Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy szukając, ojca można odnaleźć siebie?
Lena Mikołajczyk, warszawska artystka, lubi swoje życie. Bo czego tu nie lubić? Ma kochającą rodzinę, sztukę, swój feministyczny kolektyw, chatkę w lesie i psów więcej, niż nakazywałby zdrowy rozsądek.
A jednak gdy znajduje zapiski zmarłej matki, pełne pokrętnych wskazówek dotyczących jej biologicznego ojca, bierze swojego najnowszego psa pod pachę i rzuca się do kampera, by przemierzać Polskę w poszukiwaniu zaginionego rodzica. W jej iście detektywistycznych poszukiwaniach, godnych Sherlocka Holmesa, niezbyt dobrowolnie towarzyszy jej barman Kornel. Człowiek wielu talentów i niewielu słów, jedyna osoba odporna na urok osobisty Leny.
Dziennik pełen szyfrów, zakręcona artystka i ośmiu kandydatów na ojca – co może pójść nie tak?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 556
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-67915-66-3
Rada dla artystów: wszystko, co tworzycie, może się obrócić przeciwko wam. I nie, nie mówię tego dlatego, że moje dwumetrowe portrety dyktatorów ożyły, by gonić mnie przez pół Warszawy z kanibalistycznych pobudek. Takie rzeczy się jeszcze nie dzieją.
Ale kiedy siedzę z moją mamą na strychu naszego drewnianego domu i przeglądam kartony pamiątek po mojej Pierwszej Mamie, mam wrażenie, że bycie podwieczorkiem generała Franco to wcale nie taki zły pomysł. A to dlatego, że to, co się tu właśnie, moi mili, wyprawia, to jest, kuźwa, kpina.
Od dwóch godzin wdycham tylko kurz i rozczarowanie, z kartonów wypadają zaschnięte pająki, a moja matka z każdą chwilą zbliża się do utraty zmysłów.
— Chcesz znaleźć swojego ojca — powtarza po raz setny, podczas gdy ja wyplątuję sobie kolejną pajęczynę z loków.
Biedna mama, nie znosi tego najlepiej.
Oczywiście mam na myśli tę Drugą Mamę. Żywą. Niebiologiczną. Ta pierwsza pewnie też nie znosi tego zbyt dobrze. Bo nie żyje.
— Nie jestem pewna, czy chcę… — Ileż można zaprzeczać, zanim ktoś da ci spokój? To już się chyba klasyfikuje pod jakieś tortury, no naprawdę, nawet jeńcy wojenni nie muszą znosić takich katuszy.
— Zrobiłaś o nim całą wystawę. Dwadzieścia jeden obrazów samo się nie namalowało. Więc chyba chcesz.
Wzdycham z rozdrażnieniem. Czyli sama jestem sobie winna. Zachciało mi się pacykowania. Pamiętajcie zatem: wszystko, co tworzycie, może się obrócić przeciwko wam.
Kikutek, nasz trójnogi pies, potyka się o jeden z kartonów, trącając mnie mokrym nosem w kolano. Podnoszę go i otrzepuję z kurzu.
— Mamo, błagam, odpuśćmy już sobie. Wszyscy czekają na nas na dole. Mela zwariuje, jeśli nie zaczniemy obiadu o ustalonej godzinie.
To nie jest przekonujący argument, ale co mam zrobić? Wygrzebuję wymówki z dna gara. Wszystkie sensowne już zużyłam, mama omija je jak psie odchody na ulicy.
— Jeszcze chwilę…
Zrezygnowana przyglądam się, jak otwiera kolejny karton i wysypuje jego zawartość na podłogę. Okazuje się, że w środku zamknięte były lata osiemdziesiąte. Ortaliony, wielkie plastikowe bransoletki i skamieniałe cienie do powiek w odcieniach grzybów atomowych wysypują się na podłogę z łoskotem, który budzi pewnie cały cmentarz Powązkowski.
Kikutek próbuje zjeść wyjątkowo brudny papilot, który z daleka przypomina szczura. Do kruca, tego jeszcze brakuje, aby mój ulubiony pies padł ofiarą tego szaleństwa. Wyrywam mu go i ciskam w kąt, a on uznaje to za zaproszenie do aportowania.
— Mamo! — wołam, bo moja rodzicielka najwyraźniej próbuje znaleźć ojca w kieszeniach różowej bomberki.
Tupię nogą. Raz. Drugi. Trzeci. Zaraz przebiję się piętą do jadalni, ale co innego mi pozostało? Wystrzelałam się już ze słów. Mama założyła kamizelkę słowoodporną. Nie mam z nią szans.
— Dobra, jeszcze jedno pudło, ostatnie. Obiecuję — oświadcza błagalnym tonem.
Nie rozumiem, czemu wygląda, jakby miała się zaraz popłakać. Nic się nie dzieje. Wszystko jest tak jak zawsze. Naprawdę nie musimy tu teraz siedzieć i prowadzić wykopalisk archeologicznych. Możemy jak reszta naszej rodziny wydłubywać rodzynki z sernika trzy piętra niżej. Pić kawę. Rozmawiać o skokach narciarskich. Grzebanie w śmieciach nie jest naszym jedynym wyborem.
Podchodzę do poszarzałego pudła, z którym siłuje się Róża.
— Bardzo wątpię, żeby mój tata się w nim chował. Mówiłaś, że mama wolała wysokich facetów.
Wbrew zdrowemu rozsądkowi wyobrażam sobie rozczłonkowane męskie ciało upchnięte w karton z napisem „Jaśmina — pozostałości”. Ślina kwaśnieje mi na języku. Muszę przestać oglądać filmy Cronenberga, najwyraźniej niszczą mi umysł.
Pudło pęka z trzaskiem suchych gałęzi.
— Och… — mówi moja mama, a piegi na jej twarzy bledną lekko, gdy drżącymi rękoma unosi coś, co okazuje się szkicownikiem. Wyblakła i popękana okładka wygląda jak relikwia. — Są. Wiedziałam, że gdzieś tu są.
Serce podskakuje mi do krtani, mijając się po drodze ze śliną, którą w końcu udaje mi się przełknąć.
— Co to? — pytam, siląc się na nieznośną lekkość głosu.
Napływająca do uszu krew zalewa wszystkie kości, strzemiączko, kowadełko i to trzecie… młoteczek. Chyba młoteczek. Chociaż w tym momencie wali w mojej głowie jak młot. I to pneumatyczny.
— Szkicowniki Jaśki. — Oczy mojej mamy szklą się tak bardzo, że zaczynają przypominać witraże.
— Szki… — Głos odmawia mi posłuszeństwa. Oddech odmawia mi posłuszeństwa. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Całe moje ciało się buntuje, a ja osuwam się na podłogę.
Szkicowniki. Takie z rysunkami.
O cholera.
Obie moje mamy były artystkami. Ale wychowałam się na pracach tylko jednej z nich, tylko nimi zaspokajałam swój głód sztuki. Te drugie… bałam się na nie spojrzeć. Nie chciałam wiedzieć, co w nich zobaczę. Czułam, że będą jak lustro. Albo klucz do drzwi, których nie będę umiała zamknąć.
A teraz leżą przede mną jak ciało w prosektorium.
Muszę unieść płachtę.
Dokonać identyfikacji.
Nawet nie wiem, czego się spodziewam. Czy w środku będą rysunki kwiatków, czy kutasów? Tak niewiele wiem o mojej Pierwszej Mamie. Była jak szkło czy jak marmur? Śmiała się cicho czy całym ciałem? Spała w piżamie czy koszuli nocnej?
Róża wyciąga szkicowniki, jeden po drugim, a we mnie uderza szalona myśl… Może to faktycznie są kości, z których ułożę ciało mojego taty. Może złożę z tych kartek makietę swoich rodziców.
Fala strachu zmieszanego z ekscytacją zalewa mnie po czubek głowy. Biorę głęboki wdech i wciskam swoje emocje do środka, jak przepuklinę. Odgarniam loki z głowy, po czym staję obok mamy, licząc na to, że nie widzi, jak trzęsą mi się kolana.
— Ile tego jest — stwierdzam, patrząc na kilkadziesiąt zatęchłych zeszytów.
Czas nie był dla nich łaskawy. Są napęczniałe, wygięte, nadpróchniałe.
Mówiłam, że to truchło!
Drżącymi dłońmi otwieram jeden z nich. Prawie rozpada mi się w rękach. Kurz, pył i kawałki papieru sypią się na ziemię brokatem czasu.
Biorę głęboki wdech.
Oto głowa mojej matki rozpłatana na pół leży przede mną.
Mogę zajrzeć do środka.
Patrzę. I widzę…
Codzienność.
Ludzi. Domy. Uśmiechy. Zwierzęta.
Litery, akwarele i węgiel.
Wycinki z gazet zamalowane czarnym tuszem.
Różowe smugi pasteli na tłustej serwetce.
Życie, które kiedyś paliło się jaśniej od słońca.
Życie, które zgasło i pokryło się prochem.
Delikatnie, jakbym przeglądała średniowieczny manuskrypt, przerzucam kartki. Zezując lekko, próbuję odczytać jeden z zapisków. Moja Pierwsza Mama miała niezwykle dekoracyjny styl pisma. Tylu zawijasów nie ma nawet w sękaczu.
— W jakim to jest języku? — pytam niepewnie.
Słodkie perfumy mamy łaskoczą mnie w nos, gdy nachyla się, aby spojrzeć mi przez ramię.
— Nie mam pojęcia. Jaśka lubiła kombinować.
— Kombinować?
Mama uśmiecha się delikatnie do swoich wspomnień. W oczach ma mieszaninę czułości i tęsknoty.
— Tak. W dzieciństwie fascynowały ją zagadki. Pan Samochodzik, Sherlock Holmes, Enigma. Wydawało jej się, że będzie drugą Agathą Christie.
Że co? Moja matka miała kryptologiczne zakusy?!
— Czyli że pisała szyfrem?!
Przykładam rękę do twarzy, tego mi jeszcze brakuje.
