Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
54 osoby interesują się tą książką
Nowa książka popularyzatorki nauki i twórczyni profilu Patolodzy na klatce. Autorki bestsellera Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?
Bardziej odrażające czy jednak fascynujące? Zawsze śmiertelnie niebezpieczne czy może czasem choć odrobinę zabawne? Wszelkie schorzenia, o których chcecie wiedzieć więcej, ale nie mieliście kogo zapytać: nowotwory i pasożyty, choroby weneryczne, niezwykłe defekty genetyczne, tajemnicze pozostałości rozwojowe i… zanikające nieużywane narządy (nie, nie, wcale nie chodzi o to, o czym myślicie). Paulina Łopatniuk zabiera nas w oszałamiającą podróż po zakamarkach ludzkiego ciała, a galeria opisywanych przez nią przypadków może przyprawić o zawroty głowy. Czy wiecie, że można chorować na nowotwór narządu, którego się nie ma? Że pewnymi nowotworami można się zarazić, a do rozwoju innych mogą się przyczynić pasożyty? Że można mieć kilka śledzion, ale ani jednej rzepki? Albo gdzie w naszym ciele kryją się najprawdziwsze sezamki?
Mówią, że najważniejsze jest wnętrze. Mało kto wie o nim więcej niż patomorfolożka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 655
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Profesorowi Jackowi Witkowskiemu,
Który namówił mnie do opublikowania pierwszego dłuższego tekstu w sieci
Złośliwi powiedzą, że spuścił tym ze smyczy psy grafomanii,
Ale kto by ich słuchał
(Poza tym to bezsprzecznie były koty
I nie było żadnej smyczy
Po prostu skorzystały z uchylonej furtki)
Dziękuję
– Fantastyczne.
– Jeszcze nikt się tak nie wyrażał o wnętrzu mojego ciała.
– Ale słyszała pani o wewnętrznym pięknie? Uważam, że powinni zrobić konkurs na najpiękniejsze organy wewnętrzne – najładniejsza śledziona, najlepiej wykształcone nerki... Dlaczego nie ma standardów piękna dla całego ciała – wnętrza i powierzchowności?
Nierozłączni (tytuł oryg. Dead Ringers), 1988,reż. David Cronenberg
1
Magiczne krajobrazy pana Frederika, czyli oko rysia i paluszki wróżki
Jak coś tak niebezpiecznego może być jednocześnie takie piękne?
Małgorzata Lisowska, za: Rak piersi utworzył serce w obiektywie polskiej fotografki, naukawpolsce.pl
Lipkowodne, czyli Ciekłe naczynia Vasa Lymphatica są to wycmukłe, i przezroczyste, wielą bardzo półmiesiączkowatemi, a to podwoynemi Pastkami opatrzone naczynia, które pospolicie w sobie lipką ciekłość Lympha miewają, która to ciekłość, tak do roztworzenia, czyli rozpuszczenia soku żywiącego, iako tyż i zgęstłey krwi służy, i potrzebną iest.
Ludwik Perzyna, Lekarz dla Włoscian, czyli Rada dla Pospolstwa, w chorobach i dolegliwościach naszemu Kraiowi albo właściwych, albo po większey części przyswoionych, każdemu naszego Kraiu Mieszkańcowi do wiadomości potrzebna, 1793
Luuc Kooijmans, autor Death Defied. The Anatomy Lessons of Frederik Ruysch [Na przekór śmierci. Lekcje anatomii Frederika Ruyscha], już na samym początku swojej opowieści o niderlandzkim anatomie kupił mnie anegdotą o wizycie Wilhelma-Aleksandra, podówczas księcia Niderlandów, w Petersburgu w 2003 roku. Otóż pośród rozlicznych zaplanowanych na czas pobytu przyszłego monarchy w tym mieście wydarzeń uwzględniono zwiedzanie świeżo otwartej wystawy dzieł Frederika Ruyscha, krajana Wilhelma-Aleksandra, człowieka, którym Królestwo Niderlandów może się słusznie szczycić. Wizytę w muzeum w ostatniej chwili jednak odwołano – ktoś, przypomniawszy sobie o ciąży książęcej małżonki, uznał, że preparaty pana Frederika, w niemałej mierze dokumentujące rozmaite patologie płodowe i wczesnodziecięce, mogą się okazać trudne dla księżnej do zniesienia i nazbyt w tej sytuacji makabryczne. Na taką konstatację, podsumował historię pisarz, słynny anatom przewróciłby się w grobie.
[...] nie żeby zaskoczyło go, iż jego preparaty przetrwały trzy stulecia, niczego innego bowiem nie oczekiwał. Nie zdziwiłoby go również zainteresowanie księcia jego pracami. Do tego był z pewnością przyzwyczajony. Wstrząsnęłoby nim za to uznanie jego dzieł za makabrę, jako że swą sławę zawdzięczał przede wszystkim pięknu swych preparatów, ich urodzie powszechnie i nieodmiennie wzbudzającej uczucia zachwytu i tkliwości, czułości wręcz[1].
Nawet gdybym nie kojarzyła wcześniej niderlandzkiego anatoma ani nie darzyła jego oraz jego spuścizny olbrzymim sentymentem, w tym momencie musiałabym go polubić. Mój człowiek! Bratnia dusza! Jasne, preparaty medyczne, czy to prawidłowe, anatomiczne i histologiczne, czy patologiczne, zmienione chorobowo, uszkodzone i zniekształcone na różnorakie sposoby, niosą ze sobą ogrom wiedzy, przekazują nam fascynujące niekiedy historie, ciekawią, intrygują, uczą. Ale też – a może przede wszystkim – są piękne. Tak, wiem, na pewno część z was uzna to za dyskusyjne stwierdzenie, ktoś może zacznie coś przebąkiwać o turpizmie (wiecie, że słowo „turpizm”, oznaczające de facto „brzydkizm”, to nasz polski wynalazek, wymyślony przez Juliana Przybosia i po raz pierwszy użyty w 1962 roku Odzie do turpistów?), ktoś się żachnie, prychnie, spojrzy z politowaniem czy nawet lekkim niesmakiem. Ale zobaczcie, o tej niekiedy nieoczywistej urodzie mówi nie tylko Łopatniuk. Naturalia non sunt turpia – co naturalne, nie jest szpetne. Wręcz przeciwnie.
Nie znacie pana Ruyscha? Cóż za niedopatrzenie! Nie, nie wasze oczywiście, najprawdopodobniej nikt wam po prostu tej barwnej postaci nie przedstawił, nadal jednak będę się upierać, że nie znać niderlandzkiego anatoma to prawdziwa strata. Niepowetowana. Umyka wam wiele radości. Owszem, świadomie użyłam tu słowa „radość”, trudno bowiem nie zachwycać się człowiekiem snującym entuzjastyczne wizje przyszłości, w której dzięki opracowanemu przezeń środkowi konserwującemu pogrążony w żałobie po utracie damy serca kawaler miast medalionu z puklem jej włosów nosić będzie przy sobie szkatułę z doskonale zachowanym sercem ukochanej. Na pewno też docenicie fantazję i szerokie horyzonty mistrza Frederika.
