Czynności wyjaśniające - Bachniak Sebastian - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Czynności wyjaśniające ebook

Bachniak Sebastian

3,9

Opis

 

Czteroosobowa rodzina ginie w wypadku samochodowym, a sprawca zdarzenia ucieka…

 

Trudne śledztwo, policjant na życiowym zakręcie i kobieta, która chce mu pomóc. Czy mężczyzna uwierzy w jej bezinteresowność w momencie, gdy przestał już ufać samemu sobie? Prawda kryje się we mgle.

 

 

Technik kryminalistyki, Szymon Hołysz, wraca do służby po wielomiesięcznym zwolnieniu lekarskim. Szybko okazuje się, że nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom nowego przełożonego. Wzbierające w nim negatywne emocje przenosi na grunt rodzinny, a opieka nad dwojgiem małych dzieci zaczyna go przerastać.
Na domiar złego Hołysz musi rozwikłać sprawę tragicznego wypadku samochodowego, stając się sędzią we własnej sprawie. Czy przypadkowe spotkanie z Olgą, atrakcyjną wokalistką, pozwoli mu odbić się od dna, czy też pogrąży jego świat w jeszcze większym chaosie?

 

Jak znaleźć sprawcę, gdy wszystkie dowody świadczą przeciwko tobie? Rozwiązanie tej kryminalnej zagadki pozwoli podkomisarzowi odkryć prawdę o swoim życiu.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 406

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (121 ocen)
48
34
24
13
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
cojestgrane

Dobrze spędzony czas

Lektor okropny. Taki, który jest w stanie obrzydzić książkę.
10
krnabrnydyzio

Nie polecam

Lektor skutecznie zniechęca do książki. Proszę czytać, nie słuchać.
00
danusia2392

Nie polecam

Lektor jest wyjątkowo kiepski. Nie mogłam tego słuchać !
00
katarzynakrz1964

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa lektura
00
Alorak

Nie oderwiesz się od lektury

książka fajna ale absolutnie nie korzystajcie z audiobooka!!!! jest tak fatalnie przeczytana że tragedia
00

Popularność




© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2021

© Copyright by Sebastian Bachniak, 2021

Redaktor inicjujący: Paweł Pokora

Redakcja: Joanna Grodzka

Korekta: Marta Kozłowska

Skład: Klara Perepłyś-Pająk

Projekt okładki: Pola i Daniel Rusiłowiczowie KavStudio

Zdjęcie na okładce: © inLite studio/Shutterstock

Zdjęcie Sebastiana Bachniaka: © Ewelina Bachniak

Producenci wydawniczy:

Anna Laskowska, Magdalena Wójcik, Wojciech Jannasz

Wydawca: Marek Jannasz

Lira Publishing Sp. z o.o.

Wydanie pierwsze

Warszawa 2021

ISBN: 978-83-66966-10-9 (EPUB); 978-83-66966-11-6 (MOBI)

www.wydawnictwolira.pl

Wydawnictwa Lira szukaj też na:

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Poli i Jakubowi, Tata

Ja, obywatel Rzeczypospolitej Polskiej, świadom

podejmowanych obowiązków policjanta, ślubuję:

służyć wiernie Narodowi, chronić ustanowiony

Konstytucją Rzeczypospolitej Polskiej porządek prawny,

strzec bezpieczeństwa Państwa i jego obywateli,

nawet z narażeniem życia...

(...) biorę Ciebie za żonę i ślubuję Ci:

PROLOG

– Odmawiam odpowiedzi na zadane pytanie – odparł stanowczym tonem.

– Słucham? – zapytała, tracąc rezon, funkcjonariuszka Biura Spraw Wewnętrznych Policji. – Panie podkomisarzu – zacietrzewiła się – to jest przesłuchanie. Nie może pan sobie wybierać, na które pytania będzie pan odpowiadał.

W małym pomieszczeniu o poczerniałej z brudu podłodze i szaroburych ścianach atmosfera gęstniała z każdym wypowiedzianym słowem. Stojący w sąsiednim pomieszczeniu obserwatorzy oglądali przez fenicką szybę sceny niczym z psychologicznego thrillera. Adwersarze taksowali się wzajemnie wzrokiem. W pojedynku mierzyło się dwoje wytrawnych szachistów. Na stojącym w pokoju przesłuchań stole brakowało tylko zegara, szachownicy i figur. Pojedynek trwał jednak w najlepsze. Jeden fałszywy ruch czy gest, jedno źle użyte słowo mogło przesądzić o losie rodziny czy dalszej karierze. Zasady i uczciwość nie miały już najmniejszego znaczenia. Na zwycięstwo też nikt nie liczył. Najważniejsze, aby nie przegrać.

– Przesłuchanie? – upewnił się Hołysz z szelmowskim uśmiechem.

– Tak, przesłuchanie – irytacja policjantki sięgała zenitu.

– Tym lepiej – stwierdził z tym samym chytrym wyrazem twarzy podkomisarz. – W takim razie na podstawie art. 183 § 1 kodeksu postępowania karnego odmawiam odpowiedzi na pytanie ze względu na fakt, że jej udzielenie może narazić osobę dla mnie najbliższą na odpowiedzialność karną.

– Nie może pan skorzystać z tego prawa – odparła z satysfakcją funkcjonariuszka.

– Oczywiście, że mogę – powiedział ze stoickim spokojem Hołysz. – Jeżeli pani podinspektor uważa inaczej, to proszę to uzasadnić.

– Świadek może skorzystać z tego prawa, gdy odpowiedź ta mogłaby narazić osobę dla niego najbliższą na odpowiedzialność za przestępstwo lub przestępstwo skarbowe, a nie za wykroczenie. Jestem szczerze rozczarowana pana brakiem wiedzy z zakresu kodeksu postępowania w sprawach o wykroczenia.

– Prawo ma pani w małym palcu – stwierdził z uznaniem podkomisarz, wywołując triumfalny uśmiech na twarzy kobiety.

– Pewnie tego pan też nie wie, podkomisarzu, ale ustawodawca uznał, że ze względu na wagę wykroczenia konflikt ten nie jest na tyle istotny, aby zasługiwał na takie samo potraktowanie jak obawa narażenia osoby najbliższej na odpowiedzialność za przestępstwo – ciągnęła funkcjonariuszka.

Mniej słów, mniej głupstw – podkomisarz doczekał się błędu przeciwniczki i natychmiast go wykorzystał.

– Brawo – Hołysz zaklaskał, po czym błyskawicznie przeszedł do kontrataku. – Oboje jednak wiemy, że sprawa kolizji jest powiązana z wypadkiem, do którego doszło w Kokawie.

Funkcjonariuszka Biura Spraw Wewnętrznych spąsowiała na twarzy.

– Chroni pan mordercę! Człowieka, który zabił czteroosobową rodzinę w tym dwójkę małych dzieci! – kobieta nie kryła wzburzenia.

– Chronię najbliższą mi osobę – upierał się podkomisarz.

– Proszę w takim razie powiedzieć, kim jest ta osoba, abym mogła ocenić, czy faktycznie kwalifikuje się ona do grona najbliższych.

– Uważa mnie pani za idiotę – prychnął – czy sama jest aż tak głupia?

– Wypraszam sobie – uniosła się podinspektor. – Proponuję opamiętać się, póki jest jeszcze ku temu okazja.

– To panią ponoszą emocje – odgryzł się Hołysz. – Swoim postępowaniem naraża się pani na zarzuty przekroczenia uprawnień.

Mierzyła go lodowatym wzrokiem, chociaż wewnątrz cała kipiała ze złości. Z całych sił starała się zapanować nad swoim gniewem, uporządkować myśli, obrać nową taktykę działania. Na nic się to zdało. Wiedziała, że tę bitwę przegrywa. Nie miała też żadnego pomysłu, jak przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Mimo to podjęła ostatnią rozpaczliwą próbę walki.

– Może to, co pan robi, jest zgodne z prawem, ale nie jest zgodne z etosem oficera i zasadami etyki zawodowej. Zostanie wobec pana wszczęte postępowanie dyscyplinarne. Nie mam wątpliwości, że zakończy się ono wydaleniem pana ze służby. Naprawdę tego pan chce, panie podkomisarzu?

– Nie mam pani nic więcej do powiedzenia i odmawiam dalszego udziału w przesłuchaniu. Mogę już iść, czy jestem zatrzymany?

Mimo że to ona rozdawała karty, Hołysz był sprytniejszy. Wykorzystał jej jedyny błąd. Poniosła dotkliwą porażkę. W dodatku nie mogła nad sobą zapanować. Zastanawiała się, dlaczego tak emocjonalnie podchodzi do tej sprawy. Może to postawa podkomisarza tak bardzo ją rozpraszała? Co do jednego nie miała wątpliwości, doprowadzał ją do szału. W sytuacji, w której się znaleźli, jego wewnętrzny spokój i opanowanie, niezachwiana pewność siebie, przekonanie o słuszności swoich racji, niejednego wyprowadziłyby z równowagi.

Wsłuchiwała się w jednostajne buczenie jarzeniówek. Ich ostre światło drażniło oczy.

– I tak nie miałam do pana więcej pytań. Oczywiście jest pan wolny – odpowiedziała głosem pełnym rezygnacji.

Jej słowa były niczym biały ręcznik rzucony na matę bokserskiego ringu.

Hołysz wstał i skierował się do wyjścia z pokoju przesłuchań. Wcale nie czuł się zwycięzcą tej potyczki. Chociaż jego oblicze przypominało twarz wytrawnego pokerzysty, to w nim również buzowały emocje. Położył dłoń na zimnej klamce drzwi pokoju przesłuchań, gdy przesłuchująca go podinspektor zatrzymała go, mówiąc:

– Proszę oddać broń i legitymację służbową. Nie mam podstaw, aby pana zatrzymać, ale do czasu wyjaśnienia sprawy będzie pan zawieszony.

– Jeszcze dzisiaj przyniesiesz mi tę blachę w zębach – wycedził Hołysz, stojąc z nią twarzą w twarz. – Wierz mi, że wyjaśnienie tej sprawy nie potrwa długo – dodał, odkładając glocka oraz legitymację na blat.

Funkcjonariuszka podeszła do stołu. Sięgnęła po broń i sprawdziła liczbę naboi w magazynkach. Zanim zdążyła odpowiedzieć na słowa podkomisarza, ten trzasnął drzwiami pokoju przesłuchań, po czym pospiesznie opuścił budynek komisariatu.

