Dalej na wschód - Janusz Uberna - ebook

Dalej na wschód ebook

Janusz Uberna

3,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Druga połowa XIX wieku. Syberia. Kraina wielkich możliwości dla ludzi przedsiębiorczych. Carska Rosja, jej barwni mieszkańcy i trzej Polacy: Jan, Marek i Wacław, którzy przed wybuchem powstania styczniowego ruszają na podbój dzikich terenów. Handlują skórami, kością mamucią, szukają diamentów, kupują nieruchomości i w ciągu kilku lat gromadzą wielką fortunę. Jak przechytrzyć carskich urzędników? Jak zadrwić ze znienawidzonego zaborcy? Jak uwolnić się, będąc zniewolonym?

Nieustająca podróż. Wielkie wyzwania i awanturnicze przygody bohaterów rodem z powieści sensacyjnej. Pościgi, pojedynki, porwania, morska wyprawa z Syberii do Indii, niebezpieczni piraci, piękne kobiety, odważni mężczyźni i marzenia, które mogą się spełnić, jeśli uwierzy się w sens pracy, nauki i przyjaźni. A wszystko zaczęło się od niewinnej partyjki pokera w Warszawie w 1860 roku…

Syberia rozświetlona feerią kolorów, migocząca wodami potężnego Bajkału, fascynująca majestatycznymi pejzażami, pyszniąca się ciekawą florą i fauną, budząca nieustanny zachwyt bohaterów, a tylko zimą - trwogę. Syberia i jej mieszkańcy: Rosjanie, Ewenkowie, Buriaci, Polacy – potomkowie pierwszych zesłańców. Fascynujący obraz ich życia, niezwykłe rozmowy, trudne przyjaźnie, przekraczanie granic wyznaczonych przez politykę i uwikłania historyczne. Syberia, jakiej nie znamy. Syberia okiełznana przez Polaków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1021

Oceny
3,0 (3 oceny)
0
2
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Mojej córce Ani z wyrazami miłości

ROZDZIAŁ I DOBRA RADA

Po śnieżnych i mroźnych zimowych miesiącach 1860 roku nadeszło nieoczekiwanie ciepłe przedwiośnie. Rześki zapach niósł cudowne wrażenie nadchodzących zmian. Wszystko zdawało się mieć teraz głębszy sens. Jan siedział na ławce w Ogrodzie Saskim. Pierwsze promienie słoneczne łagodnie kładły się na jego twarzy. Mrużył błękitne oczy i zastanawiał się, co go czeka. Jeszcze kilka dni temu, gdy szedł w stronę Wierzbowej, wszystko tonęło w nieprzyjaznej mgle. Fontanna Marconiego przypominała potężny kielich i kojarzyła się kapitanowi z czymś mrocznym i nieprzyjaznym. Wydawało mu się, że cały świat zatonie w wilgotnej poświacie i nigdy nie zazna słońca, a z fontanny wypłyną na Warszawę nieokiełznane bestie, które pamiętał z dzieciństwa z baśniowych opowieści ojca. Tęsknił za nim. Brakowało mu jego siły, mądrości, opowieści o szlachetnych wojownikach Homera, o polskich hetmanach, o husarii króla Sobieskiego. Gdy zginął w powstaniu w 1830 roku, świat Jana się zawalił — był wówczas małym chłopcem, brak ojca odczuł bardzo dotkliwie. Widok matki pogrążającej się w żałobie i rozpaczy prześladuje go do dziś. Niemoc. Samotność. Bezpowrotna konfiskata rodzinnego majątku. I niespełna kilka lat później śmierć matki.

Potem opieka ciotki i szkoła junkrów. Wszystko potoczyło się szalonym tempem. Wojskowy, szkolny rytm wyciszył cierpienie. Znalazł spokój, ale pozostała nieokreślona tęsknota. Skończył szkołę średnią z wyróżnieniem, otrzymał medal strzelca wyborowego za strzelanie z karabinu i z broni krótkiej, nauczył się jazdy konnej i powożenia zaprzęgami. Ale dopiero studia medyczne w Doparcie otworzyły Dobrowolskiemu nowy świat, w którym królowała nauka, wiedza. Medycyna była dla niego niezwykłą drogą do niesienia pomocy innym, a umiłowana geografia, w szczególności zaś geologia, stanowiła wędrówkę w nieznane krainy, podróżowanie do niedostępnych miejsc, smak przygody, tajemnicę do odkrycia. Nawet kontrakt na pięcioletnią służbę w carskim wojsku, dobiegający niebawem końca, nie stłumił w nim tej młodzieńczej pasji poznawania niepoznawalnego, dotykania sekretów prapoczątku. Geologia. Namiętność nie do ugaszenia. Obietnica poznania prawdy o tym, skąd wszystko się wyłoniło. Czuł, że kiedyś przyjdzie czas jego wielkiej wędrówki, przygody, dla której oddałby całe serce.

Dobrowolski wystawił twarz do słońca. Wspomnienie wczorajszego dnia przepełniało go dziwnym spokojem. Czuł kojące ciepło pierwszych promieni na czole. Kapitan poprawił poły wojskowego płaszcza i przez moment przyglądał się radosnej bandzie wróbli grasujących niedaleko fontanny. Krzykliwa gromada mknęła wokół dzieła Marconiego z jazgotem obwieszczającym rychłe nadejście wiosny. A w głowie Jana wirowało jak szalone wczorajsze, środowe spotkanie u Wołkowa.