— Szyfrem to nie, ale lubiła mieszać słowa — odpowiada mama, głaszcząc kartki szkicownika w ten sam sposób, w który głaskała mnie po włosach, gdy jako dziecko miałam gorączkę. — Wszystko miało jakąś ksywkę. Nic nie było takie, jak się miało wydawać. No zwariować z nią można było. Na przykład był taki czas, kiedy nazywała mnie wyłącznie Kaśką.
— Kaśką?
— Tak, bo piosenkę o Małym Księciu, który kochał się w Róży, śpiewała Kasia Sobczyk.
— O Boże… — mówię, wzdychając ciężko. Opieram głowę o belkę stropową, czując, że moja głowa nagle przytyła o dziesięć kilo.
Oczywiście, że moja Pierwsza Mama była odklejona od rzeczywistości, czego innego mogłabym się po niej spodziewać. Po kimś mam ten niedobór klepek w mózgownicy. Tylko… jak ja teraz mam zrozumieć cokolwiek z jej szalonych wypocin?
— Masz, ten jest z roku twoich narodzin — mówi Róża, podając mi wyjątkowo rozklekotany zeszyt.
— Chyba bardziej się przyda ten z roku mojego poczęcia — mówię niepewnie, wpatrując się w rysunki przedstawiające embriony z rogami, skrzydłami, dwoma głowami i trzema nogami.
Na jednym płód wygląda jak Xenomorph z Obcego. Moja mama chyba myślała, że urodzi dziecko Rosemary.
Palce Róży wertują zeszyty jeden po drugim, nie zważając na delikatność kartek. Przyglądam jej się z rosnącym niepokojem. Czemu nagle jej tak zależy? Nie zależało jej trzydzieści lat.
I tak powinno pozostać. Trzeba mieć wyjebane. Ja mam. To znaczy miałam… Na chwilę przestałam mieć i teraz ponoszę tego konsekwencje. Leżą pod moimi stopami w postaci rysunkowej.
Nigdy więcej.
— To chyba ten — mówi mama, podając mi kolejny notatnik. — Ostrzegam, że to był rok, kiedy Jaśka zdecydowała zjechać całą Polskę na stopie.
No tak, bo przecież nie może być zbyt łatwo — myślę, patrząc na mapy zalane kawą, nadpalone papierosami karykatury i barokową kursywę przykrytą warstwą realistycznych rysunków naszkicowanych piórkiem.
Niemal każda strona jest twarzą innego mężczyzny. Młodsi, starsi, z kwadratowymi szczękami i podwójnymi podbródkami. Bruneci, blondyni i rudzi. Wygląda na to, że z byłych kochanków mojej mamy dałoby się stworzyć ze dwa pułki wojska. Przynajmniej wiem, że niechęć do celibatu mam po niej. Brawo, mamuśka!
Nie mogę jednak się nacieszyć tym momentem, bo wybija mnie z niego dźwięk pociągania nosem.
Moja Druga Mama płacze.
Znowu. Boże, nienawidzę, jak to robi. Po co tyle ryczeć? Ja wiem, że moja biologiczna mama była jej siostrą. I to bliźniaczką. Że były ze sobą blisko. Że jej śmierć ją dotknęła. Ale po co nagle płakać?
Było. Minęło. Czas iść dalej. Woda z solą jej życia nie przywróci.
Składam rozrzucone notatniki w stos, niemalże ofiarny.
— Zabiorę je wszystkie ze sobą do domu, żeby im się na spokojnie przyjrzeć. Wracajmy do reszty, zanim umrę z głodu — mówię, wstając z kolan. Nie mogę tu dłużej zostać, z relikwiami po Pierwszej Mamie i z Drugą Mamą w roli płaczki. Mam alergię na takie rzeczy. — Czas włączyć Krzysztofa Krawczyka i otworzyć wino!
Jestem tak zajęta ignorowaniem zawodzeń mojej mamy, że gdy schodzę, prawie uderzam głową o strop.
*
Trzy godziny później siedzę w jedynym barze w mojej okolicy i zamawiam piątego drinka, a moja feministyczna siatka wsparcia przygląda się mi z troską.
Nie wiem, po co ta troska. Nic mi nie jest. Trzymam w torbie pięć gramów marihuany, słoik kapuśniaku, dwadzieścia szkicowników mojej matki nieboszczki i wszystko jest super. Hej, przygodo!
— Dlaczego nie ma tu twoich sióstr? — pyta Kiki, moja była niedoszła, która prawie złamała mi serce rok temu, tym samym zostając moją najlepszą przyjaciółką.
Powiedziałabym, że oglądamy razem bajki i zaplatamy sobie warkoczyki, tyle że Kiki jest łysa.
— Ostatnim razem, jak w ogóle pojawił się temat mojego biologicznego ojca, zaczęły się zalewać łzami i wodą z toalety. Wolałabym tego nie powtarzać — mówię, chłodząc gardło czymś mokrym i alkoholowym (nie do końca wiem, czym dokładnie, ale jakie to ma znaczenie?).
Przypadkiem potrącam torbę, która zwala się na podłogę z hukiem skaczącego nosorożca, przy okazji ściągając na mnie podejrzliwy wzrok barmana.
Oho, on już wie, że po pięciu drinkach zaczynam tańczyć na stole. Jestem tu pierwszy raz, ale on już wie. Barmani mają podobno szósty zmysł. Jak jasnowidze. A ten tutaj to nawet wygląda trochę jak jasnowidz — ma bardzo niebieskie, blade oczy. Jasnowidze powinni mieć jasne oczy. Żeby jasno widzieć. A nie czarno widzieć. Czarno widzą tylko bohaterki piosenek Iwana i Delfina.
O Jezu, chyba się najebałam.
— Ale to twoje siostry. Jesteście ze sobą związane. Powinnaś z nimi pogadać. — Ura, moja koleżanka po fachu, przywraca mnie do rzeczywistości.
No tak, rozmawiałyśmy o mojej rodzinie.
— Wiem, jesteśmy jak te takie wycinanki, które się robi z poskładanego papieru, wiem. Ale no… mogę im mówić o wszystkim: o swoich problemach gastrycznych, przygodach seksualnych i niepokojących stanach psychicznych, ale to… nie wiem. Mam wrażenie, że to jest takie… miękkie — mówię, wciskając palec w skórkę po cytrynie, która niczym bezludna wyspa dryfuje na powierzchni mojego drinka.
— Miękkie?
Macham ręką w niesprecyzowanym celu i kierunku.
— Jak niestężała galareta. Lepiej tego nie dotykać. Jeszcze za wcześnie.
— No spoko, jakby co, to masz nas — mówi Mańka, członkini kolektywu „Kobiecaj”, do którego od niedawna należę.
Szykujemy właśnie wernisaż dzieł o tematyce feministyczno--elgiebetowskiej. Swoją drogą powinnam już dawno przygotować swoją pracę, ale głowę wypełnia mi niestety jedynie Pierwszy Ojciec (i w tym momencie również alkohol).
— Myślałaś już, co mu powiesz? — pyta Kiki, a brwi na jej czole układają się w kształt lecącego ptaka.
— Komu?
— Swojemu ojcu. Jak go znajdziesz.
— Prawdopodobnie: „Cześć, nazywam się Lena i wyrosłam z twojej spermy” — odpowiadam, wpatrując się w mętny osad na dnie szklanki (co ja, do jasnej cholery, zamówiłam?!).
— Jesteś pewna, że to dobry pomysł? — Ptak jej brwi unosi się coraz wyżej.
— To i tak już wersja po redakcji. Moim pierwszym pomysłem było: „Hej, jestem naturalnym przedłużeniem twojego kutasa”.
Cała trójka krzywi się na te słowa. Miękkie buły.
— Myślę, że trzeba to jeszcze wypolerować. Chociaż jeśli twoim ojcem jest Rafał Wojaczek, to na pewno doceni takie określenia — radzi Kiki, a jej ramię owija się wokół mojego barku.
— On chyba umarł na jakieś dwadzieścia lat przed moimi narodzinami, więc raczej nie… A szkoda. Wydawał się równym gościem.
Moja szklanka staje się dziwnie pusta. Muszę temu jakoś zaradzić.
— Podobno wieszał szatniarzy na hakach — informuje Mańka.
— Może mylił ich z kapeluszami, jak ten typ z książki Sacksa — odpowiadam i odwracam głowę, aby poprosić gburowatego barmana o kolejnego drinka.
W tym momencie mój wzrok pada na ścianę za mną. I, do cholery, aż muszę się przytrzymać, aby nie spaść z krzesła. Na ścianie jak planety Układu Słonecznego wiszą rzędy ceramicznych talerzy. Duże, małe, gładkie, chropowate, nakrapiane, kwieciste, matowe i błyszczące. Ułożone w kolorowy alfabet Morse’a, który ewidentnie chce mi coś przekazać.
Jak widać, nie tylko moja mama mówi kodem.
Tylko co chce mi przekazać ten bóg talerzy?
I wtedy doznaję objawienia.
Talerz mojej mamy. Drugiej Mamy, ale nadal — rozpoznam tę rękę wszędzie. Ślady żyłek liści paproci tworzące ledwo widzialny wzór, impresję życia w martwej glinie. Widziałam ten zestaw w naszym domu kilka lat temu. Potem mama wysłała go do wyceny i wrócił wybrakowany. Rzekomo jeden stłukł się przy przewożeniu.
Jasne, stłukł. Po prostu ktoś go ukradł.
— Skąd go masz?! — pytam barmana, który akurat próbuje mi zwinąć nie do końca pustą szklankę sprzed nosa.
Widzę, że lepkie ręce ma w pakiecie. A raczej rękę… albo mam problem ze wzrokiem, albo on ma coś z dłonią.
— Słucham? — pyta, patrząc na mnie podejrzliwie.
— Ten talerz. — Pokazuję na ścianę. — Skąd go wziąłeś?
— Kupiłem?
Parskam pustym śmiechem.
Guzik prawda. Mama nie sprzedałaby tego kompletu. A już na pewno nie do podrzędnego baru pośrodku niczego. Takie rzeczy lądują w galeriach i muzeach, a nie w spelunach.
— On nie jest twój — mówię, mrużąc oczy.
— Oho, myślę, że na ciebie już pora — mówi barman, a te słowa zapalają mnie jak pochodnię.