I
7 MIESIĘCY WCZEŚNIEJ

Słysząc odgłos pieczątki uderzającej o blat biurka, poczuł ulgę. Przynajmniej to miał już za sobą. Po dziesięciu miesiącach „el cuatro” przejście wszystkich badań profilaktycznych było nieuniknione. O dziwo, nawet cholesterol miał w normie. Gdyby tylko stara się tak nie przyczepiła do jego wzroku. Wtedy byłoby wręcz idealnie, a tak wyszedł z polikliniki MSWiA z receptą na szkła korekcyjne.

Dobrze, że nie mierzyli poziomu stresu. Mogliby się zdziwić jak bardzo stresujące jest siedzenie na dupie w domu – rozważał, wychodząc z budynku na zalaną deszczem ulicę.

Nie był to jednak koniec. Czekała go jeszcze wizyta u policyjnego psychologa.

Z tym trochę przesadził. Naprawdę mógł sobie darować. Chyba go lekko fantazja poniosła, wyklinał w myślach, idąc na to spotkanie.

Wyjścia nie miał. Komendant się uparł, że jeśli nie odbędzie rozmowy z psychologiem, to do służby go nie dopuści.

Od początku grudnia pogoda była pod psem. Typowa dla przełomu jesienno-zimowego słota z pierwszymi śnieżnymi zamieciami. Słońce wschodziło późno, a zachodziło niezmiernie szybko. Szare ulice wprawiały w depresyjny nastrój. Z polikliniki MSWiA na komendę piechotą szedł kilkanaście minut. Co parę kroków naciągał na głowę kaptur kurtki zrywany przez porywiste podmuchy wiatru. Po wejściu do gmachu, nazywanego ze względu na swój specyficzny kształt „Trójkątem”, poczuł ulgę i przyjemne ciepło rozchodzące się po ciele. Pokonał kolejne piętra i korytarze, kiwając na przywitanie głową kilku znajomym osobom. Kierował się prosto do gabinetu. Pukając do drzwi, zaczął zastanawiać się nad sensem etyki zawodowej. Jakoś nie wierzył, że w przypadku rozmowy policyjnego psychologa z komendantem zachowanie jakiejkolwiek tajemnicy jest możliwe.

– Proszę. Zapraszam – usłyszał spokojny głos kobiety dobiegający zza drzwi.

– Dzień dobry. – Wchodząc do środka, starał się zachować pogodny wyraz twarzy.

Szybko porzucił ten pomysł.

Kogo ja chcę oszukiwać? Psychologa? – rugał się w myślach.

– Czekałam na pana – powiedziała z wyrzutem spoglądająca na niego psycholożka.

– Przepraszam bardzo. Lekarze mnie zatrzymali – skłamał na dobry początek.

Szedł powoli, dumając, o czym może jej powiedzieć, a co lepiej przemilczeć. W ogóle nie zwracał uwagi na płynący czas. Gdyby poszedł na skuśkę to pewnie by zdążył, zamyślił się.

– Proszę usiąść, panie Szymonie. Chciałabym, aby opowiedział mi pan o swoim życiu.

Zdjął kurtkę i zawiesił ją na stojaku na ubrania. Kątem oka rozejrzał się po gabinecie, który wyglądał nader skromnie. Czarna metalowa szafa na dokumenty, szafa ubraniowa, duże brązowe biurko oraz dwa krzesła stanowiły jego całe wyposażenie. Na szarych ścianach poza lustrem i kalendarzem nie znajdowało się kompletnie nic.

– Wszystko w naszym życiu układało się modelowo. Poznaliśmy się jeszcze w szkole średniej... Czy o to pani chodzi? – upewnił się.

– Proszę mówić – potwierdziła kobieta z głębokim westchnieniem.

– Dostaliśmy się do tej samej klasy o profilu humanistycznym. Swoich pierwszych dni w liceum oboje nie wspominaliśmy najlepiej. Jakoś nie mogliśmy się w niej odnaleźć. Czułem niedosyt. Miałem wielkie ambicje, tymczasem trafiłem do średniego ogólniaka. Kolegów z klasy dość szybko oceniłem jako bandę tępych idiotów. Ania wychowywała się na wsi, czterdzieści kilometrów na północ od Częstochowy. Życie płynęło tam spokojnie. Wszystko było swojskie. Każdy znał każdego. Ludzie byli wobec siebie życzliwi – stwierdził z cierpkim uśmiechem, po czym spojrzał głęboko w oczy psycholożce, upewniając się, czy ta go w ogóle słucha.

– W nowej szkole czekali na nią nauczyciele niezbyt przejmujący się losem uczniów. Po szkole zaś internat, w którym trwała ciągła impreza. Zero warunków do nauki, odpoczynku czy intymności. Zmiana otoczenia była zderzeniem z murem. Znalazła się w świecie, z którego najchętniej by uciekła. Podczas pierwszych dni szkoły meandrowaliśmy po całej sali lekcyjnej, szukając dla siebie miejsca. Tak trafiliśmy na siebie. Od tego czasu było nam zdecydowanie raźniej. Na początku łączyło nas zwykłe koleżeństwo. Z czasem staliśmy się sobie coraz bliżsi. Coraz lepiej się rozumieliśmy i czuliśmy się dobrze w swoim towarzystwie. Byliśmy zawsze razem. Przez kolejne lata wspólnej nauki te relacje przerodziły się w przyjaźń. Ciężko jednak przyjaźnić się wkraczającej w dorosłość kobiecie i młodemu mężczyźnie – przyznał, śmiejąc się przez łzy. – Po prostu zakochaliśmy się w sobie. Ot, taka, wydawałoby się, zwyczajna nastoletnia miłość – przerwał, biorąc głęboki oddech.

– Niech pan mówi dalej.

– Do matury też przygotowywaliśmy się razem. Nasze zaangażowanie poskutkowało bardzo dobrymi wynikami egzaminu dojrzałości. To z kolei pozwoliło na dowolność w doborze kierunku studiów. Ograniczała nas jedynie zasobność portfela rodziców. Postanowiliśmy rzucić się na głęboką wodę i wybraliśmy studia na Uniwersytecie Warszawskim. Zamieszkaliśmy we wspólnym mieszkaniu. W przerwach pomiędzy kolejnymi semestrami wyjeżdżaliśmy w góry. Latem natomiast żeglowaliśmy po mazurskich jeziorach. Pięć lat studiów minęło w zawrotnym tempie. Obroniliśmy prace magisterskie i po raz kolejny zadaliśmy sobie pytanie co dalej. Choć od ośmiu lat byliśmy zawsze razem, ciągle czuliśmy jakiś niedosyt, cały czas pragnęliśmy czegoś więcej. Postanowiliśmy przeprowadzić się do Częstochowy, aby tam znaleźć stałą pracę i sformalizować nasz związek. Mieszkania w Warszawie mieliśmy już dość. To miasto okazało się za duże. Stolica najnormalniej w świecie nas przytłoczyła.

– Dlaczego akurat Częstochowa? – zapytała.

Długo milczał, zanim zebrał się do odpowiedzi na zadane mu pytanie. Obserwował przez okno płynące po niebie szare i ciężkie chmury. Niechybny zwiastun kolejnych opadów deszczu ze śniegiem. Jego ciałem wstrząsnął mimowolny dreszcz.

– To kompromis. Ania najchętniej zamieszkałaby na wsi. Ja wolałem miasto – powiedział smutnym głosem. – Częstochowa wydawała się w sam raz. Miała teatr, filharmonię, kina, kluby i kawiarnie. Po powrocie wynajęliśmy mieszkanie i zaczęliśmy poszukiwania stałej pracy. Ania dostała się na staż do Urzędu Miasta w Częstochowie. Okazał się on przepustką do otrzymania całego etatu na czas nieokreślony. W tym samym czasie postanowiłem spełnić swoje dziecięce marzenie. Zgłosiłem swoją kandydaturę do służby w policji. Jak pani pamięta, był to czas wzmożonej rekrutacji związanej ze zbliżającymi się Mistrzostwami Europy w Piłce Nożnej. Może nie zabrzmi to zbyt skromnie, ale jako wysportowanemu, inteligentnemu i dobrze wykształconemu młodemu mężczyźnie dostanie się do służby nie przysporzyło mi większych problemów i w ten właśnie sposób stałem się policjantem.

– Nie wiem, czy pan pamięta, ale pierwszą rozmowę z psychologiem podczas rekrutacji odbył pan ze mną.

– Naprawdę? Nie pamiętałem, ale że pani pamięta – powiedział z uznaniem.

– Też nie pamiętałam. Za mnie pamiętają teczki osobowe, które znajdują się w aktach – stwierdziła z cierpkim uśmiechem. – Niech pan opowie o przebiegu swojej służby.

– Pierwszym wyzwaniem w służbie okazało się zaliczenie kursu podstawowego – kontynuował, zastanawiając się równocześnie, po co przeglądała jego akta? Jeszcze bardziej nurtowało go, z jakiego powodu mówi mu o tym wprost? – Tutaj przeszedłem szkołę życia. Skoszarowanie, życie na rozkaz, rozłąka, niejasne zasady przydzielania weekendowych przepustek. W dodatku na zajęciach nie zawsze liczyła się wiedza, inteligencja i umiejętności. Czasem można było być przygotowanym do zajęć na dwieście procent, a polec z kretesem. Do końca życia zapamiętam zaliczenie z kajdankowania, gdy prowadzący egzamin aspirant powiedział do mnie z uznaniem: „Otarłeś się o perfekcję. Pięknie nam tutaj kolegę poskładałeś, ale kajdanek nie zabezpieczyłeś, siadaj dzida”. Co miał na myśli prowadzący zajęcia instruktor chyba nie muszę pani wyjaśniać – rzucił dla rozluźnienia.

– Zdecydowanie nie musi pan – powiedziała wyraźnie rozbawiona.

– Dla mnie wtedy takie podejście do rekruta wydawało się nielogiczne i pozbawione jakiegokolwiek sensu. Przecież jeżeli było niemal idealnie, to dlaczego od razu kogoś oblać, uwalić.

– O tym, dlaczego tak a nie inaczej odpowiedź znalazł pan chyba w dalszych latach swojej służby w policji? – zapytała, czy też może raczej stwierdziła.