Frederik Ruysch przyszedł na świat 28 marca 1638 roku w Hadze. Jako główny prelektor Bractwa Chirurgów (Chirurgynsgild) miasta Amsterdam – piastował to stanowisko od 29 grudnia 1666 roku – nauczał chirurgów i akuszerki oraz przeprowadzał publiczne sekcje zwłok. Publiczne sekcje zwłok to hasło, które zazwyczaj przyciąga uwagę. Współcześnie raczej podobnych wydarzeń nie organizujemy, jakkolwiek zdarzają się wyjątki od tej reguły, by wspomnieć choćby słynnego Gunthera von Hagensa. Tak, tego od plastynatów, jednak nie tylko plastynaty są w jego działalności przedmiotem kontrowersji – 20 listopada 2002 roku medyk przeprowadził pierwsze w Wielkiej Brytanii od niemal dwustu lat publiczne badanie autopsyjne. Wydarzenie prowadzone było odpłatnie dla zainteresowanej widowni, później zaś trafiło do telewizji (jeszcze tej samej nocy materiał wyemitował brytyjski kanał Channel 4) i wzbudziło nie tylko powszechne oburzenie, ale też zainteresowanie.
To, co na początku tego wieku wywołało w Wielkiej Brytanii głośne dyskusje prawno-etyczne, w siedemnastowiecznej Europie było zjawiskiem niezwykle już od dłuższego czasu modnym. Teatry anatomiczne, w których przeprowadzano dostępne szerokiej publiczności sekcje zwłok, powstawały w wielu zachodnich miastach będących jednocześnie ówczesnymi centrami akademickimi, a optymalnym warunkom, jakie podobne miejsca miały zapewniać, by możliwie najpełniej wykorzystać walory edukacyjne przedsięwzięcia, poświęcano długie ustępy w podręcznikach anatomii. Zresztą pokazy anatomiczne stanowiły wydarzenie nie tylko, jak można by domniemywać, edukacyjne. Organizowane chętnie w karnawale (zimowa aura sprzyjała lepszemu zachowaniu ciał podatnych wszak na rozkład), z biletowanym wstępem, niejednokrotnie ze świecami i orkiestrą – chodziło w końcu nie tylko o naukę, ale też o spektakl, a dobry spektakl nie obejdzie się bez muzyki – były swoistą atrakcją towarzyską. Dostarczały rozrywki niezależnie od swych aspektów merytorycznych. „12 grudnia dla rozerwania widzów anatomii i dla rozwiania smutnego nastroju [...] anatomowie sprowadzili do teatru muzyków [...], którzy towarzyszyli pokazom także przez szereg dni następnych” – Radosław Grześkowiak w książce Amor curiosus, w rozdziale poświęconym lekcjom anatomii właśnie, przytacza relację z takich spektakli odbywających się w Wenecji na przełomie 1597 i 1598 roku. Pokazy anatomiczne przyciągały tłumy gości, także zagranicznych.
Jeden z najsłynniejszych świadczących podobne usługi przybytków, teatr anatomiczny w Padwie, zapisał się nie tylko na stronicach historii nauki, ale także w polskiej poezji. Padewskie pokazy anatomiczne cieszyły się niemałą popularnością wśród odwiedzających najrozmaitszych profesji i podczas karnawału w 1618 roku uczestniczył w nich Hieronim Morsztyn, poeta znany ze swej Historyi uciesznej o zacnej królewnie Banialuce ze wschodniej Ukrainy, uchodzącej za pierwszą polską baśń magiczną, i Dworskiej choroby, poematu pomyślanego jako swoisty poradnik dla chorujących na kiłę. Zapis swych doświadczeń autor – ewidentnie wielce poruszony – pozostawił potomnym w postaci wierszy poświęconych anatomii, odpowiednio męskiej i białogłowskiej. W tym drugim zwłaszcza (tu przytoczonym za Wierszami padewskimi w opracowaniu Radosława Grześkowiaka) rozsmakowywał się w detalach ciała niewieściego krajanego „jak rzeźnik w jatkach cielęcinę”.
Aż i dziś czuję jakąś w sercu trwogę,
Ani na białą płeć pojrzeć nie mogę,
Co sobie wspomnię na owe brzydkości,
Którem w nieczystej wczora cielesności
Na oko widział, kiedy ją rozbierał
Po żyłach i gdy w jej wnętrznościach gmerał,
I wskłoś wywracał wszytkie te skrytości,
Które się w owej otchłani miłości
Zatarły, i prał owę kosmacinę,
Przyrodzoną ich krając rozpadlinę.
O Boże, jakie ścia i tajemnice,
Jakie przegrody, ścieżki i granice
Natura w brzuchu niewieścim zawarła!
Druga by na to patrzając umarła.
Więc jako owe panieństwa zawiasy,
Jakie od pępka do nich wywijasy,
Jakie w żywocie macierzyńskim fochy,
Jakie do nerek ulice i lochy,
Jako się zniża i wznosi macica,
Gdy się pierwszy raz przedziewcza prawica;
Jako się owe błonki rozciągają,
Gdy się niewiasty jurne rozigrają,
Jako gdy dzieckiem nieboga zachodzi
I jako z ciężkim bólem je zaś rodzi;
I jaki onych labirynt wnętrzności,
Które należą do skutku miłości.
Rzadka to gratka, przyznajcie, tak się w rodzimej poezji, i to takiej sprzed wieków, natknąć na szczegóły człowieczej budowy wewnętrznej, wędrówki po ulicach i lochach nerek czy macicy, a także doskonałe świadectwo śladu emocjonalnego pozostawianego przez wydarzenie w uczestnikach.
Ale wróćmy do Ruyscha, głównodowodzącego pokazów amsterdamskich.
W Amsterdamie teatr anatomiczny zbudowano już w 1550 roku, pięć lat później Bractwo Chirurgów otrzymało przywilej wykonania każdego roku sekcji straconego mężczyzny, przestępcy. Pokazy anatomiczne prowadził wybrany spośród medycznego grona mistrz nazywany prelektorem, czyli czytelnikiem anatomii, i tę to właśnie zaszczytną (i opłacaną sowicie przez miasto) funkcję pełnił pan Frederik, choć nie ona nadała mu status gwiazdy i zaskarbiła zainteresowanie monarchów. Tak, Ruysch kierował pokazami i nauczał, praktykował zawodowo jako medyk, prowadził badania naukowe i opisywał swoje odkrycia, ale dziełem jego życia była kolekcja anatomiczna. Dzięki swym stanowiskom prelektora, medyka sądowego i lekarza nadzorującego pracę lokalnych akuszerek miał prawo do legalnego pozyskiwania zwłok – w różnym wieku i różnym stanie – nie tylko do nauczania anatomii, lecz także w celu wykonywania preparatów anatomicznych, a to akurat było jego mocną stroną i jednym z głównych zainteresowań zawodowych.
