Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy istnieje bardziej charakterystyczna potrawa albańska niż byrek?
Dlaczego Albańczycy noszą biało-czerwone bransoletki?
Co to znaczy „dawać komuś na kawę”?
Jeszcze kilka lat temu omijana przez turystów, kojarzona tylko z mafią i bunkrami, Albania staje się coraz bardziej popularna dzięki różnorodności, jaką oferuje: dzięki piaszczystym plażom nad lazurową wodą, imponującym zamkom czy górskim szlakom z zachwycającymi widokami. I choć albańską tożsamość wciąż kształtują honor i besa, a społeczna ocena bywa ważniejsza niż zdanie jednostki, to nikogo nie dziwi tutaj wiara w złe oko, świętowanie Dnia Lata lub bar naprzeciwko meczetu.
Autorka zabiera nas w podróż po mozaikowej rzeczywistości Albanii. Oprowadza po historycznej Krui i zatłoczonym centrum Tirany, wśród jej rozmówców są bywalcy barów, aktywistki i ci, którzy przetrwali czasy komunizmu. W ich historiach wspomnienia z okresu dyktatury przeplatają się z opowieściami o pierwszych feministkach i tradycyjnych kilkudniowych weselach. Przewodniczka odkrywa nieznane oblicze Albanii – krainy orłów, w której wciąż żywa jest legenda Skanderbega, a dwugłowy czarny orzeł, jeśli złapie kogoś w swoje szpony, to łatwo go nie wypuści, bo do tego kraju wraca się wielokrotnie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Rok wydania: 2022
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wiemy, że wiele podróży zaczyna się w domu, w zaciszu wygodnego fotela z książką w dłoni. Dlatego stworzyliśmy serię podróżniczą, w której dzielimy się osobistymi opowieściami o miejscach bliskich i dalekich. Wydajemy książki pełne lokalnych smaków i niezapomnianych zapachów. Przybliżamy kulturę, język i historię danego kraju. Poruszamy tematy zaangażowane społecznie i politycznie, a jednocześnie pokazujemy codzienne życie mieszkańców oraz niezwykłe miejsca, których nie znajdziecie w przewodnikach.
Dzięki naszym książkom każdy dzień jest podróżą.
W SERII PODRÓŻNICZEJ WYDAWNICTWA POZNAŃSKIEGO DOTYCHCZAS UKAZAŁY SIĘ:
Natalia Kołaczek I cóż, że o Szwecji
Anna Kurek Szczęśliwy jak łosoś. O Norwegii i Norwegach
Maciej Brencz Farerskie kadry. Wyspy, gdzie owce mówią dobranoc
Magdalena Genow Bułgaria. Złoto i rakija
Aleksandra Michta-Juntunen Finlandia. Sisu, sauna i salmiakki
Mikołaj Buczak Sobremesa. Spotkajmy się w Hiszpanii
Agnieszka Kamińska Szwajcaria. Podróż przez raj wymyślony
Agnieszka Krawczyk Rumunia. Albastru, ciorba i wino
Damian Hadaś Alaska. Przystanek na krańcu świata
Katarzyna Łoza, Ukraina. Soroczka i kiszone arbuzy
WSTĘP. NA DNIE KOTŁA BAŁKAŃSKIEGO
Budynek Narodowego Muzeum Historycznego, znajdujący się w samym sercu Tirany, stolicy Albanii, zdobi mozaika o powierzchni czterystu metrów kwadratowych zatytułowana Shqipëria (właśnie tym słowem nazywają swój kraj Albańczycy). Każda z przedstawionych na mozaice postaci reprezentuje inny okres w dziejach państwa, a wszystkie wiedzione są przez centralnie umiejscowioną Matkę Albanię. Alegoria ojczyzny przedstawiona jest jako postać kobieca ubrana w xhubletę, czyli tradycyjną sukienkę wywodzącą się ze strojów plemion iliryjskich. Dekoracja powstała w 1981 roku, kiedy w Albanii rządy sprawował Enver Hoxha i obowiązywał jeszcze system komunistyczny, więc pierwotnie Matka Albania miała aureolę z czerwonej gwiazdy – usunięto ją po upadku komunizmu. Moja pierwsza wizyta w Albanii to rok 2009. Mam z tamtej podróży zdjęcie pod piramidą Hoxhy, pamiętam bunkry na pograniczu albańsko-macedońskim w pobliżu przejścia Qafa e Thanës, starą drogę Elbasan–Tirana, jednak monumentalnego dzieła z budynku muzeum nie mogę sobie przypomnieć i zastanawiam się, czy w ogóle dotarłam wtedy na plac Skanderbega. Gdybym wtedy wiedziała, że przez kolejne lata będę układać sobie w głowie własną mozaikę pod tytułem Shqipëria...