– Tak – potwierdził, po czym ciągnął swój monolog. – W trakcie kursu podstawowego często zastanawiałem się, czy aby dobrze wybrałem kierunek kariery zawodowej. Po półrocznym szkoleniu, zaliczyłem egzamin końcowy i stałem się pełnoprawnym funkcjonariuszem. Wtedy uznaliśmy z Anią, że osiągnęliśmy poziom stabilizacji, który pozwala nam na zawarcie związku małżeńskiego. Ślub był kameralny, tylko dla rodziny i najbliższych przyjaciół. Później przyszła proza życia.

– Czy teraz też się pan nad tym zastanawia, to znaczy nad słusznością wyboru kierunku zawodowego? – dopytywała psycholożka.

– Szczerze? – zapytał lekko poirytowanym głosem. Sam nie wiedział, co wyprowadziło go z równowagi. – Wie pani doskonale, w jakiej jestem sytuacji. Szczerze mówiąc, mam teraz na głowie mnóstwo innych rzeczy do przemyślenia – odpowiedział dość ostro.

– Niech pan mówi dalej.

– Na początku pracowałem na ulicy. Byłem punktualny, dyspozycyjny, zaangażowany. Wydaje mi się, że budziłem sympatię kolegów i przełożonych. W tym czasie, jedyne co spędzało mi sen z powiek to nieefektywne starania o powiększenie rodziny. Bardzo chcieliśmy mieć dziecko, ale z naszych starań nic nie wychodziło. Jeździliśmy więc do najróżniejszych gabinetów i klinik. Robiono nam szereg badań, z których nic nie wynikało. Jeden z lekarzy poradził mi kiedyś, abym starał się unikać stresu... – przerwał w pół zdania. – Stresu nie uniknąłem. Pewnych rzeczy po prostu obejść się nie dało. Z czasem przywykłem, zahartowałem się. W końcu uśmiechnęło się do nas szczęście. Na świat przyszła nasza piękna i zdrowa córka Jagoda. Otrzymałem również awans. Zostałem referentem. Po kilku miesiącach przeszedłem na równorzędne stanowisko do wydziału kryminalnego. Na początku zostałem zasypany po uszy postępowaniami sprawdzającymi, czynnościami zleconymi i sprawami alimentacyjnymi. Przytłoczony natłokiem spraw często siedziałem w pracy po godzinach ku chwale ojczyzny. Dochodzenia, które dostałem do prowadzenia, nie należały do ambitnych. Zamiast łapać groźnych przestępców, masowo ścigałem mężczyzn niewywiązujących się z obowiązku alimentacyjnego lub jeżdżących wszelkiej maści pojazdami na podwójnym gazie. Tak właśnie, wszelkiej maści pojazdami. Kiedyś nawet zdarzyło mi się stawiać zarzuty mężczyźnie, który, wracając z imprezy, postanowił przejechać się stojącym na terenie budowanego parkingu walcem drogowym. Można powiedzieć, że ta sprawa była dla mnie miłą odmianą. Zawsze to coś innego niż pisanie kolejnego postanowienia o przedstawieniu zarzutu czy też tworzenie aktu oskarżenia. Bo wszystko, co robisz, jest takie samo, a zmieniają się jedynie dane personalne sprawców.

– Tak – tylko to jedno słowo uzyskał w odpowiedzi na potok słów wydobywający się z jego ust.

– Gdy okrzepłem już w pracy kryminalnego, doszło do kolejnych poważnych zmian w życiu mojej rodziny. Urodził się nasz syn Mikołaj. Niemal w tym samym czasie, korzystając z dofinasowania, pomocy rodziców i oszczędności, uciułaliśmy na trzypokojowe mieszkanie w bloku z wielkiej płyty. Z czasem dostawałem do prowadzenia coraz trudniejsze śledztwa i dochodzenia. Wszystko kręciło się jednak wokół przemocy domowej i pijackich bójek. Jedyną odskocznią od nudnej i monotonnej „kwitologi” były dyżury kryminalne.

– To właśnie jeden z takich dyżurów pozwolił się panu wybić? – zapytała psycholożka.

– Być może – uciął, zastanawiając się, ile ona wie na jego temat. – W każdym razie zostałem wtedy skierowany przez dyżurnego na miejsce śmiertelnego wypadku drogowego. Zanosiło się na smutną historię bez happy endu. W godzinach nocnych, na nieoświetlonej drodze, nieznany kierujący jadący nieustalonym pojazdem, potrącił idącą poboczem kobietę. Po zdarzeniu odjechał, nieudzielając poszkodowanej pomocy. O świcie leżącą kobietę zauważył kierowca miejskiego autobusu. Na pomoc było już jednak za późno, nie żyła. Wszyscy uznali powyższą hipotezę za pewnik.

– Pan miał inne zdanie – ciągnęła go za język.

– Pamiętam, że twierdziłem, że obrażenia kobiety powstały na skutek pobicia, a nie wypadku komunikacyjnego. W dodatku wskazywałem na ślady, które, w mojej opinii, świadczyły o ciągnięciu ciała.

– Prowadząc oględziny, na przekór wszystkim, kazał pan technikowi kryminalistyki wykonać zdjęcia i zabezpieczyć ślady wedle własnego uznania? – przerwała w mu w pół słowa.

– To ja wykonywałem oględziny, więc i ja decydowałem o ich przebiegu – odparł zdecydowanym tonem.

– Wiem, że ten upór doprowadził do szewskiej pasji naczelnika wydziału kryminalnego. Jak to się wszystko skończyło?

– Zdarzenie to niosło za sobą pewne konsekwencje – mówił spokojnie, ważąc każde kolejne wypowiadane słowo. – Prowadzone w sprawie śledztwo potwierdziło przedstawioną przeze mnie hipotezę. Zabezpieczone na miejscu zdarzenia ślady potwierdziły winę sprawców tego czynu. Myślę, że ta sprawa pozwoliła mi na pokazanie pełni moich możliwości – starał się opisać całą sytuację w jak najbardziej zwięzły sposób, nie zagłębiając się przy tym w szczegóły. Najważniejszego i tak nie powiedział. Uważał bowiem, że nie każdemu w smak był jego sukces.

– Później dostał pan propozycję pracy w Zespole Techniki Kryminalistycznej, którą skrzętnie pan wykorzystał – teraz to ona opowiadała historię jego życia. – W dodatku zrobił pan to za plecami bezpośrednio przełożonego – podkreśliła.

– Nieprawda. To są insynuacje – zaprotestował, niemal krzycząc.

– Naprawdę? Wiem, że gdy naczelnik został wezwany do komendanta miejskiego i poinformowany o pańskim przeniesieniu do innego wydziału, nie zgadzał się z tą decyzją. W odpowiedzi usłyszał, że wszystko zostało już postanowione, a rozmowa z komendantem miejskim ma jedynie charakter informacyjny.

– Skąd pani ma taką wiedzę? W ogóle, co chce pani przez to powiedzieć? – pytał wzburzony.

– Jest pan inteligentnym człowiekiem. Sam pan doskonale zdaje sobie sprawę z tego, co mam na myśli. Teraz proszę niech pan kontynuuje.

– Nie zamierzam – stwierdził, podnosząc się z siedziska.

– Jeśli zamierza pan wrócić do służby, radziłabym zostać...

– Dobrze – odrzekł ponuro, po czym ponownie usiadł na krześle. – Miałem w życiu wszystko, zajmowałem wysokie stanowisko, w dodatku istniała szansa na oficerskie szlify. Zdobyłem pracę, o której zawsze marzyłem. Ciekawą, interesującą, pozwalającą na rozwój osobisty, lecz zarazem trudną, wymagającą i obciążającą psychicznie. Pracę pełną ludzkich dramatów. Ludzkie nieszczęścia były jej nieodzowną częścią. Elementem, którego nie dało się uniknąć. Śmierć stała się dla mnie codziennością. Stykałem się z nią na każdym kroku. Można nawet powiedzieć, że nieraz trzymałem ją w rękach. Czasem wydawało się, że nie robiła ona na mnie żadnego wrażenia – opowiadał szybko i beznamiętnie. Chciał zakończyć tę rozmowę i jak najszybciej wyjść z tego pomieszczenia. – Pamiętam, gdy w listopadową noc przy porywistym wietrze i zacinającym śniegu z deszczem w środku Lasku Aniołowskiego, odcinałem z drzewa kolejnego wisielca, robiłem to bez mrugnięcia okiem. Bez żadnych emocji. Czasem, gdy śmierć dotyczyła podobnych mi osób, policjantów, strażaków, ratowników medycznych, którzy zginęli, niosąc pomoc innym, czy jadąc na sygnałach, aby ratować życie ludzkie, byłem nią poruszony. Nic więcej, po prostu poruszony – przerwał i milczał. Doszedł do tego momentu. Chciał być twardy, ale czuł, że jeśli wypowie choć jedno słowo więcej, to jego głos się złamie, a później już nad sobą nie zapanuje.

W pomieszczeniu zapanowała cisza jak makiem zasiał. Za oknem szarość pochmurnego dnia, w pokoju szare ściany, czarna metalowa szafa, biurko, dwa krzesła. Na jednym siedzi ona – pani psycholog, na drugim – on. Pomiędzy nimi grobowa cisza, którą odmierza zegar na ścianie: cyk, cyk, cyk, cyk. Minęła minuta. Cyk, cyk, cyk, cyk. Milczeli już od pięciu minut. Byli w próżni, która dla niego mogłaby trwać wiecznie. Żadne z nich nie chciało jej przerwać, zbezcześcić sacrum. Podać w wątpliwość swój szacunek dla wieczności. Dziesięć minut. On skulony, ona wiercąca się na krześle. Wiedział, że jeszcze chwila i któreś z nich pęknie. Łudził się, że może mu odpuści. To niestety nie nastąpiło.

– Proszę opowiedzieć wszystko do końca – odezwała się psycholożka głosem nauczycielki prowadzącej lekcję, pomimo zapalenia gardła.

– Ta śmierć była zupełnie inna – zaczął zrezygnowanym tonem. – Choć wszyscy wiedzieliśmy, że kiedyś nadejdzie. Ona zdawała sobie z tego sprawę. Ja też to wiedziałem – ciągnął, mówiąc coraz ciszej, aż zamilkł zupełnie.

