Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dla Unii Europejskiej rok 2024 jest szczególnie ważny nie tylko z powodu wyborów do Parlamentu Europejskiego (wynik wyborów jest mniej przewidywalny niż w przypadku poprzednich elekcji). Jest to też rok, w którym rozstrzygać się będą losy zaproponowanych przez Parlament Europejski (niewielką przewagą głosów, co jest w tym gremium rzadkością) zmian europejskich traktatów. Przyjęcie ich oznaczałoby koniec Unii jako wspólnoty wolnych, demokratycznych państw i zastąpienie jej autokratyczną i scentralizowaną ponadpaństwową strukturą, zdominowaną przez dwa największe państwa członkowskie: Niemcy i Francję.
Dariusz Lipiński ukazuje porażającą alienację polityków europejskiego mainstreamu, a także stosowanie cenzury w imię „europejskich wartości”. Opowiada o stopniowym zastępowaniu idei ojców założycieli Unii Europejskiej utopijnymi i antychrześcijańskimi pomysłami, które zamiast Unię wzmocnić, prowadzą ją do autokratyzacji i rozkładu.
„Znakomita analiza, napisana zwięźle, dobitnie i jasno. Wyciąć, oprawić, powiesić na ścianie, brać nieuków za kark i zmuszać do przeczytania”.
Rafał Ziemkiewicz
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 207
Violi, mojej Żonie
Nie chodzi o połączenie państw, o stworzenie jednego superpaństwa. Nasze europejskie kraje są rzeczywistością historyczną; byłoby psychologicznie niemożliwe sprawić, aby przestały istnieć.
Robert Schuman
Możliwe, że niektórzy z czytelników żachną się na tytuł tego zbioru artykułów, publikowanych w różnych miejscach w ostatnich kilku latach, uznając go za afektowany, przejaskrawiony, antyeuropejski (cokolwiek to określenie miałoby znaczyć), a nawet świętokradzki (otrzymałem kiedyś od czytelnika „Głosu Wielkopolskiego” list, w którym zarzucał mi, ni mniej, ni więcej, tylko bycie unijnym zdrajcą i heretykiem, więc z tym świętokradztwem nie przesadzam). Tytuł nawiązuje do głośnego, napisanego w roku 1969, eseju Andrieja Amalrika „Czy Związek Sowiecki przetrwa do roku 1984?”; jak wiadomo, przetrwał zaledwie kilka lat dłużej. Nie jestem w tym oryginalny, gdyż co najmniej kilku autorom z różnych krajów, naukowcom i publicystom, to skojarzenie z Amalrikiem nasunęło się w ostatnich latach. Jestem jak najdalszy od porównywania Unii z ZSRS, choć — być może — roztropnie byłoby dopisać w tym miejscu słówko „jeszcze”; w każdym razie, na ile to możliwe, chciałbym ją przed takim podobieństwem uchronić. Jak zdecydowana większość Polaków w referendum akcesyjnym w roku 2003 entuzjastycznie opowiedziałem się za przystąpieniem Polski do tego niepowtarzalnego związku państw, nadal też jestem fanem integracji europejskiej według wzorca wymyślonego na samym początku przez mądrych ojców założycieli. Ale wzorzec ten dawno temu został zniszczony i zastąpiony innym, a Unia Europejska A.D. 2024 nie przypomina tej sprzed dwudziestu lat, do której wstępowaliśmy — inne traktaty, państwa członkowskie, reguły gry, obyczaje, interesy, a nawet arytmetyczne zasady obliczania kwalifikowanej większości w Radzie Unii Europejskiej. O tym są te teksty.