Co jest najstarszym zabytkiem w Tiranie? Mozaika z drugiego wieku naszej ery. Najpiękniejsze miejsce we wpisanym na liście UNESCO stanowisku archeologicznym w Butrincie? Mozaika z baptysterium. Czym jest Piękność z Durrës? To też mozaika. Można by tak wymieniać bez końca. Technikę popularną w czasach antycznych zaadaptowała sztuka komunistyczna, a potem współczesna. Plac Skanderbega po remoncie w 2017 roku stał się jedną wielką mozaiką – każda płyta reprezentuje inny region kraju, podobnie jest z każdą zasadzoną tam rośliną. W ogóle całą Tiranę można porównać do pstrokatej mozaiki albo kolorowych murali, w których pozornie nic do siebie nie pasuje. Albania nazywana jest bardzo często krajem kontrastów lub krajem paradoksów. Po kilkunastu latach odkrywania tego regionu Bałkanów dochodzę do wniosku, że mozaika jest nie tylko charakterystyczną formą tutejszej sztuki, ale może też stanowić idealną metaforę albańskości.
Na powierzchni niespełna trzydziestu tysięcy kilometrów kwadratowych występuje ogromna różnorodność kulturowa, widoczna w wielu obszarach życia, począwszy od języka, a na kulinariach skończywszy. Albańczycy trzymają się razem, ich tożsamość narodowa jest bardzo silna, ale miszmasz obyczajów objawia się na każdym kroku. Są treści wspólne, ale wiele tradycji ma swoje warianty lokalne. Aż dziw bierze, że kraj, który da się spokojnie przejechać w jeden dzień, ma tyle odcieni. Na pewno nie uda mi się oddać całej palety jego barw. Mieszkam w okolicach Durrës, żyłam przez chwilę we Wlorze[1*], staram się podróżować, mam swoje ulubione regiony, do których wracam, ale są i takie, na których zwiedzenie nie miałam jeszcze czasu. Poza tym nie da się poznać wszystkiego, wychwycić wszelkich niuansów tej kultury, zobaczyć, jak przebiega wesele w każdej wsi, nauczyć się każdego dialektu... Bywam zagubiona, czasem sfrustrowana. Ale pracuję tu i mieszkam od ponad dziesięciu lat i wsiąkłam na tyle, by tłumaczyć Polakom Albanię jako przewodniczka. Albańczycy to chyba najbardziej tajemniczy naród na Bałkanach – przez dekady odizolowany, postrzegany jako dziki i nieprzyjazny. Albańczycy wzbudzali wśród Polaków lęk, więc nie podróżowało się do tego kraju, nie eksplorowało go. Zarastał kożuchem stereotypów. Dopiero niedawno zaczęło się to zmieniać. Z kolei przedstawiciele innych bałkańskich nacji nadal często traktują stereotyp Albańczyków jak plaster na własne kompleksy: Mówią o nas, że jesteśmy biedni? Ale nie tak biedni jak Albańczycy! Mówią o nas, że jesteśmy dzikusami? Ale nie jest tak źle, jak w Albanii! To oni są na dnie kotła bałkańskiego!
Mozaika,od której wszystko się zaczęło, na budynku Narodowego Muzeum Historycznego w Albanii. Fot. © helovi | iStock
Polskie książki dotyczące Albanii zaczynają się na przykład tak: „I znowu tu przyjechałem. Znowu czuję smród ścieków i płonących śmieci”[1]. Autor zacytowanych słów, Andrzej Stasiuk, na wiele lat wytyczył literacki sposób opowiadania o tym kraju. Wiele jego uwag jest bardzo trafnych, nie raz wspominam świetne opisy mężczyzn całujących się na przywitanie, pijących kawę i plotkujących w wiecznym oczekiwaniu, ale Stasiukowa Albania tonie w nierealności, melancholii, w siąpiącym deszczu i błocie. Jest przedstawiona jako miejsce, dla którego nie ma nadziei. Nawet najpiękniejsze krajobrazy tchną pustką i rozkładem, a prawdziwe życie, które toczy się obok, zdaje się niewystarczająco interesujące, żeby je opisywać.
Inny sposób narracji, o który co jakiś czas się potykam, to ten charakterystyczny dla albanofobicznych publikacji – głównie z lat dziewięćdziesiątych i wczesnych dwutysięcznych – dotyczących między innymi wojny w Kosowie, zagrożenia, jakie niósł projekt Wielkiej Albanii[2*], oraz opisujących działalność zmitologizowanej albańskiej mafii. Na dokładkę niedawno, na fali różnych wydarzeń międzynarodowych, pojawiło się zjawisko powiązywania albanofobii z islamofobią. Krzywdzące stereotypy wciąż są powielane na forach internetowych.