Był wstrząśnięty. Jego świat legł w gruzach. Odeszła najbliższa mu osoba. Ta, która rozumiała go bez słów. Pełna miłości, troski, wyrozumiała. Jego ukochana Ania. Był zrozpaczony, bezradny wobec tej straty. Chociaż chciał poddać się rozpaczy, nie mógł. Musiał wziąć się w garść. Nie potrafił.

Psycholog milczała. Zastygła na krześle, przypominając bardziej antyczny posąg niż żywego człowieka. Pomyślał, że ona jeszcze bardziej, nie chciała być tu i teraz.

– Będziemy za tobą tęsknić. Wierzę, że jeszcze kiedyś się spotkamy. Spoczywaj w pokoju. Tylko tyle byłem w stanie z siebie wydusić nad jej trumną. Trzy lakoniczne zdania. W sumie nic. Więcej nie potrafiłem. Spełniłem jej ostatnią wolę. Pochowałem ją w rodzinnym grobie, we wsi oddalonej niemal godzinę drogi od Częstochowy. Zostałem sam z Jagodą, Mikołajem i suczką Miłką, którą kupiłem dla niej, gdy chorowała. Zostaliśmy w mieszkaniu, które bez jej głosu i śmiechu wydawało się całkiem puste.

– Bardzo mi przykro – wypowiedziała ledwo słyszalnym głosem kobieta. – Jak sobie pan radzi z tym wszystkim?

– Jakoś – odpowiedział z rozbrajającą szczerością.

– To wszystko – ucięła psycholog.

Chociaż w sumie to właśnie o tym powinni rozmawiać. O tym, jak on sobie radzi ze stratą ukochanej żony. Historią jego rodziny żyła cała częstochowska policja. Walka o życie jego żony rozgrywała się na oczach wszystkich. Dla Ani cyklicznie odbywały się pod komendą akcje honorowego krwiodawstwa. Zorganizowano też kilka imprez i koncertów charytatywnych, a we wszystkich komisariatach zbierano pieniądze na jej leczenie. Każdy pomagał, jak potrafił. Z tego powodu również ona miała do tej sprawy stosunek osobisty. Czas sesji jednak minął.

– Ta rozmowa nie jest jeszcze skończona, ale na dzisiaj wystarczy.

– Już pani mówiłem, że nie zamierzam...

– Jeśli tylko będzie pan miał takie życzenie, zawsze pana wysłucham. Teraz może pan wracać do pracy i niech pan na siebie uważa, podkomisarzu. Pomimo tej wielkiej tragedii są wokół osoby, które nie życzą panu dobrze.

II

W czasie jego niemal rocznej nieobecności w pracy doszło do wielu zmian na kierowniczych stanowiskach. Miejsce poprzedniego kierownika Zespołu Techniki Kryminalistycznej zajął dotychczasowy naczelnik wydziału kryminalnego. Zmiany tej nie należało postrzegać jako awansu. Nowy dowódca słynął z mocnego wyrzeźbionego ciała i niezbyt lotnego umysłu. Ksywka „Beton”, nadana mu przez współpracowników, najlepiej obrazowała całe jego jestestwo. Zgadzali się z tym zarówno jego zwolennicy, jak i oponenci. Gdy kilka lat temu okazało się, że w sprawie wypadku rację miał nie on, lecz młody kryminalny, wspomniany oficer poczuł się ośmieszony w oczach podwładnych. Nigdy nie krył swojej urazy wobec krnąbrnego funkcjonariusza. Obiecał sobie, że gdy nadejdzie odpowiedni moment, odgryzie się. Nie dane było mu odbić piłki. Błyskawiczny awans podwładnego, do którego doszło bez jego wiedzy i zgody, był dla „Betona” kolejnym policzkiem, a tego było już zdecydowanie za wiele.

Siedzenia w domu miał dość. Pustka w mieszkaniu i natłok myśli nie dawały mu spokoju. Po wyprawieniu Jagody do szkoły i Mikołaja do przedszkola zostawał sam w czterech ścianach. Starał się zabić czas. Prał, sprzątał, mył okna, a nawet gotował, choć z różnym skutkiem. Chodził na długie spacery z Miłką. Czasem pogrążony w myślach zapuszczał się bardzo daleko. Zdarzało się, że wracał autobusem lub niosąc sukę na rękach, bo krótkie łapy nie dawały rady iść dalej. Początkowo więc cieszył się z powrotu. Głupi nie był. Zdawał sobie sprawę, że ponowne wdrożenie się w obowiązki służbowe nie będzie ani łatwe, ani przyjemne. Już w pierwszym dniu pracy czekała go niemiła niespodzianka. Otóż kierownik układając grafik, nie uwzględnił żadnej z jego próśb. Pomyślał wtedy, że te dwa tygodnie pozostałe do końca miesiąca jakoś przeboleje, po czym wykonał kilka telefonów.

– Cześć Marysia.

– Cześć Szymon. Jak tam pierwszy dzień w pracy – odezwał się w słuchawce radosny kobiecy głos.

– Jakbym się wczoraj do policji przyjął – parsknął śmiechem. – Słuchaj, nie mogę długo rozmawiać, bo już mnie na jakieś zdarzenie wysyłają. Sprawę mam.

– Przecież wiem – odezwała się wesoło. – O co chodzi?

– Jakby ci to powiedzieć, grafik rozjechał się z moimi oczekiwaniami – powiedział podkomisarz, spoglądając zamyślony na arkusz papieru z rozpiską planowanych służb.

– Czy w tej instytucji szanują kogokolwiek? Nawet samotnemu ojcu z dwójką małych dzieci nie mogą iść trochę na rękę? – zapytała poirytowana.

– Jak to mówią – starał się nie tracić dobrego ducha – służba!

– Dobra, dobra. Nie gadaj głupot. Ktoś cię tam chyba nie lubi. Wiesz, że jak potrzebujesz, to jakoś to ogarniemy, trochę ja z nimi posiedzę, trochę mama i tata. Na zmianę damy radę.

– Dziękuję. Muszę już kończyć – powiedział pokrzepiony nastawieniem Marysi.

Tak więc dni, w które pracował, zostały podzielone pomiędzy rodzinę. Dwunastogodzinne dyżury dłużyły się niemiłosiernie. Zimowa pogoda również nie nastrajała pozytywnie. Mimo to nie poddawał się. Starał się pracować, jak najlepiej potrafił. Tylko gdy dyżur zbliżał się do końca, robił wszystko, aby nie zostać wysłanym na zdarzenie. Nie miał czasu, by kiblować w robocie po godzinach. Po powrocie do domu poświęcał czas dzieciom. Często chodzili na basen i do kina. Wydawało się, że szybko okrzepł i pogodził się z losem. Było zupełnie inaczej. Ciągle czuł ból. Nikomu nie mówił o dręczących go wyrzutach sumienia. Ciągle uważał, że niedane mu było właściwie jej pożegnać. Czuł, że po śmierci Ani skupił się na wszystkim innym, a nie na opłakiwaniu jej w sposób, na jaki zasługiwała. Dodatkowo męczyła go bezsenność. Funkcjonował w stanie permanentnego przemęczenia.

Po pierwszych służbach pojawiły się kolejne komplikacje. Kierownik zaprosił go na rozmowę w cztery oczy. Hołysz zdawał sobie sprawę, że nie będzie to miła pogawędka. Nastawienie „Betona” do niego było negatywne i nie miał co do tego najmniejszych złudzeń.

– Panie podkomisarzu – zaczął bardzo oficjalnym, wyniosłym wręcz tonem dowódca – jak się panu pracuje po tak długiej przerwie? Wszystko w porządku? – dopytywał z udawaną troską.

– Dziękuję, dobrze – uciął Szymon, który w żadnym razie nie zamierzał się uzewnętrzniać.

– No właśnie – padło z ust przełożonego wyraźnym wyrzutem. – Dobrze się panu pracuje. No tak, bo jak wygląda służba, to widzę, że pan już zapomniał. Jak trzeba pojechać na koniec zmiany na zdarzenie, to pan spycha robotę na kolegów.

– Wie pan, z całym szacunkiem, ale mam rodzinę... – zaczął tłumaczyć Szymon, starając przy tym zachować spokojny ton głosu.

– Proszę mi nie przerywać – rozdarł się na całe gardło „Beton”. – Z całym szacunkiem, ale wszyscy tutaj mamy rodziny. Nie tylko pan. Policjanci, którzy za pana jeżdżą na zdarzenia, też mają dzieci i też chcą z nimi pobyć, a nie tylko w robocie siedzieć. To jest służba! – wrzeszczał przełożony.

– Tylko że ja nie mam żony, która może zaopiekować się dziećmi, gdy ja jestem w robocie – zwrócił uwagę Szymon, starając się z całych sił, aby nie wybuchnąć.

– Oficerem pan jest. Nie stać pana na opiekunkę? – warczał dalej „Beton”, by po chwili parsknąć z pogardą. – Zresztą, Boże ty mój, jaki z ciebie oficer?

– Słucham? – zapytał podkomisarz, nie wierząc w to, co słyszy. – Nie przypominam sobie, żebyśmy...

– Wiesz, co mówią o twojej ścieżce zawodowej? – przerwał mu wyraźnie rozbawiony kierownik. – Że do policji się dostałeś, bo na Euro to brali wszystko, co miało dwie ręce, dwie nogi i nie spierdalało na drzewo. Mówią też, że do kryminalnego cię wzięli tylko dzięki masowo wlepianym na drodze mandatom – ciągnął swój wywód. – To, że technikiem jesteś z przypadku, to akurat wiemy obaj. No ale najgorsze jest to, że oficerem zrobili cię z litości, żebyś miał więcej pieniędzy z pensji, jak ci już żona umrze – wypalił na koniec.

Od chwili powrotu do służby Hołysz zastanawiał się, jak ułożyć sobie relacje z nowym dowódcą i ciągle nie znajdował wystarczająco dobrego rozwiązania. Teraz, gdy doszło między nimi do eskalacji konfliktu, sposób na jego rozwiązanie błyskawicznie zakiełkował w jego głowie. Było to rozwiązanie może nie idealne, z pewnością posiadające wiele wad, ale jedyne słuszne w zaistniałej sytuacji. Wstał, nic nie mówiąc i skierował się w stronę rozpartego w fotelu „Betona”. Zamierzał mu dać w twarz. Prosto z serca. Tak, jak sobie na to zasłużył, mieszając go z błotem, a co najgorsze wykorzystując do swoich gierek jego zmarłą żonę. Na akceptowanie takiego stanu rzeczy nie pozwalała mu duma i honor.

