Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Tybetańskie Królestwo Lo, czyli po nepalsku Mustang, przez wieki pozostawało niedostępne dla obcych. Ukryte w najgłębszej dolinie świata, za ośmiotysięcznikami Annapurną i Dhaulagiri, strzegło swoich tajemnic i rytuałów. Docierali tam jedynie pielgrzymi i kupcy prowadzący obładowane solą karawany. Jego historia toczyła się niespiesznie z dala od reszty świata. W końcu jednak musiało otworzyć swoje granice.
Magdalena Gołębiowska trafia do tej krainy w XXI wieku. Daje się uwieść urokowi starych wiosek, ich mieszkańców i mistycznemu pięknu surowego krajobrazu. Odwiedza księżniczkę należącą do rodziny od wieków rządzącej Mustangiem, opowiada o Khampach, znanych ze swej odwagi partyzantach walczących o niepodległość Tybetu, podziwia piętnastowieczny klasztor Thubczen, który Tiziano Terzani nazwał jedną z „kaplic Sykstyńskich” buddyzmu, i rozmawia z włoskim konserwatorem sztuki ratującym tamtejsze świątynie za dolary od amerykańskich filantropów. Patrzy również, jak nieskażona dotąd przyroda ginie pod kołami chińskich ciężarówek. A usłyszane historie i zobaczone obrazy układają się w opowieść o tym, co się dzieje, gdy zatrzymany czas nagle zaczyna przyspieszać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 210
SERIA ORIENT EXPRESS
Paul Theroux, Pociąg widmo do Gwiazdy Wschodu. Szlakiem „Wielkiego bazaru kolejowego”
Colin Thubron, Po Syberii
Ted Conover, Szlaki człowieka. Podróże drogami świata
Colin Thubron, Utracone serce Azji
Hugh Thomson, Tequila Oil, czyli jak się zgubić w Meksyku
Paul Theroux, Safari mrocznej gwiazdy. Lądem z Kairu do Kapsztadu
Wolfgang Büscher, Hartland. Pieszo przez Amerykę
Colin Thubron, Cień Jedwabnego Szlaku
Rory Stewart, Między miejscami. Z psem przez Afganistan
Colin Thubron, Góra w Tybecie. Pielgrzymka na święty szczyt
Tony Anderson, Chleb i proch. Wędrówka przez góry Gruzji
John Gimlette, Teatr ryb. Podróże po Nowej Fundlandii i Labradorze
Hugh Thomson, Biała Skała. W głąb krainy Inków
Colin Thubron, Za murem. Podróż po Chinach
Paul Theroux, Jechałem Żelaznym Kogutem. Pociągiem przez Chiny
Paul Theroux, Ostatni pociąg do zona verde. Lądem z Kapsztadu do Angoli
Paul Theroux, Wielki bazar kolejowy. Pociągiem przez Azję (wyd. 2)
Paul Theroux, Stary Ekspres Patagoński. Pociągiem przez Ameryki (wyd. 2)
Paul Theroux, Szczęśliwe wyspy Oceanii. Wiosłując przez Pacyfik
John Gimlette, Dzikie Wybrzeże. Podróż skrajem Ameryki Południowej (wyd. 2)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Fotografia na okładce © by Magdalena Gołębiowska
Fotografie wewnątrz tomu: Magdalena Gołębiowska – s. 60–61, 84–85, 102–103, 142–143, 154–155, 174–175, 182–183, 192–193;
Andrzej Śmiałek – s. 8–9, 22–23, 38–39, 118–119, 128–129
Copyright © by Magdalena Gołębiowska, 2019
Copyright © for the map by d2d.pl
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Ewa Polańska
Konsultacja merytoryczna Sylwia Gil
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna i skład Robert Oleś / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-835-8
Dla A. za pierwszy wyjazd do Mustangu
Królestwo Mustangu
Ta historia mogłaby się rozpocząć od opisu, jak stroma ścieżka wiła się ostro pod górę ku wysokiej przełęczy, jak wzrok na darmo wypatrywał szczegółu w morzu postrzępionych, ziemistoczerwonych skał o najdziwniejszych kształtach. Albo od tego, że przejrzystość powietrza przesuwała horyzont dalej, niż sięga mapa. Lepiej jednak, jeśli opowieść o starym tybetańskim królestwie zacznie się od legendy. Tylko wtedy dowiemy się, że czerwony kolor tamtejszych skał to krew potężnego demona, który zanim został zwyciężony, długo i bezkarnie panoszył się na Wyżynie Tybetańskiej, udaremniając wszelkie wysiłki wyłonienia tych ziem z osnutego mrokiem tajemnic dziejowego niebytu. Ich ostre granie to wnętrzności monstrum, które spadły na ziemię po tym, jak heroiczny bohater obdarzony wyjątkową mocą stoczył z nim walkę, długi na kilkadziesiąt metrów mur modlitewny to jelita pokonanego, a najstarsza w okolicy świątynia stoi tam, gdzie spadło jego serce.