Postanowiłem zebrać je w jednym miejscu w bardzo konkretnym momencie historycznym: gdy uruchomiona została procedura zmian traktatów europejskich, które (te zmiany) — gdyby zostały przyjęte — doprowadziłyby do powstania europejskiego superpaństwa. Czasem te potencjalne przekształcenia nazywa się federalizacją Unii, choć bliższe prawdy byłoby określenie „centralizacja”. Jest wiele powodów, dla których powinniśmy się przed tym bronić. Przede wszystkim zmiany te oznaczałyby utratę suwerenności państw członkowskich, a jest to wartość sama w sobie, za którą oddawali życie nasi przodkowie (a także, nie zapominajmy, przodkowie mieszkańców wielu innych państw członkowskich Unii — szukajmy sojuszników); nie szkodzi przy tym pamiętać, że mimo wszystko niepodległości łatwiej jest bronić niż ją później odzyskiwać. Lecz równie istotny jest fakt, iż owo superpaństwo musiałoby być autorytarne, miałoby opresyjność zapisaną w swoim kodzie genetycznym, nad jego władzami nie byłoby żadnej kontroli. Politologowie od dziesięcioleci opisują zjawisko tzw. deficytu demokratycznego Unii Europejskiej. Polega on na tym, że coraz więcej decyzji w coraz liczniejszych obszarach polityki podejmowanych jest przez ludzi niepochodzących z wyboru obywateli, nieposiadających demokratycznego mandatu — i przez obywateli niekontrolowanych. Są to, na przykład, niewybierani w żadnych wyborach, mianowani urzędnicy Komisji Europejskiej czy sędziowie TSUE, ale nie tylko. Istniejące nadal jeszcze silne prerogatywy państw członkowskich, z ciągle obowiązującym w niektórych sprawach (jak polityka zagraniczna czy obronność) prawem weta, nieco ów deficyt demokratyczny łagodzą. Jednakże przeniesienie modelu funkcjonowania, który od biedy — być może — dałoby się bronić w przypadku organizacji międzynarodowej o nazwie Unia Europejska, do postulowanego europejskiego superpaństwa musiałoby oznaczać automatycznie wbudowaną w jego strukturę, nawet bez wpływu czyjejkolwiek złej lub dobrej woli, autokrację.
Jako się rzekło, Unia Europejska A.D. 2024 ma tak niewiele wspólnego z samą sobą sprzed dwudziestu lat, że są to dwie całkowicie różne organizacje, co pokazuję w większości przedstawianych tu tekstów. Można narzekać, że (łatwo to wykazać) zmieniła się na gorsze, ale nie można dziwić się samemu procesowi zmian. Na tym świecie wszystko przemija i nie ma nic trwałego, panta rhei, nie wstępuje się dwa razy do tej samej rzeki. Ludzie, cywilizacje i galaktyki rodzą się, rosną, osiągają pełnię rozwoju, podupadają i umierają. Dotyczy to wszystkiego, dlaczego więc z Unią Europejską miałoby być inaczej? A jednak w przypadku tej — powtórzmy: wyjątkowej — organizacji (choć przecież tylko organizacji międzynarodowej w międzynarodowoprawnym znaczeniu tego określenia) w Polsce często można odnieść wrażenie, że jest ona traktowana inaczej niż ludzie, cywilizacje i galaktyki. W oczach entuzjastów (jak ów czytelnik „Głosu Wielkopolskiego”, o którym wspomniałem wcześniej) — jako byt niezmienny, pozbawiony wad, otoczony nimbem doskonałości, niemal transcendentny, dla dużo mniej licznych wrogów — też nadprzyrodzony, tyle że szatański.
Obie postawy: zarówno idealizacja/deifikacja, jak i diabolizacja nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, a zatem do analizowania, prognozowania i planowania polityki w istniejącej realnie Unii Europejskiej są nie tylko nieprzydatne, ale — przez to, że oparte na nieprawdziwych, prowadzących do fałszywych wniosków przesłankach — szkodliwe. W swoim dążeniu do schlebiania wyborcom politycy unikają poważnych dyskusji, nie chcąc ryzykować oskarżeń, na przykład o dążenie do „polexitu”. Swoją drogą nierealnego. Specjaliści, oczywiście, dokonują jakichś analiz, ale ich głos nie przedostaje się do opinii publicznej. Tym bardziej wydaje się, że dyskusja na poziomie publicystycznym czy wręcz obywatelskim jest niezbędna. Jeśli ta książka miałaby mieć cel i sens, to właśnie jako taki głos w dyskusji.