Prowadzona przez nich rozmowa okazała się na tyle głośna, że pod drzwiami gabinetu zaczęło ją podsłuchiwać kilku innych policjantów. Gdy tylko głosy wewnątrz umilkły wpadli do pokoju, odciągając Szymona od kierownika. Choć Hołysz wcale nie był agresywny, nie szarpał się ani nikomu nie wygrażał, nie mieli wątpliwości, w jaki sposób odpowiedziałby na bezczelne insynuacje przełożonego. Wszyscy poza „Betonem” wypadli z gabinetu na korytarz. Tam podkomisarz ochłonął. Wziął głęboki oddech i popatrzył po kolegach, którzy chwilę wcześniej siłą wyciągali go z pokoju, a obecnie starali się ocenić jego nastrój. Hołysz początkowo ruszył w stronę gabinetu „Betona”, ale stojący razem z nim funkcjonariusze zastąpili mu drogę. Podkomisarz zwrócił się więc do kierownika zza chroniącego go kordonu:

– „Beton”, pamiętaj, karma wraca.

Jedyną odpowiedzią, jaką uzyskał w zamian, było impulsywne zatrzaśnięcie drzwi przez wściekłego przełożonego.

– Spoko, chłopaki. Jest dobrze – zwrócił się uspokajająco do stojących na korytarzu policjantów. – Dziękuję wam, gdyby nie wy, zrobiłbym straszną głupotę.

– Tak nie może być – odezwał się jeden z nich. – Pisz raport. Przecież to jest, kurwa, mobbing.

– Nie, chłopaki. Nie będę pisał żadnego raportu. To była rozmowa w cztery oczy – starał się uspokoić wzburzone nastroje.

– Słyszeliśmy, co do ciebie mówił – rzucili zgodnie pozostali.

– Proszę was, i co powiecie w wydziale kontroli, że staliście pod drzwiami i podsłuchiwaliście? Wszyscy chcecie mieć przejebane? – tłumaczył logicznie. – Niczego nie będę pisał – uciął, odwracając się na pięcie i odchodząc.

Każdej akcji towarzyszy reakcja. Tak samo każde kumulujące się w człowieku napięcie prędzej czy później musi znaleźć swoje ujście. Człowiek poddany permanentnemu stresowi przeważnie odreagowuje złe emocje podczas relacji z innymi osobami. Hołysz znajdował się w dwóch równoległych światach. Był ojcem i policjantem. Jego sytuacja rodzinna przekładała się na relacje służbowe z przełożonymi, a te z kolei odbijały się na kontaktach rodzicielskich Szymona z własnymi dziećmi. Tak właśnie domykało się błędne koło. Niestety, w największym stopniu cierpieli na tym ci najbardziej bezbronni.

– Jagoda! Choć tutaj natychmiast – warczał, przywołując córkę.

– No co! – odpowiedziała wychodząca z pokoju dziewczynka, powłócząc przy tym nogami.

– Jakie „co”? Jak ty do mnie mówisz? – obruszył się Szymon.

– No... proszę. Może być? – odpowiedziała smętnie Jagoda.

– Co to, k... kurde, jest? – burczał, wskazując palcem na podłogę.

– Tory kolejowe – stwierdziła Jagoda.

– Jak dla mnie, to burdel jest.

– Ale tato... My się bawimy...

– Mamy siedemdziesięciometrowe mieszkanie – przerwał córce w pół zdania. – Każde z was ma swój pokój, ale wy musicie cały ten bajzel na samym środku domu rozkładać? Wołaj Mikołaja i sprzątajcie to, w tej chwili – rzucił tonem nieznoszącym sprzeciwu.

– Tato, my trasy kolejowe sobie zrobiliśmy od pokoju do pokoju. To fajna zabawa. Mógłbyś się też z nami pobawić.

– Nie mogę, ponieważ albo jestem w pracy, albo w domu i muszę was ogarniać. Jesteś na tyle duża, że mogłabyś mi trochę pomóc, ale nie! Dla ciebie nawet posprzątanie bajzlu, który sama zrobiłaś, to wyzwanie ponad miarę – mówił, czując narastającą złość.

– Jestem tylko dzieckiem – zwróciła mu uwagę Jagoda.

– Nie pyskuj – upomniał ją. – Jesteś też moją córką i teraz, jako twój ojciec, każę ci przyprowadzić tutaj Mikołaja i to wszystko posprzątać – krzyczał, mimo że naprawdę nie chciał tego robić. Po prostu nie potrafił się powstrzymać. Czuł, że aby nad sobą zapanować, musi wyjść i ochłonąć. – Idę teraz z Miłką na chwilę na dwór. Swoją drogą, to też byś dała radę zrobić. Jak wrócę, nie chcę tego widzieć.

Szymon nawet nie zastanawiał się nad tym, że jego wymagania wobec dzieci są bardziej nierealne od oczekiwań kierownika wobec jego osoby. Jego relacje z dziećmi pogarszały się z dnia na dzień. Mimo to w ogóle nie dostrzegał problemu w swoim nastawieniu. Co więcej, każda kolejna kłótnia z córką utwierdzała go w przekonaniu, że wszyscy rozpieszczają maluchy pod jego nieobecność. On natomiast, jako jedyny, starał się wpajać im właściwe wzorce. Tylko on wiedział, co jest dla nich najlepsze. W końcu miał monopol na ich wychowanie i ponosił pełną odpowiedzialność za ich przyszłość.

Hołysz siedział w pracy pogrążony w czarnych myślach. Z letargu wyrwał go głos kierownika wchodzącego do służbowego pokoju przełożonego:

– Masz tu grafik na nowy miesiąc – prychnął „Beton”, rzucając na biurko kartkę.

– Nowy miesiąc zaczyna się pojutrze – zauważył podkomisarz. – Naprawdę później już się nie dało?

– Właśnie jutro sobie o tym porozmawiamy – ze złowieszczym uśmiechem na ustach odparł kierownik.

– Możemy nawet dzisiaj.

– Dzisiaj nie możemy.

– Dlaczego? – zdziwił się Szymon.

– Ponieważ nie ma z nami komendanta – odparł kierownik.

– Z komendantem o grafiku będziemy rozmawiać? – nie dowierzał podkomisarz.

– Nie o grafiku.

– To o czym? – dopytywał Hołysz.

– O tobie, panie podkomisarzu. A właściwie o twoim nastawieniu do pracy.

– Dobrze. Jeśli kierownik chce ze mną rozmawiać w ten sposób, nie widzę problemu. Chcę tylko zwrócić uwagę, że podczas rozmowy służbowej powinien być obecny przedstawiciel związków zawodowych.

– Nie widzę przeszkód. Jeśli tylko znajdziesz kogoś, kto jutro o siódmej rano stawi się w gabinecie komendanta miejskiego, to proszę bardzo.

– Przecież jest dziewiętnasta. Nie znajdę przez noc nikogo, kto będzie w stanie zgłosić się na rozmowę. Poza tym jutro jest sylwester. Szkoła i przedszkole są nieczynne. Nie mam z kim zostawić dzieci.

– To już jest twój problem – odpowiedział szorstko „Beton”. – Nie wiem tylko, po co zasłaniasz się związkami zawodowymi? Może masz coś na sumieniu? Bo jeśli mnie się obawiasz, to bezpodstawnie – dodał z chytrym uśmiechem. – Ja z całego serca chcę ci tylko pomóc – rzucił na odchodnym.

– Kierowniku! – krzyknął za nim Szymon.

– Czego?! – zwrócił się doń przełożony, zatrzymując się w progu pokoju.

– Pamiętaj, karma wraca.

„Beton” zaszachował podwładnego. Podkomisarz nie miał czasu przemyśleć, jak ukierunkować rozmowę z komendantem. Hołysz zdawał sobie też sprawę, że będzie musiał radzić sobie kompletnie sam. Na znalezienie wsparcia w tak krótkim czasie nie miał szans. Skupił się więc na najistotniejszym problemie. Znalezieniu opieki do dzieci. Zerknął w grafik. Tak jak przypuszczał w Nowy Rok zaplanowany miał całodniowy dyżur. Niezwłocznie skontaktował się z Marysią, uzgadniając, że dzieciaki spędzą ten dzień z nią i rodzicami. Sprawą otwartą pozostało znalezienie opiekunki na kilka wczesnoporannych godzin w sylwestra. Koło ratunkowe rzuciła mu najbliższa przyjaciółka jego zmarłej żony, Małgorzata Małolepsza, matka chrzestna Mikołaja.

Gdy rano wychodził z mieszkania patrzyła na niego wzrokiem pełnym współczucia.

– Szymon, pierdol to wszystko. Powiedz, po co ci to? Nie możesz rzucić tego w diabły i iść do normalnej pracy? Od poniedziałku do piątku od siódmej do piętnastej.

– Nie mogę – zdusił temat w zarodku, spoglądając równocześnie na zegarek. Nie czekając na dalsze pytania, zbiegł po schodach do zaparkowanego przed blokiem samochodu.

Gabinet komendanta miejskiego wbrew temu, co mogłoby się każdemu wydawać, nie był pomieszczeniem zbyt przestronnym. Jego wielkość i wyposażenie nadawały mu za to przyjemny charakter. Zupełnie inny od standardowych, surowych pokoi spotykanych w tego typu instytucjach. Za stołem służącym do przyjmowania interesantów z jednej strony zasiadł komendant miejski, a z drugiej kierownik Zespołu Techniki Kryminalistycznej wraz ze swoim podwładnym podkomisarzem Szymonem Hołyszem.

– Na początku naszej rozmowy muszę przyznać, że cieszę się, że kierownik dostrzegł to, co ja widziałem od dawna. Jeżeli dobrze zrozumiałem, celem naszego spotkania jest awansowanie podkomisarza na wyższe stanowisko służbowe. Mam na ten temat swoje zdanie, ale najpierw poproszę o zabranie głosu pana kierownika.

Awans?! – podkomisarz z niedowierzaniem patrzył na komendanta. – Mam swoje zdanie na ten temat... Sądząc po sposobie wypowiedzi i mimice raczej pozytywne, ale kto wie – kalkulował.