Triumfalna walka z demonem rozegrała się na południowo-zachodnich krańcach Wyżyny Tybetańskiej, w rozległej dolinie Kaligandaki[1], która wówczas była częścią pierwszego tybetańskiego imperium, a dziś należy do Nepalu i jest nazywana Mustang. Jej mieszkańcy wierzą, że dzięki temu zwycięstwu tereny, na których przed wiekami osiedlili się ich przodkowie przybywający z północnych rubieży Wyżyny, mogły się stać ziemią świętą. Najpierw jednak walczący z demonem musiał udowodnić swoją nadludzką siłę, rozrzucając jego szczątki między ośnieżone szczyty, wśród kanionów i traw, na tyle daleko od siebie, by utraciły złowrogą moc. Pokonane monstrum zasługiwało na taką karę. Usilnie i zbyt długo próbowało udaremnić zamiary pierwszych królów Tybetu, ambitnych władców z doliny Jarlungu, za których panowania niezależne księstwa leżące w różnych częściach Wyżyny Tybetańskiej stały się wreszcie jednym państwem. W VII wieku najpierw Songcen Gampo, a później jego następca Tri Songdecen postanowili skłonić swoich poddanych do porzucenia szamańskiej religii bon i przejścia na oświecony buddyzm. Demon jednak co rusz niszczył pałace, burzył fundamenty wznoszonych świątyń, zsyłał na Tybet choroby, głód i susze na zmianę z burzami gradowymi. Zdesperowany Tri Songdecen zaprosił nawet do Tybetu Śantarakszitę, sławnego bramina i filozofa z Indii, który miał pomóc w rozpowszechnianiu nowej religii. I on jednak wobec wrogich mocy okazał się bezradny. To, co w dzień wybudowano w Samje, miejscu, gdzie stanąć miał pierwszy buddyjski klasztor, bezkarne demony niszczyły w nocy, przez co buddyzm przestał się cieszyć popularnością wśród królewskich doradców i ministrów. W końcu Śantarakszita zaproponował swojemu religijnemu pryncypałowi, by zaprosić Padmasambhawę, po tybetańsku Guru Rinpoczego, zrodzonego z lotosu najpotężniejszego z żyjących adeptów buddyzmu, przez wielu uważanego za drugiego Buddę. Wiele jest legend opisujących wielkie czyny Padmasambhawy. Posiadał moc jasnowidzenia i jeśli tylko tego pragnął, potrafił zamienić piasek w złoto, rozłupywać twarde skały drewnianymi nożami i latać na promieniach słońca. Dzięki swojemu oświeceniu był gotów stanąć do walki z demonem. Ścigał go przez Wyżynę Tybetańską w stronę głównej grani Himalajów. W końcu dopadł go i pokonał, a szczątki rozrzucił w dolinie Kaligandaki. Następnie, jak głosi legenda, Padmasambhawa połączył ze sobą Ziemię, Układ Słoneczny oraz wszechświat, odtańczył na niebie groźny taniec wadźry i śpiewając pieśń miażdżącą wszystkie nieposłuszne istoty, podporządkował sobie duchy Tybetu.
