, kom­bi­nu­ją jak mogą, by stwo­rzyć ła­ńcuch sko­ja­rzeń, któ­ry do­pro­wa­dzi do utrwa­le­nia w pa­mi­ęci tych dziw­nych dźwi­ęków.

Po pierw­szym se­zo­nie spędzo­nym w Al­ba­nii jako re­zy­dent­ka po­tra­fi­łam so­czy­ście za­kląć, po­dzi­ęko­wać, prze­pro­sić i po­wie­dzieć, skąd po­cho­dzę. Wie­dzia­łam, że to za mało, by pra­co­wać w tu­ry­sty­ce, więc po­szłam na kurs al­ba­ńskie­go. Moją pierw­szą lek­tor­ką była Ewa Biel­ska, któ­ra języ­ka uczy­ła się w Po­zna­niu oraz na sty­pen­dium w Gji­ro­ka­strze. Pa­mi­ętam wsta­wa­nie sko­ro świt i lek­cje w Col­le­gium Mi­nus Uni­wer­sy­te­tu im. Ada­ma Mic­kie­wi­cza, ro­bie­nie fi­szek i co­dzien­ne mo­zol­ne wku­wa­nie ko­lej­nych słó­wek. W kil­ka mie­si­ęcy uda­ło mi się osi­ągnąć po­ziom ko­mu­ni­ka­tyw­ny – oczy­wi­ście w okre­ślo­nym za­kre­sie te­ma­tycz­nym, obej­mu­jącym przede wszyst­kim spra­wy zwi­ąza­ne z tu­ry­sty­ką. Pó­źniej uczy­łam się już przez osmo­zę i mam głębo­kie prze­ko­na­nie, że błędy, któ­re wte­dy po­pe­łnia­łam, a na któ­re nikt nie zwra­cał mi uwa­gi, zo­sta­ną ze mną już na za­wsze.

Po ośmiu la­tach ze względów za­wo­do­wych zmu­szo­na by­łam przy­stąpić do eg­za­mi­nu na po­zio­mie C1. Tro­chę mnie to prze­ra­ża­ło, bo mia­łam świa­do­mo­ść, że przede mną dłu­ga dro­ga, za­nim za­cznę uży­wać bar­dziej wy­ra­fi­no­wa­nych kon­struk­cji gra­ma­tycz­nych, ale by­łam zde­ter­mi­no­wa­na. Po­szłam na lek­cje do Ma­til­dy, na­uczy­ciel­ki al­ba­ńskie­go w szko­le pod­sta­wo­wej w Ka­va­jë. Ja­kie było moje zdzi­wie­nie, gdy na pierw­szych za­jęciach ka­za­ła mi ka­li­gra­fo­wać li­te­ry! Na nic zda­ły się tłu­ma­cze­nia, że my Po­la­cy też uży­wa­my al­fa­be­tu ła­ci­ńskie­go. Była nie­wzru­szo­na, gdy wy­ja­śnia­łam, że to wiel­ka stra­ta cza­su, że prze­cież mam mie­si­ąc, by przy­go­to­wać się do eg­za­mi­nu, na któ­rym nikt nie będzie zwra­cał uwa­gi na to, czy li­te­rę „o” lub „r” na­pi­sa­łam z od­po­wied­nim za­wi­ja­skiem. Zro­zu­mia­łam, że do swo­je­go języ­ka Al­ba­ńczy­cy pod­cho­dzą rów­nie po­wa­żnie, jak do bio­gra­fii Skan­der­be­ga. Kie­ru­ją się prze­ko­na­niem, za­pew­ne jak wie­le in­nych na­ro­dów, że ich język jest naj­bar­dziej skom­pli­ko­wa­ny i naj­trud­niej­szy na świe­cie. Na szczęście eg­za­min uda­ło mi się zdać.

– My mamy trzy­dzie­ści sze­ść li­ter! – To zda­nie sły­szę za­wsze, kie­dy ktoś do­wia­du­je się, że mó­wię po al­ba­ńsku, i chce po­ci­ągnąć te­mat.

Al­ba­ński rze­czy­wi­ście jest jed­nym z naj­bar­dziej ta­jem­ni­czych języ­ków eu­ro­pej­skich. Języ­ko­znaw­cy, po­dob­nie jak hi­sto­ry­cy ba­da­jący dzie­je po­łu­dnio­wej Eu­ro­py, mają kło­pot z okre­śle­niem jego po­cho­dze­nia. Ba­da­cze wy­wo­dzą go naj­częściej z języ­ka ili­ryj­skie­go, rza­dziej z trac­kie­go, jest też hi­po­te­za mie­sza­na – trac­ko-ili­ryj­ska. Al­ba­ńczy­cy naj­częściej sta­wia­ją na wer­sję z po­cho­dze­niem ili­ryj­skim, ale trud­no to osta­tecz­nie udo­wod­nić[1]; pi­śmien­nic­two ili­ryj­skie za­cho­wa­ło się w for­mach szcząt­ko­wych, bo w sta­ro­żyt­no­ści na Ba­łka­nach w ofi­cjal­nych do­ku­men­tach uży­wa­no gre­ki i ła­ci­ny. Pierw­sza wzmian­ka o języ­ku al­ba­ńskim po­cho­dzi do­pie­ro z bi­zan­tyj­skich kro­nik z je­de­na­ste­go wie­ku, a naj­star­szy za­pis w tym języ­ku (for­mu­ła chrztu) po­ja­wia się w do­ku­men­cie da­to­wa­nym na wiek pi­ęt­na­sty[2]. Jed­no jest pew­ne – al­ba­ński to obok grec­kie­go naj­star­szy język na Ba­łka­nach.