W swoich rozważaniach jednego był pewien w stu procentach. Po swoim dowódcy nie spodziewał się niczego dobrego. Wszystko, co zostało więc wypowiedziane dotychczas, nie miało dla całej sprawy najmniejszego znaczenia. Była to cisza przed nadchodzącą burzą.

– Panie komendancie, dziękuję za udzielenie głosu – rozpoczął nader oficjalnie „Beton”. – Nie wiem, od czego zacząć. Odkąd przyszedłem do zespołu techników, zaszło w nim wiele zmian na plus. Wzrosła efektywność, prawie wszyscy policjanci mniej korzystają ze zwolnień lekarskich. Morale jest na niezwykle wysokim poziomie.

– Panie kierowniku, do rzeczy – ponaglił komendant.

– Jakby to powiedzieć, w każdej beczce miodu znajdzie się łyżka dziegciu. Jak pan komendant doskonale się orientuje, mamy nad stan. Z kogoś muszę zrezygnować.

– Nie widzę problemu. Policjantka, która pełni obowiązki technika w zastępstwie podkomisarza, jest delegowana do waszego zespołu tylko do końca tego miesiąca. Później może wrócić do swojej jednostki.

– Panie komendancie. Nie chciałbym pozbywać się tak dobrego pracownika. Są funkcjonariusze, którzy ze swoich obowiązków wywiązują się o wiele gorzej. Z głębokim ubolewaniem mówię o tym, ale niestety najgorzej spisuje się pan podkomisarz Szymon Hołysz.

– No to jest pan chyba pierwszą i jak dotąd jedyną osobą niezadowoloną z jego pracy – stwierdził wyraźnie zaskoczony komendant.

– Fakty mówią same za siebie – kontynuował niezrażony uwagą komendanta „Beton”. – Pan podkomisarz nie wykonuje poleceń służbowych, a jeśli nawet zdarzy mu się je wykonać, to robi to w sposób niedbały. Gdy natomiast zostaje mu zwrócona uwaga, staje się arogancki. Podważa moje kompetencje. Buntuje przeciwko mnie zespół. Swoim zachowaniem obniża morale i to jeszcze nie wszystko.

– To jest coś jeszcze? – zapytał z niedowierzaniem komendant.

– Hołysz unika wyjazdów na miejsca zdarzeń kryminalnych, za każdym razem spychając swoje obowiązki na kolegów.

– Czy to już wszystko?

– Najgorsze, komendancie, zostawiłem na koniec. Gdy odbywałem pierwszą rozmowę dyscyplinującą z podkomisarzem Szymonem Hołyszem, ten rzucił się na mnie z pięściami. Według mnie jest nieprzewidywalny. Ja zastanawiam się nawet, czy powinno wydawać mu się broń do służby.

– Szczerze mówiąc jestem zaskoczony sytuacją, w której postawił mnie pan kierownik. Nasza rozmowa telefoniczna wskazywała, że przychodzicie panowie w sprawie awansu podkomisarza. Gdybym wiedział, że to będzie dyskusja o charakterze dyscyplinarnym... Uważam, że ze względu na trudną sytuację życiową pana Hołysza powinien w niej uczestniczyć policyjny psycholog. Co najmniej przedstawiciel związków zawodowych – komendant nie krył swojego zniesmaczenia.

– Komendancie, ja wiem jak to wygląda – usprawiedliwiał się „Beton” – ale ja naprawdę nie chcę wyciągać żadnych konsekwencji wobec podkomisarza. Uważam jedynie, że dla dobra służby powinien zostać on przeniesiony na inne stanowisko służbowe, np. „profosa”. Myślę, że to praca adekwatna do jego obecnych możliwości.

– To już jest przesada – wreszcie zaprotestował Szymon.

– Nie udzieliłem panu głosu, podkomisarzu – zrugał go rozdrażniony komendant. – Dobrze, czy ma pan jeszcze jakieś uwagi do podkomisarza? – zwrócił się nerwowym tonem do kierownika, a gdy ujrzał przeczące skinienie głowy, dodał: – Jeśli tak, to proszę teraz wyjść i zaczekać na korytarzu.

– Słyszałeś. Wypierdalaj – rzucił „Beton” do podwładnego.

– Nie. – zatrzymał podnoszącego się z krzesła Hołysza komendant. – Pan kierownik ma wyjść i zaczekać.

– Ja? – zapytał zszokowany „Beton”.

– Powtórzyć ci, tak jak ty swojemu podwładnemu? – stanowczym tonem odparł komendant.

Wściekły kierownik wypadł na korytarz niczym burza. Takiego obrotu zdarzeń się nie spodziewał. Tymczasem w gabinecie komendant wstał z krzesła i podszedł do swojego biurka. Sięgnął do górnej szuflady. Po chwili na blacie znalazła się popielniczka, a w ustach inspektora wylądował zapalony papieros. Komendant rozparł się w fotelu i zaciągnął szlugiem. Spokojnym wzrokiem spojrzał na Hołysza, a następnie rzucił w stronę podkomisarza paczkę fajek ze schowaną w środku zapalniczką. Szymon nie odmówił. Wstał z krzesła i stanął obok biurka tak, aby móc kiepować do stojącej na pulpicie popielniczki.

– Nie odpuści. Będziecie się żreć do usranej śmierci.

Podkomisarz pokiwał przytakująco głową. Cały czas milczał. Trawił w sobie wszystkie oszczerstwa, które dane było mu usłyszeć na swój temat.

– Powiesz mi coś, Szymon? – zagadnął go komendant.

– Panie komendancie, nie mam nic do powiedzenia.

– Nie będziesz się bronił? – zapytał zaskoczony komendant.

– Winni się tłumaczą – usłyszał w odpowiedzi z ust podkomisarza.

– Nie zmienia to faktu, że tak być nie może. Muszę cię przenieść.

Szymon zgniótł papierosa i skierował się do wyjścia. Dla niego rozmowa była skończona. Wszystko zostało już powiedziane.

– Szymon, zaczekaj. Uspokój się i usiądź.

Hołysz zatrzymał się przed samymi drzwiami. Spojrzał w stronę komendanta, po czym wrócił na swoje wcześniejsze miejsce.

– Nie zrozum mnie źle. Nie miej do mnie żalu – kontynuował komendant. – Kierownika nie zmienię. On nie jest zły. Przynajmniej dla innych jest normalny. Na ciebie się uwziął. Ja nie wiem, co ty mu zrobiłeś?

– Nic – szybko odpowiedział Szymon.

– On cię zamęczy. Jeśli zostaniesz, to zaraz zacznie ci wszczynać jakieś postępowania dyscyplinarne. Szkoda twojego zdrowia. Masz dla kogo żyć.

Do Hołysza dotarło w jakiej znalazł się sytuacji. Właśnie walił się ostatni bastion dzięki, któremu trzymał się jeszcze na powierzchni. Tracił pracę, której poświęcił wszystko, nawet rodzinę. To było ponad jego siły. Czuł, jak drży mu broda i do oczu napływają pierwsze łzy.

– Chłopaku, ja nie chcę dla ciebie źle – kontynuował komendant. – Jesteś dobrym policjantem. Zdolnym oficerem, mądrym człowiekiem. Nie chcę cię stracić. Możesz pracować w sztabie, w ruchu drogowym, w prewencji. Tam, gdzie trafisz, na pewno będą z ciebie zadowoleni. Wiem, jaki masz stosunek do pracy.

– Chcę być technikiem.

– Naprawdę tak kochasz pracę w wydziale zbierania nieboszczyków? Lubisz poniewierać się po melinach, bagnach? Jeździć do śmiertelnych wypadków drogowych, odcinać wisielców, fotografować topielców? Tego chce samotny ojciec, wychowujący dwójkę malutkich dzieci? Człowieku, możesz przejść na stanowisko, gdzie będziesz robił od poniedziałku do piątku od siódmej do piętnastej. Gdzie nie będzie nadgodzin. Gdzie będziesz miał jeszcze szanse na awans. Nie możesz być tylko technikiem kryminalistyki i rzecznikiem prasowym.

– Nie chcę odchodzić.

– Musisz odejść, czy tego chcesz czy nie.

– W takim razie, poproszę o kartkę – w głowie Szymona zakiełkował pomysł.

– Zapomnij. Nawet jak napiszesz raport o przejście do cywila, to wrzucę go do niszczarki. Posłuchaj mnie teraz uważnie. Tej wojny nie wygrasz, a ja nie chcę, żebyś w niej poległ. Rozumiem, że nie chcesz podejmować takiej decyzji na gorąco. Daję ci czas do końca miesiąca. Masz trzydzieści dni, aby znaleźć sobie nowe miejsce pracy. Pochodź po wydziałach, porozmawiaj ze znajomymi, a przede wszystkim to przemyśl. Uszanuję każdy twój wybór – zakończył rozmowę komendant.

III

Filharmonia była jednym z bardziej reprezentacyjnych budynków znajdujących się w mieście. Wzniesiona w połowie XX wieku na gruzach Nowej Synagogi, kilka lat temu przeszła gruntowny remont. Dzięki niemu otrzymała bardziej nowoczesny wygląd. Największą zaletą filharmonii była znakomita akustyka dużej sali koncertowej.

Do foyer wylał się tłum ludzi. Wszyscy przed chwilą delektowali się dźwiękami przedwojennych, niemal zapomnianych już piosenek. Teraz gnali na złamanie karku, aby jak najszybciej dostać się do szatni i odebrać swoje wierzchnie odzienie. Melomani pospiesznie opuszczali budynek, aby następnie zaszyć się we wnętrzach knajpek rozsianych w podwórzach kamienic mieszczących się przy Alejach Najświętszej Maryi Panny.

Na uboczu całego tego zamieszania dziennikarka ciągnęła za rękaw na oko trzydziestopięcioletnią kobietę. Niemal na siłę postawiła ją przed obiektywem kamery, po czym wzięła głęboki wdech. Następnie skinęła głową do operatora i rozpoczęła wywiad:

– Dzień dobry. Moim i państwa gościem jest dzisiaj Olga Wysocka – powiedziała redaktor Małgorzata Małolepsza.

– Dobry wieczór – odpowiedziała z nieśmiałym uśmiechem bohaterka wywiadu.