Riposta gubi mi się w oparach alkoholu hulających po mózgu, ale na szczęście nogi mają więcej rozumu — podnoszą mnie do pionu i kierują w stronę mozaiki talerzy.
— Lena, nie! — woła Kiki, ale już jest za późno.
Niczym wściekły byk biorę rozbieg, odbijam się od jednego ze stolików jak od odskoczni i krzycząc dziko, łapię za dzieło mojej mamy i wyrywam je ze ściany wraz z kawałkiem tynku. Unoszę swoją zdobycz niczym puchar Ligi Mistrzów, a barman, będący pewnie pod wrażeniem moich zdolności atletycznych, wydaje z siebie dziki okrzyk.
Miny moich koleżanek mówią mi, że właśnie zrobiłam coś bardzo głupiego. Bardzo. Głupiego.
Gdy kolejna inwektywa przelatuje mi koło ucha, powoli zaczyna do mnie docierać, że tak właśnie może być. Cisza i dziesiątki pustych spojrzeń skierowanych w moją stronę nie są dobrym omenem.
Czas wiać.
Otrzepuję się z białego gipsu zmieszanego ze szczątkami farby. Zanim ktokolwiek zdoła mnie powstrzymać, biorę talerz pod pachę, a nogi za pas. Drzwi prawie wypadają z zawiasów, kiedy trzaskam nimi na pożegnanie. Wściekłe okrzyki barmana gonią mnie z kolei przez przynajmniej piętnaście minut, uciekam przed nimi, lawirując między kałużami niczym rasowy narciarz.
Co to miało być, to ja nawet nie…
Jestem już w połowie drogi do domu, a adrenalina wciąż buzuje mi w każdym porze mojej skóry, bawiąc się w zapasy z alkoholem, kiedy na środku drogi zauważam coś, co otrzeźwia mnie szybciej niż kubeł zimnej wody. Kosmaty pysk, smutne oczy i wyraz bólu wyłaniają się z ciemności jak znak drogowy. Zaraz później dostrzegam łańcuch i wygiętą gałąź drzewa.
No do kurwy nędzy — myślę, a w kieszeni otwiera mi się nawet nie nóż, ale cała jebana maczeta.
Znowu ktoś porzucił psa. To miejsce jest jakąś mekką skurwieli. Już ze trzy zwierzęta znalazłam dokładnie przy tej brzozie. No ja pierdolę, o co chodzi? Składają je w ofierze bogu samolotów czy co?!
Kładę talerz matki w gnieździe gałęzi i podchodzę do zawodzącego psiaka. Skóra, kości i pół kilo litości — tyle się na niego składa. Próbuję go oswobodzić, ale ręce mam niezborne, rozstrojone alkoholem, który hula sobie w moim układzie nerwowym.
Trzeba było tyle nie pić — myślę.
— Już, już, maleńki, jeszcze tylko chwila — szepczę najłagodniej, jak potrafię, podczas gdy moje paznokcie walczą z metalową pętlą wokół poocieranej szyi.
Po raz kolejny w moim życiu przypominam sobie, dlaczego wolę zwierzęta od ludzi. To my zasługujemy na życie na łańcuchu, nie one. A temu, co przywiązał tego psiaka do drzewa, to zgotowałabym jeszcze gorszy los. Taki obejmujący dużo rozżarzonych prętów i malejącą liczbę kończyn. Z takimi to trzeba raz a dobrze.
Czysta furia chyba dodaje mi sił, bo w końcu udaje mi się wygiąć najsłabsze ogniwo i przerwać łańcuch. Pies nie ma nawet siły uciec. Po prostu pada na ziemię, kuląc się w sobie jak ślimak, którego ktoś pozbawił skorupy.
Wyłuskuję telefon z torebki i dzwonię po znajomego weterynarza. Irek pomógł mi już tyle razy, że mam go w ulubionych kontaktach między moją siostrą Florą a Kiki.
— Lena, na miłość boską, jest druga w nocy.
— A co? Dodzwoniłam się na zegarynkę? Myślałam, że do weterynarza! — Jestem zbyt zmęczona i pijana, aby wysilić się na lepszy żart.
— Musisz przestać do mnie dzwonić w niebożych godzinach. Moja żona i tak już myśli, że mamy romans.
— Pozdrów Ankę! I zakładaj gacie, potrzebuję pomocy. W sumie nie musisz nawet zakładać gaci, po prostu przyjeżdżaj.
— Ale chodzi o jakieś zwierzę, tak? Nie dzwonisz do mnie po pijaku? — Niepewność w jego głosie jest ujmująca.
— Dzwonię do ciebie po pijaku, ale chodzi o jakieś zwierzę. I nie mam tu na myśli siebie, nawet jeśli jestem…
— Nie kończ, zaraz będę. Pod tą przeklętą brzozą, tak?
Kiwam głową, zupełnie nieświadoma tego, że przecież nie zobaczy tego w tej ciemności. Ani przez telefon.
*
Ciche skomlenie odbija się echem od gałęzi. Wyjmuję z torebki butelkę wody i nalewam trochę na talerz matki, po czym stawiam go tuż przy nosie psa, świecącym w nocy jak guzik przy płaszczu kominiarza. Przez chwilę nic się nie dzieje, pies nadal wibruje falami strachu, unikając mojego dotyku i wzroku. Potem jednak pragnienie zwycięża, szorstki język ślizga się po porcelanie, chłepcząc łapczywie, a migawki różu przecinają czerń, gdy raz po raz sięga po wodę.
Słyszę chrzęst gałązek pod oponami i oddycham z ulgą. Jest Irek, jest ratunek.
— Zaraz się tobą zaopiekujemy, maluszku — mówię do lęku na czterech łapach, który wylizuje talerz z resztek wilgoci.
— Ty masz jakiś radar na te zwierzęta czy co? — pyta mnie weterynarz, przeciskając się przez splątane chaszcze, które w mroku nocy tworzą coś w rodzaju ciernistego labiryntu.
— Nie wiem, same mnie znajdują. Byłabym dobrym trenerem pokemonów… chyba.
— Albo księżniczką Disneya.
— Na tę drugą za dużo przeklinam. Po prawej masz przejście.
Irek chyba chce się ze mną przywitać, bo nachyla się z wyciągniętymi ramionami, które opadają jak liście, gdy tylko widzi rozlaną plamę sierści u moich stóp.
— Boże, kto mu to zrobił?! — mówi, a w jego głosie słychać to samo oburzenie co w moim sercu.
— Gdybym to wiedziała… nie byłoby mnie tu. Siedziałabym w areszcie za próbę morderstwa.
— Wstawaj, zabieramy go do kliniki. Muszę go porządnie opatrzyć, nie obejdzie się bez kilku szwów. Może nawet zastrzyków.
Krzywię się na te słowa. Biedak już tyle przeżył… a wygląda na to, że to jeszcze nie koniec. Nie tak to powinno wyglądać.
— Weźmiesz go potem do siebie? — pyta Irek, próbując wziąć straumatyzowanego psa na ręce.
— A mam jakieś inne wyjście? — pytam. — Ktoś się musi zaopiekować Honoriuszem.
— Już go nazwałaś? I to w dodatku Honoriusz?! — mówi Irek, walcząc z zębami pieska, które szaleją pod wpływem stresu.
— Typ próbował mu odebrać godność. Honor. Ale nie uda mu się, bo honor ma wpisany w imię — odpowiadam i podchodzę do Honoriusza z uspokajającym uśmiechem. Wyciągam rękę, a on chowa swoje kły. Pozwala się pogłaskać i objąć.
Mój zapach chyba dochodzi do nozdrzy Irka.
— Boże, ty naprawdę jesteś pijana — stwierdza, odsuwając się ode mnie.
— Pijana czy nie, to ja wzięłam go na ręce.
Irek nawet nie próbuje się ze mną sprzeczać.
— Najwyraźniej minęłaś się z powołaniem, zaklinaczko psów.
Bez żadnych gwałtownych ruchów wsiadamy do samochodu. Gdy tylko zamykam drzwi, pies niemal rzuca mi się na kolana. Lgnie do mnie całym swoim poranionym ciałem. Próbuję go uspokoić, ale wiem, że nic to nie da.
Moja koszulka czernieje mi od brudu i krwi.
*
W drodze do kliniki obraz przed oczami zaczyna się niebezpiecznie rozwarstwiać. Zaciskam powieki i zmuszam się do snu.
Kiedy się budzę, Irek z Honoriuszem są już w środku. Nie wiem, jak udało im się tam dostać bez mojej pomocy, może wcale nie jestem taka niezbędna, jak mi się wydaje.
— I jak nasz pacjent, doktorze? — pytam, wślizgując się do gabinetu zabiegowego, który znam jak własną pracownię.
Jestem tu średnio co dwa tygodnie. Ze swoim psem, swoim kotem, cudzym psem, cudzym kotem. Raz byłam tu nawet z wężem (nie pytajcie).
— Będzie żył. Ale coś czuję, że bez behawiorysty się nie obejdzie.
— Czyli co? Dzwonimy do Anki? — Uśmiecham się pod nosem, przypominając sobie rudowłosą żonę Irka. — Czasem mam wrażenie, że moje zamiłowanie do znajd stanowi główny przychód waszego domostwa.
— Nie schlebiaj sobie. Mamy jedną taką, która ma kotów więcej niż Violetta Villas. W miesiącu dostajemy od niej do kieszeni półtorej średniej krajowej.
— Może faktycznie trzeba było zostać weterynarzem…
— Powiedziała kobieta, która swój ostatni obraz sprzedała za czterdzieści tysięcy złotych.
— Z czego trzydzieści tysięcy poszło dla galerii i pośredników… — odcinam się.
— No tak, to czyni cię praktycznie żebraczką.
Wzruszam ramionami i siadam na obitym sztuczną skórą fotelu.
— A tak serio, Lena, co u ciebie? Wszystko dobrze? — pyta Irek, badając mnie wzorkiem równie dokładnie jak Honoriusza.
— Wyruszam w podróż — odpowiadam, bawiąc się wystającą nitką w spodniach.
— Gdzie?
— W głąb siebie. I w przeszłość.