Poszedł na tak zwany dzień proszony. Rosyjski ziemianin, hrabia Sasza Wołkow, wydał przyjęcie z okazji powrotu syna z paromiesięcznej rekonwalescencji. Jan operował dwunastolatka jesienią 1859 roku. Był to jeden z tych przypadków, kiedy oprócz wiedzy, sprawności rąk i stosowania odpowiednich środków, potrzebna była właściwa reakcja organizmu i pewna doza szczęścia, zależna raczej od wyroków boskich. Kapitan Dobrowolski ufał swojej wiedzy, intuicji, ale wiedział, że ostateczny efekt zawsze leży nie w rękach chirurga, lecz Pana Boga. Po udanej operacji zalecił odpoczynek, a potem ćwiczenia rehabilitacyjne na świeżym powietrzu, z dala od zgiełku dużego miasta. Specjaliści, u których wcześniej Wołkow zasięgał porady, odradzali hrabiemu operację. Zalecali jedynie zaleczyć złamania, co, jak sądzili, uratowałoby chłopcu życie, i ze smutną miną dodawali:

— Proszę wybaczyć… Chłopiec i tak pozostanie kaleką.

Jeden z zaprzyjaźnionych generałów skontaktował zrozpaczonego Wołkowa z wojskowym lekarzem, który miał już na swoim koncie wiele udanych operacji.

— Tylko Dobrowolski, nikt inny, tylko on — mówił generał, patrząc głęboko w smutne oczy Wołkowa. — Sasza, został ci tylko kapitan Dobrowolski i Bóg. Zacznij od tego pierwszego, a temu drugiemu też daj podziałać. Dobrowolski to zręczny chirurg, szlachetny człowiek. Nie odmówi ci. Zrobi wszystko, co w jego mocy. Ma jedną wadę — dodał, mrugając do przyjaciela okiem — jest… Polakiem.

I tak hrabia trafił do gabinetu Jana. Kapitan po szczegółowym zbadaniu Wołodii i pewnym wahaniu podjął się przeprowadzenia operacji, ale nie obiecywał pełnego sukcesu. Zapewnił jednak, że stan pacjenta się nie pogorszy. Po kilkumiesięcznej rehabilitacji chłopiec, jak się okazało, nie tylko jeździł konno, ale nawet biegał i uczył się szermierki.

Na przyjęciu u Wołkowów wdzięczny ojciec złożył lekarzowi oficjalne, publiczne podziękowanie i obdarzył sakiewką zawierającą sto imperiałów. Żona hrabiego nie kryła wzruszenia i ze łzami w oczach powiedziała do kapitana:

— Nigdy nie zapomnę, ile pan dla nas zrobił. Nigdy. Życie nam pan wrócił. Panie doktorze, niech pana Bóg błogosławi. Uratował pan nie tylko syna, ale również matkę. Nigdy tego nie zapomnę. Gdyby nie pan… — Załzawione oczy Tatiany Wołkowej wyrażały najgłębszą wdzięczność. — Mam dla pana pudełko najlepszych cygar. Prosto z Anglii, specjalnie dla pana.

Dobrowolski nie był amatorem cygar, ale z należytą wdzięcznością przyjął bordowe pudełko ozdobione imponującym złotym ornamentem. Po chwili konwersacji oddalił się w stronę biblioteki hrabiego Wołkowa. Usiadł w wygodnym fotelu obitym grubym, zielonym pluszem i pił kolejny kieliszek nalewki. Czuł wyraźny aromat mięty i anyżu, chłodny i ciepły zarazem. Nigdy nie przypuszczał, że kiedyś usiądzie w fotelu hrabiego i będzie zerkał na jego księgozbiór. Bezsprzecznie Wołkow był miłośnikiem literatury antycznej. Jan bez trudu zauważył oprawione w skórę niemieckie tłumaczenie Eneidy. Wstał z fotela, miał zamiar podejść do lewej części biblioteki i wyjąć Wergiliusza, gdy usłyszał znajomy mu głos:

— Moje uszanowanie dla pana doktora.

W drzwiach biblioteki stał Abram Kon. Jak zawsze nienagannie ubrany w czarny, aksamitny chałat z szalowym kołnierzem. Mimo swojego podeszłego wieku nadal emanował przykuwającą uwagę urodą oczu. Siła Kona tkwiła właśnie w jego spojrzeniu.

— Panie Kon, nie przypuszczałem, że tu pana spotkam — krzyknął radośnie Dobrowolski w stronę Abrahama i podszedł uścisnąć mu serdecznie rękę na powitanie. — Nie zauważyłem pana przy stole. Proszę mi wybaczyć.

— Dziwi się pan, że Żyd u hrabiego? — Kon usiadł w fotelu z filuternym uśmiechem.

— A skądże znowu. Nigdy tak bym nie pomyślał. Pewnie interesy z Wołkowem… Po prostu zaskoczył mnie pan w tej bibliotece. Przecież zna mnie pan…

— A znam — przerwał Abram — i wiem, że pan kapitan to najuczciwszy z ludzi i serce ma wielkie do chorych, i szczery człowiek.

— Niech pan tak mnie nie chwali, bo bez beatyfikacji zostanę nowym katolickim świętym.

— I dowcipny pan jak mało kto. — Długie pejsy Kona podskakiwały w rytm śmiechu starego kupca.