Ob­co­kra­jow­cy mó­wią często, że al­ba­ński nie ko­ja­rzy im się z żad­nym in­nym języ­kiem, ale je­że­li wsłu­chać się uwa­żniej, mo­żna od­kryć wpły­wy ła­ci­ńskie i grec­kie oraz tu­rec­kie, a na­wet sło­wia­ńskie. Wy­ni­ka to z hi­sto­rii. W cza­sach an­tycz­nych te­re­ny wspó­łcze­snej Al­ba­nii za­miesz­ki­wa­li oprócz ple­mion ili­ryj­skich i trac­kich ta­kże Gre­cy, a w pierw­szym wie­ku przed na­szą erą cały ob­szar stał się częścią Im­pe­rium Rzym­skie­go. Po roz­pa­dzie Ce­sar­stwa Za­chod­nio­rzym­skie­go zie­mie dzi­siej­szej Al­ba­nii prze­szły pod wła­da­nie głów­nie Bi­zan­cjum (na pó­łno­cy kra­ju swo­je wpły­wy miał Rzym), na­to­miast od pi­ęt­na­ste­go wie­ku aż do 1912 roku były pod pa­no­wa­niem Im­pe­rium Osma­ńskie­go. W tym cza­sie al­ba­ński przy­swo­ił ta­kże pew­ne ele­men­ty języ­ków sło­wia­ńskich, ze względu na sta­ły kon­takt ze Sło­wia­na­mi od szó­ste­go wie­ku na­szej ery oraz gra­bie­żcze na­jaz­dy, któ­re trwa­ły już od czwar­te­go wie­ku na­szej ery, mi­ędzy in­ny­mi ze stro­ny serb­skiej dy­na­stii Ne­ma­ni­czów.

Ró­żno­rod­no­ść języ­ko­wa idzie w pa­rze z geo­gra­ficz­ną. Choć Al­ba­nia zna­na jest z uro­kli­wych plaż, to te­re­ny gó­rzy­ste zaj­mu­ją nie­mal 75% po­wierzch­ni kra­ju. Fot. Iza­be­la Ku­lig

Al­ba­ńskie wy­brze­że roz­ci­ąga się na po­nad 400 ki­lo­me­trów. Jego nie­odłącz­nym ele­men­tem są pla­że. Fot. Iza­be­la Ku­lig

Do za­pi­su języ­ka al­ba­ńskie­go na prze­strze­ni wie­ków uży­wa­no al­fa­be­tów: ła­ci­ńskie­go, w ró­żnych wer­sjach i z ró­żny­mi do­miesz­ka­mi, grec­kie­go, arab­skie­go, pró­bo­wa­no ta­kże two­rzyć wła­sne, nie­kie­dy bar­dzo ory­gi­nal­ne li­te­ry. Pierw­szy kon­gres na te­mat usta­no­wie­nia al­fa­be­tu od­był się w 1908 roku w Ma­na­sty­rze (dzi­siej­sza Bi­to­la), ale de­ba­tu­jącym nie uda­ło się do­jść do po­ro­zu­mie­nia, do­pie­ro na ko­lej­nym kon­gre­sie dwa lata pó­źniej usta­lo­no je­den, do dziś ak­tu­al­ny al­fa­bet – ła­ci­ński. De­cy­zja mia­ła rów­nież swój wy­miar po­li­tycz­ny. Od­rzu­ce­nie pi­sma arab­skie­go za­alar­mo­wa­ło Im­pe­rium Osma­ńskie, do któ­re­go przy­na­le­ża­ła wte­dy Al­ba­nia. Mo­żna to na­zwać ja­skó­łką nie­pod­le­gło­ści, ogło­szo­nej nie­dłu­go po­tem, gdyż w 1912 roku.