Na szczęście przybywa też wartościowych tekstów historycznych i etnograficznych, takich jak podręczniki Tadeusza Czekalskiego, książka Błoto słodsze niż miód Małgorzaty Rejmer, artykuły i publikacje Rigelsa Halilego, które na swój sposób odczarowują Albanię. Przede wszystkim są rzetelne, a nie krążą wokół sensacyjnych wyobrażeń.
Przybywa też przekładów literatury pięknej. Dzięki tłumaczce Dorocie Horodyskiej możemy poznawać prozę z najwyższej półki, czyli książki Ismaila Kadarego, które osobiście kojarzą mi się z twórczością znanego na całym świecie noblisty Orhana Pamuka, książki Fatosa Lubonji, Ylljeta Aliçki, Fatosa Kongolego i Luljety Lleshanaku. Póki co nie widać popytu na albańską literaturę (choć przekłady Lubonji i Aliçki traktowane są jak białe kruki i ceny używanych egzemplarzy bywają zawrotne), ale może wkrótce się to zmieni?
Nie chcę pisać o zmitologizowanej „krainie orłów”[3*], tylko o ziemi zwykłych ludzi, bo chyba takiego obrazu Albanii najbardziej polskim czytelnikom brakuje. Jestem przewodniczką, więc mam w zanadrzu wiele opowieści o bogatej kuchni, różnorodnej naturze i historii. Zajmę się tym wycinkiem świata, który znam i który wciągnął mnie bez reszty. Liczę na to, że przedstawiony w niniejszej książce wizerunek Shqipërii rozbije stereotypowe wyobrażenia o niej i jej mieszkańcach. A może nawet zachęci czytelników do tworzenia własnych mozaik...
ALBAŃSKA WIEŻA BABEL
– Chłopie, ja jej chyba nie rozumiem... – powiedział właściciel hotelu z Valbony do Petrita, kierowcy podróżującego ze mną i grupą turystów. – Jakie ona chce te pokoje?
Byliśmy na samej północy kraju, a ja próbowałam zakwaterować grupę w hotelu położonym wśród szczytów Gór Przeklętych[4*]. Wydawało mi się, że po sześciu latach w Albanii nieźle znam język, więc w pierwszej chwili zrobiło mi się przykro i wstyd. Czułam, jak cała krew napływa mi do twarzy ze złości i z bezsilności.
– Iza, ty chcesz pokoje dwójki, ale z osobnymi łóżkami, prawda? – zapytał Petrit, po albańsku oczywiście.
– Tak – przytaknęłam. Poczułam ulgę, że jednak ktoś mnie rozumie.
– Ona potrzebuje pokoi dwuosobowych, ale żeby łóżka były dwa... roz-dzie-lo-ne – zaczął tłumaczyć gospodarzowi Petrit, wzmacniając siłę przekazu rękami, którymi rozsuwał niewidzialne łóżka.
Tamtego popołudnia mój kolega pełnił rolę tłumacza albańsko-albańskiego, bo ja nie mogłam się porozumieć z kimś, kto może i mówił w tym samym języku, ale jego sposób mówienia był bardzo różny od mojego. Wówczas pierwszy raz przekonałam się, jak bogata jest albańska mozaika dialektów.
Po pierwszej wizycie w Albanii nie umiałam w jakikolwiek sposób opisać tego języka. Mój w pełni świadomy z nim kontakt nastąpił dopiero, kiedy przyjechałam na rezydenturę, czyli w 2011 roku. To była porażka, nawet nie potrafiłam wyodrębnić poszczególnych słów czy zdań. Słyszałam strumień dźwięków, wypowiedzi nie miały początku ani końca. Do tego gestykulacja – też inna niż u Polaków. Czułam się jak dziecko we mgle. Z czasem ekspresyjność Albańczyków zaczęła mi pomagać, ale na starcie doprowadzała mnie do szaleństwa... Na przykład mój rozmówca kiwał głową na boki – dla mnie ewidentny sygnał powątpiewania – a on w ten sposób potakiwał. Do tego nie mogłam zapamiętać najważniejszych zwrotów grzecznościowych. Ale jak wbić sobie do głowy słowa brzmiące w taki sposób: faleminderit (dziękuję) czy mirëmëngjesi (dzień dobry)? Obcokrajowcy, którzy chcą zrobić przyjemność Albańczykom i wypowiedzieć coś w ich języku, kombinują jak mogą, by stworzyć łańcuch skojarzeń, który doprowadzi do utrwalenia w pamięci tych dziwnych dźwięków.