— Proszę mi wierzyć, nie jest to zasługa mojej krotochwilnej natury, ale naleweczki z miętą i anyżem. Wypiłem już kilka kieliszeczków. Mocna i zdrowa.

Jan dopił ostatni łyczek, odstawił kryształowy kieliszek na inkrustowany okrągły stolik i dodał, siadając naprzeciw Kona w drugim fotelu: — A jak się czuje pańska wnuczka?

— A jak ona ma się czuć? Pan doktor ją wyleczył. Ona czuje się bardzo dobrze. Ona chodzi do szkoły. Ona bardzo dobrze się uczy i bardzo pięknie śpiewa. Ona szczęśliwa i radosna. Ja stary, biedny Żyd. Co ja mogę? Co może stary Żyd, jak nie jest hrabią Wołkowem? — Abraham mrugnął zawadiacko okiem do lekarza. — Stary Żyd nie może się panu doktorowi odwdzięczyć tak jak hrabia Wołkow, ale stary Żyd może dać panu kilka niegłupich rad co do tej okrągłej sumki, co to pan ją właśnie dostał…

— Ho, ho! Słyszę, że wieści rozchodzą się szybko.

— Kupiec, panie kapitanie, musi wiedzieć, co się dzieje w mieście. A kupiec Żyd powinien wiedzieć wszystko.

— Wiem, wiem. Mówią nawet, że gdy wasz cadyk kichnie w Berlinie wieczorem, to Żydzi w Warszawie już na drugi dzień rano odpowiadają mu chórem: na zdrowie!

— A pan doktor opowiada znowu dowcipy. A ja… mam pewne poufne informacje… — Abram ściszył głos i udał się w stronę doktora. — Tysiąc rubli to jest duża suma… Powiedziałbym nawet, niebagatelna… Pańscy koledzy, oficerowie, zarówno Polacy, jak i Rosjanie, chcą pana ograć w karty. Słyszałem… Wieść się szybko niesie — Abram dodał szeptem. — Oni także już wiedzą, jaką sumą pan dysponuje…

— Dopiero co dostałem sakiewkę, a już wszyscy znają jej zawartość. Sam jeszcze dobrze do niej nie zajrzałem… — Sytuacja bawiła kapitana.

— Niech pan doktor się nie śmieje. Wiem, co mówię. Pan mi wnuczkę uratował, to ja teraz panu pomogę. Czy ktoś może nas tu usłyszeć? — zapytał zatrwożony i zaprowadził kapitana w stronę potężnego okna z mięsistą, aksamitną bordową kotarą. Dobrowolski poczuł się nieswojo, ale znał Kona i wiedział, że kupiec ma szczere intencje.

— Graliście niejeden raz — zaczął konfidencjonalnym tonem. — Teraz trudno będzie odmówić. Moja rada to przeznaczyć na przegraną na przykład dwieście rubli. Jeśli pan wygra, graj pan dalej o połowę wygranej. Zaznacz pan, że grasz do określonej godziny. Może to być dwudziesta trzecia. Później odejdziesz pan spokojnie i nikt nie może powiedzieć, że uciekasz. Po prostu wzywają pana obowiązki. To może być nocny dyżur w szpitalu. W ten sposób zachowasz pan dużą część pieniędzy. Jeśli się natomiast uda panu wygrać większą sumę, to ja mam dla pana propozycję godną rozważenia.

— Panie Kon, zadziwia mnie pan… — Dobrowolski czuł, jak pulsują mu skronie. Za oknem bibliotecznym Wołkowa dostrzegł oświetloną lampami drogę. Jakaś dorożka zatrzymała się i wysiadł z niej elegancko ubrany mężczyzna.

— Późno już. Powinienem wracać do domu, panie Kon. Arcyciekawy ten pana plan. Ale sam nie wiem…

— Ale to nie koniec. — Kon zatrzymał odchodzącego od okna lekarza. — Niech pan słucha dalej. Kapitan spotyka się z wieloma polskimi oficerami Księstwa Warszawskiego. My wiemy, i wiemy, że wiedzą Rosjanie… o zamyśle wybuchu powstania na podobieństwo tego z 1830 roku. Na razie nikt nie wie, kiedy miałoby się rozpocząć, ale zaborca pilnie patrzy na działalność Polaków. Wywiadowców, mówiąc delikatnie, ma on w różnych polskich środowiskach. Pan wiesz równie dobrze jak my, że to powstanie nie może się udać. Europa nie chce konfliktu z Rosją. Nikt nie poprze Polaków… To będzie katastrofa. Znowu tysiące pana rodaków będą zesłane w głąb Rosji, głównie na Sybir. Ja już nie mówię o tych, którzy zginą w walce albo po walce zostaną rozstrzelani czy powieszeni. Z tego, co ja wiem o panu, panie Dobrowolski, pan nie zostaniesz na uboczu. Nawet gdyby pan nie wziął udziału w powstaniu, to skażą pana za niepoinformowanie władz o jego przygotowywaniu. A o tym pan wiesz i będziesz wiedział.

— Wolałbym o tym tu nie rozmawiać — powiedział szeptem Jan. — Wyjdźmy. Pożegnajmy się i spotkajmy na dole. Widziałem dorożkę. Tam dokończymy rozmowę.