Po­la­cy bar­dzo często py­ta­ją mnie, czy al­ba­ński jest trud­ny. Uwa­żam, że tak, choć po je­de­na­stu la­tach po­tra­fię się w nim już swo­bod­nie po­ro­zu­mie­wać. Za­da­łam to samo py­ta­nie zna­jo­mym, któ­rzy uczy­li się języ­ka shqip­ta­rów. Wszy­scy wzdy­cha­li nad nie­in­tu­icyj­ną gra­ma­ty­ką. Naj­częściej jako pro­ble­ma­tycz­ne wy­mie­nia­li ist­nie­nie dwóch form rze­czow­ni­ka (nie­okre­ślo­nej i okre­ślo­nej) oraz nie­zwy­kle skom­pli­ko­wa­ną od­mia­nę cza­sow­ni­ka. Wy­jątek goni wy­jątek. Albo tryb ad­mi­ra­tyw­ny, któ­re­go nie ma w pol­skim, uży­wa­ny w sy­tu­acjach szo­ku, zdzi­wie­nia czy za­sko­cze­nia, albo opta­tyw­ny, sto­so­wa­ny, kie­dy cze­goś ko­muś lub so­bie ży­czy­my lub ko­goś prze­kli­na­my...

Je­śli otwo­rzy­my ksi­ążkę w języ­ku al­ba­ńskim, zo­ba­czy­my, że w zda­niach mi­ędzy sło­wa­mi roz­sy­pa­ne są po­je­dyn­cze li­te­ry lub kom­bi­na­cje mak­sy­mal­nie dwóch li­ter. Pro­fe­sjo­nal­nie ta­kie nie­ak­cen­to­wa­ne wy­ra­zy na­zy­wa się en­kli­ty­ka­mi, ale ta wie­dza nie­wie­le nam daje, bo pró­ba zro­zu­mie­nia, dla­cze­go zaj­mu­ją one taką, a nie inną po­zy­cję w zda­niu, może do­pro­wa­dzić nas do pła­czu. Jak już przy­zwy­cza­imy się, że po al­ba­ńsku „ko­cham cię” to tak na­praw­dę „cię ko­cham” (të dua), po­ja­wia się kwe­stia re­du­pli­ka­cji do­pe­łnie­nia i nasz mózg wy­bu­cha. A więc tak – al­ba­ński jest dość trud­ny. A do tego we­wnętrz­nie zró­żni­co­wa­ny.

Mniej wi­ęcej przez śro­dek Al­ba­nii prze­pły­wa rze­ka Shkum­bin. Sta­no­wi ona na­tu­ral­ną gra­ni­cę języ­ko­wo-kul­tu­ro­wą. Na pó­łno­cy rządzi dia­lekt ge­gij­ski, na po­łud­niu to­skij­ski. Żeby nie było za ła­two, oba dzie­lą się na pod­dia­lek­ty, któ­re z ko­lei mają swo­je wa­rian­ty. Al­ba­ńczy­cy bez wi­ęk­szych trud­no­ści roz­po­zna­ją ze słu­chu, z ja­kiej części Al­ba­nii po­cho­dzi ich roz­mów­ca. Często po­sia­da­ją rów­nież umie­jęt­no­ść prze­łącza­nia się mi­ędzy dia­lek­ta­mi lub płyn­ne­go prze­cho­dze­nia od języ­ka li­te­rac­kie­go do po­tocz­ne­go, lo­kal­ne­go spo­so­bu mó­wie­nia. Al­ba­nia jest nie­wiel­kim kra­jem, któ­ry od cza­sów ko­mu­ni­zmu ce­chu­ją duże mi­gra­cje lu­dzi mi­ędzy re­gio­na­mi. Być może dla­te­go ła­twiej jest im się po­ru­szać w tym języ­ko­wym gąsz­czu.

– Ale język li­te­rac­ki jest opar­ty na dia­lek­cie po­łu­dnio­wym, praw­da? – upew­nia­łam się, sie­dząc po­chy­lo­na nad ksi­ążecz­ką dla dzie­ci, któ­rą mo­zol­nie prze­ra­bia­ły­śmy z moją na­uczy­ciel­ką Ma­til­dą.

– Ist­nie­je pe­wien kon­flikt mi­ędzy użyt­kow­ni­ka­mi dia­lek­tów – po­wie­dzia­ła. – Al­ba­ńczy­cy z pó­łno­cy twier­dzą, że to po­cho­dzący z po­łud­nia Ho­xha zde­cy­do­wał, że to dia­lekt to­skij­ski będzie języ­kiem urzędo­wym. Usta­lo­no to osta­tecz­nie w la­tach sie­dem­dzie­si­ątych. Prze­ko­ma­rza­my się, czy­ja mowa jest li­te­rac­ka, a czy­ja już mniej, kto z ja­kiej wsi wy­sze­dł i czy ta wieś z nie­go wy­cho­dzi ta­kże po­przez słow­nic­two, ja­kie­go ten ktoś uży­wa.