Frederik Ruysch pochodził z familii może szacownej, podupadłej jednak nieco finansowo i jeszcze zanim zdobył dyplom lekarski, zmuszony trudnymi warunkami życiowymi i problemami rodzinnymi, pracował jako aptekarz. Już wtedy żywo interesował się chemią i botaniką. Jednym z ważkich tematów naukowych było podówczas zagadnienie konserwacji tkanek – umiano ciała preparować, owszem, powszechnie rozumiano jednak, że do ich szczegółowych badań i poznania trudno dostępnych sekretów ludzkiego organizmu niezbędna jest umiejętność zachowania struktury budującej rzeczoną materię na dłużej w stanie nietkniętym. Tkanki i narządy zasuszone czy zachowane w alkoholu nieodmiennie traciły swoje podstawowe cechy, studiowane elementy ulegały zniekształceniom uniemożliwiającym wiarygodną ocenę i rzetelne wnioski. Idealny płyn konserwujący w czasach tak bardzo poprzedzających odkrycie formaliny (formaldehyd zsyntetyzowano po raz pierwszy w połowie dziewiętnastego wieku, a o zastosowaniu jego wodnego roztworu, formaliny, do przechowywania preparatów biologicznych pomyślano dopiero pod koniec tamtego stulecia) był Świętym Graalem anatomów, a owoc dociekań Ruyscha, jego opracowywany i udoskonalany przez całe życie liquor balsamicus, pozwalający zachować bliskie naturalnym barwy i elastyczność utrwalanej materii, zdobył powszechne uznanie i wywoływał zazdrość. Długo skład płynu pozostawał tajemnicą – nie była to w końcu epoka powszechnie dostępnych publikacji naukowych ani szczegółowych rozliczeń protokołów badawczych, a swoich tajemniczych receptur większość badaczy strzegła pilnie. Dopiero po śmierci anatoma udało się rozpracować sekretny skład. Dziś wiemy, że choć podstawą był alkohol, konkretnie nantejska brandy, doprawiona między innymi pieprzem, to liquor balsamicus stanowił tylko część sukcesu Ruyscha. Ot, płyn konserwujący. Tak naprawdę jego preparaty anatomiczne wstrząsające dla ówczesnych podobieństwo do świeżych, żywych tkanek zawdzięczają innemu z Ruyschowych osiągnięć, również doskonalonemu od wczesnej młodości – rozwijanej przezeń konsekwentnie sztuce preparatyki, a w szczególności sztuce preparatyki naczyń krwionośnych. Medyk pieczołowicie nastrzykiwał je drugim z zestawu przez siebie opracowanych płynów konserwujących (kolejna sztuczka – do pełnego efektu trzeba było zestawu właśnie obu płynów oraz unikalnych umiejętności technicznych), tym razem bazującym na wosku, łoju i składającym się z siarczku rtęci cynobrze, odpowiadającym za czerwonawy kolor eksponatów i sugerującym, że nadal są ukrwione. Ruyschowi udawało się docierać do najdrobniejszych odnóg i wypustek mikrokrążenia, dalej i głębiej niż większości współczesnych – nawet gdy nie było możliwe najcieńszymi kaniulami i najbardziej precyzyjnymi strzykawkami dostać się do naczyniowych rureczek i ceweczek zaopatrujących najodleglejsze zakamarki organizmu, samo już ciśnienie pchało zaaplikowaną w odpowiednich miejscach wybarwioną ciecz, ujawniając narządowe sekrety i zdradzając uwarunkowania anatomiczne dotąd często nieznane. Staranność i precyzję medyka oraz jego spostrzegawczość odnotowywano zresztą powszechnie – nie na darmo literatura wspomina o przypisywanych mu oczach rysia i paluszkach wróżki („the eyes of a lynx and the fingers of a fairy”, pisze Kooijmans, powołując się na Histoire de l’anatomie physiologique, pathologique et philosophique Adolphe’a Burggraeve’a i Histoire des sciences médicales Charles’a Daremberga).
Płodowe szkieleciki opłakują niedbale rozrzucone szczątki trzeciego płodu, ocierając niewidoczne łzy chusteczkami z wypreparowanej ludzkiej otrzewnej czy przekrwionych opon mózgowo-rdzeniowych
Sam Ruysch zresztą był autentycznie zachwycony własnymi osiągnięciami. „[...] wszystkie te naczynia tętnicze zapuszczające wachlarze swych gałązek w głąb narządów wewnętrznych i wędrujące wprost ku przemianie w żyły!” Było, jak gdyby – ekscytował się w swych zapiskach – najdrobniejsze części ciała w końcu widoczne doń wołały. Jak cytuje w biografii medyka Kooijmans: „Dość już długo szerzyłeś fałsz na nasz temat. Teraz, gdy masz wreszcie możność ujrzeć nas tak od przodu, jak i od tyłu, z góry i od spodu, powiedz światu, kim i czym naprawdę jesteśmy!”. Nieco afektowanie? Łatwo nam dziś, z perspektywy naszych atlasów anatomicznych, encyklopedii i tysięcy szczegółowych analiz, spoglądać cynicznie na ówczesnych odkrywców. Współcześnie toniemy w nadmiarze wiedzy trudnej częstokroć do ogarnięcia, w siedemnastym wieku wszystko to, wciąż nowe i ekscytujące, było iście magicznym doświadczeniem.
Mały szkielet przygrywa radośnie na skrzypkach utworzonych z martwaka kostnego, otoczony przez kolejne szkieleciki, dumnie prezentujące publice zwoje doskonale wypreparowanych jelit, pęki naczyń limfatycznych czy kostury z naczyń krwionośnych
Sztuce preparatyki naczyń – tym razem akurat limfatycznych – Ruysch zawdzięcza też początek swej sławy naukowej. Jeszcze zanim został amsterdamskim czytelnikiem anatomii, w 1665 roku opublikował esej zatytułowany Dilucidatio valvularum in vasis lymphaticis et lacteis. Tekst rozwiewał wiele ówczesnych wątpliwości dotyczących budowy naczyń limfatycznych. Brzmi niespecjalnie interesująco, prawda? Jednak nie dla siedemnastowiecznych anatomów – wtedy wokół naczyń limfatycznych toczyły się gorące spory. Traf chciał, że jeszcze w czasie studiów medycznych Frederik wylądował blisko samego centrum awantur (nie przesadzam, pisząc o awanturach – temperatura dysput nierzadko zbliżona była do współczesnych pyskówek toczonych w mediach społecznościowych). Jako uczeń Johannesa van Horne’a, słynnego odkrywcy przewodu piersiowego, największego w ludzkiej anatomii naczynia chłonnego (czyli limfatycznego), był aktywnie zachęcany do zgłębiania tajników tego układu i czynił to cierpliwie i z zaangażowaniem. Wypreparowywał naczynia z organizmu, starannie suszył i konserwował, a wszystko po to, by ostatecznie wykazać obecność czegoś, co dzisiaj może nam się wydać drobiazgiem nie tylko oczywistym, ale przede wszystkim mało istotnym – zastawek.