Siąpił deszcz. Znowu mgła wyległa na ulice Warszawy. Jan miał jeszcze przez moment w pamięci serdeczne pożegnanie z Wołkowami, ale ta rozmowa z Abramem nie dawała mu spokoju. Ciągle nie rozumiał, o co chodzi staremu kupcowi. Dobrowolski szybkim krokiem podszedł do dorożki. W środku już czekał na niego Kon. Jan nie mógł pojąć, jak się tu znalazł tak szybko.

— Ależ masz pan tempo — zaśmiał się i usiadł obok Abrama. Dorożka ruszyła leniwie przez zamglone ulice Warszawy.

— Żwawy to ja już dawno nie jestem i reumatyzm mi dokucza, ale mnie nikt tak serdecznie i długo nie żegnał jak pana. Wie pan, jak to jest: Żyd zrobił swoje, to Żyd może odejść. Wołkow miał interes i tyle. A potem na kieliszeczek mnie zaprosił. Ale pan wie, ja nie piję. No i zobaczyłem pana. Ale do rzeczy. Panie Dobrowolski… — Kon znowu ściszył głos. Dorożka wjeżdżała na Franciszkańską. Słychać było tylko stukot kopyt końskich.

— Czy nie lepiej wyjechać na Sybir dobrowolnie? Powiedzmy jako zasobny kupiec?

— Ale o czym pan mówi? Za szalonego to ja pana nigdy nie brałem… — Dobrowolski nie pojmował planu Kona.

— I tak zesłany byłby pan na Sybir za udział w powstaniu albo — co nie daj Panie Boże — zabity. Powstanie wybuchnie. To kwestia czasu. Pan to wiesz i ja. Nawet niektórzy nasi mówią, że poszliby z wami do walki… A tak uniknąłby pan tragedii. Zresztą uniki nie mają tu znaczenia. Ot, po prostu masz pan okrągłą sumkę i zrób wszystko, by ją zwielokrotnić. Czyli jedź tam, gdzie pieniądze leżą na ziemi. Teraz czasy tylko dla przedsiębiorczych ludzi.

— Na Syberię?

— Wy, Polacy, wy, romantycy… Sybir to dla was tylko Golgota. A Sybir to też złoto, skóry… Sybir jest jak Rosjanie: do kochania i do nienawiści. Mając trzy tysiące rubli, możesz pan kupić dwa duże konne wozy z mocnymi końmi i wieźć za Ural to, czego tam ludzie najbardziej potrzebują. Dobierzesz pan sobie paru ludzi mało strachliwych, których niewiele z Królestwem wiąże… podobnie jak pana.

— A skąd to, panie Kon, tyle o mnie wiesz?

— Skąd ja wiem? Skąd Żyd Kon wie? Kon stary, kości go bolą, ale głowa dalej pracuje i myśli, co tam Konowi trzeba. Kiedy ja postanowiłem leczyć u pana moją wnuczkę Ryfkę, to ja musiałem zasięgnąć o panu trochę informacji. Pan mi pomógł. Co ja gadam, pan życie naszej wnuczce uratował. To ja chcę panu pomóc. Może coś podpowiedzieć. Może tylko tak podszepnąć… — Kon zastukał do dorożkarza. Konie zwolniły tempo i po chwili zatrzymały się.

— Ależ mi pan w głowie namieszał — zaśmiał się Dobrowolski. — Jak ja to teraz wszystko poukładam?

— Może i namieszałem. Proszę jednak pozwolić, że będziemy kontynuować naszą rozmowę za parę dni, kiedy pan spełni obowiązek wobec swoich towarzyszy — oficerów pułkowych.

— Mam grać w karty?

— Kon nie wie, co ma robić pan doktor. Kon wie, co sam by zrobił… gdyby…

— Miał taką okrągłą sumkę — dodał ze śmiechem Jan.

ROZDZIAŁ II ROZGRYWKA

Restaurację na Nowym Mieście prowadził Berek Szulc. Lokal przypominał raczej karczmę. Tłoczno, ciasno i już od drzwi wejściowych uderzała w nozdrza kwaśna woń rozlanego piwa i nie najświeższych oddechów. Gwar rozmów, pijackich żartów i swarów wypełniał niską przestrzeń. Do stolika, przy którym siedziało dwu polskich oficerów, podszedł dziarskim krokiem uradowany kapitan Iwan Iwanowicz Iwanow.

— Witam. Panowie pozwolą, że się dosiądę — i nie czekając na odpowiedź, rozsiadł się na dębowej ławie wielce zaaferowany.

— Słyszeli panowie? — zaczął nieco tajemniczo, pochylając się nad stołem w kierunku oficerów.

— O doktorze Dobrowolskim, jak mniemam, Iwanie Iwanowiczu — kapitan Jacek Waligóra ziewnął i udawał niezainteresowanego. — A tak. Wszyscy już o tym mówią w pułku. Nuda…

— Pan kapitan żartuje? — Iwan Iwanowicz Iwanow był zawiedziony.

Oficerowie wybuchli gromkim, doniosłym śmiechem, aż Berek Szulc omal nie przewrócił się z tacą z kuflami.

— Pewnie, że żartujemy. A jakże! — krzyknął pułkownik Jan Modrzewski i duszkiem wypił resztę piwa, głośno stukając o dębowy stół odstawionym pustym kuflem.

— Chyba wszyscy myślimy o tym samym?… To co? Zagramy, ma się rozumieć? — zapytał podekscytowany Iwanow.