Pod­ró­żu­jąc po Al­ba­nii, nie­ustan­nie mam wra­że­nie, że ka­żda wio­ska mówi na swój spo­sób. Z bie­giem lat po­tra­fię pew­ne rze­czy zro­zu­mieć z kon­tek­stu lub na za­sa­dzie sko­ja­rzeń. Mój mózg wy­gim­na­sty­ko­wał się tak, że roz­ma­wia­jąc z Al­ba­ńczy­kiem, je­stem w ci­ągłej go­to­wo­ści, by usły­szeć na­gle coś, co za­brzmi ina­czej, niż się przy­zwy­cza­iłam. Po­zna­łam al­ba­ński w wie­lu wy­da­niach – miesz­ka­łam we Wlo­rze, w al­ba­ńsko­języcz­nym Ko­so­wie i w Ka­va­jë, moja ro­dzi­na po­cho­dzi z Krui i tam­tej­szych oko­lic – mimo to wci­ąż zda­rza­ją mi się nie­po­ro­zu­mie­nia. Zresz­tą nie tyl­ko mnie.

W trak­cie jed­nej z wy­cie­czek ob­jaz­do­wych po Ko­so­wie umó­wi­łam się z ko­le­gą Skën­de­rem w re­stau­ra­cji. By­łam wte­dy z gru­pą tu­ry­stów i na­szym al­ba­ńskim kie­row­cą Ilim. Zje­dli­śmy ra­zem obiad, było we­so­ło, tro­chę po­roz­ma­wia­li­śmy, po­śmia­li­śmy się. Na ko­niec za­py­ta­łam Ilie­go, jak się ba­wił ze Skën­de­rem, bo ze względu na obo­wi­ąz­ki nie spędzi­łam dużo cza­su przy ich sto­li­ku.

– Iza, ja nie wiem, o czym roz­ma­wia­li­śmy! – stwier­dził.

– Jak to? Prze­cież mu przy­ta­ki­wa­łeś, słu­cha­łeś z za­in­te­re­so­wa­niem...

– A co mia­łem zro­bić!? Gdy­bym się ode­zwał, wy­da­ło­by się, że nic nie ro­zu­miem!

RA­KI­JA DO­BRA NA WSZYST­KO

W czerw­cu 2011 roku sie­dzia­łam w lob­by jed­ne­go z ho­te­li we Wlo­rze i gło­wi­łam się nad menu śnia­da­nio­wym dla tu­ry­stów. By­łam świe­żo upie­czo­ną re­zy­dent­ką, a wła­ści­cie­le ho­te­lu nie mie­li zbyt wiel­kie­go do­świad­cze­nia w tu­ry­sty­ce. Przy po­kry­tym pa­pie­ro­wym ob­ru­sem sto­li­ku ho­te­lo­wej re­stau­ra­cji w sku­pie­niu za­sta­na­wia­łam się, jak w trzech ze­sta­wach za­mknąć po­ran­ne po­trze­by ku­li­nar­ne pol­skie­go tu­ry­sty. Mu­sia­łam też wszyst­ko prze­tłu­ma­czyć na al­ba­ński, a moim je­dy­nym przy­ja­cie­lem w tam­tych cza­sach był Tłu­macz Go­ogle. Płat­ki do mle­ka, po­pu­lar­ne corn­fla­kes... Nie umia­łam zna­le­źć al­ba­ńskie­go od­po­wied­ni­ka. Za­częłam po­wo­li tłu­ma­czyć sy­no­wi wła­ści­cie­la, któ­ry się do mnie przy­sia­dł, o co mi cho­dzi, prze­ci­ąga­jąc sa­mo­gło­ski:

– Co­orn­fla­akes!

– Aaaa, bi­sko­ta! – za­krzyk­nął, a mnie spa­dł ka­mień z ser­ca. Brzmi jak bisz­kop­ty, ale co z tego. Prze­cież w wie­lu języ­kach mamy wy­ra­zy, któ­re są po­dob­ne do pol­skich słów, ale zna­czą coś tro­chę in­ne­go.

Parę dni pó­źniej w trak­cie śnia­da­nia po­de­szła do mnie za­gu­bio­na dziew­czy­na, któ­ra za­mó­wi­ła aku­rat ze­staw z płat­ka­mi na mle­ku. Nio­sła przed sobą spode­czek, a na nim le­ża­ły dwa bisz­kop­ty.

– Pani Izo, ja za­mó­wi­łam mle­ko i płat­ki, a do­sta­łam mle­ko i to... To są chy­ba ciast­ka... – Po­pa­trzy­ła na mnie za­kło­po­ta­na, a ja od­po­wie­dzia­łam jej tak samo za­kło­po­ta­nym wzro­kiem.