Zebrane w tym zbiorze teksty są bardzo różnorodne. Różnią się objętością, miejscami, w których były publikowane po raz pierwszy, a nawet gatunkiem: są wśród nich zarówno pisane z przymrużeniem oka felietony, jak i teksty z poważniejszymi ambicjami. Łączy je próba uchwycenia przejawów zmienności Unii, określenia jej kierunków i wyciągnięcia z nich wniosków na przyszłość. Pogrupowałem je całkiem arbitralnie w osiem grup tematycznych, które często zachodzą na siebie. Inaczej być nie może. Odejściu od Schumana do Spinellego (część A: Ojcobójstwo, czyli od Schumana do Spinellego) towarzyszyła przecież głęboka zmiana systemu wartości (część B: Ewolucja aksjologii, czyli od wartości do poprawności (politycznej, oczywiście)), a zmiana podejścia do zapisów traktatowych (część C: Tabakiera dla nosa czy nos dla tabakiery, czyli co takiego podpisaliśmy?) wiąże się z faktem, że Unia Europejska coraz bardziej nie lubi swoich członków (część D: Dlaczego to działało, ale już nie działa, czyli organizacja, która nie lubi własnych członków). Z tego postawienia spraw na głowie, z faktu, że członkowie organizacji stają się dodatkiem do niej, a nos staje się załącznikiem do tabakiery, wynikają niedorzeczne dylematy dotyczące tożsamości (część E: Słoń (w tym przypadku Unia) a sprawa polska, czyli my to jeszcze my — czy już oni?), które często sprowadzają się do coraz bardziej nachalnych prób kulturowego, i każdego innego, podbicia krajów, które — paradoks! — komunizm zaszczepił przeciw lewicowym utopiom, przez kraje już zakażone tą chorobą (część F: Zimna wyprawa krzyżowa, czyli nowy kolonializm). Jak dekadencja toczy Stary Kontynent pokazuję na przykładzie organizacji w przeszłości tak nobliwej, jak Rada Europy (część G: Byłe demokratyczne sumienie Europy). Na koniec (część H: Polska polityka unijna nie istnieje, bo nie ma na nią społecznego zapotrzebowania) próbuję opisać, jak uczucia żywione przez większość Polaków do wyimaginowanej Unii Europejskiej negatywnie wpływają na naszą politykę prowadzoną w stosunku do Unii rzeczywistej. Dla uniknięcia powtórzeń niektóre z tekstów zostały nieco skrócone lub w porównaniu do pierwowzorów skorygowane. Ilustrację w Epilogu dopisało życie.
Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że wiele głów tęższych od mojej zajmowało się tymi sprawami bez znaczących rezultatów, więc do własnych konkluzji podchodzę z należytym dystansem. Uważam jednak, że mogą stanowić całkiem przyzwoitą podstawę do refleksji, dyskusji, a choćby i ostrego sporu. Skoro zgodzimy się — a przecież nie da się temu zaprzeczyć — że Unia Europejska nie jest czymś niezmiennym, a w dodatku niepozbawionym mankamentów i felerów, dla własnego dobra warto śledzić, dokąd zmierza. Zwłaszcza w czasach, w których proponowane zmiany europejskich traktatów mogą unicestwić nie tylko państwa członkowskie, ale i ją samą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Robert Schuman to, obok Jeana Monneta, najczęściej wymieniany ojciec założyciel zjednoczonej Europy, guru euroentuzjastów powołujących się na niego wciąż choćby w Dniu Europy, obchodzonym w Unii Europejskiej 9 maja w rocznicę ogłoszenia Deklaracji Schumana, czy podczas organizowanej w Warszawie dorocznej parady jego imienia. Ciekawe, czy uczestnicy wiedzą to, co — zdaje się — w oczach wielu z nich byłoby czymś dyskwalifikującym, śmiesznym lub w najlepszym razie anachronicznym: że Robert Schuman jest sługą Bożym Kościoła katolickiego, że całe życie spędził w wybranym dobrowolnie celibacie, a jego poglądów politycznych, także na integrację europejską, nie sposób zrozumieć bez uwzględnienia jego głębokiego katolicyzmu. Równocześnie o poglądach Schumana niewiele wiedzą konserwatywni eurosceptycy, przypisujący mu — jako przeciwieństwo europejskiego federalizmu — koncepcję „Europy ojczyzn”, opartej wyłącznie na współpracy międzyrządowej, bez elementu ponadnarodowego. Szczególny paradoks polega na tym, że jest to raczej wizja de Gaulle’a, który Schumana podobno nie znosił. Jaka więc naprawdę była Europa Schumana?