Tak, naczynia limfatyczne zaopatrzone są w zastawki podobne żylnym. Są to delikatne błoniaste płatki czy fałdki, sięgające do wnętrza naczyń, uniemożliwiające cofanie się płynącej naczyniem chłonki. Niby nic, jednak dla ówczesnych dysput naukowych był to element absolutnie kluczowy, determinujący bowiem mechanizmy przepływu obserwowanej w układzie limfatycznym płynnej białawej, mlecznej treści, której wszak, w przeciwieństwie do układu krwionośnego, nie pompowało serce. Skąd i dokąd płynęła limfa, co się z nią działo i dlaczego? Zastawki dostarczały przynajmniej części wyjaśnień. Tyle że choć nie były wcale konceptem nowym i o ich istnieniu na bazie analogii z układem krwionośnym hipotetyzowano już wcześniej, nikomu nie udawało się go udowodnić, póki nie zabrał się za to Ruysch. Wypreparowawszy rureczki naczyń chłonnych, podwiązał ich końce, wycisnął z nich chłonkę, po czym używając najcieńszych z dostępnych, specjalnie dlań przygotowanych instrumentów, wypełnił naczynia powietrzem, nadmuchał niczym baloniki na festynie – te podłużne, kolorowe, którym nadaje się niekiedy kształt zwierzątek – i wysuszył na słońcu, dzięki czemu skutecznie uwidocznił w końcu delikatne półksiężycowate płatki zastawek. A przy okazji utarł nosa części ówczesnych anatomicznych sław.
Ruysch zresztą, świadom ważkości swoich osiągnięć i żywo przywiązany do efektów swej pracy, zachował te pierwsze pieczołowicie przygotowane baloniki naczyń limfatycznych na przyszłość. Jeśli sięgniemy do katalogów jego kolekcji anatomicznych, w egzemplarzu z roku 1690 znajdziemy własnoręczny opis jednego z preparatów, w którym wciąż pobrzmiewają echa nie tylko pierwotnego zachwytu medyka, lecz także trudu włożonego w pozyskanie znalezisk: „szkielet ludzkiego płodu trzymający w lewej dłoni pęczek naczyń limfatycznych, które własnoręcznie wydobyłem z ciała ponad dwadzieścia pięć lat temu, wypełniłem powietrzem i utrwaliłem w sposób nadal jasno pozwalający dostrzec zastawki – ach, jakichż trudów potrafią niekiedy przysparzać rzeczy piękne!”.
Ale, ale... To właśnie moment, w którym część spośród was zaczyna spoglądać na tekst z lekkim zaniepokojeniem, jak się domyślam. Bo jakże to, płodowy szkielecik z bukietem naczyń limfatycznych? Brzmi nieco kontrowersyjnie, prawda? Makabrycznie? Groteskowo? Odrobinę niecodziennie przynajmniej. Nawet jak na owe – nieco inaczej niźli obecne podchodzące do ludzkich szczątków – czasy. Jednak tak właśnie wyglądała kolekcja Ruyscha, a przynajmniej najbardziej charakterystyczny jej element – zaludnione szkielecikami dioramki anatomiczne zamknięte w specjalnych gablotach. Centrum każdej z kompozycji stanowił usypany z kamyków pagórek, przy czym nie były to byle jakie przydrożne znaleziska, a kamyki żółciowe i złogi moczowe, odłamki kostne i rozmaite patologiczne zwapnienia. Spośród całego tego medycznego gruzu wyrastały równie ekscentryczne zarośla – utrwalone i utwardzone, malowniczo rozgałęziające się naczynia krwionośne, przewody żółciowe czy elementy drzewa oskrzelowego, dające schronienie zastygłym w najdziwniejszych pozach szkieletowym postaciom. Tu koścista sylwetka sięgająca do pustego oczodołu czy nieistniejącego nosa zdobną w dziesiątki drobnych naczynek krwionośnych chusteczką, wypreparowaną z ludzkiej otrzewnej lub opon mózgowo-rdzeniowych, gdzie indziej szkieletowa dłoń trzymająca włos z nanizanym sznurem – niczym pereł – kredowobiałych drobinek wydobytych z dotkniętego dną moczanową stawu. Kolejny mały szkielet przygrywa radośnie na skrzypkach utworzonych z martwaka kostnego, fragmentu kostnego wydzielonego w przebiegu procesów martwiczych trawiących kość udową pechowego pacjenta czy pacjentki, jeszcze inny prezentuje dumnie ku uciesze zwiedzających zwinięty spiralnie i usztywniony zwój maleńkich, doskonale wypreparowanych jelit. Filigranowe kostne postacie strojne w zdobne pióropusze, wieńczące sklepienie czaszki, czy spoczywające, jakby zdjęte nagłym zmęczeniem, pośród żółciowych głazów posadzki z wysuniętą w enigmatycznym geście w stronę zadziwionej widowni maleńką dłonią z zastygłym w niej uskrzydlonym owadem. Magiczne krajobrazy utkane z ludzkiego ciała.
Dioramy Ruyscha niestety nie zachowały się do dziś, współcześnie możemy je podziwiać jedynie na rycinach w katalogach, w których medyk swoją udostępnianą zwiedzającym kolekcję drobiazgowo opisywał. Pierwotnie sam przygotowywał też do nich ilustracje, w kolejnych wersjach jednak, nieufny w swe talenty artystyczne, zlecał oprawę graficzną profesjonalistom – najwięcej do dziś przechowało się prac Corneliusa Huybertsa. Jeszcze inne elementy kolekcji znamy jedynie ze wzmianek w tekstach, chociażby o aranżacjach wykorzystujących wychodzące z kamiennych grobowców płodowe szkieleciki, przyodziane w koszule nocne uszykowane z ludzkich bądź owczych błon pokrytych wzorem z drobnych naczyń na podobieństwo jedwabnego haftu. Możemy tylko hipotetyzować, z jakich błon anatom korzystał – z otrzewnej czy opłucnej? A może znów z opon mózgowych? Fantazja Ruyscha zdawała się nie mieć granic.
Nieco lepiej niźli z kościanymi pejzażykami czas obszedł się z preparatami mokrymi, zalanymi liquor balsamicus i zamkniętymi szczelnie w słojach zapieczętowanych żywicą i dodatkowymi warstwami ochronnymi – znowuż z błon płodowych, opon mózgowych, rozciągniętych pęcherzy moczowych i innych. Tak, warstw również zdobnych w nastrzyknięte barwionym na czerwono woskiem naczynia krwionośne – autor kolekcji podkreślał nie tylko czysto pragmatyczny aspekt takiej dodatkowej ochrony, ale też jej walory estetyczne i edukacyjne, miały być zarówno eleganckie i przyjemne dla oka, jak i przydatne dla wszystkich chętnych, by śledzić sieci i układy naczyń tętniczych.