Po pierwszym sezonie spędzonym w Albanii jako rezydentka potrafiłam soczyście zakląć, podziękować, przeprosić i powiedzieć, skąd pochodzę. Wiedziałam, że to za mało, by pracować w turystyce, więc poszłam na kurs albańskiego. Moją pierwszą lektorką była Ewa Bielska, która języka uczyła się w Poznaniu oraz na stypendium w Gjirokastrze. Pamiętam wstawanie skoro świt i lekcje w Collegium Minus Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza, robienie fiszek i codzienne mozolne wkuwanie kolejnych słówek. W kilka miesięcy udało mi się osiągnąć poziom komunikatywny – oczywiście w określonym zakresie tematycznym, obejmującym przede wszystkim sprawy związane z turystyką. Później uczyłam się już przez osmozę i mam głębokie przekonanie, że błędy, które wtedy popełniałam, a na które nikt nie zwracał mi uwagi, zostaną ze mną już na zawsze.
Po ośmiu latach ze względów zawodowych zmuszona byłam przystąpić do egzaminu na poziomie C1. Trochę mnie to przerażało, bo miałam świadomość, że przede mną długa droga, zanim zacznę używać bardziej wyrafinowanych konstrukcji gramatycznych, ale byłam zdeterminowana. Poszłam na lekcje do Matildy, nauczycielki albańskiego w szkole podstawowej w Kavajë. Jakie było moje zdziwienie, gdy na pierwszych zajęciach kazała mi kaligrafować litery! Na nic zdały się tłumaczenia, że my Polacy też używamy alfabetu łacińskiego. Była niewzruszona, gdy wyjaśniałam, że to wielka strata czasu, że przecież mam miesiąc, by przygotować się do egzaminu, na którym nikt nie będzie zwracał uwagi na to, czy literę „o” lub „r” napisałam z odpowiednim zawijaskiem. Zrozumiałam, że do swojego języka Albańczycy podchodzą równie poważnie, jak do biografii Skanderbega. Kierują się przekonaniem, zapewne jak wiele innych narodów, że ich język jest najbardziej skomplikowany i najtrudniejszy na świecie. Na szczęście egzamin udało mi się zdać.
– My mamy trzydzieści sześć liter! – To zdanie słyszę zawsze, kiedy ktoś dowiaduje się, że mówię po albańsku, i chce pociągnąć temat.
Albański rzeczywiście jest jednym z najbardziej tajemniczych języków europejskich. Językoznawcy, podobnie jak historycy badający dzieje południowej Europy, mają kłopot z określeniem jego pochodzenia. Badacze wywodzą go najczęściej z języka iliryjskiego, rzadziej z trackiego, jest też hipoteza mieszana – tracko-iliryjska. Albańczycy najczęściej stawiają na wersję z pochodzeniem iliryjskim, ale trudno to ostatecznie udowodnić[1]; piśmiennictwo iliryjskie zachowało się w formach szczątkowych, bo w starożytności na Bałkanach w oficjalnych dokumentach używano greki i łaciny. Pierwsza wzmianka o języku albańskim pochodzi dopiero z bizantyjskich kronik z jedenastego wieku, a najstarszy zapis w tym języku (formuła chrztu) pojawia się w dokumencie datowanym na wiek piętnasty[2]. Jedno jest pewne – albański to obok greckiego najstarszy język na Bałkanach.
Obcokrajowcy mówią często, że albański nie kojarzy im się z żadnym innym językiem, ale jeżeli wsłuchać się uważniej, można odkryć wpływy łacińskie i greckie oraz tureckie, a nawet słowiańskie. Wynika to z historii. W czasach antycznych tereny współczesnej Albanii zamieszkiwali oprócz plemion iliryjskich i trackich także Grecy, a w pierwszym wieku przed naszą erą cały obszar stał się częścią Imperium Rzymskiego. Po rozpadzie Cesarstwa Zachodniorzymskiego ziemie dzisiejszej Albanii przeszły pod władanie głównie Bizancjum (na północy kraju swoje wpływy miał Rzym), natomiast od piętnastego wieku aż do 1912 roku były pod panowaniem Imperium Osmańskiego. W tym czasie albański przyswoił także pewne elementy języków słowiańskich, ze względu na stały kontakt ze Słowianami od szóstego wieku naszej ery oraz grabieżcze najazdy, które trwały już od czwartego wieku naszej ery, między innymi ze strony serbskiej dynastii Nemaniczów.
Różnorodność językowa idzie w parze z geograficzną. Choć Albania znana jest z urokliwych plaż, to tereny górzyste zajmują niemal 75% powierzchni kraju. Fot. Izabela Kulig
Albańskie wybrzeże rozciąga się na ponad 400 kilometrów. Jego nieodłącznym elementem są plaże. Fot. Izabela Kulig
Do zapisu języka albańskiego na przestrzeni wieków używano alfabetów: łacińskiego, w różnych wersjach i z różnymi domieszkami, greckiego, arabskiego, próbowano także tworzyć własne, niekiedy bardzo oryginalne litery. Pierwszy kongres na temat ustanowienia alfabetu odbył się w 1908 roku w Manastyrze (dzisiejsza Bitola), ale debatującym nie udało się dojść do porozumienia, dopiero na kolejnym kongresie dwa lata później ustalono jeden, do dziś aktualny alfabet – łaciński. Decyzja miała również swój wymiar polityczny. Odrzucenie pisma arabskiego zaalarmowało Imperium Osmańskie, do którego przynależała wtedy Albania. Można to nazwać jaskółką niepodległości, ogłoszonej niedługo potem, gdyż w 1912 roku.