— Kapitanie, jaki mamy plan? — zapytał ze stoickim spokojem pułkownik.

— Jak panom wiadomo, doktor Dobrowolski otrzymał niebagatelną sumkę — zaczął kapitan Waligóra, oficerowie spojrzeli na siebie z udawaną powagą. — Myślę, że jako nasz stary znajomy da się namówić w sobotę na wieczornego pokera. Mamy szansę zagrać nareszcie o wysokie stawki.

— No nie wiem… — pułkownik chwilę się zastanawiał. — Dobrowolski jest niezłym graczem. Może się to dla nas źle skończyć… Ale kto nie ryzykuje, ten nic nie ma.

— Miejmy nadzieję, że otrzymana niespodziewanie nagroda osłabi jego czujność — dodał Iwanow.

— Czy przyjdzie pan, kapitanie Iwanow?

— Oczywiście, pułkowniku! To jest niebywała okazja, aby podreperować nieco nadwątlone ostatnio moje finanse. Mogę przyprowadzić ze sobą pułkownika Winogradowa, który właśnie wrócił z Wilna.

— No to, panowie, jesteśmy umówieni — pułkownik zatarł z radości ręce i dodał: — A zatem, panie kapitanie, niech pan ściągnie jutro na siódmą wieczór kapitana Dobrowolskiego. Będzie nas sześciu. To bardzo dobra liczba, bo maksymalna do pokera.

I tak następnego dnia ponownie spotkali się wszyscy u Berka Szulca. Dobrowolski wynajął mały pokoik przylegający do części restauracyjnej. Prosił, by przygotowano wcześniej stół do gry w karty. Berek jak zawsze wywiązał się z powierzonego zadania i zrobił wszystko, by goście mieli zapewnioną prywatność spotkania. Pod ścianą kazał wstawić długą ławę, na której kelnerzy ustawili napoje i zakąski. Dobrowolski przyszedł nieco wcześniej sprawdzić, czy wszystko zostało przygotowane zgodnie z jego poleceniem. Parę minut później zebrali się już wszyscy gracze. Po krótkiej ogólnej, bardzo kurtuazyjnej rozmowie wszystkim spieszno było usiąść do stolika i rozpocząć grę. Najpierw pułkownik Modrzewski ogłosił obowiązujące zasady.

— Panowie, poproszę kapitana Waligórę o spisanie następujących ustaleń. Wejście do gry kosztuje dziesięć rubli. Najstarszym kolorem jest pik. Słabszymi kolorami są kolejno: kier, karo, trefl. W przypadku takiego samego układu kart u dwu graczy, np. poker lub kolor, wygrywa kolor starszy. Po otworzeniu gry uczestnicy biorący w niej udział kładą do puli kwotę określoną dla każdego rozdania. Dobiera się po pierwszej licytacji najwyżej trzy karty. Przy kolejnych licytacjach stawkę podstawową można przebić najwyżej trzykrotnie. Sześć osób przystępuje do gry całą talią kart. Jeżeli w jakimś momencie do nowej gry zasiądą trzy lub dwie osoby — grają oddzielną talią, zawierającą w każdym kolorze od asa do dziewiątki. Czy panowie mają jakieś uwagi?

W pokoju panowało wymowne milczenie. Oficerowie nie mieli nic do dodania. Waligóra zapalił nerwowo fajkę i wpatrywał się w talię kart leżącą na stoliku, jakby ją chciał zaczarować. Pierwsze rozdanie poszło z rąk pułkownika. Kapitan Drzazga, siedzący z lewej strony Modrzewskiego, włożył do puli jednego imperiała. Czynność tę powtórzyło pozostałych pięciu graczy. Pułkownik rozdał karty do wymiany: niektórzy wymieniali dwie, inni trzy karty. Drzazga wypił kieliszek wódki. Iwanow otarł pot z czoła. Pułkownik Winogradow zapalił cygaro. Aromatyczny dym wypełnił mały pokój i tańczył wokół płomienia lampy.

— Kładę do banku kolejne dziesięć rubli i jeszcze dwadzieścia — oznajmił z poważną miną Drzazga i wychylił kolejny kieliszek wódki. Pozostali gracze położyli po trzydzieści rubli.

— Ja pas — stwierdził Drzazga.

— A ja… — zaczął tajemniczo Bazyli Winogradow — daję do puli kolejne dziesięć rubli i… jeszcze trzydzieści następnych.

— W takim razie beze mnie — zaciągnął się mocno fajką Waligóra.

Atmosfera w pokoju zrobiła się gorąca. Iwanow i Modrzewski położyli na stół po czterdzieści rubli. Przy kolejnej licytacji Drzazga, Waligóra, Iwanow i Modrzewski powiedzieli: „beze mnie”. Na to Winogradow rzucił do puli kolejne czterdzieści rubli. To samo zrobił ze spokojną miną Dobrowolski i sprawdził. Wyłożył karty — miał kolor. Winogradow mógł pochwalić się tylko fulem. Doktor z kamienną twarzą zgarnął leżące na stole pieniądze. Było tego czterysta czterdzieści rubli. Czysta wygrana wynosiła trzysta dwadzieścia rubli. Dalej gra toczyła się o znacznie mniejsze stawki. Rozpoczynano od jednego rubla. Po dwu godzinach drugiej rundy doktor wygrał zaledwie dwadzieścia rubli. Przerwa w grze nieco studziła emocje.