Istotnie wyobrażał ją sobie jako Europę narodów, państw, ojczyzn, ale z jednoczesną, wyraźną obecnością wspólnotowości, ponadnarodowości. Sukces integracji europejskiej był przecież możliwy wyłącznie dzięki odejściu od czystej międzyrządowości cechującej inne organizacje międzynarodowe, wprowadzeniu równowagi między nią a elementami ponadnarodowości. Le supranational reposera sur des assises nationales (s. 20 wydania francuskiego) („To, co ponadnarodowe, będzie opierać się na podstawach narodowych”) — nie wiadomo, dlaczego to akurat zdanie wypadło z polskiego przekładu książki Dla Europy. Jednak także kolejne uwagi nie pozostawiają wątpliwości co do poglądów autora. „Nie nastąpi w ten sposób żadne wyparcie się chwalebnej przeszłości, lecz nowy rozwój narodowych sił dzięki ich wprzęgnięciu w służbę ponadnarodowej wspólnoty. (…) Nie chodzi o połączenie państw, o stworzenie jednego superpaństwa. Nasze europejskie kraje są rzeczywistością historyczną; byłoby psychologicznie niemożliwe sprawić, aby przestały istnieć”.
Ponadnarodowa europejskość Schumana nie polega na zakwestionowaniu narodowości, tylko na jej uogólnieniu, tak jak, historycznie, plemię było uogólnieniem rodziny, a naród plemienia. „Polityka europejska, w naszym przekonaniu, absolutnie nie jest sprzeczna z ideałami patriotycznymi każdego z nas. Tysiące lat temu rozwinęły się pierwsze ludzkie wspólnoty. Opierając się na rodzinie, przybrały formę pierwotnych plemion. Później powstały pierwsze gminy, coraz bardziej rozwinięte osady i miasta — i nikt przecież nie zamierza posądzać tej ewolucji o przeciwstawianie się roli rodziny. To samo dotyczy wszystkich organizacji ponadpaństwowych, które wykraczają poza naród, nie aby go osłabić i wchłonąć, ale by dać mu szersze i bardziej wzniosłe pole działania. Naród ma do spełnienia misję nie tylko wobec samego siebie, ale także i w tej samej mierze, wobec innych narodów. Nie może zatem zamknąć się w pierwszej z tych ról” (s. 20).
„Ponadnarodowa Europa” Schumana byłaby więc strukturą ponad narodami, zbudowaną przez narody i dla nich. Jak jednak miałaby ona funkcjonować bez popadania w sprzeczności z tworzącymi ją narodami i bez konfliktów między nimi? Zabezpieczeniem przed tym miałaby być demokracja. „Wspólnota europejska (…) opierać się będzie na demokratycznej równości podniesionej do stosunków między narodami. Prawo weta jest niezgodne z ustrojem, który zakłada zasadę decyzji większościowych i wyklucza dyktatorskie wykorzystywanie przewagi materialnej. Taki jest sens ponadpaństwowości, w której wciąż zbyt skłonni jesteśmy widzieć tylko utracone swobody, nie dostrzegając jej znaczenia i uzyskanych gwarancji. Nie może ona zresztą odnosić się do dziedziny kultury, respektującej wszystkie odrębności” (s. 29).