Irek wydyma usta w charakterystyczny sobie sposób. Wygląda wtedy trochę jak ryba. Zawsze mnie to bawi. A po pijaku podwójnie. Parskam śmiechem.
— Nie wiem, jak to skomentować. — Jego niski głos przebija się przez mój chichot.
— Będę szukać swojego ojca. I może też przy okazji siebie samej.
— Jedz, módl się, kochaj?
— Jedz, kochaj się… na pewno. Co do tego trzeciego… — Nie kończę, bo przypominam sobie, że Irek jest bardzo wierzący. Nie chcę po raz kolejny obrazić jego uczuć religijnych. — Zrobię sobie kawę, dobrze? Przyda mi się.
Nie czekając na odpowiedź, przemykam do mikroskopijnego pomieszczenia kuchennego, w którym nie ma nawet miejsca na krzesło. Czekając, aż woda się zagotuje, wyjmuję telefon z ręki i piszę na konwersacji rodzinnej:
Ja: Kochani, czas na moje ulubione pytanie: kto chciałby nowego pieska?
Mama: Błagam, Lena, nie, mamy już cztery! I trzy koty!
Pola: Karol nadal ma alergię.
Mela: Wciąż mam kota, który nienawidzi innych zwierząt. I chłopaka z psem.
Tata: Wciąż nie mogę przeżyć, że Twoim chłopakiem jest mój najlepszy przyjaciel…
Ja:Odpuść, tato.
Klimek: Wciąż jestem lekarzem, który bywa w domu raz na dwa tygodnie
Lila: Wciąż jestem w stanie utrzymać przy życiu tylko plastikowego kaktusa.
Zostaje tylko Flora. Czekam na jej odpowiedź, ale nie przychodzi.
W końcu nie wytrzymuję i do niej dzwonię.
— Na miłość boską, Lena, jest środek nocy!!!
— Czy weźmiesz do siebie psa?
— Kiedy? Teraz? Na ile?
— Teraz. Jutro nawet. Na zawsze. Na wieki wieków amen. Póki śmierć was nie rozłączy.
— Nie mogę, za tydzień wylatuję z Maksem do Kalifornii.
— Co?! Kiedy?! Czemu?!
— On kręci film. Ja kręcę się po Kalifornii. Układ idealny. Mam nawet kilka przesłuchań. Zresztą dobrze wiesz, że zwierzęta nie darzą mnie specjalną miłością… Czy mogę wracać już spać?
— Nie wiem, jak możesz spać ze świadomością, że jakieś biedne zwierzę nie będzie miało przez ciebie domu, Fluor.
— Cóż, każdy niesie swój krzyż. Dobranoc, Len.
Przewracam oczami, licząc, że moja siostra wyczuje to przez naszą nieudokumentowaną więź telepatyczną.
— Po co mi tyle rodzeństwa, skoro nie mam komu podrzucić psa? — pytam Irka, który wchodzi do kuchni z Honoriuszem u boku.
Pies wciąż wygląda jak czterdzieści jeden smutków, ale przynajmniej stoi na własnych kulasach.
— Myślałem, że bierzesz go do siebie.
— Bo biorę, ale nie wiem, czy dam radę z piątym psem. Mam przecież też dwa koty. A czasem zajmuję się też kozą.
O jakości naszej relacji świadczy fakt, że Irek nawet nie mruga na wiadomość o kozie.
— „Każdy ma jakiegoś bzika, każdy jakieś hobby ma…”1 — nuci cicho pod nosem.
— Dobra, ile za tę usługę, doktorku? — pytam.
— Ta jest gratis.
— Irek! — protestuję najgłośniej, jak się da.
— No co, gdybym był kawiarnią, zebrałabyś już wystarczająco dużo pieczątek, aby dostać darmową kawę.
— Ale…
— Serio, Lena, za hajs drugiej Villas baluj.
Wzdycham i chowam portfel do torebki. Nie chce mi się z nim kłócić. Jestem zbyt zmęczona i pijana na takie pomysły.
— Podrzucisz mnie do domu? — pytam.
Irek kręci głową z rezygnacją.
— A mam inne wyjście?
Znowu wsiadam do samochodu z Honoriuszem na rękach, a ciepło rozlewa się po moim sercu jak najlepszy alkohol.
Gdy Irek zapala silnik, ja konstruuję post na grupie wolontariuszy fundacji, której pomagam, że dwuletni kundel w typie owczarka poszukuje domu tymczasowego. Mam nadzieję, że uda mi się kogoś znaleźć.
Całą drogę powrotną Honoriusz liże moje ręce, a ja czuję, że pewnie już go nie oddam.
Irek odstawia mnie pod sam dom. Obiecuje, że też popyta znajomych, czy nie chcą przygarnąć psa. Tacy ludzie jak on zasługują na zarobki Lewandowskiego.
Na autopilocie wysiadam z samochodu, wyprowadzam psy na spacer, nalewam im świeżą wodę do miski i kładę się do łóżka.
Zasypiam z talerzem matki pod lewą pachą i trzema psami pod prawą.
*
Rano budzę się w zgoła innej konfiguracji. Talerz przemigrował gdzieś w okolice łydki, na twarzy siedzi mi kot, a liczba psów zwiększyła się do pięciu. Próbuję zrzucić największego z nich, owczarka niemieckopodobnego, ze zdrętwiałej łydki, ale zamiast tego budzę jedynie kota, który obrażony czmycha pod szafę. Kolejny pies przesuwa się w stronę mojej nogi.
Wpatruję się ze zgrozą w górę futra u moich stóp. Co mnie podkusiło, aby tworzyć u siebie dom dla porzuconych przyjaciół pani Mikołajczyk? Ale no cóż… jak nie ja, to kto?
Drapię się po biodrze i próbuję wyleźć z betów, ale im bardziej się miotam, tym ciaśniej się tym wszystkim owijam. Czuję się jak wąż zrzucający skórę. Gdyby węże zrzucające skórę mogły mieć kaca oczywiście.
W takie dni jak dzisiaj cieszę się, że nie mam normalnej pracy. Robi mi się niedobrze na samą myśl o tym, że musiałabym pojawić się dzisiaj w jakimkolwiek biurze…
Ale nie muszę nigdzie iść. Chyba że do łazienki. I na spacer z psami. No i do salonu, gdzie powstaje mój najnowszy obraz.
Zapowiada się dzień idealny.
Niektórzy znajomi nie rozumieją mojego sposobu życia. Sztuka nowoczesna? Instalacje artystyczne? Kolektywy anarchistyczne? Te słowa przyprawiają ich o wysypkę niczym trujący bluszcz. Uważają mnie za dziwną. Ja natomiast uważam, żeby się z nimi nie spotykać za często. Mam w nosie ich zdanie, które często przeradza się w monolog. To moje życie. Takie, które absolutnie uwielbiam.
Kocham ten dom pełen niedomytych słoików wysadzanych wyliniałymi pędzlami. Kocham zapach terpentyny, który wgryza się w ubrania, deski podłogowe i ściany. Kocham kłęby sierści, odpryski farby, rozsypaną karmę, niedobrane skarpetki na podłodze. Nie zamierzam nic zmieniać.
Jedyne, co teraz mi ciąży, to zagadka tożsamości mojego ojca. Zamierzam ją rozwiązać, tak dla świętego spokoju. Potem mogę spocząć na laurach albo na katafalku, wszystko jedno.
Z ekspresu cieknie kawa, a ja szybko wrzucam kilka ogłoszeń na portale społecznościowe. Potrzebuję nie tylko kogoś, kto przygarnie Honoriusza, ale też kogoś, kto zostanie modelem do najnowszego męskiego aktu. Lubię myśleć o sobie jak o kobiecie niezależnej, ale niestety, sama sobie nie zapozuję do obrazu przedstawiającego erekcję. A szkoda.
Przegrawszy walkę z bałaganem, zakładam dwa różne buty i niechętnie wychodzę na spacer. Mój psi zaprzęg jak zawsze ciągnie we wszystkie strony świata jednocześnie, kiedy tarzając się po kolana w cynobrowych liściach, zwiedza ten wiecznie zmieniający się, fascynujący twór zwany lasem. Kobro zwietrzyła wiewiórkę, Frida chce się wysikać, a Cricot chyba ma traumę na widok drzew, bo trzęsie się dziko, gdy tylko zbłąkana jodła pojawia się na widnokręgu. Smycze plączą się w szalony warkocz, podcinają mi nogi i biczują mnie po pośladkach. Ledwo utrzymuję równowagę, starając się nadążyć za ich entuzjazmem. Jeśli te psy się nie uspokoją, to za chwilę będę orać brodą tę zmarzniętą, jesienną ziemię.
Jedno jest pewne: pięć psów i jedna kobieta to za dużo. Może gdybym miała jeszcze dwie ręce więcej… i tyle samo nóg co one… Cyberpunku, my i moje psy czekamy na ciebie!
Obserwując gałęzie drzew, które wyglądają jak czarne pęknięcia na połaci nieba, zaczynam sobie powoli planować dzień. Wieczorem mam spotkanie kolektywu w sprawie tej całej wystawy, w którą się wplątałam. Do tego czasu mogę robić, co chcę — pewnie malować.
Chociaż… zwykle mogę malować od rana do wieczora, od poniedziałku do niedzieli, od stycznia do grudnia. Ale ostatnio… ostatnio nie mogę się skupić.
Moje myśli od razu wędrują do szkicowników Pierwszej Mamy, które po przebudzeniu wrzuciłam pod łóżko. Ich syreni śpiew słyszę nawet tutaj, w środku lasu, z psią smyczą owiniętą wokół kolan. Może więc, gdy wrócę, to szybko je przejrzę. Nie będę się zagłębiać. Po prostu przeskoczę kilka stron. A nuż mi się coś rzuci w oczy. A nuż coś zrozumiem…
Cricot wraca do mnie z martwym szczurem w pysku. Zakrwawiony ogon dynda mu z paszczy jak flaga zwycięstwa. Biedny liczy, że go za to pochwalę. Nic z tego, kolego, właśnie zapracowałeś na wcześniejszy powrót do domu.