— Panowie — pułkownik Winogradow uniósł kieliszek do góry. — Oto kolejna zasada naszego spotkania. Picie bez toastu to pijaństwo! Zatem uwaga… Za zdrowie moich kompanów i za przychylność fortuny! Niech nam wszystkim sprzyja!

Oficerowie serdecznym śmiechem powitali propozycję Bazylego i w równym tempie wychylili kieliszki do dna. Po czym pośpiesznie ponownie zasiedli do kolejnej partii pokera. Otwarcie wymagało włożenia do puli dwudziestu rubli. Winogradow zrobił się nerwowy. Stukał rogiem karty o stół. Dobrowolski bez trudu zauważył krople potu na jego skroniach. Atmosfera gęstniała. Niespodziewanie wkradła się dziwna nerwowość, której wcześniej doktor nie odczuł. Cygaro, papierosy, nawet kieliszek wódki wydawał mu się jedynie elementem całej rozgrywki, żartem dorzucanym do karcianego entourage. Teraz coś się zmieniło. Gracze pilnie patrzyli na siebie. Winogradow był wyraźnie poruszony. Nie potrafił powstrzymać emocji. Dobrowolski udawał, że tego nie dostrzega, ale frapowało go zachowanie Bazylego, czuł, że coś się za tym kryje. Po pewnym czasie na placu boju pozostali tylko oni.

— Sprawdzam — odezwał się Winogradow i pokazał z nieukrywaną dumą fula.

— Zatem to koniec — odparł spokojnie Dobrowolski i wyłożył cztery karty na stół.

— O Boże… kareta… — powiedział prawie szeptem skonsternowany Bazyli.

Kapitan Dobrowolski zabrał całą pulę, w tym trzysta sześćdziesiąt rubli wygranej. Koledzy szczerze gratulowali zwycięstwa i wznieśli kolejny toast. Iwanow przez chwilę bawił wszystkich ostatnio zasłyszanymi dykteryjkami. Salwy śmiechu witały kolejne krotochwilne opowieści kapitana. Jedynie pułkownik Bazyli Winogradow nie potrafił z dystansem podejść do swojej porażki — usiadł naburmuszony w fotelu przy oknie. Właśnie gdy Jan zamierzał jakoś go pocieszyć, do pokoju wszedł kelner.

— Czy panowie pozwolą, że do gry dołączy się baron Peter Kalkbern? — zapytał oficjalnym tonem.

— Proś! — radośnie odparł Dobrowolski, nieformalny gospodarz spotkania.

— No panowie, robi się bardzo gorąco. Nie wiem, jak to napięcie wytrzyma pan Winogradow — zażartował Modrzewski, patrząc w stronę nachmurzonego Bazylego.

— Niech się pan pułkownik o to nie boi — burknął wielki przegrany wieczoru.

— Ho ho ho… No to mamy fascynujące spotkanie — zaczął Drzazga. — Baron pewnie wniesie niezłą sumkę.

— Pan baron Peter Kalkbern — zaczął Iwanow — ziemianin z ziemi witebskiej, sprzedał niedawno jeden ze swych majątków na tamtym terenie. To mój dawny znajomy. Pozwoliłem sobie go zaprosić tu do nas. Ufam, że panowie nie będą mi mieli tego za złe. Oto i on.

Do pokoju wszedł mężczyzna w sile wieku, szczupły i żylasty, ze spokojną twarzą wielkiego pana. Powitał wszystkich nieco protekcjonalnym tonem. Wysłuchał wzniesionego toastu na swoją cześć i zasiadł dumnie do gry. Odczytano baronowi obowiązujące zasady, które przyjął bez jakichkolwiek uwag.

— Proszę mi wybaczyć — zaczął smętnym tonem Winogradow. — Kolejne rozdanie już beze mnie. Przegrałem całe swoje zasoby, a nawet… więcej…

— Rozumiem. Nie namawiamy — odparł trzeźwo Drzazga.

— Zatem zaczynamy bez pana — powiedział Iwanow.

Kalkbern, jak przystało na człowieka bogatego, zaproponował stawkę sturublową. Oficerowie lekko przybledli. Modrzewski rozdał karty. Grę otworzył baron i położył na stół banknot sturublowy.

— Panowie, oto moje sto rubli — powiedział spokojnie doktor — jednakże mój czas dobiega końca i godzinę przed północą będę musiał panów opuścić. Obowiązki mnie wzywają.

Gracze przyjęli tę deklarację ze zrozumieniem. Kalkbern nie miał znakomitej karty, bo zażądał wymiany wszystkich pięciu. Modrzewski przypomniał mu, że dzisiejsze zasady pozwalają na wymianę najwyżej trzech kart. Baron przyjął trzy. Popatrzył w nie i rzucił na stół kolejne sto rubli, mówiąc: „sto i jeszcze sto”. Antoni Drzazga wycofał się z rozgrywki. Pozostali włożyli do puli po dwieście rubli. Baron, licząc na ograniczone środki oficerów, położył na stół kolejne trzysta rubli. Waligóra i Iwanow zrezygnowali z dalszej gry, a na stół powędrowało trzysta rubli Modrzewskiego i tyleż Dobrowolskiego.

— Piękna rozgryweczka… — powiedział pod nosem baron i dodał głośniej: — Kładę na stół swoje sto rubli i… dokładam… trzysta!

— To ja pas — przytomnie oświadczył pułkownik Modrzewski.