Do­pie­ro kil­ka lat pó­źniej, kie­dy ów­cze­sna na­rze­czo­na mo­je­go szwa­gra za­ser­wo­wa­ła wszyst­kim na śnia­da­nie po kub­ku mle­ka i bisz­kop­ty, zro­zu­mia­łam, że taki ze­staw to w Al­ba­nii stan­dar­do­wy po­ran­ny po­si­łek, a moja po­ra­żka języ­ko­wa wy­ni­ka­ła z bra­ku zna­jo­mo­ści miej­sco­wych upodo­bań ku­li­nar­nych. Do­wie­dzia­łam się też, że wy­cho­dze­nie do pra­cy bez śnia­da­nia jest tu po­wszech­ną prak­ty­ką i że ty­po­we u nas ka­nap­ki są w Shqi­përii czy­mś nie­spo­ty­ka­nym. Po­ło­że­nie do­dat­ków typu szyn­ka czy ser na pie­czy­wie bez przy­kry­cia go ko­lej­ną jego war­stwą jest mo­żli­we tyl­ko, gdy ser­wu­je się po­cho­dzącą z Włoch bru­schet­tę lub piz­zę. Kawa roz­pusz­czal­na nie dość, że jest bar­dzo dro­ga (ceny dwa razy wy­ższe niż w Pol­sce), to też nie­spe­cjal­nie ce­nio­na. Uświ­ęco­nym zwy­cza­jem jest pi­cie kawy z eks­pre­su lub przy­go­to­wy­wa­nej w ka­wiar­ce moka. Na­wet tra­dy­cyj­nie pa­rzo­na w ty­giel­ku zwa­nym dże­zva kawa po tu­rec­ku ma nie­wie­lu ama­to­rów i mo­żna ją do­stać co naj­wy­żej w ja­ki­mś ba­rze w za­po­mnia­nej al­ba­ńskiej wsi lub w tu­ry­stycz­nym lo­ka­lu sty­li­zu­jącym się na sta­re, do­bre osma­ńskie cza­sy. Kawa to jed­nak osob­ny te­mat, do któ­re­go jesz­cze wró­cę.

Py­ta­łam Al­ba­ńczy­ków, co je­dli jako dzie­ci, bo nie­wy­obra­żal­ne dla mnie było to, że mo­żna wy­słać po­cie­chę do szko­ły bez po­rząd­ne­go śnia­da­nia.

– Naj­chęt­niej chleb sma­żo­ny na pa­tel­ni! – przy­po­mniał so­bie mój mąż, a sie­dzący z nami przy sto­li­ku ko­le­ga Kli­ton przy­tak­nął i z miną mędr­ca do­dał:

– Taki za­mo­czo­ny w jaj­ku i mle­ku...

– Albo po pro­stu mle­ko, dżem, bia­ły ser... Paj­da chle­ba w dłoń i jaz­da do szko­ły. – Obaj ro­ze­śmia­li się na samo wspo­mnie­nie. – W ko­mu­ni­zmie w szko­łach i za­kła­dach pra­cy były sto­łów­ki i tam ser­wo­wa­no duży po­si­łek, więc śnia­da­nie w domu nie mu­sia­ło być ob­fi­te, wy­star­czy­ło skub­nąć coś w po­śpie­chu.

Kie­dy spędza­łam Wiel­ka­noc z ro­dzi­ną męża, nie­mo­żli­we było zor­ga­ni­zo­wa­nie tra­dy­cyj­ne­go śnia­da­nia, bo nikt w ro­dzi­nie nie jada z rana. Obiad – tak, ko­la­cja – ow­szem, ale śnia­da­nie nie może mieć w so­bie nic pod­nio­słe­go i świ­ątecz­ne­go.

Po­ran­ny po­si­łek mo­żna zje­ść w mie­ście, naj­le­piej w mën­gje­so­re. Na­zwa ta po­cho­dzi od sło­wa mën­gje­si czy­li „śnia­da­nie”, „po­ra­nek”. Są to bary szyb­kiej ob­słu­gi, ze sto­li­ka­mi na­kry­ty­mi pa­pie­ro­wy­mi ob­ru­sa­mi, po­pu­lar­ne w Al­ba­nii od cza­sów ko­mu­ni­stycz­nych. War­to za­mó­wić tam po­żyw­ny pi­laf (ryż go­to­wa­ny na wy­wa­rze z kur­cza­ka), ta­sqe­bab lub paçe. Pierw­sze da­nie to ufor­mo­wa­ny w pi­ra­mid­kę lub ko­pu­łkę ryż po­la­ny de­li­kat­nie so­sem z ka­wa­łka­mi mi­ęsa, naj­częściej spo­ży­wa­ny z gęstym jo­gur­tem. Ta­sqe­bab mo­żna po­rów­nać do zupy gu­la­szo­wej – też po­da­wa­ny w to­wa­rzy­stwie pi­la­fu. Na ko­niec gwiaz­da menu śnia­da­nio­we­go, czy­li paçe – zupa z... gło­wi­zny. A kon­kret­nie z ba­ra­nie­go lub ko­zie­go łba. Ist­nie­ją rów­nież wer­sje go­to­wa­ne na nó­żkach lub – po­dob­nie jak pol­skie, swoj­skie fla­ki – z od­po­wied­nio przy­go­to­wa­ny­mi wnętrz­no­ścia­mi.