Lecz demokracja według Schumana nie jest jakimś ustrojem (z całą pewnością nie jest tym, co nazywa się demokracją liberalną), nie jest jakimś sposobem sprawowania władzy czy mechanizmem podejmowania decyzji. „Tym, co charakteryzuje państwo demokratyczne, są cele, które sobie stawia, i środki, za pomocą których stara się je osiągnąć. Służy narodowi i działa w zgodzie z nim” (s. 33). „Demokracja zawdzięcza swe istnienie chrześcijaństwu. Narodziła się wówczas, gdy człowiek został wezwany do zrealizowania w swoim życiu doczesnym zasady godności osoby ludzkiej, w ramach wolności osobistej, poszanowania praw każdego i przez praktykowanie wobec wszystkich bratniej miłości. Nigdy w czasach przed Jezusem Chrystusem podobne idee nie zostały sformułowane. Demokracja jest zatem związana z chrześcijaństwem doktrynalnie i chronologicznie. Ukształtowała się wraz z nim, etapami, w długim poszukiwaniu po omacku, niekiedy za cenę pomyłek i powrotów do barbarzyństwa. Jacques Maritain (…) wykazał ten paralelizm w rozwoju idei chrześcijańskiej i demokracji. Chrześcijaństwo uczyło równości z natury wszystkich ludzi, dzieci tego samego Boga, odkupionych przez tego samego Chrystusa, bez różnicy rasy, koloru skóry, klasy i zawodu. Doprowadziło to do powszechnego obowiązku uznania godności pracy. Przyznało pierwszeństwo wartościom wewnętrznym, jedynym wartościom uszlachetniającym człowieka. Właśnie na tym prawie opierają się odtąd stosunki społeczne w świecie chrześcijańskim. Całość tego nauczania i następstwa praktyczne, które z niego wynikają, wstrząsnęły światem” (s. 34–35). Schuman oczywiście wie, że: „W rzeczywistości postęp cywilizacji chrześcijańskiej ani nie był automatyczny, ani nie zmierzał w jednym kierunku: reminiscencje z przeszłości i złe instynkty skażonej ludzkiej natury zaciążyły na tej ewolucji i nadal stanowią przeszkodę”.Podkreśla (s. 36), że „chrześcijaństwo nie jest i nie może być podporządkowane jakiemuś ustrojowi politycznemu, utożsamiane z jakąkolwiek formą rządzenia” oraz fakt, że „trzeba oddzielić to, co należy do cezara, od tego, co należy do Boga” (bowiem „te dwie władze mają własne zakresy odpowiedzialności”). Lecz jednocześnie podkreśla z naciskiem: „Demokracja będzie chrześcijańska albo nie będzie jej wcale. Demokracja antychrześcijańska byłaby karykaturą (…).Stanowisko demokraty może być określone w ten sposób: nie może on zaakceptować tego, że państwo systematycznie ignoruje rzeczywistość religijną, że przeciwstawia jej stronniczość graniczącą z wrogością lub pogardą [wyróżnienia moje — DL].Państwo nie może nie uznawać, bez krzywdy i szkody wyrządzonej sobie, niezwykłej skuteczności natchnienia religijnego w praktykowaniu cnót obywatelskich, w tak koniecznej obronie przeciw siłom rozkładu społecznego, które wszędzie działają” (s. 39–40). I dalej (s. 41): „Rzeczą niesłychaną jest niedocenianie posłannictwa chrześcijaństwa, ograniczanie i pozostawianie mu wyłącznie praktykowania kultu i dobrych uczynków. Chrześcijaństwo jest bowiem doktryną, która wymaga dokładnego zdefiniowania obowiązku moralnego we wszystkich dziedzinach, przynajmniej w zakresie ogólnych zasad”.
Jak widać, dzisiejsza, mocno zdechrystianizowana, lewicowo-liberalna i politycznie poprawna Unia Europejska w niczym nie przypomina ideałów swojego ojca założyciela. I nie chodzi o kwestie przeregulowania i przebiurokratyzowania, których — być może — z uwagi na złożoność problemów politycznych i instytucjonalnych nie dałoby się zupełnie uniknąć. Lecz trudno wyobrazić sobie akceptację Schumana dla niemal otwartej walki z religią (niezależnie od tego, że przyczyny kryzysu chrześcijaństwa na Zachodzie są bardziej złożone niż sama tylko zinstytucjonalizowana sekularyzacja), podważania chrześcijańskiego systemu wartości, podkopywania roli rodziny. Jak gdyby trawestując znacznie późniejszego polityka, Robert Schuman mówi dzisiejszej Europie: „Wartości, durnie!”. Wygląda na to, że wiele lat temu przenikliwie rozpoznał podstawowe źródła zagrożeń dzisiejszej Unii, mogących ją zabić. Gdyby żył, zapewne byłby mocno zdziwiony, w jaką stronę Unia dziś zmierza. Nie wydaje się, by radośnie maszerował w paradach swojego imienia.
Wszystkie cytaty pochodzą z książki: Robert Schuman, Dla Europy, przeł. Magdalena Krzeptowska, Wydawnictwo Znak, Kraków 2009. Inspirację do niniejszych uwag zawdzięczam też tekstowi: Charles Vaugirard, L’Europe selon Robert Schuman, http://cahierslibres.fr/2014/05/leurope-selon-robert-schuman-2/.
„Wszystko Co Najważniejsze”, 6 września 2018 r.