Wydawało się, że nauki Buddy, zwane przez jego wyznawców światłem dharmy, zostały ugruntowane, a później nie będzie już niczego poza radością i pokojem. Tym bardziej że Padmasambhawa nie poprzestał na walce z demonem. On i jego partnerka Jesze Cogjel (co po tybetańsku znaczy „Jezioro Wiedzy”) przemierzali Tybet, udzielając po drodze błogosławieństw i inicjacji, upowszechniając naukę tantr i wskrzeszając umarłych. Zostawiali na skałach odbicia swoich dłoni i stóp, a przede wszystkim terma, sekretne księgi z tekstami, których moc miała sprawić, że to, czego nauczali Guru Rinpocze i jego duchowa spadkobierczyni Jesze Cogjel, nie zostanie rozproszone ani całkiem zapomniane. Pokryte symbolicznym pismem pożółkłe zwoje poukrywano w ścianach skalnych i w jaskiniach rozrzuconych po całym Wielkim Tybecie, a odkryć je miały prawo jedynie istoty będące inkarnacją uczniów Padmasambhawy i tylko pod warunkiem, że ich treść naprawdę będzie pożyteczna.
Po raz pierwszy stało się tak sześć stuleci później, na początku drugiej połowy XIV wieku, gdy Tybet pogrążył się w anarchii i wojnach domowych. Wędrowny lama po wielu latach medytacji doświadczył wizji, która doprowadziła go do podziemnego schowka z pierwszym zwojem zawierającym wskazówki, jak dotrzeć do ukrytych sanktuariów wiecznej szczęśliwości. W tym i później odkrywanych tekstach zaszyfrowano opis odległych himalajskich dolin, gdzie rośliny i zwierzęta obdarzone są cudowną mocą i gdzie szybko można osiągnąć oświecenie, kontemplując istotę buddyjskich tantr. Tak narodził się mit bejul, ukrytych krain będących ziemskim rajem, do których nie sposób dotrzeć bez ogromnych wyrzeczeń. Te sekretne miejsca nie mają służyć ucieczce od świata, tylko raczej pomóc jeszcze bardziej się w niego zagłębić. Dzięki swoim nieodłącznym atrybutom pozwalają odkryć powiązania wszechrzeczy i zyskać pełniejszą świadomość ducha i umysłu.
Trudno jednoznacznie powiedzieć, gdzie i jak szukać mitycznych królestw opisanych w pożółkłych zwojach. Miejsca te istnieją bowiem zarówno tu, na ziemi, jak i poza nią, a droga prowadząca do nich może okazać się naprawdę niezwykła. Jeśli ktoś świadomie postanowi spróbować je odnaleźć, musi się liczyć z tym, że cel okaże się nieosiągalny lub cena za jego zdobycie będzie zbyt wysoka. Możliwe jest także, że trafi się do nich przypadkiem, będąc zupełnie nieprzygotowanym na doświadczenie ich niezwykłej siły.
W bestsellerowej powieści Jamesa Hiltona Zaginiony horyzont z 1933 roku niewielki samolot, którym podróżowali bohaterowie, zostaje najpierw porwany, a następnie zmuszony do awaryjnego lądowania wśród dziewiczych szczytów, w pobliżu starej świątyni na zboczu stromej góry. Amerykański biznesmen, misjonarka i dwóch urzędników brytyjskiej służby konsularnej tak właśnie trafiają do miejsca, do którego w normalnych okolicznościach nigdy nie zdołaliby dotrzeć. Nie tylko dlatego że samo położenie świątyni sprawia, że wydaje się ona niemal niedostępna, a prowadząca do niej ścieżka jest zbyt eksponowana, by mogli pokonać ją bez odpowiedniego sprzętu i asekuracji. Również dlatego że świat, w którym przypadkiem się znaleźli, wbrew pozorom nie robił wrażenia świata rzeczywistego, do końca oswojonego. Panujący w nim ustrój wydawał się za dobry, zbyt doskonały w porównaniu z tym, w jakim bohaterowie na co dzień funkcjonowali, podobnie jak zbyt idealne zdawały się obowiązujące w nim wzorce człowieczeństwa.