Baron triumfalnie spojrzał na zebranych. Wyprzedził wyroki fortuny i milczącą miną obwieszczał swoje zwycięstwo. Niestety nie miał świadomości, co kryje się w kartach doktora Dobrowolskiego. A ten spokojnie położył na stole swoje czterysta rubli i z kamienną twarzą oświadczył:

— Sprawdzam — i położył na stole fula.

Wszyscy zamarli. Pokój wypełniła gęsta cisza. Niestety Kalkbern miał zaledwie dwie pary. Doktor zgarnął pulę liczącą trzy tysiące trzysta rubli, w tym dwa tysiące trzysta rubli czystej wygranej. Jak dotąd wygrał trzy tysiące rubli. Baron wyraźnie się ożywił, niezdrowo poczerwieniał i powiedział:

— No to spróbujemy teraz swoich sił we dwóch — i sięgnął po talię zawierającą karty od asów po dziewiątki.

— Dochodzi jedenasta — zaczął Dobrowolski — i jak mówiłem muszę zaraz panów opuścić. Pewnie pana, panie baronie, zawiodę, ale ta gra będzie moją ostatnią.

— W takim razie, panie doktorze, zanim rozdam karty — rzekł baron — proponuję stawkę podstawową w wysokości trzystu rubli!

W pokoiku zrobiła się absolutna cisza. Dobrowolski skinął głową na znak zgody i rozdał karty, po czym położył na stole trzydzieści imperiałów, a baron swoje trzysta rubli. Wymienili po trzy karty. Dobrowolski wyłożył trzysta rubli i po chwili dołożył jeszcze sześćset. Baron poczerwieniał ze złości, nie dawał za wygraną i położył dziewięćset rubli.

— Daję trzysta rubli i jeszcze dziewięćset — spokojnie, bez emocji powiedział doktor Dobrowolski

— A ja całe tysiąc dwieście rubli! — krzyknął triumfalnie Kalkbern.

— Oto kolejne tysiąc dwieście rubli.

Baron spurpurowiał i rzucił na stół swoje tysiąc dwieście rubli. Winogradow nerwowo ocierał pot z czoła. Pozostali gracze z podziwem wpatrywali się w opanowanego Dobrowolskiego. Nagle baron krzyknął:

— Sprawdzam!— i pokazał kolor w karach.

Doktor Jan Dobrowolski rozłożył powoli swoje karty. Wszystkie kiery, poczynając od asa. Dopiero po długiej chwili ciszy z ust barona wyszedł cichy szept:

— Od dwu lat nie widziałem, aby ktoś wyłożył pokera. Oskubał pan mnie znacznie, ale gratuluję, gratuluję… — i chwiejnym krokiem wstał od stołu. Nalał sobie szklankę wódki, wypił jednym haustem. Nie wznosił toastu, nie poczekał na towarzyszy. A kapitan Dobrowolski powoli zebrał ze stołu wszystkie, już teraz własne, pieniądze i wstał niespiesznie. Wygrał kolejne trzy tysiące sześćset rubli. Podziękował za rozgrywkę, pożegnał się i opuścił salę, prosząc pułkownika Winogradowa, aby wyszedł z nim na słówko. Bazyli zdziwiony i nieco zaskoczony podążył za nim. Przeszli do podobnego, ale zupełnie pustego pokoju, w którym stał stół i dwa krzesła. Bez słowa zajęli miejsca, a Dobrowolski, by nie trzymać Bazyla w niepewności, od razu przystąpił do rozmowy.

— Po ostatniej przegranej pan pułkownik bardzo zmienił wyraz twarzy i nie uśmiechnął się już do końca naszego tam pobytu. Nie sądzę, by tak na pana podziałała strata własnych pieniędzy. Myślę, że przegrał pan również nie swoje…

Dobrowolski nie dokończył. Wyraz twarzy Winogradowa mówił sam za siebie. Oto siedział przed nim bankrut, który prawdopodobnie zdefraudował niemałą kwotę.

— Właśnie zastanawiałem się, czy nie strzelić sobie w łeb. Miałem tylko zasadniczy problem: czy zrobić to tutaj, czy też po powrocie do domu. — Winogradow nerwowo zacierał ręce.

— Spokojnie, mój panie. Gdy byłem małym chłopcem, ojciec zawsze mi mówił, że nie ma takiego problemu, którego nie udałoby się rozwiązać. A mój przyjaciel zwykł mawiać: zanim palniesz sobie w łeb, najpierw walnij głową w ścianę.

— To nie takie proste… Moi koledzy oficerowie są spłukani jak ja. Trzysta rubli musiałbym spłacać rok albo i dłużej… No i moja reputacja… — Winogradow miał łzy w oczach.

— Bazyli Fiodorowiczu, niedługo wyjeżdżam. Daleko i na długo. Kończy się mój kontrakt w Warszawie i mam zamiar zostać kupcem na dalekim wschodzie Rosji. Jest mi potrzebna pomoc urzędników i generała Wasyla Mieńszykowa. O ile wiem, przywiózł mu pan jakieś pieniądze z Wilna. Zawrzyjmy układ. Powiedzmy… taką transakcję handlową. Zwracam panu trzysta rubli. A pan jutro odda pieniądze generałowi. Ten będzie mocno zdziwiony, bo już rano uprzejmie mu doniosą, ileż to pan przegrał. Jego zaufanie do pana, duże dotychczas, jak mniemam, wzrośnie jeszcze bardziej.