Gdzie oczywiście, czeka mnie walka z pandemonium. Jakimś cudem pod naszą nieobecność mój kot zrzucił trzy doniczki i próbował pożreć kabel ładowarki telefonu. Samotny miedziany drucik zaplątał mu się w kosmyki futra za uchem, które nagle sterczy niepokojąco pionowo.
Oho, wygląda na to, że kot próbował mi się skompilować (z tego żartu zaśmiałaby się tylko Lila).
Ja: Jakie są objawy porażenia prądem u kota?
Irek: Zazwyczaj swąd spalonego futra i rigor mortis. Swoją drogą niepotrzebnie wrzucałaś ogłoszenie, chyba będę kogoś dla ciebie miał.
Ja: Super, przyślij go dzisiaj wieczorem, jeśli możesz.
Gdy odpisuję, idę wąchać swojego kota. Mój nos nie wyczuwa żadnej spalenizny, więc odstawiam dziką bestię na karnego jeżyka, po drodze potykając się o pamiętniki mamy, które leżą rozrzucone po całym pokoju z bebechami na wierzchu. Na kilku stronach dostrzegam ślady zębów i muszę odśpiewać sobie cały tekst Parostatku w głowie, żeby nie zmienić się z właścicielki zwierząt w szaloną taksydermistkę.
Nigdy. Więcej. Żadnych. Zwierząt.
Wyganiam winowajców do salonu, a sama podejmuję się operacji przywrócenia wspomnień Pierwszej Matki do stanu używalności. Nie jest łatwo. Już przed atakiem dzikich zwierząt były nadszarpnięte, a teraz? Niektóre kartki są nie do odratowania. Próba zrozumienia, o co w nich chodzi, będzie jak układanie podmokłych puzzli lewą stroną do góry. Może powinnam odłożyć je na półkę, znowu zamknąć w trumnie kartonów, w których leżały przeszło trzydzieści lat? Ale… gdy tylko odwracam od nich wzrok, on sam znowu tam wędruje. Te zeszyty mnie wołają. Jak złote runo. Jak pierścień Saurona. Jak dziennik Toma Riddle’a. Muszę wrócić.
Otwieram pierwszy z nich, obiecując sobie, że przeczytam tylko fragment. Jeden malutki, tylko kilka zdań, dwa słowa, nie więcej.
19.09.1989
Chiaroscuro z H. 7/10. Caravaggio byłby dumny. Mam spuchnięte wargi… ale to zaledwie grosze za taką rozłubiankę.
Nic nie rozumiem z tego zapisku. Chiaroscuro to termin z zakresu malarstwa. I tak, takie kontrasty światła i cienia są charakterystyczne dla Caravaggia, ale z jakiegoś powodu wątpię, żeby mojej mamie chodziło właśnie o to. I czym jest rozłubianka?!
Przerzucam kilka kartek dalej, wpatrując się w portret młodego mężczyzny o przenikliwym spojrzeniu.
H. III. Katowice 1989
Nie wierzę w twoje oczy, jak nie wierzy się w niebo.
To znam. To z Baczyńskiego. Przewracam oczami z prędkością światła. Jezu, jakim cudem wyszłam z krocza kobiety, która nieironicznie cytowała erotyki Baczyńskiego? Może jednak jestem prawdziwiej adoptowana? Może moja Pierwsza Matka też mnie komuś ukradła? Albo może mój Pierwszy Ojciec jest pozbawionym sentymentów cynikiem? Po kimś muszę to mieć, do jasnej cholery!
Potrzeba odnalezienia spermodawcy znowu kiełkuje jak rzeżucha. Rośnie podlewana krzywiznami nosa i liter z dziennika. Postanawiam podejść do tego metodycznie. Otwieram blok rysunkowy i kreślę prostą linię. Oś czasu. Jeśli mam odtworzyć bujne życie erotyczne Jaśminy, będę musiała się zabawić w domorosłego detektywa.
Jakaś część mnie ma ochotę zadzwonić do Meli. Ona jest dobra w porządkowaniu rzeczy, w tworzeniu planu, w ciągach przyczynowo-skutkowych. Ja nie przechodzę od A do B. Nie przeskakuję nawet od A do Z. Zazwyczaj A kieruje mnie w stronę Marsa, po drodze zahaczając o gammę, młot pneumatyczny i dwa kilo mandarynek.
Tyle że jeśli wciągnę w to Melę, to razem z nią zaangażuje się cała reszta mojego rodzeństwa. Gdy tylko uchylę im drzwi, oni wyrwą je z zawiasów i użyją jako łóżka. Nie jestem na to gotowa. Będę musiała sobie poradzić sama. Wspiąć się na wyżyny swojego pedantyzmu i precyzji. Dam radę. Nie takie rzeczy się robiło.
Po pięciu godzinach stwierdzam, że faktycznie nie takie rzeczy się robiło. Robiło się głównie rzeczy dużo łatwiejsze.
Zamiast osi czasu tworzę skalę przekleństw, którymi obdarzam każdą stronę dziennika mojej matki. Z lewej strony jest „cholera” — kwituje nią większość zapisków, które mówią mi tyle, co znaki kanji w nieprzetłumaczonych mangach. Po prawej mamy „kurwajebanamaćzarazkogośzapierdolęjakzasranegokaraczana” — słowa, które wypowiadam, kiedy zaczynam wątpić w to, że moja matka opisywała swoje przygody w jakikolwiek logiczny sposób. Jak to mówi Święty Paweł: gdybym mówił językami ludzi i aniołów, nadal nie zrozumiałbym zapisek Jaśminy, bo chyba ją zdrowo potłukło, kiedy je tworzyła. Amen.
Jestem zajęta ciskaniem kolejnego z zeszytów przez długość pokoju (mój nowy ulubiony sport indywidualny), kiedy słyszę pukanie do drzwi.
Zerkam na zegarek, jest prawie osiemnasta.
Szlag, zapomniałam, że kazałam typowi od Irka przyjść dzisiaj na sesję. Zachciało mi się rysowania nagich modeli. Uciszając rozszczekane psy, wymijam labirynt dzienników i kieruję się w stronę drzwi. Nie mam czasu nawet próbować ogarnąć tego bałaganu, ale czym ja się przejmuję? Facet będzie mi pozował nago, bardzo wątpię, żeby przeraziły go moje feministyczne instalacje z zakrwawionych szmat symbolizujących nielegalne aborcje, które przygotowywałam na jedną z nadchodzących wystaw.
Puchaty ogon Kobro chłoszcze mnie po łydkach, kiedy otwieram skrzypiące drzwi frontowe. Zanim zdążę się przyjrzeć swojemu nowemu gościowi, za moimi plecami rozlega się dźwięk rozbitej porcelany, co oznacza, że nie mam czasu na zbędne uprzejmości, których i tak nie jestem zbytnią fanką.
— Cześć, jestem Lena. Wchodź do środka. Możesz się zacząć powoli rozbierać — wołam, próbując sprawdzić, czy uda mi się uratować paprotkę mordowaną przez skorupy doniczki.
— Słucham? — Melodyjny głos mojego modela jest jakby trochę… oburzony?
— Mogę ci najpierw zrobić kawę albo herbatę, jeśli chcesz. W sumie na zewnątrz jest całkiem zimno — mówię, wyciągając z szafki zmiotkę i szufelkę.
Muszę jak najszybciej pozbyć się odłamków. Tylko tego mi brakuje, żeby jakieś z moich zwierząt poraniło sobie łapki na ostrych krawędziach porcelany.
— Ale jeśli mamy się wyrobić w czasie, to i tak zaraz będziesz musiał się rozebrać. Jest tu dla ciebie wystarczająco ciepło? Bo mogę napalić w kominku.
— Co?! — Konsternacja w jego głosie jest niewspółmierna do sytuacji.
Zaczynam się irytować.
— Mam ci najpierw zapłacić czy co? Zazwyczaj nie robię tego z góry — odpowiadam nieco oschlej, niż powinnam.
— Żartujesz sobie ze mnie czy jak?!
Ten ton jest zupełnie nie na miejscu. Coś tu jest bardzo nie tak.
Unoszę głowę, aby się przekonać, co i…
Ożeż…
Tak, mam przed sobą kogoś o twarzy modela. Niebieskich oczach, jasnych, gładko zaczesanych, przydługich włosach. Idealnej linii zarostu. Boskiej harmonii nosa i ust.
Ale też kogoś, kto jest tak wściekły, że zaraz udusi mnie moim własnym warkoczem.
Kocioł mojego mózgu zaczyna się rozgrzewać. Tłoki powoli się rozkręcają, pompując myśli do szarej materii.
Co tu się dzieje?!
W końcu dociera do mnie — źle zrozumiałam wiadomość Irka.
Kuuuuuuuuuuuuuuuuuurwaaaaaaa mać.
Bardzo rzadko się rumienię, ale moja twarz ma właśnie odcień szaty Stańczyka. Doskonale zresztą pasuje, bo jestem błaznem życia.
— Przyszedłeś po psa — mówię, a wstyd przyjmuje formę mrowienia na karku.
Blondyn jest w takim stuporze, że żadne słowa nie chcą wyjść z jego bardzo kształtnych ust. Stać go tylko na nieznaczne kiwnięcie.
— Czyli nie jesteś modelem pozującym do aktów.
Przecząco kręci głową.
O w mordę.
Przez chwilę pozwalam niezręcznej sytuacji wisieć między nami. No trochę przypał, nie oszukujmy się. Trzeba coś z tym zrobić — stwierdzam, patrząc na silną linię barków kształtującą się pod jego koszulką. I na to, jak jego dżinsy opinają się na udach. I na twarz istnego archanioła. Wtedy do mojej głowy zakrada się zdradliwa myśl, którą oczywiście postanawiam uformować w słowa, bo najwyraźniej wychowały mnie wiecznie napalone wilki.
— A nie chciałbyś nim zostać?
Gdy tylko te słowa opuszczają moje usta, wiem, że powinny były zostać w nich na zawsze.
Jasna skóra blondyna pokrywa się szkarłatem, burgundem, chyba nawet amarantem, a klatka piersiowa zaczyna się unosić i opadać w zatrważającym tempie. Zanim zdążę cokolwiek zrobić, wyrzuca z siebie potok słów, które wcześniej musiała hamować tama dobrego wychowania.