Zaginiony horyzont to powieść utopijna. W odosobnionym klasztorze bohaterowie nic nie musieli, mogli natomiast dążyć do absolutnej harmonii i realizować wszelkie życiowe aspiracje. Czas przestał istnieć, zniknął więc pośpiech, tworząc nieograniczoną materialnymi przeszkodami przestrzeń dla duchowej kontemplacji. Mimo to rzeczywistość, w której nagle znaleźli się rozbitkowie, w każdym z nich wywołała różne reakcje – od spodziewanej przez nas fascynacji i ukojenia po niepokój i natychmiastową chęć ucieczki. Sprzeczny odbiór zastanej przez bohaterów powieści sytuacji nie zmienił jednak tego, że mit o ukrytych tybetańskich krainach, przez stulecia znany jedynie najwyższym lamom, a dopiero od początku XX wieku być może również zafascynowanym Tybetem badaczom, za sprawą historii wymyślonej przez Hiltona przedostał się do masowej świadomości. Książka sprzedała się w milionach egzemplarzy, długo zajmując pierwsze miejsce na liście bestselerów literatury anglojęzycznej, po II wojnie światowej doczekała się wielu wznowień, a także dwóch ekranizacji, z których pierwsza została nagrodzona dwoma Oscarami.
To prawda, że Hilton trafił do czytelników doświadczonych dramatem I wojny światowej, którzy, jak główny bohater Zaginionego horyzontu Hugh Conway, poszukując źródeł uduchowienia, tak naprawdę szukali sposobu na oderwanie się od bolesnej rzeczywistości, a może nawet ucieczki od tego, co ma nadejść i co może się okazać jeszcze bardziej tragiczne. Nade wszystko sprzyjała mu jednak „moda na Tybet”, na duchowość lamów, nieprzeniknioną mądrość Wschodu. Dlatego nazwa miejsca, w którym rozgrywa się powieść, na zawsze wkradła się do współczesnego języka jako symbol ziemskiego raju. Dodając do tybetańskich „ri” (góra) i „la” (przełęcz) człon „Szang”, Hilton chciał zapewne, by wymyślona przez niego nazwa budziła skojarzenie z Śambhalą, mityczną krainą szczęśliwości opisaną w jednym ze zwojów Padmasambhawy. Szangri-La (po angielsku Shangri-La) stało się synonimem idealistycznych wyobrażeń na temat miejsc „gdzieś daleko”, „za siedmioma górami”, najbardziej tybetańskim ze wszystkich angielskich słów, którego urokowi uległ nawet Franklin Delano Roosevelt, tak właśnie nazywając swoją letnią rezydencję w Maryland, znaną dziś jako ośrodek wypoczynkowy amerykańskiej administracji Camp David.
Pielgrzymi wędrujący do tych dzikich i odległych miejsc często dzielili się wspomnieniami niezwykłych doświadczeń, podobnych do przygód buddyjskich praktyków duchowych podążających ścieżką do wyzwolenia, a każde takie wspomnienie utrwalało mit o ukrytym raju na ziemi. Tym bardziej że, jeśli wierzyć w to, co pisze Ian Baker, znawca buddyzmu tybetańskiego i poszukiwacz ukrytych krain, manuskrypty obrazujące bejul napisane są niejasnym, „mrocznym” językiem, czytelnym wyłącznie dla uczonych lamów, a większość tekstów, na które Baker natrafił, przetrząsając biblioteki klasztorów w Katmandu, liczne kolekcje prywatne oraz Bibliotekę Dzieł i Archiwów Tybetańskich w Dharamsali, nie zawiera informacji geograficznych precyzyjniejszych od wskazówki: „Idź za językiem smoka w kierunku końskiego siodła, aż zobaczysz przed sobą górę podobną do wzdętej spódnicy królowej”1.
Teksty te najczęściej zaczynały się od apokaliptycznych wizji wojen i zniszczenia, po czym przechodziły do „informacji turystycznych” dotyczących zewnętrznego, wewnętrznego i tajnego wymiaru odizolowanych zakątków Himalajów, gdzie „oczy zobaczą, a uszy usłyszą to, do czego nie ma gdzie indziej dostępu”. Pielgrzymujący do takich miejsc mieli rozwijać i utrwalać w sobie buddyjskie cnoty mądrości i współczucia oraz uczyć się tego, by postrzegać rzeczywistość inaczej niż zwykle. Mijane po drodze wodospady, urwiska oraz inne naturalne elementy krajobrazu powinny pomagać im w przejściu na wyższy poziom percepcji, każdy z tych elementów sprzyja bowiem innego rodzaju praktykom. Wodospady pobudzają do kontemplacji przemijania, ciemne i postrzępione urwiska nadają się zwłaszcza do medytacji nad gniewnymi bóstwami, a pofałdowane wzgórza i ukwiecone łąki skłaniają do skupienia na tych łagodnych.