Także we wnętrzu słojów dawał o sobie znać ten szczególny zmysł estetyczny, wsparty dodatkowo ręką i talentem artystycznym córki pana Frederika, słynnej później malarki, Rachel. Zatopione w utrwalającym płynie dziecięce rączki zdobiły jedwabne mankiety spływające kaskadami koronek, dziecięce główki strojne w aksamitne czapki pyszniły się bujnymi kołnierzami i kryzami wspinającymi się aż do podbródków. Pierwotnie funkcją wszystkich tych dodatków był stosunkowo prosty kamuflaż – miały zakrywać mało wszak atrakcyjne wizualnie miejsca oddzielenia odjętych części ciała, chować szwy i rany poamputacyjne, drażniące potencjalnie nienawykły do podobnych obrazów wzrok oglądających. Jednak aspekt czysto ozdobny okazał się nie do przecenienia – edukacja edukacją, ale Ruysch zawsze podkreślał, że obok pogoni za wiedzą wysoko na liście jego priorytetów stoi gonitwa za pięknem, a urozmaicenia mocniej przyciągają uwagę i zapobiegają znużeniu edukowanych. Podobnie jak wielorakim celom służyły dodatkowe aranżacje, wzbogacające proste niby eksponaty o szersze konteksty i nauki – zarówno te moralne, jak i te bardziej przyziemne, przypominające pragmatycznie o prostych związkach anatomicznych i fizjologicznych. Czteromiesięczny płód wtulony w zakonserwowane łożysko niczym w wygodną poduszkę? Czemu nie? Rozwój zarodkowy i płodowy pozostawał dla Ruyscha jedną z zasługujących na nieustanne zgłębianie tajemnic natury. Dziecięca rączka zdobna w falbaniasty rękaw, trzymająca zwisający na zawiązanej w kokardkę wstążeczce wypreparowany srom lub doskonale zachowane serce? Ależ oczywiście. Albo ludzka dłoń przyodziana w bufiasty rękaw, udrapowany z opony twardej czy naciągnięty na gałązkę kolczastego krzewu, wypreparowany i wywinięty śluzówką na zewnątrz przełyk niczym – wybaczcie mało wzniosłe skojarzenia – puchata, czerwona, świąteczna skarpeta. Ale też, jeśliby sięgnąć w rejestry nieco bardziej podniosłe, strojna w koronki dziecięca stópka ustawiona na sklepieniu przeżartej przez kiłę czaszki jako alegoria niewinności depczącej rozpustę. Do wyboru, do koloru. Ot, życie, kruche i zwisające niekiedy na jakże cienkiej niteczce. I choć w kolekcji Ruyscha nie brakowało też preparatów bardziej konwencjonalnych, pozbawionych dodatkowych atrakcji, zdobień i aranżacji – preparatów po prostu prawidłowych czy patologicznych – to właśnie te ekscentryczne przyniosły mu prawdziwą sławę. Nie przedmiot dumy anatoma: skrupulatnie wypreparowane, mimo podnoszonych we wspomnieniach trudności technicznych, prącie (notabene wystawione przez anatoma na specjalnym postumencie jako wyjątkowa rzadkość i centralny punkt kolekcji, po czym ukradzione podstępnie przez kogoś ze zwiedzających, prawdziwy cios dla zawsze chętnie oprowadzającego po swoim prywatnym muzeum gospodarza), nie ciekawostki patologiczne, takie jak potworniaki czy przypominający kiść winogron zaśniad groniasty, nie „zwykłe” płuca, serca, jelita czy wypreparowane i zawieszone w słoju, nadal częściowo skryte za firanką rzęs, powieki.
Wśród najznamienitszych gości oglądających kolekcję Frederika Ruyscha wymienić trzeba Piotra Wielkiego. W 1696 roku car, przybywszy do Amsterdamu, zachwycił się zarówno wykładami anatoma, jak i prezentowanymi publiczności zbiorami. Trudno orzec, na ile prawdziwa jest powtarzana jeszcze po latach z dumą opowieść medyka o tym, jak to monarcha zadziwiony jednym z preparatów, zakonserwowanym z wielkim kunsztem ciałem kilkuletniego chłopca, poruszony nadanym mu przez anatoma pozorem naturalności i żywej świeżości przytulił zwłoki i z tkliwością ucałował dziecięce czoło. Niewątpliwie realny był jednak entuzjazm władcy – realny i dość wymierny w skutkach. Dwie dekady później, przy okazji kolejnego pobytu w Amsterdamie, Piotr zakupił całą liczącą podówczas około dwóch tysięcy preparatów kolekcję za trzydzieści tysięcy guldenów, by zlecić następnie przewiezienie jej do Petersburga, nowej stolicy imperium. Preparaty skrupulatnie zapakowano na statki i wiosną 1718 roku wyruszyły w drogę. Po dotarciu na miejsce wzbogaciły – mimo szerzących się plotek o zniszczeniu części eksponatów w podróży, rzekomo po wypiciu części płynu konserwującego przez załogi statków – tworzoną tam już od kilku lat i otwartą dla zwiedzających kolekcję uchodzącą za pierwsze muzeum w Rosji. Przeniesione ostatecznie do ukończonego w 1727 roku, już po śmierci cara, acz w zgodzie z jego życzeniami, specjalnego budynku naprzeciwko Pałacu Zimowego preparaty Ruyscha dały początek dzisiejszemu Muzeum Antropologii i Etnografii im. Piotra Wielkiego. Uzupełniono je o botaniczne i zoologiczne akwarele Marii Sibylli Merian, artystki uważanej obecnie za prekursorkę entomologii, oraz o inne wykupione przez Piotra podczas podróży po Europie zbiory, pochodzące między innymi – być może docenicie akcent lokalny – z gabinetu osobliwości gdańskiego medyka Christopha Gottwalda. Ruysch zaś, pozbywszy się swych eksponatów, ze zdwojonym zapałem rozpoczął kompletowanie i przygotowywanie preparatów do nowej kolekcji. Już w 1724 roku opublikował katalog nowych, zgromadzonych od czasu sprzedaży zbiorów, uwzględniając w nim ponad dwieście obiektów, równie niezwykłych jak dotąd, od – przedmiotów dumy medyka – przekrojów poprzecznych przez prącie (tym razem lepiej chronionych i udostępnianych tylko wybranym gościom) po złożony w wykładanym drewnem grobowcu płodowy szkielecik, trzymający w kościanej rączce utrwaloną jętkę i zaopatrzony w odpowiednie, podkreślające kruchość i ulotność życia ludzkiego, sentencje.
Choć gabinety osobliwości, wszystkie te kunstkamery i panoptika, uchodzą za instytucje leżące u korzeni szanowanego wszak współczesnego muzealnictwa, nie kojarzą się dziś najlepiej. Kolekcje kuriozów budzą obecnie mieszane uczucia. Łączyły rzeczywiste cuda natury – obok zbiorów anatomicznych wystawiano tam rozmaite zoologica czy eksponaty botaniczne (jedne i drugie zresztą obecne również w zbiorach Ruyscha) i geologiczne, a także dzieła sztuki – z obiektami proweniencji mocno podejrzanej, przynajmniej z dzisiejszej perspektywy. Cudom natury i rąk ludzkich towarzyszyły elementy magiczne bądź przynajmniej za takie uchodzące, jednocześnie zbiory dokumentujące sekrety rzeczywistości chętnie stawiano obok eksponatów zaspokajających jedynie łaknienie sensacji, ocierających się o jarmarczność. Tych ostatnich Frederik Ruysch akurat skrupulatnie unikał, starannie selekcjonując eksponaty, które planował włączyć do swej kolekcji, był jednak w tej praktyce odosobniony. Sensacja zawsze sprzedawała się nieźle, to odkrycie bynajmniej nie naszych czasów.