– Olgo, bardzo się cieszę, że wreszcie zgodziłaś się na rozmowę. Na wstępie muszę przyznać, że długo zastanawiałam się, w jaki sposób powinnam cię przedstawić. Z jednej strony jesteś trębaczką Orkiestry Symfonicznej Filharmonii Częstochowskiej. W tutejszym środowisku muzycznym jesteś również doskonale znana z umiejętności gry na wielu innych instrumentach. Do tego niedawno ujawniłaś swój ogromny talent wokalny.

– Z tym talentem to aż tak nie przesadzajmy – zawstydziła się – ale to prawda, że na co dzień koncertuję z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Częstochowskiej. Moje zainteresowania muzyczne wykraczają daleko poza grę na trąbce. Od niedawna, dzięki uprzejmości mojego kolegi, wspólnie koncertujemy.

– Właśnie o to chciałam cię zapytać. Przypomnijmy, że wspólnie z Bartłomiejem Mullerem stworzyłaś bardzo ciekawy duet. Jak do tego doszło?

– W mojej głowie od dłuższego czasu kiełkował pomysł na projekt będący odskocznią od dotychczasowej pracy artystycznej. Chciałam dzięki niemu ocalić od zapomnienia stare, często jeszcze przedwojenne, piosenki. Od samego początku zakładałam, że zajmę się sferą instrumentalną, oddając wykonanie wokalne w inne ręce. Po jakimś czasie, podczas trasy koncertowej z naszą filharmonią, zawędrowałam do Teatru imienia Danuty Budaszkowej w Gdyni. Tam poznałam aktora muzycznego, rodowitego częstochowianina Bartłomieja Mullera, którego zaprosiłam do współpracy.

– W efekcie, co mogliśmy dzisiaj usłyszeć, śpiewacie wspólnie.

– Z czasem, podczas kolejnych prób, Bartek zachęcał mnie, abym śpiewała razem z nim. W końcu doszło do tego, że gramy i śpiewamy wspólnie – odpowiedziała skrępowana, zasłaniając twarz niesfornym kosmykiem ciemnych długich włosów.

– Czyli nie byłaś od początku przekonana do tego rodzaju współpracy. Co więc wpłynęło na twoją decyzję? – ciągnęła za język dziennikarka.

– Naprawdę ciężko mi odpowiedzieć na to pytanie. To wyszło jakoś naturalnie. Być może ze względu na repertuar. Po prostu dobrze odnajduję się w tych utworach.

– Właśnie. Opieracie go na starych, często zapomnianych piosenkach. Muszę przyznać, że w waszych aranżacjach nabierają one całkiem nowego życia.

– Dziękuję bardzo. Staramy się – odpowiedziała Olga, czując, że coraz bardziej pąsowieje.

Jeśli kiedyś faktycznie dane nam będzie zrobić większą karierę, na co nieustannie ostrzy sobie pazury Bartek, wywiady na pewno nie będą moim ulubionym zajęciem – pomyślała, biorąc przy tym głęboki wdech.

– Efekty tych starań są naprawdę znakomite. Wasze głosy doskonale współbrzmią i wzajemnie się uzupełniają – rozpływała się dziennikarka.

– Dziękuję – odparła skromnie, nie wiedząc, co właściwie powinna powiedzieć.

– Jest jedna cecha, która rzuca się w oczy. Jesteście oboje niezwykle skromni. Przed chwilą rozmawiałam z Bartłomiejem Mullerem. W rozmowie z wami odnosi się wrażenie, jakbyście nie zdawali sobie sprawy ze znakomitych efektów waszej współpracy. Nie ma gdzieś w was takiej ochoty, aby nagrać te piosenki i wydać płytę?

– No tak, muszę przyznać, że mamy na to wielką ochotę – odparła Wysocka, zastanawiając się głęboko, gdzie Małolepsza tę skromność u Bartka znalazła. – Trudno jednak znaleźć nam sponsorów. Dlatego, jak zapewne państwo wiedzą, podjęliśmy decyzję o udziale w programie rozrywkowym, którego główną nagrodą jest wydanie płyty.

W sumie to Bartek podjął decyzję i postawił mnie przed faktem dokonanym. Nawet przekonywał, że poświęca się, abym mogła wydać upragniony krążek. Mimo to sądzę, że bardziej kierowała nim chęć wypromowania własnego nazwiska – dopowiedziała sobie w myślach.

– Kolejne wyzwania! – piała z zachwytu redaktor Małolepsza. – Jak dajesz radę pogodzić to wszystko z życiem prywatnym?

– Obecnie nie mam niestety za wiele czasu wolnego – odpowiedziała z wyczuwalnym smutkiem w głosie. – Gdy tylko znajdę chwilkę, staram się nadrobić zaległości – skłamała.

Miała niewielu znajomych i rodzinę na drugim końcu Polski. Mieszkała sama w małym mieszkanku w wieżowcu naprzeciwko gmachu filharmonii. Praca zawodowa zajmowała jej całe życie.

– Proszę państwa. Moim i państwa gościem była dzisiaj wspaniała kobieta, multiinstrumentalistka i piosenkarka Olga Wysocka. Zachęcam do udziału w koncertach duetu Olga Wysocka i Bartłomiej Muller. W najbliższym czasie odbędą się ich kolejne koncerty w naszym mieście. Na zakończenie pozwolę sobie również prosić w imieniu naszego gościa o wsparcie. Może dzięki państwa głosom Oldze i Bartłomiejowi uda się wydać wymarzony album?

– Ja również dziękuję – odpowiedziała ze skromnym uśmiechem Wysocka.

– Mamy to! – krzyknęła po upływie kilku sekund zadowolona z siebie dziennikarka. – Widzisz. Nie było tak źle. Jak na pierwszy raz świetnie sobie poradziłaś.

– Proszę cię, Małgorzata – odpowiedziała Wysocka, opadając na skórzaną sofę. – Ja umiem grać. No, może jeszcze trochę śpiewać, ale nie gadać.

– Musisz gadać. Po następnym koncercie jedziecie z Bartkiem na nagrania do Warszawy.

– No właśnie, na nagrania. Grać i śpiewać – podkreśliła Olga.

– Program rozrywkowy to nie tylko granie i śpiewanie. Żeby tam zaistnieć, trzeba umieć się sprzedać. Wypromować się!

– Ja nie chcę się promować. Chcę wydać płytę. Ocalić od zapomnienia piękne stare piosenki. Czy to tak trudno zrozumieć? – starała się spokojnie tłumaczyć Wysocka.

– Idealistka – prychnęła Małolepsza. – Jeśli chcesz ocalić te melodie, to musisz wydać płytę, a żeby wydać płytę, musisz wygrać program.

– Wiem. Żeby wygrać program, muszę się wypromować – odrzekła z rezygnacją.

– Life is brutal – odpowiedziała z zadowoleniem dziennikarka. – Dzięki mnie pierwszy wywiad masz już za sobą. Pójdzie to w TVP na cały Śląsk. Taka mała pomoc po starej znajomości.

– Dzięki – powiedziała bez przekonania Olga.

– Wysocka, czego ty w sumie chcesz? Co byś nie robiła, to, kurwa, ciągle nadąsana chodzisz. Stoisz u progu wielkiej kariery i co znowu ci się nie podoba? – wybuchła Małgorzata wzburzona brakiem wdzięczności.

– Nie potrzebuję kariery – stwierdziła Wysocka.

– To po co to robisz?

– Chcę wydać płytę.

– I czego jeszcze chcesz?

Wysocka wyprostowała się na sofie. Wyraźnie starała się zebrać myśli, aby udzielić najtrafniejszej odpowiedzi.

– Chciałabym mieć dziecko – wypowiedziała swoje największe marzenie.

– Proszę cię! – parsknęła śmiechem dziennikarka. – Masz jeszcze czas.

– Jesteśmy po trzydziestce – zaoponowała Olga. – Nie chcę być babcią swoich dzieci.

– W czym więc problem? Mało masz adoratorów?

– Jesteś bezczelna! – uniosła się Wysocka. – Nie chodzi o to, aby związać się z pierwszym lepszym – tłumaczyła.

– Po co się wiązać? – zapytała retorycznie Małolepsza.

– Co masz na myśli?

– Hipokrytka!

– Słucham?

– Nie udawaj głupiej! Dobrze wiesz, kiedy masz dni płodne. Mogłabyś iść na imprezę, wybrać sobie najatrakcyjniejszego mężczyznę w klubie i zaciągnąć go do łóżka. O tym, że zrobił ci dziecko, nawet by się nie dowiedział – rozwinęła swoją myśl dziennikarka. – I nie pieprz mi teraz żadnych farmazonów. Powiedz szczerze, ilu chłopakom zawróciłaś w głowie? Ilu mężczyzn zaciągnęłaś do łóżka? Ile razy zostawiłaś śpiącego faceta i wyszłaś po angielsku, bez słowa?

Wysocka milczała. Nie potrafiła się obronić, nie znajdowała w tym momencie żadnych słów na swoje usprawiedliwienie. Na jej policzkach rozkwitały płomienne rumieńce wstydu.

– No, powiedz, ilu facetów poszło za twoimi kołyszącymi biodrami? Ilu mężczyzn złapało się na twój słodki uśmiech? Ilu chłopców utonęło w tych niewinnych oczach? Wiem, że to robisz! Uwodzisz, tylko po to, żeby ich wykorzystać, a gdy nie są ci już potrzebni, porzucasz ich bez słowa. Zmieniasz ich jak rękawiczki. Starsi i młodsi, doświadczeni i prawiczki, macho i pantoflarze, kawalerowie i żonaci. Wszyscy tak samo naiwni. Widzą w tobie cherubinka – parsknęła prześmiewczo dziennikarka. – Myślą, że sobie poużywają na niewinnej, bezbronnej istocie, a sami zostają wydymani na tysiąc sposobów. Mężczyźni są tylko zabawką w twoich rękach. Czy nie mogłabyś jednego z tych frajerów wykorzystać trochę bardziej?

– Wiesz co? Pierdol się – odparowała ze wzburzeniem Wysocka, zrywając się z sofy i odchodząc pospiesznie w stronę garderoby.