Hilton nie napisał, gdzie dokładnie znajduje się góra Karakal (Błękitny Księżyc), na której zboczach stał klasztor Szangri-La. Baker także nie wiedział, jak trafić do „krainy w kształcie lotosu” ukrytej za mitycznymi wodospadami Brahmaputry, po tybetańsku nazywanej Cangpo, na darmo poszukiwanych przed II wojną światową przez angielskich geografów penetrujących pogranicze imperium brytyjskiego. Zanim wyruszył na pierwszą wyprawę, spędził kilkanaście miesięcy w rejonie nazywanym Lotosowe Pole, gdzie medytując, próbował zgłębić tajemnicę bejul. Wiedział także, że miejsce, do którego chciał dotrzeć, to najniezwyklejsza ze wszystkich ukrytych we wschodnim Tybecie dolin, którą Padmasambhawa określił radosnym Królestwem Buddy, „[…] wszystkie drzewa pachną tam akaru, drzewem sandałowym i jaśminem. Szafran pleni się jak trawa. Kukurydza, jęczmień i ryż rosną dziko, miód występuje w obfitości. Zwierzęta są niewyczerpanym źródłem mleka. Rzeki płyną amrytą, mlecznobiałym nektarem nieśmiertelności, z którego wystarczy się napić, by nie poczuć już więcej pragnienia. Wszystkie owoce mają własności lecznicze. Wszyscy są szczęśliwi i beztroscy. Starcy przemieniają się w młodzieńców. Deszcz kwiatów wypełnia powietrze przecudną wonią, wszędzie rozpościerają się tęcze […]. Każdy, kto dotrze w to miejsce, osiągnie stan Buddy, nawet bez medytacji”2.
Narażając siebie i swoich towarzyszy na wszystkie możliwe niebezpieczeństwa wyprawy w nieznane, Baker kilkakrotnie eksplorował dziewiczą dolinę Brahmaputry i porośnięte dziką dżunglą góry. Starał się podążać za wskazówkami znalezionymi w studiowanych przez siebie tekstach. Cóż z tego jednak, że potrafił je odczytać, jeśli nie zawsze wiedział, jak interpretować zawartą w nich literacką mapę. Według niej rzeka płynąca na tym odcinku olbrzymim wąwozem nie miała odnóg, które Baker i jego towarzysze mogliby policzyć i dzięki temu ustalić swoje położenie. W opisie nie zostały także uwzględnione wierzchołki górujące nad jej korytem. Zamiast takich pożytecznych informacji tekst utożsamiał bieg Brahmaputry z ciałem tantrycznej bogini Dordzie Pagmo, matki wszystkich Buddów. Szczyt, który wznosił się nad jedną z wiosek, miał być jej głową, a pobliski masyw „niczym lotos o ośmiu płatkach” tworzyć „wydatne piersi bogini”. W gąszczu lasów i wzgórz na południe od głowy kryć się miały jej łono oraz serce i to tam właśnie należało szukać roślin o cudownych, uzdrowieńczych właściwościach. Natomiast by trafić do mitycznych, poszukiwanych od stuleci wodospadów, należało dostać się do jej gardła. Baker, uparcie szukając drogi do celu, za każdym razem poruszał się równolegle w dwóch obszarach rzeczywistości – tej opisanej w starych manuskryptach i tej realnej, namacalnej, zbudowanej z kruchych skał, podstępnych bagien, stromych ścieżek prowadzących w nieznane. W końcu za trzecim razem mu się udało. Doszedł do wodospadu w głębi jaru i niczym David Livingstone nad Wodospadami Wiktorii odkrył zapierający dech w piersiach spektakl światła i fal, pojmując równocześnie, że w kategoriach buddyjskich widok ten otwierał umysłowi drogę do ukrytych dziedzin, przekraczających ramy racjonalnego rozumu.