Poważnie podchodzący do swej misji – zgłębiania tajemnic natury i ukazywania ich innym – w całym swym rozbuchaniu estetycznym i przy względach praktycznych nastawionych na zainteresowanie widza Ruysch jednocześnie wydawał się jednak dobrze wpasowywać w trend żywy we współczesnej popularyzacji nauki. Nie od dziś powtarza się, że sama tylko sucha wiedza to za mało, by przyciągać osoby spoza ścisłego grona zawodowo zajmujących się daną tematyką. Warto wiedzę i naukę nieco przyprawić, czy to barwną opowieścią, czy strzępem koronki lub pękiem wstążek, warto połączyć z pięknem, opakować estetycznie, dosmaczyć anegdotą. W wywiadzie Jak przywrócić nauce autorytet, a naukowcom wiarygodność?, udzielonym Damianowi Nowickiemu z serwisu Oko.press w sierpniu 2023 roku, popularyzator nauki i współtwórca projektu Crazy Nauka Piotr Stanisławski tłumaczył:
Trzeba wyraźnie powiedzieć, że bardziej atrakcyjne prezentowanie wiedzy czy informacji nie tylko nie jest złe, ale wręcz potrzebne. Zimne, nudne i nieciekawe przekazy medialne, nieważne, jakiego charakteru, przestały działać już wiele lat temu, przegrywają ze znacznie bardziej przyciągającymi treściami. Takie są fakty i trzeba się z tym pogodzić. Sztywna zasada, by naukę trzymać z dala od rozrywki, jest, moim zdaniem, błędnym założeniem, które się nie sprawdziło i paradoksalnie doprowadziło do rozkwitu znachorów od wszystkiego. [...] W związku z tym [nauka] musi być prezentowana atrakcyjnie i emocjonalnie, a jednocześnie merytorycznie, rzetelnie i dobrze.
Tę postrzeganą dziś jako oczywistość w kręgach popularyzacyjnych myśl Ruysch zdawał się intuicyjnie wprowadzać w życie.
Szkielecik, stojący na szczycie pagórka usypanego z kamieni żółciowych i moczowych, dzierży w kościanej rączce sznur pereł – drobinek złogów moczanowych, spoglądając refleksyjnie w dal i nie bacząc na przycupnięte u stóp wzgórza kościane rodzeństwo
Nie tylko zresztą ten aspekt jego aktywności mocno dziś wybrzmiewa na pograniczach nauki i jej publicznego odbioru. Wspomnijcie jego pracę czytelnika anatomii. Historia publicznej sekcji zwłok w wykonaniu von Hagensa, niezależnie od swego cokolwiek sensacyjnego aspektu (obecnego wszak też wokół wystaw jego plastynatów, którym przecież również przypisuje się, jak niegdyś eksponatom Ruyscha, walory tak edukacyjne, jak artystyczne), wzbudziła poważne dyskusje natury etycznej, ale nie skupiały się one bynajmniej jedynie na pytaniach o dopuszczalność podobnych procedur i przekraczanie granic ani o odmienianą przez wszystkie przypadki w publicznych głosach oburzenia godność ludzką. Jak podkreśla doktor Andy Miah ze szkockiego University of Paisley w „Journal of Medical Ethics” w tekście The public autopsy: somewhere between art, education, and entertainment [Publiczna sekcja zwłok – pomiędzy sztuką, edukacją a rozrywką], będącym pokłosiem wydarzenia, rzecz dotyka całej plątaniny potencjalnych pytań i wątpliwości dotyczących tego, co rozumiemy przez wartość edukacyjną i czy aby na pewno jej sednem w medycynie jest przekazanie publiczności szczegółów anatomicznych i zaznajomienie z elementami procedury medycznej li tylko, ale także socjologicznych i filozoficznych aspektów medycyny i tego, jak postrzega się powszechnie zarówno śmierć jako taką, jak i samo ciało ludzkie, oraz, wreszcie, relacji między szeroką publicznością a środowiskami medycznymi. Na pewno publiczne wystawy czy eventy medyczne przypominają o, być może, nazbyt słabo i niejednokrotnie nieadekwatnie zaspokajanym przez środowiska eksperckie głodzie wiedzy medycznej – ludzie byli medycyny ciekawi za czasów Ruyscha i są nią zainteresowani dzisiaj, niestety często sposoby odpowiedzi na tę ciekawość wydają się pozostawiać niedosyt. To o tyle istotne, że ta niezaspokojona w swym głodzie wiedzy medycznej szeroka publiczność stanowi jednocześnie w dużej mierze przyszłe kręgi pacjenckie, a jej zainteresowanie ma wymiar nie tylko teoretyczny, jak to często z ciekawością bywa. W końcu każde z nas będzie kiedyś chore, każde z nas kryje w swym wnętrzu plątaniny jelit, prowadzące do nerek ulice i lochy z wiersza Morsztyna oraz bukiety naczyń limfatycznych. Tylko zwykle o tym nie myślimy, dopóki rzeczone nie przypomną się w związku z pilną i niepokojącą potrzebą zdrowotną. Można polemizować z Miahem podsumowującym artykuł słowami: „Bez możności doświadczania takich jak publiczne sekcje zwłok wydarzeń medycyna pozostaje dla ludzi praktyką odizolowaną, zimną i tajemniczą”, trudno jednak nie dostrzec potencjalnych korzyści wynikających z przybliżenia jej ludziom. Społeczeństwo bogatsze w wiedzę to społeczeństwo zdrowsze i bardziej świadome.
Zarówno inspirujące poetów publiczne wydarzenia autopsyjne, jak i anatomiczne pejzaże Frederika Ruyscha, zaludnione chroniącymi się wśród oskrzelowych krzewów szkieletami łkającymi nad kruchością życia ludzkiego w chusteczki z opon mózgowych, czy jego słoje zapełnione zdobnymi w koronkowe mankiety okruchami tego życia odpowiadają na te same potrzeby, które próbują dzisiaj zaspokajać środowiska popularyzatorskie środkami nieco może bardziej niekiedy zachowawczymi. Przecież echa kaskady tiulu na niemowlęcej rączce nieustannie pobrzmiewają na krążących w mediach społecznościowych humorystycznych grafikach, wśród osób doszukujących się na obrazach radiologicznych i patologicznych podobieństw do twarzy, kotków, zabawnych kształtów czy też przyozdabiających w sezonie świątecznym w programach graficznych zdjęcia mikroskopowe różnych polipów w lampki i bombki na wzór miniaturowych choinek. Jedno z czołowych miejsc w prestiżowym konkursie fotografii mikroskopowej Nikon Small World zdobyła zajmująca się tą dziedziną Małgorzata Lisowska, będąca jednocześnie pacjentką onkologiczną, która uchwyciła na zdjęciu własne komórki raka piersi układające się w kształt serca[1]. W podpisie do wrzuconej na Instagram fotografii pyta: „Jak coś tak niebezpiecznego może być jednocześnie takie piękne?”, w mediach zaś podkreśla: „Autentyczna warstwa wizualna nowotworów jest brakującym elementem w narracji onkologicznej”.