— Co, do choinki?! Czy Irek sobie ze mnie, kuźwa, żartuje?! To jakaś wkręta? Zemsta za to, że mu w liceum nie dałem ściągać od siebie na matmie?! Albo że jego pierwsza dziewczyna próbowała mnie pocałować na studniówce?!
Staram się zbalansować jego zdenerwowanie swoim spokojem.
— Hmm, nie wydaje mi się. Wybacz, pomyliłam cię z kimś. Zdarza się każdemu…
— Oddawaj talerz, złodziejko.
Teraz przychodzi moja kolej na bycie zaskoczoną.
— Co?!
Żyłka na czole blondyna wygląda, jakby miała zaraz zamienić się w gejzer Yellowstone.
— Gdzie on jest? Mój talerz?
Chociaż blondyn wcześniej wyglądał na przykutego do progu, nagle rusza w głąb mojego domu, plądrując po drodze wszystko, co mu wpadnie w łapy.
— Ejże! Co to ma być?! To moje mieszkanie! — krzyczę, rzucając się za nim w pościg.
— A to był mój bar!
O czym on do mnie, do cholery, mówi?! Ja rozumiem, że mogłam go urazić propozycją pozowania do aktów, ale żeby aż tak mu się od tego pomieszało w głowie?! Przecież to nie była aż tak niemoralna propozycja! Nikt by na tej podstawie nie nakręcił filmu z Demi Moore!
— Mój talerz, oddaj mi go!
— Jaki znowu talerz, skąd miałabym mieć twój talerz, człowieku, opanuj się!
Staram się zagrodzić mu drogę, ale skubany jest ode mnie dużo szybszy.
— Jak to skąd?! Ze ściany mojego baru!!! — Jego spojrzenie wbija się we mnie jak sztylet.
Aaaaaaaaaaaaaaaaach. I teraz sobie przypominam, dlaczego te niebieskie oczy od początku wydawały mi się jakieś znajome. To barman z wczoraj. Ten, którego obrabowałam. I obrzuciłam jakimiś pijackimi wyzwiskami. Nic dziwnego, że pała żądzą zemsty.
— Przyszedłeś tu, aby ukraść mi mój talerz?! — Nie wierzę własnym uszom.
Mama miała rację, samotne mieszkanie na skraju lasu to proszenie się o napaść.
— Przyszedłem tu po psa. Ale skoro już tu jestem, to mogę też odzyskać moją własność — mówi mężczyzna, otwierając drzwiczki moich szafek kuchennych, z których dosłownie wysypują się butelki z terpentyną i rozpuszczalnikiem. Jedna z trzaskiem wpada prosto do zlewu pełnego brudnych naczyń.
Dość. Ta sytuacja robi się zbyt absurdalna nawet jak na mnie i moje życie. Zagradzam drogę blond barmanowi i zadzieram głowę, aby złapać jego spojrzenie, co jest o tyle trudne, że typ jest wyższy ode mnie przynajmniej o półtorej głowy.
— Czy możesz się na chwilę uspokoić?! — wołam, starając uchronić moje butelki od bolesnej śmierci na blacie kuchennym.
Łapię go za nadgarstek i próbuję powstrzymać przed otwarciem kolejnej szafki. Dopiero teraz dostrzegam, że jego prawa dłoń nie posiada większości palców. W ich miejscu znajdują się jedynie krótkie wypustki.
Mgliście przypominam sobie, że zdążyłam to zauważyć już dzień wcześniej. Ale potem alkohol odkaził mój umysł ze wspomnień.
Niebieskie oczy płoną lodowatym ogniem. Nagle robi mi się podwójnie niezręcznie. Puszczam jego nadgarstek i odwracam wzrok.
— Przepraszam — mówię, sama nie wiem czemu.
— Nie przepraszaj, tylko oddawaj talerz — syczy barman, próbując mnie wyminąć.
— Uspokój się, straszysz mi zwierzęta. Porozmawiajmy jak dorośli ludzie.
— Teraz chcesz rozmawiać?!
Niezbyt, ale nie mam innego pomysłu.
— Zacznijmy od początku. Jestem Lena i czasami jak się najebię, to kradnę ludziom talerze ze ścian. W wolnych chwilach maluję obrazy penisów i ratuję zwierzęta ze śmierdzących rowów. A ty?
Uśmiech. Pamiętam o uśmiechu. Tym miłym i sympatycznym, który pasuje do mnie jak pięść do nosa, ale pozwala mi się wpychać w kolejki na poczcie i u lekarza.
Suszę zęby dłużej niż pranie, ale w końcu udaje mi się osiągnąć cel.
— Kornel. — Barman wypowiada imię tak cicho, że gdybym nie stała z nosem centymetr od jego klaty, tobym go nie usłyszała.
— Super. A mogę do ciebie mówić Nel?
Robię unik przed kolejnym morderczym spojrzeniem.
— A Kukurydzal? — nie odpuszczam.
— Co?!
— No Corn-el. Kukurydza. Pan Kukurydza dla nieznajomych.
Jeśli bawią go moje żarty, to chyba gdzieś bardzo, bardzo głęboko w sercu, bo w ogóle się nie uśmiecha. Poddaję się. Odgarniam włosy z twarzy i prostuję się, przyjmując pozycję poważnego człowieka.
— Dobra, to jeszcze raz. Przyszedłeś tu po psa, tak?
— Tak. — To brzmi bardziej jak groźba niż potwierdzenie.
— A chciałbyś go zobaczyć?
Barman… to znaczy Kornel wzrusza ramionami, a ja biorę to za objaw ogromnego entuzjazmu, więc otwieram drzwi, wpuszczając całą watahę do kuchni.
Chciałabym móc napisać, że moja gromada jest dobrze wychowana i widząc nowego gościa, wita się grzecznie: dyga, spuszcza wzrok, wyciąga łapę, macha wesoło ogonem. Ale nie… Oczywiście, że się na niego rzucają, powalają na ziemię i ciągną zębami za nogawkę.
— Wybacz, rzadko miewamy gości — kłamię, odciągając je na bok. — Irkowi chodziło o tego w rogu. Nazywa się Honoriusz.
Zwierz, o którym mowa, szczeka głośno na potwierdzenie.
Kornel wstaje z ziemi, otrzepując się z kurzu i psiej sierści. Nadal się nie uśmiecha. Zaczynam wątpić, że dobry Bóg wyposażył go w taką funkcjonalność.
— Honor, chodź się przywitać, ten miły pan chce cię adoptować — wołam zachęcająco, czując, że zaraz będę świadkiem kolejnej katastrofy. Przecież to biedaczysko boi się facetów.
Ku mojemu zaskoczeniu psinka podnosi się z podłogi i powłócząc krzywymi łapkami, kroczy niepewnie w stronę Kornela… który nadal się nie uśmiecha, ale przynajmniej nie marszczy brwi i nie zaciska ust. Dzięki temu wygląda o jakieś czterdzieści procent bardziej sympatycznie (i o siedemdziesiąt procent seksowniej, ale ja nie o tym).
— Możesz go pogłaskać, nie gryzie.
— Na pewno mówisz tak o wszystkich swoich psach — odpowiada, wskazując dłonią na swoją nogawkę.
Nie wiem, czy to był żart, ale i tak parskam śmiechem, tak na przełamanie pierwszych lodów, które w tym przypadku są wybitnie zimne.
Honoriusz zaczyna niepewnie obwąchiwać dłoń Pana Kukurydzy.
— Chcesz się czegoś napić? — proponuję, bo jednak to mój gość. Gościom podobno wypada zaproponować coś do picia, a trochę się boję, że złamałam już tyle zasad etykiety, że zaraz stanę przed trybunałem stanu czy coś.
— A masz coś bez alkoholu?
Boże, ten człowiek ma mnie za pijuskę. Cudownie.
— Tak się składa, że mam. Herbatę. Kawę. Matchę. Yerbę. Kombuchę.
— Wodę poproszę.
Odwracam się do niego tyłem i przewracam oczami, jakby znajdowały się w maszynie losującej. No co za typ. Nie wiem, czy chcę mu oddać mojego psa.
Wybieram moją najczystszą szklankę, taką, w którą nigdy nie włożyłam pędzla, i napełniam ją wodą z dzbanka. W przypływie dobrej woli dodaję nawet plasterek całkiem świeżej, bo tygodniowej cytryny. Podaję ją Kornelowi z kolejnym wypolerowanym uśmiechem.
— Będę miała do ciebie kilka pytań — mówię.
— Pytań?
— No, chcę się upewnić, że oddaję Honoriusza w dobre ręce.
Cholera, czy można mówić „w dobre ręce”, kiedy ktoś ma tylko jedną dłoń? Jezu, czy właśnie popełniłam jakieś okropne faux pas? Zagryzam zęby i udaję, że nie powiedziałam właśnie nic głupiego. W sumie nie wiem, czy powiedziałam. „Oddać w dobrą rękę” brzmiałoby jeszcze gorzej.
Kornel nawet nie mruga okiem, po prostu się we mnie wpatruje tym stalowym błękitem pozbawionym nawet iskierki ciepła. Jego oczy to dwie kabiny krioterapii, ciekły azot, suchy lód. Gapię się w nie jak w mój ulubiony obraz.
— Masz jakieś wątpliwości, że będzie mu ze mną lepiej niż z tobą?
Natychmiast krzyżuję ręce na piersi.
— Co to ma znaczyć?
— Hmm… ja nie piję alkoholu wiadrami, moje mieszkanie nie sprawia, że stajnia Augiasza wygląda jak pięciogwiazdkowy hotel, nie kradnę dekoracji w miejscach publicznych i nie próbuję rozebrać każdej nowo napotkanej osoby.
Mrużę oczy. Ten człowiek aż prosi się o plaskacza.
— Za to ja nie oceniam ludzi po pierwszym wrażeniu. Gdybym to robiła, już dawno by cię tu nie było — odpowiadam, a mój ton jest zimniejszy od oczu Kornela.
No co za bezczelne rębajło. Gdzie takich produkują? Bo chyba czas zamknąć fabrykę.