Nigdy nie zapomnę miejsca, w którym Padmasambhawa pokonał demona. Dotarliśmy tam bardzo wczesnym rankiem, idąc przez oszronione pola poprzecinane na wpół zamarzniętymi strumykami. Gdzieniegdzie w porannym słońcu błyszczały białe zwierzęce czaszki. Bezkres poszerzał się z każdym krokiem. Nad nami niewzruszenie piętrzyły się ośnieżone szczyty. Tak jakby nigdy nie wiał wiatr, nigdy nie było zamieci, w dzień zawsze świeciło ostre słońce, a w każdą noc niebo pokrywało się niezliczoną ilością gwiazd. Chłód poranka ustępował, wokół panowała cisza. Nie było nikogo. Tylko my. Nie czułam, że jestem na turystycznym szlaku prowadzącym mnie do najstarszego zabytku w całej dolinie. Czułam jedynie, że idę, a ślad, który zostawiam, natychmiast z powrotem zamienia się w pustą przestrzeń.
Dopiero kiedy z oddali zaczął wyłaniać się klasztor otoczony stu ośmioma czortenami, zbudowanymi z gliny buddyjskimi odpowiednikami naszych kapliczek, które niczym phurba, magiczne sztylety, zapewne miały dodatkowo ochraniać świątynię przed złymi mocami, powoli dotarło do mnie, że zbliżam się do miejsca, gdzie właściwie zaczęła się cała historia ziem przez wieki pogrążonych w dziejowym niebycie. Dobro zwyciężyło, demon został ujarzmiony i dziś, trzynaście stuleci po tej mitycznej walce, możemy znaleźć się przed budowlą, która od VIII wieku stoi nieprzerwanie tam, gdzie miało spocząć serce pokonanego, oddzielona od reszty świata z jednej strony najwyższymi górami, a z drugiej bezkresem Wyżyny Tybetańskiej. Odczucie namacalnej pustki wokół niej, jej wzruszająco skromny wygląd zewnętrzny i zaskakujące bogactwo wewnątrz potęgowały wrażenie zdziwienia. Jak to możliwe, że tak bardzo z dala od wszystkiego wciąż materialnie istnieje coś, co zrodziło się z mitów?
Podobno Padmasambhawa sam zbudował swój posąg stojący w głównym pomieszczeniu świątyni strzeżonej przez Czterech Niebiańskich Królów patrzących każdy w inną stronę świata. Gliniane ściany pokryte są niedawno odrestaurowanymi malowidłami przedstawiającymi sceny z jego barwnego życia i dziesiątkami łupkowych tabliczek z polichromowanymi, misternie rzeźbionymi wizerunkami licznych buddyjskich bóstw, dakiń, buddyjskich bogiń i ich strażników. To nic, że pochodzą z późniejszego okresu. I tak są świadectwem trwania historii tego miejsca, ciągłym odbiciem wewnętrznych wizji buddyjskich mistrzów medytacji. Światło maślanych lampek zapalanych przez pielgrzymów oświetla je tak samo jak przed wiekami, wciąż nadając im nowe życie. Przemijanie przestaje mieć znaczenie, nawet jeśli stan oświecenia pozostaje nieosiągalny.
Jest kilka dróg, którymi można dotrzeć do klasztoru Lo Gekar, inaczej nazywanego Ghar Gompą, ale każda z nich jest tak samo trudna. Ścieżki dawnego szlaku solnego łączącego Tybet z Indiami kilometrami wiją się po zboczach, po czym opadają ku dolinom tylko po to, by z powrotem piąć się ku górze. Od północnego wschodu przechodzą przez surową Wyżynę Tybetańską między bezimiennymi szczytami pięciotysięczników. Od południowego zachodu, zanim doprowadzą pielgrzyma do śródgórskiego płaskowyżu, gdzie Padmasambhawa walczył z demonem, pną się ku głównej grani Himalajów przez porośnięte dżunglą góry, między rwącymi strumieniami i mniejszymi rzekami, aż do przełomu potężnej Kaligandaki. Jak z opowieści o bejul.