By­rek, czy­li al­ba­ński przy­smak. Fot. Ewa Pro­ta­se­wicz

Ku­charz Enve­ra Ho­xhy twier­dzi, że dyk­ta­tor na śnia­da­nie oprócz paj­dy chle­ba z se­rem upodo­bał so­bie zupę tra­ha­nę, w sma­ku po­rów­ny­wa­ną przez pol­skich blo­ge­rów ku­li­nar­nych do zup­ki in­stant, ale ta­kiej na­tu­ral­nej i bez che­mii. Mo­je­mu mężo­wi tra­ha­na ko­ja­rzy się z... tra­dy­cyj­nym żur­kiem. Żeby zro­bić tra­ha­nę, naj­pierw mie­sza się mąkę pszen­ną z jo­gur­tem lub kwa­śnym mle­kiem i po­zo­sta­wia do fer­men­ta­cji. Na­stęp­nie masę na­le­ży usu­szyć i roz­drob­nić, tak żeby po­wstał grud­ko­wa­ty ro­dzaj mącz­ki (w ka­żdym skle­pie mo­że­my ku­pić go­to­wą mie­szan­kę, często z do­dat­kiem ziół i przy­praw). Pro­szek roz­pusz­cza się w garn­ku z zim­ną wodą i po­wo­li do­pro­wa­dza do wrze­nia. Naj­prost­sza jest wer­sja z pod­sma­żo­nym czosn­kiem i do­dat­kiem bu­lio­nu lub tłusz­czu. Zupę po­da­je się z grzan­ka­mi lub ka­wa­łka­mi chle­ba. Ho­xha lu­bił jeść ją z ce­bu­lą i po­mi­do­ra­mi[1].

Lo­ka­le z kawą, pi­wem i szyb­ką, tra­dy­cyj­ną kuch­nią spod zna­ku paçe i pi­la­fu często pe­łnią funk­cję po­cze­kal­ni w miej­scach, z któ­rych od­je­żdża­ją au­to­bu­sy mi­ędzy­mia­sto­we. W Al­ba­nii w za­sa­dzie nie ma dwor­ców au­to­bu­so­wych, któ­re mo­żna scha­rak­te­ry­zo­wać jako halę z pe­ro­na­mi, roz­kła­dem jaz­dy i ka­sa­mi bi­le­to­wy­mi. Wszel­kie środ­ki ko­mu­ni­ka­cji da­le­ko­bie­żnej za­trzy­mu­ją się w miej­scach z punk­tu wi­dze­nia Po­la­ków przy­pad­ko­wych, a cza­sem wręcz za­ska­ku­jących. Przy­stan­kiem bywa par­king lub szer­szy pas jezd­ni, gdzie mo­żna za­trzy­mać po­jazd na dłu­ższą chwi­lę, albo przy­dro­żny lo­kal, naj­częściej wy­pe­łnio­ny dy­mem pa­pie­ro­sów. Po­pu­lar­ne są rów­nież au­to­gril­le, czy­li sta­cje ben­zy­no­we z re­stau­ra­cja­mi. Kie­row­cy, z któ­ry­mi pod­ró­żu­ję jako prze­wod­nicz­ka, za­wsze wie­dzą, gdzie war­to się sto­ło­wać:

– Iza, chcesz tro­chę gril­lo­wa­ne­go sera? – za­py­tał Emi­lia­no. Za­trzy­ma­li­śmy się przy au­to­gril­lu na tra­sie do Gji­ro­ka­stry, aby zje­ść śnia­da­nie. Pod­su­nął mi ta­lerz na za­chętę.

– A cze­mu dziś jesz omlet i ser, a nie paçe? – za­py­ta­łam tego wiel­bi­cie­la zupy z gło­wi­zny.

– Oj, Iza, Iza... – Po­kręcił gło­wą. – Tu jest naj­lep­szy ser, a paçe w Li­bra­zhd, na­to­miast pi­laf...

Emi­lia­no za­ser­wo­wał mi wy­kład god­ny wy­ra­fi­no­wa­ne­go kry­ty­ka ku­li­nar­ne­go, a sie­dzie­li­śmy na pla­sti­ko­wych krze­słach przy brzyd­kim zie­lo­nym bu­dyn­ku. Tak wy­gląda praw­dzi­wy al­ba­ński fast food: po­da­wa­ne są po­tra­wy, któ­re przy­rządza się w du­żych ko­tłach, pod­grze­wa się je i ser­wu­je przez cały dzień. Ist­nie­je w Al­ba­nii ku­li­nar­ne okre­śle­nie me lugë, co po pol­sku prze­tłu­ma­czy­li­by­śmy „ły­żką” – uży­wa się go do okre­śle­nia po­traw do­stęp­nych od ręki, ja­kich nie znaj­dzie­my w zwy­kłych re­stau­ra­cjach. Me lugë je się naj­częściej w po­śpie­chu, sior­bi­ąc, żeby nie po­pa­rzyć pod­nie­bie­nia, z dużą ilo­ścią chle­ba, któ­rym na za­ko­ńcze­nie czy­ści się ta­lerz.