Pod wieloma względami Europa jest wspólnotą. Wszystkich elementów tej wspólnoty, nawet tak wymiernych jak zasięg geograficzny, nie mówiąc już o aspektach historycznych, kulturowych czy politycznych, nie da się w pełni uzgodnić, ale mniej więcej wiadomo, o co chodzi. Hiszpan w Poznaniu czy Polak w Zurychu czuje się z grubsza u siebie. Barok w Porto jest trochę inny od baroku wileńskiego, ale ich bliskie pokrewieństwo dostrzegamy niemal natychmiast. Nieco dalsze, lecz wciąż bliskie pokrewieństwo łączy też bardziej od siebie oddalone geograficznie i religijnie części Europy: zdradza je ten sam krzyż na — przykładowo — katolickiej bazylice św. Eutropiusza w Saintes i prawosławnym soborze św. Aleksandra Newskiego w Sofii. Europejska wspólnota dotyczy nie tylko religii czy architektury, ale całej kultury: muzyki (ta europejska wywodzi się z chorału gregoriańskiego, azjatycka czy afrykańska — nie), antropologii człowieka, a nawet kulinariów: psy, koty i świnki morskie nie należą do europejskiego menu, podczas gdy na innych kontynentach i w innych kręgach kulturowych, owszem.
Czy wspólnota europejska jest na tyle silna, by można było poważnie myśleć o ścisłej federacji naszego kontynentu, do której nawołują zwolennicy najdalej posuniętej integracji europejskiej, o Stanach Zjednoczonych Europy? Twórca idei Paneuropy, Richard Coudenhove-Kalergi, uważał, że istnieje coś takiego, jak naród europejski. Porównywał go do drzewa z licznymi gałęziami, z którego zwolennicy państw narodowych zauważają tylko te gałęzie. Jest faktem, że — jak wskazuje przykład choćby Szwajcarii — do wykształcenia się więzi narodowej nie jest niezbędna wspólnota religii czy języka, a nawet do pewnego stopnia historii.
Kluczowym elementem jest jednak poczucie świadomości narodowej. Wilhelm Tell — choć istniał tylko w legendzie — mógł stać się bohaterem narodowym wielowyznaniowej i wielojęzycznej Szwajcarii, ponieważ zidentyfikowali się z nim wszyscy Szwajcarzy, niezależnie od tego, czy pochodzący z trzynastowiecznych, założycielskich kantonów Uri, Schwyz i Unterwalden, czy też z takich, które — jak Gryzonia, Genewa czy Neuchâtel — dołączyły do Konfederacji dopiero w XIX wieku. Natomiast nie ma czegoś takiego jak „europejska świadomość narodowa”.
„Mówiąc o tożsamości Europy, wypada zauważyć, że jak dotąd nie istnieje żaden narodowy bohater czy bohaterka Europy”, zauważył Norman Davies. Jeśli dodać do tego, że jedyny — poza grecko-rzymskim dziedzictwem — wspólny dla całego kontynentu korzeń kulturowy, chrześcijaństwo, został — wbrew intencjom i poglądom twórców integracji — wyrugowany na aksjologiczny margines dzisiejszej Unii Europejskiej, nie wiadomo, wokół czego miałaby ta europejska świadomość narodowa powstać.
Lecz daleko, aż po ramy federacyjnego superpaństwa, posunięta integracja jest nie tylko mało możliwa z braku wystarczającego spoiwa tożsamościowego. Mogłaby nawet być groźna z doniosłych powodów ustrojowych. W Unii Europejskiej dobrze znane i opisane jest zjawisko tzw. deficytu demokratycznego. Polega ono na tym, że coraz więcej decyzji w coraz liczniejszych obszarach polityki jest podejmowanych przez ludzi, którzy nie pochodzą z demokratycznego wyboru, nie mają demokratycznego mandatu. Są to, między innymi, urzędnicy Komisji Europejskiej, ale nie tylko. Jedyną instytucją unijną pochodzącą z wyboru obywateli jest Parlament Europejski. W kolejnych traktatach, poczynając od Jednolitego aktu europejskiego (1986), usiłowano rzeczony deficyt zmniejszyć poprzez zwiększanie uprawnień tego zgromadzenia. Jednakże nadal są one niewielkie, nieporównywalne z kompetencjami parlamentów narodowych, nie ma ono, na przykład, inicjatywy legislacyjnej, a jego uprawnienia kontrolne są bardzo skąpe.