— Jeśli planujesz wziąć tego psa, to będziesz musiał odpowiedzieć na kilka pytań, czy ci się to podoba, czy nie — mówię. — To chcesz go czy nie?
Honoriusz piszczy lekko, jakby rozumiał, o czym rozmawiamy. Kornel drapie go za uchem i nieznacznie kiwa głową.
Przechodzimy do salonu, gdzie — o czym zdążyłam zapomnieć — nadal wisi instalacja ze sztuczną krwią. Niebieskie spojrzenie od razu wędruje w tamtą stronę.
— To nie jest prawdziwa krew. Jestem artystką. To na wystawę — mówię, zanim Pan Kukurydza zacznie tworzyć jakieś niestworzone historie na temat moich sadystycznych skłonności.
— Komentarz do tematu aborcji? — pyta.
Kiwam głową.
— Dość oczywisty wybór — mówi.
Nożeż kur… Zetknięcie mojej pięści z jego zębami też zaczyna być oczywistym wyborem.
— A ty czym się zajmujesz? — pytam.
— Prowadzę bar. Byłaś w nim. Wczoraj — odpowiada, jakbym cierpiała na dysfunkcje poznawcze.
Nie rumienię się. Nie pozwalam moim policzkom dać mu tej satysfakcji.
— To znaczy, że pracujesz do późna. Kto będzie się zajmował Honoriuszem pod twoją nieobecność? — Staram się brzmieć profesjonalnie, a nie jak ktoś, kto właśnie wymyśla tysiąc sposobów na pozbawienie go głowy.
— Będę go brał ze sobą do baru. Nie pracuję tam zresztą codziennie. A w razie czego mogę zostawić go mamie.
— Chcesz brać wystraszonego, straumatyzowanego psa do baru pełnego ludzi? — Nawet nie próbuję ukryć mojej dezaprobaty.
— Nie od razu… wezmę sobie kilka dni wolnych, aby się nim zaopiekować. Ale później… Tak, chciałbym go czasem ze sobą zabierać.
Marszczę brwi. Nie podoba mi się ten typek.
— Miałeś kiedyś w ogóle psa?
— Tak.
— Co się z nim stało? — pytam.
— Co się z nim stało?! Umarł z przyczyn naturalnych, a co się miało z nim stać? Insynuujesz coś?
— Nie. Tak. Po prostu… zwierzęta wymagają sporo czasu. Uwagi. Miłości.
— Chcesz mi powiedzieć, że pies to nie zabawka? Wiem o tym, nie próbuję go kupić córce pod choinkę.
— Masz córkę?! — wołam zaskoczona. Nie wygląda mi na ojca.
— Nie.
— To dobrze, nie muszę dzwonić po pomoc społeczną.
Pan Kukurydza znowu zmienia się w Pana Pomidora.
— Boże, ty jesteś niemożliwa!!! — krzyczy, a jego brwi niemal przykrywają ziejące żarem oczy.
Nie robi to na mnie wrażenia.
— Wiem, dużo ludzi mi to mówi. Wracając do tematu: co robisz, kiedy nie pracujesz w barze? Uprawiasz jakieś sporty? Psy potrzebują sporo ruchu.
— Biegam maratony. I biorę udział w triathlonach.
To by tłumaczyło wygląd jego ciała. Takie nogi nie biorą się z siedzenia na kanapie i oglądania powtórek Mam talent.
— Jakieś długie wyjazdy w planach?
— Nawet jeśli, to mam kampera i mogę zabierać psa ze sobą.
— Ooo, masz kampera?! Ale zajebiście! — Jestem tak podekscytowana, że zapominam o ostrym tonie głosu.
— Tak, mam kampera, ale mam też mieszkanie. Czterdzieści metrów kwadratowych. Wiem, że to niewiele, ale i tak bywam rzadko w domu, pies pewnie też będzie.
Hmm, jeśli mam być szczera, to nie są to złe odpowiedzi. Wygląda na to, że Pan Kukurydza nie jest psycholem. Ale ja jeszcze nie skończyłam przesłuchania.
— A dlaczego chcesz psa? — W końcu zadaję najważniejsze pytanie.
— Co?
— No po co ci on?
Przez chwilę robi się cicho, tylko Honoriusz dyszy szczęśliwy, rozsiadając się na kolanach Kornela. Po jego oczach widać, że jest już zakochany. No ja jeszcze nie.
Cierpliwie czekam na odpowiedź.
— To nie jest tak, że ja chcę psa. To pies potrzebuje domu. Troski. Ciepła. A ja mogę mu to dać. Mogę mu pomóc, więc no… chciałbym to zrobić. — Jego ton unosi się o kilka oktaw, kiedy pochyla się nad psią łepetyną. — Zresztą popatrz na niego, widzisz te oczy, tę mordkę?! No kto by nie chciał takiego pieska, kto by go nie chciał?!
I wtedy to dostrzegam. Lód w jego oczach pęka na miliony kawałków. To był świeży przymrozek, nie wieczna zmarzlina. Pan Kukurydza nie jest chłodnym człowiekiem. Ten mróz nie jest częścią jego osobowości, jest reakcją alergiczną. Na mnie. To ja obniżam temperaturę jego serca.
Auć. Nie wiem czemu, ale mnie to boli.
Przyglądam się chwilę, jak Honoriusz liże dłoń Kornela. Jak merda ogonem i próbuje wejść chłopakowi na barki. Nie pytajcie mnie czemu, ale wygląda na to, że mój koleżka zakochał się od pierwszego wejrzenia.
Za to uwielbiam psy. Choćby nie wiem, co im się stało w przeszłości, choćby zaliczyły największe traumy, upokorzenia i ból, nadal potrafią zaufać. A jak kochają, to całym sercem, wątrobą, jelitami, prawą przednią łapą i lewą tylną. Wszystkim.
Ludzie powinni się uczyć od psów miłości.
Honoriusz już kocha Kornela, a kim ja jestem, żeby stawać na drodze miłości?
— Dobra, jest twój — mówię, ale coś ściska mnie w gardle.
Chryste, co ze mną, mam tego psiaka dopiero dwa dni, ale już zdążyłam się przywiązać.
Kornel podnosi wzrok i patrzy na mnie zaskoczony.
— Masz w domu rzeczy dla niego? Karmę? Miski? Smycz? Legowisko? — dopytuję.
— Nie, to wyszło wszystko spontanicznie. Skoczę dzisiaj do sklepu.
— Nie musisz, dużo rzeczy mam zapasowych, zaraz ci przyniosę.
Odwracam się, aby nie było widać, że zaraz się popłaczę.
Zawsze to samo. Gdy w grę wchodzą zwierzęta, zmieniam się w jakąś obrzydliwą miękką bułę. Mogę czytać Nicholasa Sparksa i oczy mam suche. Nawet Odlot mnie nie wzrusza. Ale gdy w jakimś filmie umiera pies? Moje łzy nawodnią każde pole ryżowe w Chinach. Nic na to nie poradzę.
Pakuję wszystkie potrzebne rzeczy do kartonu, próbując przekonać siebie, że tak naprawdę to nie jest smutny moment. Jest piękny. Kolejny psiak znajduje kochający dom. Muszę przestać myśleć tylko o sobie. Zresztą, może Pan Kukurydza pozwoli mi odwiedzać Honoriusza? Przecież dzięki tej pogawędce w kuchni staliśmy się praktycznie najlepszymi przyjaciółmi.
— Tu masz wszystko, co może być potrzebne przez pierwszych kilka dni. Ale potem będziesz musiał iść na zakupy. Takie psy jak ten potrzebują regularnego czesania, inaczej im się sierść kołtuni. I trzeba uważać na ich stawy, więc dobrze by było, gdybyś nie chodził z nim po stromych schodach i… — Moje głupie struny głosowe zaczynają drżeć. Ugh. Nienawidzę być mięczakiem. To przecież nie ja. Ja jestem rekinem, a nie mięczakiem! REKINEM!
— Wszystko w porządku? — pyta Kornel, a jego twarz wyraża prawdziwą, nieudawaną troskę.
Nie lubi mnie, a i tak się mną przejmuje.
Prycham z irytacją. Nienawidzę takich ludzi. Mówię o nich, że jebie od nich dobrocią na kilometr. Aż dziw, że nie jest jakimś misjonarzem, psychoterapeutą albo wolontariuszem w hospicjum. Odnalazłby się tam w panteonie wszystkich świętych tego świata.
Wycieram twarz wierzchem dłoni i zmuszam się do cierpkiego uśmiechu.
— Nie przejmuj się mną, jestem po prostu niestabilna emocjonalnie. Widziałeś zresztą wczoraj.
— No właśnie widziałem. Ale… czy coś się stało?
— Ha, ha, ha, czy coś się stało? No mogłabym trochę sobie powymieniać, ale bardzo wątpię, że chce mu się tu sterczeć do białego rana. — Oczywiście mój filtr mózg—usta znowu wymaga przeczyszczenia, bo mówię te rzeczy na głos.
Oczy Kornela rozszerzają się i chyba chce coś powiedzieć. Pewnie coś wspierającego, jakiś cytat z haftowanych poduszek, ale nie pozwalam mu na to.
— Dzięki za wszystko i widzimy się przy okazji kradzieży kolejnego talerza — mówię, dając w ten sposób znak, że czas się wynosić.
Z ciężkim sercem żegnam się z Honoriuszem, który skamle cicho na pożegnanie, i zamykam drzwi za kolejnym ciężkim rozstaniem w moim życiu.
Szybko wymruguję łzy. Nie ma się co mazać.
Taka już kolej rzeczy, że wszystko, co kochasz, kiedyś cię opuści.
*
— Załatwiłam nam miejsce na naszą wystawę — mówi Nina podczas kolejnego spotkania naszego kolektywu.
Wydaje się z siebie bardzo dumna, wypręża się jak paw albo kogut. Reszta dziewczyn też kiwa głową z uznaniem. Tylko ja siedzę jak sparaliżowana. Wczorajszy dzień wystarczająco mnie przeorał, nie potrzebuję jeszcze kolejnej spiny. Ale mimo wszystko…
— Nie uważacie, że powinniśmy jednak zacząć od zawężenia tematu całej wystawy? — pytam.