Polacy bardzo często pytają mnie, czy albański jest trudny. Uważam, że tak, choć po jedenastu latach potrafię się w nim już swobodnie porozumiewać. Zadałam to samo pytanie znajomym, którzy uczyli się języka shqiptarów. Wszyscy wzdychali nad nieintuicyjną gramatyką. Najczęściej jako problematyczne wymieniali istnienie dwóch form rzeczownika (nieokreślonej i określonej) oraz niezwykle skomplikowaną odmianę czasownika. Wyjątek goni wyjątek. Albo tryb admiratywny, którego nie ma w polskim, używany w sytuacjach szoku, zdziwienia czy zaskoczenia, albo optatywny, stosowany, kiedy czegoś komuś lub sobie życzymy lub kogoś przeklinamy...
Jeśli otworzymy książkę w języku albańskim, zobaczymy, że w zdaniach między słowami rozsypane są pojedyncze litery lub kombinacje maksymalnie dwóch liter. Profesjonalnie takie nieakcentowane wyrazy nazywa się enklitykami, ale ta wiedza niewiele nam daje, bo próba zrozumienia, dlaczego zajmują one taką, a nie inną pozycję w zdaniu, może doprowadzić nas do płaczu. Jak już przyzwyczaimy się, że po albańsku „kocham cię” to tak naprawdę „cię kocham” (të dua), pojawia się kwestia reduplikacji dopełnienia i nasz mózg wybucha. A więc tak – albański jest dość trudny. A do tego wewnętrznie zróżnicowany.
Mniej więcej przez środek Albanii przepływa rzeka Shkumbin. Stanowi ona naturalną granicę językowo-kulturową. Na północy rządzi dialekt gegijski, na południu toskijski. Żeby nie było za łatwo, oba dzielą się na poddialekty, które z kolei mają swoje warianty. Albańczycy bez większych trudności rozpoznają ze słuchu, z jakiej części Albanii pochodzi ich rozmówca. Często posiadają również umiejętność przełączania się między dialektami lub płynnego przechodzenia od języka literackiego do potocznego, lokalnego sposobu mówienia. Albania jest niewielkim krajem, który od czasów komunizmu cechują duże migracje ludzi między regionami. Być może dlatego łatwiej jest im się poruszać w tym językowym gąszczu.
– Ale język literacki jest oparty na dialekcie południowym, prawda? – upewniałam się, siedząc pochylona nad książeczką dla dzieci, którą mozolnie przerabiałyśmy z moją nauczycielką Matildą.
– Istnieje pewien konflikt między użytkownikami dialektów – powiedziała. – Albańczycy z północy twierdzą, że to pochodzący z południa Hoxha zdecydował, że to dialekt toskijski będzie językiem urzędowym. Ustalono to ostatecznie w latach siedemdziesiątych. Przekomarzamy się, czyja mowa jest literacka, a czyja już mniej, kto z jakiej wsi wyszedł i czy ta wieś z niego wychodzi także poprzez słownictwo, jakiego ten ktoś używa.
Podróżując po Albanii, nieustannie mam wrażenie, że każda wioska mówi na swój sposób. Z biegiem lat potrafię pewne rzeczy zrozumieć z kontekstu lub na zasadzie skojarzeń. Mój mózg wygimnastykował się tak, że rozmawiając z Albańczykiem, jestem w ciągłej gotowości, by usłyszeć nagle coś, co zabrzmi inaczej, niż się przyzwyczaiłam. Poznałam albański w wielu wydaniach – mieszkałam we Wlorze, w albańskojęzycznym Kosowie i w Kavajë, moja rodzina pochodzi z Krui i tamtejszych okolic – mimo to wciąż zdarzają mi się nieporozumienia. Zresztą nie tylko mnie.
W trakcie jednej z wycieczek objazdowych po Kosowie umówiłam się z kolegą Skënderem w restauracji. Byłam wtedy z grupą turystów i naszym albańskim kierowcą Ilim. Zjedliśmy razem obiad, było wesoło, trochę porozmawialiśmy, pośmialiśmy się. Na koniec zapytałam Iliego, jak się bawił ze Skënderem, bo ze względu na obowiązki nie spędziłam dużo czasu przy ich stoliku.
– Iza, ja nie wiem, o czym rozmawialiśmy! – stwierdził.
– Jak to? Przecież mu przytakiwałeś, słuchałeś z zainteresowaniem...