Nie­mal na ka­żdej z wy­cie­czek w cza­sie wol­nym pod­cho­dzi do mnie przy­naj­mniej jed­na oso­ba, któ­ra chce wie­dzieć, gdzie mo­żna zje­ść naj­lep­szy by­rek. Mu­szę ją wte­dy roz­cza­ro­wać, bo ten kul­tu­ro­wy przy­smak ku­pu­je się w pie­kar­ni (fur­rë), a nie w re­stau­ra­cji. By­rek to cia­sto filo wy­pe­łnio­ne na­dzie­niem: mi­ęsnym, z bia­łe­go, sło­ne­go sera, ze szpi­na­ku lub po­mi­do­rów. Przy­smak cie­szy się wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem wśród tu­ry­stów, ich nie­uf­no­ść wzbu­dza zaś naj­po­pu­lar­niej­szy do­da­tek do byr­ka, czy­li dhal­lë – zna­ny w Pol­sce bar­dziej pod tu­rec­ką na­zwą aj­ran – roz­cie­ńczo­ny wodą i po­so­lo­ny jo­gurt pit­ny. Byr­ko­wych wa­ria­cji jest tak dużo (ist­nie­je na­wet „chi­ński by­rek” – al­ba­ńska na­zwa na saj­gon­ki), że na pew­no ka­żdy znaj­dzie swo­ją ulu­bio­ną.

W ci­ągu dnia, zwłasz­cza w po­rze let­niej, Al­ba­ńczy­cy zja­da­ją ra­czej lek­ki po­si­łek. Na praw­dzi­wą ucztę na­le­ży przy­go­to­wać się do­pie­ro wie­czo­rem, często bar­dzo pó­źnym. Je­dze­nie ko­la­cji po go­dzi­nie osiem­na­stej, a na­wet dwu­dzie­stej, to coś naj­nor­mal­niej­sze­go na świe­cie. Wresz­cie jest chłod­niej, mo­żna roz­ko­szo­wać się po­si­łkiem, ape­tyt do­pi­su­je po po­po­łu­dnio­wej drzem­ce – re­stau­ra­cje za­pe­łnia­ją się go­śćmi. Al­ba­ńczy­cy uwiel­bia­ją bie­sia­do­wać w re­stau­ra­cjach. Moda na ta­kie spędza­nie cza­su po­ja­wi­ła się wraz z upad­kiem ko­mu­ni­zmu, kie­dy za­częły po­wsta­wać nowe lo­ka­le. Na­wet przed­sta­wi­cie­le star­sze­go po­ko­le­nia, ce­ni­ący so­bie przede wszyst­kim za­ci­sze do­mo­we­go ogni­ska, cha­dza­ją do re­stau­ra­cji. Oszczęd­na go­spo­dy­ni wes­tchnie cza­sem, że bie­sia­do­wa­nie w domu jest ta­ńsze i lep­sze, ale osta­tecz­nie i tak wy­gra uwiel­bie­nie dla wspól­ne­go je­dze­nia w knajp­kach. W ja­kich knajp­kach? Oczy­wi­ście wszyst­ko za­le­ży od za­sob­no­ści port­fe­la – po­pu­lar­no­ścią cie­szą się za­rów­no ko­mer­cyj­ne re­stau­ra­cje umiej­sco­wio­ne przy ho­te­lach, jak i miej­sca, do któ­rych już trud­niej tra­fić tu­ry­stom. Moim zda­niem naj­lep­sze lo­ka­le znaj­du­ją się tam, gdzie – jak to lu­bię za­żar­to­wać – na noc zwi­ja­ny jest as­falt, czy­li na ko­ńcu świa­ta. Na przy­kład dro­ga do kul­to­wej agro­tu­ry­sty­ki Mri­zi i Za­na­ve, gdzie zje­my do­sko­na­łą ko­la­cję w sty­lu slow food, pro­wa­dzi przez wio­ski re­gio­nu Za­dri­ma, a rów­nie sław­ną Rap­so­dię, ofe­ru­jącą kuch­nię łączącą tra­dy­cję z no­wo­cze­sno­ścią, ła­two jest prze­oczyć na tra­sie do ku­ror­to­we­go Shën­gjin. Po­dob­nie jest z re­stau­ra­cją Pema e Je­tes, któ­ra choć znaj­du­je się nie­opo­dal Dur­rës i do mo­rza ma bli­sko, sły­nie nie z wy­kwint­nych ryb czy sko­ru­pia­ków, a po­traw bar­dziej do­mo­wych.