— POLGBTQ+ to nie jest wystarczająco wąski temat?
— Z jednej strony jest, z drugiej chcecie w to jeszcze włączyć feminizm i prochoice… Boję się, że nam się przekaz trochę, no, rozmyje. — Wspinam się na takie wyżyny dyplomacji, że oczekuję zaproszenia do Szwecji na rozdanie Pokojowej Nagrody Nobla.
— Rozmyje? A co, uważasz, że prawa kobiet nie są na tyle ważne, aby o nich mówić w sztuce?
Wykręcam sobie palce, jeden po drugim, aby nieco się uspokoić. Już kilka razy trzaskałam tu drzwiami, nie chcę tego robić znowu.
— Oczywiście, że uważam, sama poświęciłam temu tematowi sporo moich prac.
— Ach, czyli po prostu uważasz, że tylko ty możesz o tym mówić w swojej sztuce? — Nina ewidentnie próbuje zostać najbardziej wkurzającą osobą na całym świecie.
— Nie. Po prostu uważam, że jeśli chcemy wypalić dziurę w murze queerofobii, to musimy skupić nasze wysiłki w laserową wiązkę, a nie światło rozproszone.
— Wyjątkowo zgadzam się z Leną — mówi Kiki.
— Wyjątkowo?! Ty zawsze się zgadzasz z Leną. Może dlatego, że ze sobą sypiacie.
— Nie sypiamy — odpowiadamy wspólnie.
Już nie. Od dawna nie. Zresztą… to skomplikowane. A ja nie lubię myśleć o skomplikowanych rzeczach. Boli mnie od tego głowa.
— Może powinnyśmy to poddać pod głosowanie? — proponuje Mańka.
Kiwamy głową. W miłości do demokracji i wolnego wyboru wszystkie się w miarę zgadzamy.
— Kto uważa, że powinnyśmy się skupić wyłącznie na tematyce LGBTQ+, zapominając o kobiecej perspektywie?
Spuszczam zasłonę milczenia na tendencyjny sposób sformułowania tego pytania. I tak wygrywam, pięć z ośmiu dłoni wędruje w górę.
Nina znosi swoją porażkę z godnością Jana z dwunastego sezonu RuPaula. Ten uśmiech musi ją boleć tak bardzo, że żadne anestetyki nie pomogą. Nie komentuję tego, ważne, że wyszło na moje.
— Dobrze, skoro taka jest wola plemienia, to… możemy się ograniczyć. Aleks, rozumiem, że twój slam poetycki jakoś bardzo na tym nie ucierpi?
— Mam nadzieję, że nie.
Boże, zachowują się, jakbym im powiedziała, że Watermelon Sugar Harry’ego Stylesa nie jest o seksie oralnym. O co ta afera, serio.
Mańka uśmiecha się do mnie krzepiąco. Przynajmniej ona. Mrugam do niej w odpowiedzi. Ostatnio większość osób traktuje mnie jak chodzący kij do wkładania w mrowisko. A przecież jeśli mam w ogóle jakiś kij, to dlatego, że wyjęłam go z dupy niektórych aktywistek (nie będę pokazywać palcem, ale chodzi o Ninę).
— Czemu ty zawsze musisz być taka… — Kiki nie kończy tego zdania, ale wiem, co chce powiedzieć.
Słyszałam to dziesiątki razy w słowach, tonie, ale też w przeciągłej ciszy. Widziałam to w oczach i gestach.
„Nie mogłabyś być bardziej…?”
„Nie mogłabyś być mniej…?”
Mogłabym, ale nie chcę.
Przez resztę wieczoru ustalamy nasz budżet, rozważamy, do kogo zwrócić się o wsparcie akcji, za jakie sznurki pociągnąć, aby dotrzeć do mas. Tworzenie sztuki czasem wyjątkowo mocno przypomina bycie księgową.
— Będziemy musieli też rozkręcić social media, bez tego ani rusz — wtrąca Mańka.
— Ja zajmę się TikTokiem — mówi Nina.
Tym razem nie protestuję. Nie znam się zbytnio na TikToku. Wiem tylko, że Pola ogląda tam recenzje swoich softporno romansów o wróżkach. Ale pewnie mają tam coś jeszcze. Coś bardziej… lewackiego? W końcu to chińska aplikacja, prawda? Chyba będę musiała ją w końcu pobrać.
— A ty, Lena? Czym się zajmiesz? Masz w rodzinie teraz wielkiego aktora, więc może pozyskasz od niego jakieś środki? Albo kontakty? Po coś w końcu Flora z nim sypia, nie?
Och, Nina, widzę, że naprawdę chcesz się pozbyć połączenia między kręgosłupem a szyją.
Przez całą resztę spotkania powtarzam sobie słowa „Pokojowa Nagroda Nobla” jak mantrę. Cztery miliony złotych nie chodzą piechotą.
Gdy wracam do domu, zahaczam o mieszkanie mojej siostry Meli. Obiecałam rodzeństwu maraton filmowy i jeśli się teraz wymigam, to czeka mnie kaskada rozczarowanych wiadomości.
Normalnie skakałabym z radości na samą myśl. Na tym łez padole niewiele jest osób, które lubię bardziej od mojego rodzeństwa, ale od jakiegoś czasu czuję między nami pewien mur. Mur, który sama sobie zbudowałam, otwierając kapsułę czasu marki Pandora. Tyle że co z tego, że sama go zbudowałam, skoro teraz nie potrafię go zburzyć? Trzydzieści lat mojego życia byliśmy rodzeństwem, ale nagle liczą się dla mnie tylko te dwa, podczas których byłam jedynaczką z innym zestawem rodziców. Dopiero niedawno zdałam sobie sprawę, że są doświadczenia, do których tylko ja z nas wszystkich mam dostęp. Jasne, nie pamiętam nic z czasów, kiedy Jaśmina była moją mamą, ale to nie znaczy, że te momenty nie istniały. To dłonie starszej z sióstr Krakowiak kształtowały mnie jako pierwsze, dopiero później, niczym pałeczkę sztafetową, przejęła mnie Róża.
A pozostała piątka? Pozostała zawsze była tylko jej. To ona czuła ich kopnięcia, czkawki i inne rzeczy, które płody wyprawiają w ciele kobiety. Jej wagina rozciągała się tysiąckrotnie, aby wypuścić te kędzierzawe łepetyny na świat. Jej śmiech usłyszały jako pierwsze. Ja słyszałam inny śmiech, ssałam inną pierś, trzymałam inną dłoń. Ostatnio myślę o tym coraz częściej, a każda z tych myśli stanowi dodatkową cegłę w murze odgradzającym mnie od rodzeństwa.
Mimo to nie ominę maratonu filmowego. Wręcz przeciwnie, przyjdę tam z uśmiechem na ustach i nadzieją, że może kolejna animacja Disneya uderzy w nasz mur z impetem kuli, na której siedziała Miley Cyrus w teledysku do Wrecking Ball.
Nakręcam się jak zabawka na kluczyk.
Wejdę i przyniosę ze sobą dobrą zabawę — mówię w myślach.
Och, ale wygląda na to, że ktoś już mnie ubiegł.
Mela otwiera mi z przerażeniem w oczach. Jej szczupła, pociągła twarz jest jeszcze bardziej wydłużona grymasem paniki.
— Powiedziałabym, żebyś się przygotowała na to, co zaraz zobaczysz, ale ty uwielbiasz takie rzeczy — mówi zamiast „dzień dobry”.
— Co się dzieje? Nie oglądamy filmu? — pytam.
— Nie! — woła moja druga siostra, Flora, dobiegając do drzwi z bardzo dziwnym uśmiechem na ustach. — Przedłużamy Furby’ego!
— Co robicie? — Jestem pewna, że się przesłyszałam.
— Przedłużamy Furby’ego!!! — powtarza, jakby to było zdanie, które posiada jakikolwiek sens w języku polskim.
Stwierdziwszy, że dalsze pytania są zbędne, wchodzę do środka, a moim oczom ukazuje się scena jak z Lekcji anatomii doktora Tulpa. Sześć postaci nachyla się nad rozpłatanym ciałem… naszej ukochanej zabawki z dzieciństwa.
— Co tu robi Pan Tera?!
Chyba zaczynam rozumieć, czemu Mela jest aż tak przerażona. Z naszej ekipy ma najmniejszą tolerancję na odpały. Chociaż od kiedy umawia się z Leonem, najlepszym przyjacielem taty, trochę zluzowała. Na przykład przestała numerować swoje skarpetki. Nie ustawia też już dżemów alfabetycznie.
— Serio, o co chodzi? — pytam jeszcze raz, nie doczekawszy się odpowiedzi.
— Znaleźliśmy go na strychu po twoim wyjściu. I postanowiliśmy mu przedłużyć życie! — woła zachwycona Flora.
— Dosłownie — dodaje Lila, która ze swoimi wielkimi oczami i skalpelem w ręku wygląda nieco upiornie.
— W sensie?!
— W sensie że jak z nim skończymy, to będzie mierzył ponad metr.
— Co?!
Pola, moja najmłodsza siostra, podstawia mi tablet pod nos. A tam na wyświetlaczu miga do mnie siedemnastostopniowa instrukcja, jak doszyć Furby’emu całkiem nowy, bardzo długi korpus.
Czytam ją z narastającą fascynacją. Ten wieczór nagle zrobił się ciekawszy.
— Czemu robicie z Pana Tery potwora?
— Bo możemy. Jestem zaproszona na wesele w przyszłym miesiącu i nie mam z kim iść — odpowiada Lila, a ja znam ją na tyle dobrze, że wiem, że nie żartuje.
Śmiech wymyka mi się przez nos.
— I zamiast wyrwać jakiegoś typa na Tinderze, planujesz iść z pluszowym odpowiednikiem ludzkiej stonogi? — Odwracam się do Meli. — Jakim cudem ty na to wszystko pozwalasz?
— A kiedy twoim zdaniem udało mi się którekolwiek z was powstrzymać od jakiegokolwiek koszmarnie głupiego pomysłu, który znalazł się w tych wielkich maszynach losujących, które zastępują wam mózgi?