– A co miałem zrobić!? Gdybym się odezwał, wydałoby się, że nic nie rozumiem!
RAKIJA DOBRA NA WSZYSTKO
W czerwcu 2011 roku siedziałam w lobby jednego z hoteli we Wlorze i głowiłam się nad menu śniadaniowym dla turystów. Byłam świeżo upieczoną rezydentką, a właściciele hotelu nie mieli zbyt wielkiego doświadczenia w turystyce. Przy pokrytym papierowym obrusem stoliku hotelowej restauracji w skupieniu zastanawiałam się, jak w trzech zestawach zamknąć poranne potrzeby kulinarne polskiego turysty. Musiałam też wszystko przetłumaczyć na albański, a moim jedynym przyjacielem w tamtych czasach był Tłumacz Google. Płatki do mleka, popularne cornflakes... Nie umiałam znaleźć albańskiego odpowiednika. Zaczęłam powoli tłumaczyć synowi właściciela, który się do mnie przysiadł, o co mi chodzi, przeciągając samogłoski:
– Coornflaakes!
– Aaaa, biskota! – zakrzyknął, a mnie spadł kamień z serca. Brzmi jak biszkopty, ale co z tego. Przecież w wielu językach mamy wyrazy, które są podobne do polskich słów, ale znaczą coś trochę innego.
Parę dni później w trakcie śniadania podeszła do mnie zagubiona dziewczyna, która zamówiła akurat zestaw z płatkami na mleku. Niosła przed sobą spodeczek, a na nim leżały dwa biszkopty.
– Pani Izo, ja zamówiłam mleko i płatki, a dostałam mleko i to... To są chyba ciastka... – Popatrzyła na mnie zakłopotana, a ja odpowiedziałam jej tak samo zakłopotanym wzrokiem.
Dopiero kilka lat później, kiedy ówczesna narzeczona mojego szwagra zaserwowała wszystkim na śniadanie po kubku mleka i biszkopty, zrozumiałam, że taki zestaw to w Albanii standardowy poranny posiłek, a moja porażka językowa wynikała z braku znajomości miejscowych upodobań kulinarnych. Dowiedziałam się też, że wychodzenie do pracy bez śniadania jest tu powszechną praktyką i że typowe u nas kanapki są w Shqipërii czymś niespotykanym. Położenie dodatków typu szynka czy ser na pieczywie bez przykrycia go kolejną jego warstwą jest możliwe tylko, gdy serwuje się pochodzącą z Włoch bruschettę lub pizzę. Kawa rozpuszczalna nie dość, że jest bardzo droga (ceny dwa razy wyższe niż w Polsce), to też niespecjalnie ceniona. Uświęconym zwyczajem jest picie kawy z ekspresu lub przygotowywanej w kawiarce moka. Nawet tradycyjnie parzona w tygielku zwanym dżezva kawa po turecku ma niewielu amatorów i można ją dostać co najwyżej w jakimś barze w zapomnianej albańskiej wsi lub w turystycznym lokalu stylizującym się na stare, dobre osmańskie czasy. Kawa to jednak osobny temat, do którego jeszcze wrócę.
Pytałam Albańczyków, co jedli jako dzieci, bo niewyobrażalne dla mnie było to, że można wysłać pociechę do szkoły bez porządnego śniadania.
– Najchętniej chleb smażony na patelni! – przypomniał sobie mój mąż, a siedzący z nami przy stoliku kolega Kliton przytaknął i z miną mędrca dodał:
– Taki zamoczony w jajku i mleku...
– Albo po prostu mleko, dżem, biały ser... Pajda chleba w dłoń i jazda do szkoły. – Obaj roześmiali się na samo wspomnienie. – W komunizmie w szkołach i zakładach pracy były stołówki i tam serwowano duży posiłek, więc śniadanie w domu nie musiało być obfite, wystarczyło skubnąć coś w pośpiechu.
Kiedy spędzałam Wielkanoc z rodziną męża, niemożliwe było zorganizowanie tradycyjnego śniadania, bo nikt w rodzinie nie jada z rana. Obiad – tak, kolacja – owszem, ale śniadanie nie może mieć w sobie nic podniosłego i świątecznego.
Poranny posiłek można zjeść w mieście, najlepiej w mëngjesore. Nazwa ta pochodzi od słowa mëngjesi czyli „śniadanie”, „poranek”. Są to bary szybkiej obsługi, ze stolikami nakrytymi papierowymi obrusami, popularne w Albanii od czasów komunistycznych. Warto zamówić tam pożywny pilaf (ryż gotowany na wywarze z kurczaka), tasqebab lub paçe. Pierwsze danie to uformowany w piramidkę lub kopułkę ryż polany delikatnie sosem z kawałkami mięsa, najczęściej spożywany z gęstym jogurtem. Tasqebab można porównać do zupy gulaszowej – też podawany w towarzystwie pilafu. Na koniec gwiazda menu śniadaniowego, czyli paçe – zupa z... głowizny. A konkretnie z baraniego lub koziego łba. Istnieją również wersje gotowane na nóżkach lub – podobnie jak polskie, swojskie flaki – z odpowiednio przygotowanymi wnętrznościami.