Spo­sób ser­wo­wa­nia je­dze­nia w re­stau­ra­cjach ta­kże jest od­mien­ny od tego, do któ­re­go przy­wy­kłam w Pol­sce. Na przy­kład na sto­le za­wsze po­ja­wia się sa­łat­ka, po­da­wa­na w jed­nej mi­sie, z któ­rej ka­żdy na­kła­da so­bie por­cję, i jest to for­ma przy­staw­ki, a nie do­da­tek do da­nia głów­ne­go. W menu rzad­ko znaj­dzie­my zupy. Te ostat­nie w ogó­le by­wa­ją ko­ścią nie­zgo­dy wśród pol­sko-al­ba­ńskich par, bo nie dość, że w al­ba­ńskim re­per­tu­arze ku­li­nar­nym jest ich nie­wie­le, to jesz­cze ser­wu­je się je... chłod­ne. I tak pol­ska po­łów­ka sia­da do obia­du wcze­śniej i pa­ła­szu­je pa­ru­jące da­nie, a al­ba­ńska przy­cho­dzi, do­pie­ro kie­dy wszyst­ko prze­sty­gnie do tem­pe­ra­tu­ry po­ko­jo­wej.

A je­śli al­ba­ńska ro­dzi­na po­sta­no­wi jed­nak bie­sia­do­wać w domu? Je­dze­nia musi być dużo i ra­czej uni­ka się ku­li­nar­nych eks­pe­ry­men­tów. Kró­lu­je mi­ęso z tra­dy­cyj­ny­mi do­dat­ka­mi: fryt­ki (to je­dy­na for­ma, w ja­kiej po­da­je się ziem­nia­ki), tur­shi (ki­szon­ki), sa­łat­ka z po­mi­do­ra­mi i ogór­ka­mi, czo­snek (jako prze­gryz­ka), jo­gur­to­wy sos po­dob­ny do tzat­zi­ki, go­to­wa­ne na twar­do jaj­ka, bia­ły sło­ny ser, pi­laf, by­rek (ka­żda pani domu ma swój prze­pis). Na­le­ży na­ło­żyć so­bie ko­pia­stą por­cję, bo le­piej, by je­dze­nie spa­da­ło z ta­le­rza, niż mia­ło­by go być nie­wie­le. Za­tem wszyst­ko jest wy­mie­sza­ne – ryż, mi­ęso, ziem­nia­ki, jaj­ka, ser. A naj­wa­żniej­szy jest chleb! Grze­chem jest go nie po­dać – za­rów­no w re­stau­ra­cji, jak i pod­czas do­mo­we­go po­si­łku. Chleb do zupy, ma­ka­ro­nu, fry­tek, mi­ęsa i owo­ców mo­rza. Kie­dy pierw­szy raz ob­ser­wo­wa­łam przy­go­to­wa­nia do ro­dzin­nej im­pre­zy, prze­ży­łam mały szok kul­tu­ro­wy. Pó­źniej, or­ga­ni­zu­jąc przy­jęcie no­wo­rocz­ne, po­pa­dłam w kon­flikt z moim mężem Elio­nem. Wie­dzia­łam, że w Al­ba­nii pani domu za­czy­na przy­rządzać ko­la­cję, kie­dy go­ście już przyj­dą, ale było to dla mnie ab­so­lut­nie nie­do­pusz­czal­ne – przy­wy­kłam, że w Pol­sce wszyst­ko przy­go­to­wu­je się wcze­śniej. Za­pra­sza­jąc ro­dzi­nę, po­sta­no­wi­łam roz­ło­żyć pra­ce na kil­ka dni i przy­wi­tać ją bo­ga­to za­sta­wio­nym sto­łem. Gdy tuż przed przy­by­ciem bie­siad­ni­ków za­częłam grzać po­tra­wy, mój mąż, za­miast rzu­cić się do po­mo­cy, po­sta­no­wił mnie po­ha­mo­wać. Tłu­ma­czy­łam, że nie chcę spędzić wie­czo­ru w kuch­ni, wolę sie­dzieć ze wszyst­ki­mi, on zaś tłu­ma­czył, że w Al­ba­nii ko­la­cji tra­dy­cyj­nie nie po­da­je się od razu i ko­niec, krop­ka. Po­noć to dla­te­go, że kie­dy nie było jesz­cze te­le­fo­nów, go­ście, jak to Al­ba­ńczy­cy, przy­cho­dzi­li, kie­dy chcie­li. Na szczęście nie ozna­cza to, że pani domu nie ma cza­su na nic oprócz go­to­wa­nia i ser­wo­wa­nia po­traw, bo al­ba­ńskie menu jest dość ła­twe i szyb­kie do przy­rządze­nia i nie wy­ma­ga ci­ągłe­go do­gląda­nia.