Gdy wpadła do pustego pomieszczenia znajdującego się w katakumbach budynku, w głowie aż jej się kotłowało od natłoku myśli i uczuć. Wybuchowy koktajl tworzyły wściekłość na koleżankę dziennikarkę, wstyd dotyczący własnego stylu życia i przede wszystkim żal spowodowany głębokim poczuciem niesprawiedliwości świata, w którym przyszło jej żyć. Upust emocji przyszedł z chwilą zamknięcia drzwi na rygiel. Teraz nikt jej nie widział. Łzy popłynęły po jej policzkach, rozmazując tusz do rzęs. Zaczęła łkać, by po chwili ryczeć już jak małe dziecko. Sceniczne sukcesy mijającego roku nijak się miały do szczęścia osobistego. Gdy gasły światła reflektorów, Wysocka lądowała w próżni życia. Doskwierającej jej samotności nie były już w stanie zatuszować nawet przelotne romanse.

IV

Pierwszy dzień nowego miesiąca był zarazem pierwszym w nowym roku. W związku z tym dyżur pełniła okrojona liczba techników, w tym Hołysz, oraz policjant dzielący z nim pokój służbowy. Po wejściu do obskurnego pomieszczenia podkomisarz opadł na zdezelowany fotel. Mimo podłego nastroju z zadowoleniem spojrzał na leżący przed nim grafik. Udało mu się przechytrzyć kierownika. Tym razem wszystkie służby były ułożone po jego myśli. W tej samej chwili pojawił się kolega z pokoju.

– Najlepszego w nowym roku. Oby był lepszy od poprzedniego.

– Gorszy to już chyba nie będzie – z kwaśną miną odparł Szymon.

– Głupotę powiedziałem – stwierdził technik zawstydzony tym, że nie przemyślał dobrze tego, co chciał przekazać. – Jak tam grafik? – zapytał, aby zmienić temat.

– Dobrze – odpowiedział z uśmiechem Szymon. – Nawet bardzo dobrze.

– Naprawdę? – technik dopytywał z niedowierzaniem. – Co zrobiłeś, że „Beton” poszedł ci na rękę?

– No co zrobiłem? – podkomisarz uśmiechnął się tajemniczo. – W chuja go zrobiłem, po prostu – zaśmiał się na cały głos zadowolony z siebie.

– Ale jak?

– Poszedłem do niego z propozycjami do grafiku. W dni, w których chciałem pracować, wpisałem sobie wolne. W dni, w których nie miałem z kim zostawiać dzieci lub po prostu zamierzałem mieć wolne, zaplanowałem sobie służby. Najlepsze jest to, że niemal na kolanach prosiłem, abym mógł pracować w przyszłym tygodniu trzy dni pod rząd: w piątek, sobotę i niedzielę, ponieważ inaczej będę zmuszony spędzić ten czas z teściami – kontynuował rozbawiony.

– No, i jak widzę, masz wolny weekend – zauważył technik, spoglądając w grafik.

Już miał kontynuować swoją wypowiedź, gdy obaj usłyszeli głos „Betona”.

– Brawo ty. Może jeszcze coś ciekawego wymyślisz. No, powiedz koledze, jak jeszcze można zrobić idiotę z przełożonego – mówił, stając w progu. – Nie ujdzie ci to płazem. Ja tej sprawy tak nie zostawię.

Hołysz i drugi policjant zamarli. Byli zaskoczeni obecnością kierownika, którego dziś w ogóle nie powinno być w pracy. Nie zmieniało to faktu, że beznadziejna sytuacja Szymona, teraz tym bardziej, była nie do pozazdroszczenia.

Przez cały dzień nie działo się kompletnie nic. W mieście panowały cisza i spokój. Ludzie odsypiali huczną sylwestrową zabawę. Kilka minut przed dwudziestą, gdy podkomisarz zaczął szykować się do wyjścia, do pokoju wpadł rozjuszony „Beton”.

– Masz pięć minut do końca dyżuru, wypierdalaj teraz na zdarzenie i zabierz ze sobą „Nadwyżkę” – rzucił.

Podkomisarz spojrzał na niego spode łba, powtarzając po raz kolejny: „karma wraca”.

– Ciągle tak mówisz. Jeśli tak bardzo w to wierzysz, to może wyjaśnisz mi, co takiego zrobił tak szanowany oficer, przykładny mąż i wzorowy ojciec dwójki dzieci, że Bóg zabrał mu żonę? – „Beton” wbił wzrok w Hołysza.

– Naprawdę chcesz wiedzieć? – upewnił się Szymon, patrząc prosto w oczy dowódcy.

– Jestem tego bardzo ciekaw – odparł „Beton”, nie spuszczając wzroku z podkomisarza.

– Zdradziłem żonę – beznamiętnie wypowiedziane słowa rozbrzmiały w czterech ścianach.

W pomieszczeniu zapanowała grobowa cisza. Hołysz i „Beton” w dalszym ciągu patrzyli sobie głęboko w oczy. Technik dzielący pokój z podkomisarzem najchętniej zapadłby się pod ziemię.

– Taki autorytet. Jestem wstrząśnięty – kierownik pokręcił ironicznie głową. – Zastanawiam się tylko, która tak bardzo zawróciła ci w głowie?

– Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, „Beton” – upomniał go Hołysz.

– Mimo tego zaryzykuję – kierownik był nieugięty.

– Wcale nie muszę ci tego mówić. Ale skoro tak bardzo chcesz wiedzieć... – ciągnął z kamiennym wyrazem twarzy podkomisarz. – Myślę, że powinieneś o to zapytać swoją małżonkę. Ona wie najlepiej.

– Ty... – „Beton” rzucił się z łapami na Hołysza.

Został w porę odciągnięty przez znajdującego się w pokoju technika.

– Tego ci już, kurwa, nie daruję – wrzeszczał „Beton”, wyrywając się z uścisku.

Odwrócił się na pięcie i wypadając z pokoju jak burza, trzasnął z impetem drzwiami.

– Nie jedź nigdzie. Pojadę za ciebie – zaproponował kolega, błądząc wzrokiem po podłodze.

– Daj spokój. Wydał mi polecenie. Muszę jechać. Powiedz mi tylko, o co wszystkim chodzi z tą „Nadwyżką”. Robię już od dwóch tygodni i poza „Betonem” w zespole nikogo nowego nie zauważyłem – mówił zrezygnowany Szymon, zbierając się do wyjścia.

– Bo wiesz – zaczął niepewnie technik. – Jak byłeś na urlopie... To znaczy na tym długotrwałym L4. Jest taka dziewczyna i on... – ciągnął bez ładu i składu.

– Możesz jaśniej? – Szymon nie krył irytacji.

– Kiedy byłeś na L4 i nastał nowy kierownik, przekonał komendanta, aby oddelegować tutaj jedną osobę. Jakby w zastępstwie ciebie. „Beton” tłumaczył, że nie wiadomo, czy w ogóle będziesz w stanie wrócić. Aby więc nas nie przeciążać, wrzucili tutaj do przyuczenia taką młodą policjantkę.

– No i gdzie ona jest? Kto ją przyucza?

– Siedzi sama w pokoju. Tym na końcu korytarza. Uczy się chyba też sama. Jest z nadania nowego kierownika. To on ją wybrał. Żaden z nas nie chce mieć z nią nic wspólnego. Nikt z nią nie rozmawia. Ona chyba też czuje pismo nosem. Nawet nie mówi nam „dzień dobry”. Przychodzi do pracy, podpisuje listę, przemyka chybcikiem do swojego pokoju i siedzi tam cicho jak mysz pod miotłą przez cały dzień.

– To co ona w ogóle tu robi?

– Jedyne, czym się zajmuje, to usługiwaniem „Betonowi”. Jest na jego posyłki. Przynosi mu jedzenie, parzy kawę, sprząta jego gabinet, takie tam. My się w to wolimy nie wtrącać.

– Po prostu szok. Co tu się dzieje w ogóle? – kręcił głową Szymon z niedowierzaniem. – Jak ona ma na imię, chociaż mi powiedz?

– Zamierzasz ją zabrać ze sobą? – dopytywał zaskoczony technik.

– Tak, zamierzam. Powiedz mi tylko, jak ona ma na imię, żebym mógł się do niej zwrócić jak cywilizowany człowiek, a nie burak.

– No, my wszyscy mówimy na nią „Nadwyżka” – odpowiedział zawstydzony technik.

Hołysz machnął ręką i skierował się prosto do pokoju nieznanej mu policjantki. Nie obchodziło go, z jakiego nadania tutaj trafiła. Każdy, również on, wylądował tutaj z czyjegoś nadania. Nie zamierzał winić jej za sytuację, w której się znalazł, a tym bardziej czegokolwiek jej utrudniać.

– Zbieraj się – powiedział, gdy wparował bez pardonu do jej pokoju. – Bierz auto, jedziemy na zdarzenie.

– Naprawdę? Ja jadę? – zapytała drobna dziewczyna w wielkich okularach zasłaniających niemal całą twarz.

– Tak, jedziesz – potwierdził nieco już poirytowany Szymon. – Bierz auto. Nie będę się więcej powtarzał – dopiero gdy mówił te słowa, przyjrzał się jej uważnie.

Zaskoczył go bardzo młody wygląd policjantki. Przez moment zastanowił się, czy aby nie natknął się na jakąś studentkę odbywającą staż. Był pierwszy stycznia. W pracy nie było więc cywili.

Gdyby nie to, pewnie poprosiłbym ją o okazanie służbowej legitymacji – pomyślał.

– Ale ja... – nieporadnie próbowała się wysłowić policjantka. – Ale ja nie mam prawa jazdy.

Może jednak powinienem jej powiedzieć, żeby pokazała mi „szmatę”. Tak na wszelki wypadek – przemknęło mu przez głowę.

– To bierz sprzęt i czekaj przy samochodzie. Ja muszę jeszcze zadzwonić – odprawił ją do radiowozu.

Następnie wyciągnął z kieszeni komórkę i zaczął intensywnie szukać czyjegoś numeru w spisie kontaktów. Po chwili wreszcie go znalazł.

– Halo. Cześć Małgorzata. Wszystkiego najlepszego w nowym roku.

– No cześć, Szymon. Tobie też życzę wszystkiego najlepszego. Co u ciebie? – odezwał się dźwięczny głos w słuchawce.

– Jak już dobrze wiesz, ciężko pogodzić służbę z wychowywaniem dzieci. Ja w sumie w tej sprawie. Mam do ciebie prośbę. Utknąłem w robocie. Celina i Witold siedzą z dziećmi, ale ktoś ich musi zmienić. Marysia nie może. Jak wrócę w nocy, to możemy wtedy na spokojnie pogadać?

– Prosisz często i o dużo.

– Ale nie o zbyt wiele – odpowiedział pewnym głosem.