Byrek, czyli albański przysmak. Fot. Ewa Protasewicz
Kucharz Envera Hoxhy twierdzi, że dyktator na śniadanie oprócz pajdy chleba z serem upodobał sobie zupę trahanę, w smaku porównywaną przez polskich blogerów kulinarnych do zupki instant, ale takiej naturalnej i bez chemii. Mojemu mężowi trahana kojarzy się z... tradycyjnym żurkiem. Żeby zrobić trahanę, najpierw miesza się mąkę pszenną z jogurtem lub kwaśnym mlekiem i pozostawia do fermentacji. Następnie masę należy ususzyć i rozdrobnić, tak żeby powstał grudkowaty rodzaj mączki (w każdym sklepie możemy kupić gotową mieszankę, często z dodatkiem ziół i przypraw). Proszek rozpuszcza się w garnku z zimną wodą i powoli doprowadza do wrzenia. Najprostsza jest wersja z podsmażonym czosnkiem i dodatkiem bulionu lub tłuszczu. Zupę podaje się z grzankami lub kawałkami chleba. Hoxha lubił jeść ją z cebulą i pomidorami[1].
Lokale z kawą, piwem i szybką, tradycyjną kuchnią spod znaku paçe i pilafu często pełnią funkcję poczekalni w miejscach, z których odjeżdżają autobusy międzymiastowe. W Albanii w zasadzie nie ma dworców autobusowych, które można scharakteryzować jako halę z peronami, rozkładem jazdy i kasami biletowymi. Wszelkie środki komunikacji dalekobieżnej zatrzymują się w miejscach z punktu widzenia Polaków przypadkowych, a czasem wręcz zaskakujących. Przystankiem bywa parking lub szerszy pas jezdni, gdzie można zatrzymać pojazd na dłuższą chwilę, albo przydrożny lokal, najczęściej wypełniony dymem papierosów. Popularne są również autogrille, czyli stacje benzynowe z restauracjami. Kierowcy, z którymi podróżuję jako przewodniczka, zawsze wiedzą, gdzie warto się stołować:
– Iza, chcesz trochę grillowanego sera? – zapytał Emiliano. Zatrzymaliśmy się przy autogrillu na trasie do Gjirokastry, aby zjeść śniadanie. Podsunął mi talerz na zachętę.
– A czemu dziś jesz omlet i ser, a nie paçe? – zapytałam tego wielbiciela zupy z głowizny.
– Oj, Iza, Iza... – Pokręcił głową. – Tu jest najlepszy ser, a paçe w Librazhd, natomiast pilaf...
Emiliano zaserwował mi wykład godny wyrafinowanego krytyka kulinarnego, a siedzieliśmy na plastikowych krzesłach przy brzydkim zielonym budynku. Tak wygląda prawdziwy albański fast food: podawane są potrawy, które przyrządza się w dużych kotłach, podgrzewa się je i serwuje przez cały dzień. Istnieje w Albanii kulinarne określenie me lugë, co po polsku przetłumaczylibyśmy „łyżką” – używa się go do określenia potraw dostępnych od ręki, jakich nie znajdziemy w zwykłych restauracjach. Me lugë je się najczęściej w pośpiechu, siorbiąc, żeby nie poparzyć podniebienia, z dużą ilością chleba, którym na zakończenie czyści się talerz.
Niemal na każdej z wycieczek w czasie wolnym podchodzi do mnie przynajmniej jedna osoba, która chce wiedzieć, gdzie można zjeść najlepszy byrek. Muszę ją wtedy rozczarować, bo ten kulturowy przysmak kupuje się w piekarni (furrë), a nie w restauracji. Byrek to ciasto filo wypełnione nadzieniem: mięsnym, z białego, słonego sera, ze szpinaku lub pomidorów. Przysmak cieszy się wielkim zainteresowaniem wśród turystów, ich nieufność wzbudza zaś najpopularniejszy dodatek do byrka, czyli dhallë – znany w Polsce bardziej pod turecką nazwą ajran – rozcieńczony wodą i posolony jogurt pitny. Byrkowych wariacji jest tak dużo (istnieje nawet „chiński byrek” – albańska nazwa na sajgonki), że na pewno każdy znajdzie swoją ulubioną.