A serce ukochanej w szkatule? Pomysł pana Frederika, choć może się wydawać ekscentryczny (a sama szkatuła, umówmy się, nieco jednakowoż mniej poręczna niźli wisior czy zapinka zaopatrzona w budzący wspomnienia kosmyk włosów), doczekał się zaskakującej i raczej niecelowej, nieświadomej kontynuacji, nieintencjonalnego nawiązania. Znamy przypadek serca przechowywanego jako pamiątka po ukochanej osobie, nie przez nieutulonego w żalu kawalera, co prawda, a przez pogrążoną w żałobie małżonkę, i nie w szkatule towarzyszącej podróżom, a w szufladzie w jedwabnym całunie, ale idea pozostaje ideą.
Percy Bysshe Shelley – kojarzycie to nazwisko? Poeta romantyczny, znajomy George’a Gordona Byrona i Johna Keatsa, mąż Mary Shelley, autorki Frankensteina, dla której porzucił swą pierwszą żonę, Harriet. W lipcu 1822 roku Percy utonął. Jego ciało po śmierci spalono (być może część z was pamięta obraz Louisa Édouarda Fourniera z 1889 roku Pogrzeb Shelleya z płonącym stosem pogrzebowym), jednak – jak wiemy z zapisków i korespondencji ówczesnych – nie w pełni spłonęło wtedy jego serce. Spekulowano później, że przyczyną mogły być pogruźlicze zwapnienia narządu, mniejsza jednak o to. Grunt, że pozostałości serca poety przejęła jako nieco makabryczną relikwię – tudzież wzruszającą pamiątkę, zależnie od perspektywy – jego żona. Po latach, po śmierci Mary, jej syn Percy Florence Shelley, przeszukując należące niegdyś do niej biurko, natknął się na owinięte jedwabiem, przechowywane wraz z drobiną popiołów i kopią poematu ojca Adonais romantyczne szczątki. Cóż, można i tak. Ale pan Ruysch zrobiłby to lepiej.
2
Dama z grasiczką
Nikt, kto należycie rozważy temat, nie zawaha się przyznać, iż narząd tak powszechnie i konsekwentnie obserwowany, tak duży i unaczyniony, tak obficie wydzielający wreszcie, musi pełnić istotne funkcje; nie mogę zgodzić się z opinią, wedle której gruczoł ten powstał po to jedynie, by zajmować przestrzeń później, po narodzeniu, przeznaczoną dla płuc wypełnionych powietrzem. Gdyby tak rzecz miała wyglądać, nie byłby to narząd wydzielniczy, nie wierzę też, by natura w swej mądrości tworzyła jakiekolwiek części ciała z takim założeniem i na takiej zasadzie.
sir Astley Cooper, The anatomy of the thymus gland [Anatomia grasicy], 1832
Słowo „grasica” w kontekście stołu biesiadnego przyprawia o niemiły dreszcz, graniczący ze wstrętem, kojarząc się z medycyną gruczołów dokrewnych. Owszem, bardzo chętnie jadamy wątróbkę, nereczki (cynaderki), rzadziej płucka i móżdżek (wiem, wiem, że mózg to nie gruczoł, ale przecież też podroby), ale działa tu prosty mechanizm przyzwyczajenia. Poza tym zwróć uwagę, że w celu oswojenia nazywa się je zdrobniale. W wypadku grasicy wyobcowanie jest tak dalekie, że nawet upieszczotliwienie – grasiczka – niewiele pomoże.
Anglosasi mówią sweet-bread, co dosłownie tłumaczy się jako „słodki chleb”. Ale też i u nas, w czasach, gdy się to jadało, nikt nie posługiwał się terminologią anatomiczną. Kuchnia mieszczańska z Ćwierczakiewiczową na czele używała pojęcia „mleczko cielęce”. Przyznasz, że to już dużo łagodniej, choć jeszcze nie do końca apetycznie. Zdecydowanie najlepiej powrócić do pełnego wdzięku staropolskiego słowa „animelka”. „Zbytek wielki cielę rżnąć dla animelki” – pisał Jan Potocki i wszyscy doskonale rozumieli, o co mu chodzi. Ta nazwa przywędrowała do nas z Italii. Włoskie animella oznacza siedzibę duszy (anima), którą widocznie próbowano lokować w tym mało zgłębionym przez naukę gruczole.
Piotr Bikont, Robert Makłowicz, Dialogi języka z podniebieniem. Książka kucharska
Narządy nieużywane zanikają, głosi popularne porzekadło. To nie do końca prawda – nie zanika w naszym ciele wiele struktur, mimo iż nie eksploatujemy ich przesadnie intensywnie (i nie, nie brnijmy w złośliwości). Zanika za to niejednokrotnie – często z wiekiem i następowaniem po sobie kolejnych faz rozwoju – sporo tworów całkiem, przynajmniej na oko, przydatnych i do pewnego czasu używanych. Ot, kończy się ich czas. Organizm zmienia się i podąża dalej już bez nich. Nie tęsknimy raczej ani za pęcherzykiem żółtkowym (nie, nie żółciowym, ten służy nam zazwyczaj dzielnie, póki nie zmogą go kamica albo zmiany zapalne), zanikającym jeszcze przed naszym narodzeniem, ani za pogubionymi w dzieciństwie mleczakami, nie oglądamy się z sentymentem za lanugo – meszkiem płodowym pokrywającym skórę płodu i niekiedy jeszcze przez czas jakiś noworodka. Zresztą nie tylko ludzie gubią po drodze rozmaite elementy swego ciała, nawet nie tylko kręgowce.