Miliony lat temu był tam ocean. Kolizja płyty indyjskiej z euroazjatycką sprawiła, że morze ustąpiło, wypiętrzając ze swych głębin łańcuch najwyższych na Ziemi szczytów. Kanion rzeki Kaligandaki wraz z mniejszymi, wyżłobionymi przez jej dopływy dolinami połączył Wyżynę Tybetańską z pasmem ośmiotysięczników. Zanim jednak rzeka zdołała przebić się na drugą stronę Himalajów kilkukilometrowym przełomem, jej wody utworzyły gigantyczne jezioro, którego dno stopniowo wypełniało się osadami wypłukiwanych przez nią gór. Gdy w końcu woda przedostała się na drugą stronę naturalnej bariery, wynurzone osady stopniowo przekształciły się w niezwykłe formacje skalne o przedziwnych kształtach i kolorach zmieniających się jak w kalejdoskopie. Wędrując tamtędy, można w ciągu jednego dnia doświadczyć gorącego słońca, przenikliwego zimna, porywistego wiatru i bezlitosnej zamieci. Po drodze odwiedza się samotne wioski, w których czas zatrzymał się kilka stuleci temu, mija jaskinie pełne dotąd nieodkrytych tajemnic i stare klasztory, w których wciąż odprawia się starsze od tych świątyń rytuały mające poskromić złe duchy i odwrócić uwagę nieprzyjaznych bóstw. Gdzieniegdzie stopy ześlizgną się ze stromych ścieżek trawersujących zbocza, nad którymi dostojnie górują nieosiągalne dla zwykłych wędrowców ośmiotysięczne masywy Annapurny i Dhaulagiri.
Po drugiej stronie himalajskiej grani krajobraz staje się jeszcze bardziej niezwykły. Potężna rzeka i jej dopływy odwadniają płaskowyż, a pasmo kilkutysięcznych szczytów stanowi naturalną zaporę dla deszczów monsunowych. Z każdym kilometrem na północ krajobraz coraz bardziej przypomina wysokogórską pustynię. Ciało przyzwyczaja się do wysiłku wędrówki, a wzrok stopniowo oswaja z bezkresem przestrzeni i jej surowym pięknem, które wymyka się słownym opisom. W nieprzeniknionej ciszy zerodowanych suchym północnym wiatrem skał gubi się poczucie rzeczywistości, a wyobraźnia ożywia mit o ziemskim raju.
Z przełęczy nad Lo Gekarem rozpościera się widok na krainę, o której w starych manuskryptach można podobno przeczytać, że „to kraj doskonałej szczęśliwości, gdzie wszystko, co upragnione, jest na wyciągnięcie ręki, gdzie poddani jaśnieją jak gwiazdy, a duch rozkoszuje się kontemplacją władzy”. To właśnie zamieszkany przez tybetańskie plemię Lobów Mustang, w ich języku nazywany Królestwem Lo.
Nie wiedziałam, że takie miejsce istnieje. Gdy usłyszałam jego nazwę, myślałam, że chodzi o zdziczałego amerykańskiego konia lub o uosabiającego wolność i młodzieńczy brak ograniczeń legendarnego forda. Nawet wtedy gdy po raz pierwszy stałam na małym, wysokogórskim lotnisku u stóp Annapurny i Dhaulagiri, olśniona widokiem widzianych z bliska ośnieżonych szczytów himalajskiej grani, wciąż nie miałam świadomości, że po dwudziestoparominutowym locie z Pokhary, nepalskiego Zakopanego, znalazłam się oto na rubieżach dawnego królestwa, równie starego co jego tybetański sąsiad. O państwie rządzonym przez dalajlamów słyszeli jednak wszyscy, o Mustangu zaś niewielu.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
1 I. Baker, Serce świata, przeł. D. Kozińska, Warszawa 2009, s. 54.
2 Tamże, s. 64, 65.
[1] Nazwy tybetańskie podano w uproszczonej spolszczonej pisowni fonetycznej, utworzonej na podstawie transkrypcji angielskiej, z wyjątkiem słów, których pisownia przyjęła się już w języku polskim w innej formie. Wyrazy sanskryckie zapisano zgodnie z zasadami transkrypcji polskiej, w której spółgłoski między innymi palatalne pisane są jako „ś”, „ć”, „dź”. Nazwy geograficzne zapisano według zaleceń Komisji Standaryzacji Nazw Geograficznych. Nazwy własne hoteli i innych współczesnych instytucji, w których występują słowa sanskryckie, pozostawiono w transkrypcji angielskiej, podobnie tybetańskich imion osób znanych Autorce (przyp. red.).
Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected]@czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji: [email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu: [email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
Ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2019
Wydanie I