W ciągu dnia, zwłaszcza w porze letniej, Albańczycy zjadają raczej lekki posiłek. Na prawdziwą ucztę należy przygotować się dopiero wieczorem, często bardzo późnym. Jedzenie kolacji po godzinie osiemnastej, a nawet dwudziestej, to coś najnormalniejszego na świecie. Wreszcie jest chłodniej, można rozkoszować się posiłkiem, apetyt dopisuje po popołudniowej drzemce – restauracje zapełniają się gośćmi. Albańczycy uwielbiają biesiadować w restauracjach. Moda na takie spędzanie czasu pojawiła się wraz z upadkiem komunizmu, kiedy zaczęły powstawać nowe lokale. Nawet przedstawiciele starszego pokolenia, ceniący sobie przede wszystkim zacisze domowego ogniska, chadzają do restauracji. Oszczędna gospodyni westchnie czasem, że biesiadowanie w domu jest tańsze i lepsze, ale ostatecznie i tak wygra uwielbienie dla wspólnego jedzenia w knajpkach. W jakich knajpkach? Oczywiście wszystko zależy od zasobności portfela – popularnością cieszą się zarówno komercyjne restauracje umiejscowione przy hotelach, jak i miejsca, do których już trudniej trafić turystom. Moim zdaniem najlepsze lokale znajdują się tam, gdzie – jak to lubię zażartować – na noc zwijany jest asfalt, czyli na końcu świata. Na przykład droga do kultowej agroturystyki Mrizi i Zanave, gdzie zjemy doskonałą kolację w stylu slow food, prowadzi przez wioski regionu Zadrima, a równie sławną Rapsodię, oferującą kuchnię łączącą tradycję z nowoczesnością, łatwo jest przeoczyć na trasie do kurortowego Shëngjin. Podobnie jest z restauracją Pema e Jetes, która choć znajduje się nieopodal Durrës i do morza ma blisko, słynie nie z wykwintnych ryb czy skorupiaków, a potraw bardziej domowych.
Sposób serwowania jedzenia w restauracjach także jest odmienny od tego, do którego przywykłam w Polsce. Na przykład na stole zawsze pojawia się sałatka, podawana w jednej misie, z której każdy nakłada sobie porcję, i jest to forma przystawki, a nie dodatek do dania głównego. W menu rzadko znajdziemy zupy. Te ostatnie w ogóle bywają kością niezgody wśród polsko-albańskich par, bo nie dość, że w albańskim repertuarze kulinarnym jest ich niewiele, to jeszcze serwuje się je... chłodne. I tak polska połówka siada do obiadu wcześniej i pałaszuje parujące danie, a albańska przychodzi, dopiero kiedy wszystko przestygnie do temperatury pokojowej.
A jeśli albańska rodzina postanowi jednak biesiadować w domu? Jedzenia musi być dużo i raczej unika się kulinarnych eksperymentów. Króluje mięso z tradycyjnymi dodatkami: frytki (to jedyna forma, w jakiej podaje się ziemniaki), turshi (kiszonki), sałatka z pomidorami i ogórkami, czosnek (jako przegryzka), jogurtowy sos podobny do tzatziki, gotowane na twardo jajka, biały słony ser, pilaf, byrek (każda pani domu ma swój przepis). Należy nałożyć sobie kopiastą porcję, bo lepiej, by jedzenie spadało z talerza, niż miałoby go być niewiele. Zatem wszystko jest wymieszane – ryż, mięso, ziemniaki, jajka, ser. A najważniejszy jest chleb! Grzechem jest go nie podać – zarówno w restauracji, jak i podczas domowego posiłku. Chleb do zupy, makaronu, frytek, mięsa i owoców morza. Kiedy pierwszy raz obserwowałam przygotowania do rodzinnej imprezy, przeżyłam mały szok kulturowy. Później, organizując przyjęcie noworoczne, popadłam w konflikt z moim mężem Elionem. Wiedziałam, że w Albanii pani domu zaczyna przyrządzać kolację, kiedy goście już przyjdą, ale było to dla mnie absolutnie niedopuszczalne – przywykłam, że w Polsce wszystko przygotowuje się wcześniej. Zapraszając rodzinę, postanowiłam rozłożyć prace na kilka dni i przywitać ją bogato zastawionym stołem. Gdy tuż przed przybyciem biesiadników zaczęłam grzać potrawy, mój mąż, zamiast rzucić się do pomocy, postanowił mnie pohamować. Tłumaczyłam, że nie chcę spędzić wieczoru w kuchni, wolę siedzieć ze wszystkimi, on zaś tłumaczył, że w Albanii kolacji tradycyjnie nie podaje się od razu i koniec, kropka. Ponoć to dlatego, że kiedy nie było jeszcze telefonów, goście, jak to Albańczycy, przychodzili, kiedy chcieli. Na szczęście nie oznacza to, że pani domu nie ma czasu na nic oprócz gotowania i serwowania potraw, bo albańskie menu jest dość łatwe i szybkie do przyrządzenia i nie wymaga ciągłego doglądania.