— Nie rozumiem… a co ja mam dla pana zrobić?

— Pan po prostu… powie generałowi kilka słów o mnie. Wasyl Mieńszykow mnie nie zna. Wie jedynie, że w maju kończy się mój kontrakt w wojsku. A pan wspomni, że ja… wybieram się na Syberię, że chcę zainwestować wygrane pieniądze w handel. Powie pan o mnie kilka ciepłych słów. Wspomni, że handlując na wschód od Uralu, będę miał swoje kontakty w Omsku, Krasnojarsku, Irkucku i Jakucku. Moje informacje mogą się przydać policmajstrom w miastach powiatowych, oberpolicmajstrom w miastach gubernialnych, nawet generałowi policmajstrowi w Petersburgu. Wiem, że generał Mieńszykow ma bliskie kontakty z policmajstrem Warszawy, a także z generałem policmajstrem w Petersburgu. Podpowie pan, że mogę w każdej chwili stawić się na rozmowę u generała.

Zapadła cisza. Pułkownik Winogradow trzymał pieniądze w ręce i patrzył na lekarza szeroko otwartymi oczami. Dobrowolski czekał. Wiedział, że to uczciwa transakcja. Przypatrywał się zdumionemu Bazylowi. I przez moment przypomniał sobie roześmianą twarz Abrama Kona. Jan dziwił się sobie samemu, że z taką łatwością przystał na propozycję starego Żyda. Wszystko poszło tak gładko. Zastanawiał się, patrząc na Winogradowa, czy po prostu nie woła go głos jakiejś przygody. Czuł nadchodzącą wielką zmianę w swoim życiu. Nie bał się. Lubił wyzwania. Potrzebował zmiany.

— Janie Adamowiczu — Bazyli przerwał rozmyślania doktora — uratował mi pan życie. Przegrane, a teraz cudownie odzyskane pieniądze są rzeczywiście… własnością państwową i muszę je przekazać generałowi Mieńszykowowi. Wypełnię skrupulatnie pańską prośbę i wszystko przekażę generałowi. O ile znam generała, zechce się z panem skontaktować. Dziękuję panu serdecznie za pomoc i zrozumienie mojej sytuacji. Niejeden odwróciłby się od bankruta, a pan podał mi rękę. Jestem pana dłużnikiem i będę o tym pamiętał. Nie muszę dodawać, że nieprędko zasiądę do karcianego stołu, jeśli w ogóle kiedyś do tego dojdzie. Jest pan jeszcze młody, silny — niech pan jedzie na tę Syberię. Pieniądze tam rzucone ponoć obracają się w złoto… Dotrzymam słowa.

Doktor włożył wygrane pieniądze do koperty, zalakował ją i oddał w depozyt do pancernej szafy restauratora Berka Szulca.

ROZDZIAŁ III TRANSAKCJA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IV ABRAM RAZ JESZCZE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ V WACŁAW, MAREK I RESZTA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VI OSTATNIE PRZYGOTOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VII W DRODZE NA SYBERIĘ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VIII ZBÓJCY I CUDAMI SŁYNĄCA IKONA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IX NIEBEZPIECZNE INTERESY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ X ŻEGNAJ, EUROPO

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XI NA IRKUCK

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XII NARESZCIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIII SYBERYJSKI DOM

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIV DOBRE UCZYNKI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XV SZTUCERY I SZABLE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVI ZMIANY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVII WYPRAWA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVIII ZŁOTE LATO

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIX NIEOCZEKIWANE SPOTKANIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XX PORWANIE

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXI NARESZCIE W DOMU

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXII OCZEKIWANIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIII RĘKA SPRAWIEDLIWOŚCI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIV LIN WANG PING

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXV DWIE OPOWIEŚCI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVI NIEPOKÓJ SERCA, KAMIENIE I KOŚCI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVII DIAMENTY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVIII OJCOSTWO

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIX RAZEM

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXX WYPRAWA JABŁONOWSKIEGO

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXI WYPRAWA DOBROWOLSKIEGO

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXII WYPRAWA TURYSZEWA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIII WIOSENNY DIAMENTOWY SZLAK

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIV LOS

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXV A JEDNAK

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVI NINA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVII WIELKIE ZMIANY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVIII W DRODZE DO INDII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIX POJEDYNEK

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XL BOJOWY CHRZEST „KORALA”

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLI INDYJSKA PRZYSTAŃ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLII KALKUTA, BOMBAJ I MAHARADŻA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLIII W BLASKU NIEZWYKŁYCH MIEJSC I BRYLANTÓW

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLIV POŻEGNANIE Z INDIAMI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLV JANE BLANCHETT

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLVI ZAKOCHANY

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLVII HELENA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLVIII MIŁOŚĆ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XLIX DO GRECJI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ L OSTATNIE RACHUNKI

Dostępne w wersji pełnej

EPILOG

Dostępne w wersji pełnej

Karta redakcyjna

Copyright © by Janusz Uberna, 2012

All rights reserved

Redaktor prowadzący

Katarzyna Lajborek-Jarysz

Redaktor literacki

Magdalena Gauer

Redaktor

Joanna Brodniewicz

Projekt okładki i stron tytułowych

Paulina Radomska-Skierkowska

ISBN 978-83-7785-250-7

Zysk i S-ka Wydawnictwo

ul. Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com