Weźmy na przykład młodociane ośmiornice, niektórych gatunków przynajmniej. Wykluwająca się ośmiornicza paralarwa, choć zasadniczo w budowie wewnętrznej podobna do dorosłych krewnych, na powierzchni powłok wyposażona jest w niezwykłe maleńkie skupiska szczecinkowatych chitynowych tworów nazywane narządami Köllikera, od nazwiska szwajcarskiego anatoma, fizjologia i embriologa, który wspomniał o nich w 1844 roku w Entwickelungsgeschichte der Cephalopoden [Ewolucji głowonogów]. Pęki-pędzelki chitynowych szczecinek ośmiorniczątek zanikają, nim te osiągną wiek dojrzały, do tego czasu jednak pozostają tworem dość aktywnie użytkowanym – maluchy mogą włókienkami poruszać, chować je i wysuwać zależnie od potrzeby. Jakiej potrzeby? – zapytacie może. Ha, funkcja chitynowych miotełek pozostaje nadal zagadką, choć wiele wysuwano hipotez. Najbardziej do rozwiązania ich tajemnicy przybliżył się dotąd międzynarodowy zespół badawczy, który w 2021 roku w czasopiśmie „Frontiers in Marine Science” poświęcił narządom Köllikera długi raport omawiający szczegółowo ich strukturę mikroskopową, fizjologię i rozmieszczenie oraz – po wykluczeniu podejrzewanych uprzednio zastosowań szczecinek jako odmiany chemo- czy mechanoreceptorów, tudzież jakiejś innej formy narządów czuciowych (nie są, jak się okazuje, odpowiednio unerwione), po odrzuceniu proponowanych funkcji wydzielniczych i podaniu w wątpliwość przydatności twardych włókienek podczas wykluwania głowonogów – proponujący nowe odpowiedzi. W pełni wysunięte wiązki szczecinek zwiększają znacząco powierzchnię, także nośną, zwierzęcia, co przy trybie życia morskich maluchów może być trudną do przecenienia zaletą. Dodatkowo, ze względu na załamujące światło właściwości fizyczne, szczecinki mogą odgrywać ważną rolę w kamuflażu, zawsze przydatnym młodocianym, wystawionym na liczne niebezpieczeństwa zwierzętom. Jednak to nadal hipotezy, wciąż nie wiemy też, co stoi za zanikaniem zagadkowych struktur.
Ludzkie ciało jest przecież badane dużo skrupulatniej niż to ośmiornicze, powiecie. Prawda, nadal jednak potrafi zaskakiwać, a w naszej wiedzy o nim wciąż zieją niemałe niekiedy dziury.
W 2011 roku czasopismo „Nature Reviews Immunology” opublikowało artykuł zatytułowany The golden anniversary of the thymus [Złota rocznica grasicy], w którym Jacques Francis Albert Pierre Miller przypomniał, że minęło pół wieku od czasu udokumentowania kluczowej roli grasicy w układzie odpornościowym. Rozpoczął wstępem historycznym:
Lord Florey, współodkrywca penicyliny, w opublikowanym w 1954 roku podręczniku patologii pisał: „O możliwościach limfocytów nie wiemy niczego istotnego poza tym, że są w stanie poruszać się i namnażać”. Wiadomo było wtedy, że grasica wypełniona jest limfocytami, a wiedzę o jej roli zgrabnie podsumował w 1963 roku sir Peter Medawar: „Zwykło się przyjmować obecność limfocytów w grasicy za ewolucyjny zbieg okoliczności bez większego znaczenia”. W istocie, grasica uchodziła za narząd szczątkowy, który w przebiegu ewolucji stał się zbędny, stanowiąc jedynie cmentarzysko umierających limfocytów.
Cóż. Później wszystko trochę się pogmatwało.
Nie wiem, czy w ogóle macie jakieś medyczne skojarzenia z grasicą. Pewnie trochę do podniesienia świadomości istnienia tego narządu przyczynił się serial Dr House z doktorem Jamesem Wilsonem chorującym na grasiczaka. Nadal jednak wydaje się, że skojarzenia kulinarne wygrywają o kilka długości z tymi medycznymi, zwłaszcza że drugi ważki epizod popkulturowy grasicy uwzględniał Hannibala Lectera przygotowującego z niej potrawkę. Kuchnia zatem. To oczywiście nie szokuje – medycyna stoi skojarzeniami kulinarnymi, patologia zaś osobliwie się w nich lubuje, chętnie częstując wszystkich nie tylko stosunkowo subtelnymi pediatrycznymi jagodowymi muffinkami (do których zwyczajowo przyrównuje się dzieci z rozwijającymi się w przebiegu niektórych schorzeń ogniskami krwiotworzenia skórnego, dającymi efekt przeświecających przez powłoki jagódek), lecz także bardziej mięsistymi i dosadnymi lukrowanymi czy sadłowatymi śledzionami, chłoniakami podobnymi do rybiego mięsa czy martwicą serowatą – wszystko prosto jakby z deski kuchennej. Skojarzenia kulinarno-podrobowe, odciągające uwagę od grasicy jako części naszego organizmu, bynajmniej w tym towarzystwie nie dziwią. Nie żeby grasica była jakoś szczególnie popularnym we współczesnej polskiej kuchni narządem, gdzież jej w końcu do wątroby czy serduszek dostępnych chyba w każdym supermarkecie z poczciwym stawonogiem w logo. Grasicy – pieszczotliwie zwanej niegdyś animelką tudzież wciąż znanej na gruncie spożywczym jako mleczko cielęce – w większości sklepów próżno by szukać. Daremnie by też jej zresztą poszukiwać w ciele większości z nas, u znakomitej części dorosłych zanika ona bowiem z czasem, zastępowana stopniowo tkanką tłuszczową. W jej miejscu pozostaje nam głównie zamostkowe ciało tłuszczowe.
Kilkumilimetrowe ośmiorniczątko gatunku Enteroctopus megalocyathus, na kolejnych zdjęciach przybliżenia odpowiednio jego macek, a dalej skóry i (u dołu) skóry malucha gatunku Eledone cirrhosa ze skupiskami szczecinek narządów Köllikera
Zresztą jeśli już ktoś w ogóle kojarzy grasicę jako część naszej anatomii, często pamięta właśnie ten fakt. „Ten tajemniczy narząd, który zanika” – brzmiała jedna z odpowiedzi w małej, nieformalnej sondzie towarzyskiej przeprowadzonej przeze mnie kiedyś w gronie znajomych. Co ciekawe, znika nie tylko u nas. Grasica jest narządem spotykanym u wszystkich nieomalże kręgowców. Nieomalże, bo brakuje jej bezżuchwowcom (śluzicom i minogom, jeśli ktoś ma kłopot z przypomnieniem sobie, o kogo chodzi). No ale bezżuchwowcom brakuje wielu rzeczy, które nam wydają się oczywiste. Nie mają też na przykład żołądków, któż by w obliczu podobnych deficytów zawracał sobie głowę grasicą? Jeśli zwierzątko jednak nie jest ani bezkręgowcem, ani minogiem czy śluzicą, grasicę zapewne na pewnym etapie swojego życia miało, bo też i większość kręgowców pod tym względem zachowania grasicy przypomina nas – ich grasica ulega inwolucji. Niejakim wyjątkiem pozostają na tym polu golce piaskowe (Heterocephalus glaber), zwierzątka niezwykłe również z wielu innych powodów. Przy czym to akurat wiedza dosyć nowa – o tej szczególnej cesze golców wiemy od 2021 roku, kiedy to zespół badawczy z University of Rochester we współpracy z innymi ośrodkami opublikował w czasopiśmie „Aging Cell” raport stwierdzający, że golce poza swoją standardową, zlokalizowaną w śródpiersiu grasicą mają też parę skupisk grasiczego utkania w obrębie szyi (nazwanych roboczo grasicami szyjnymi). Co więcej, żaden z obserwowanych narządów z wiekiem nie zanika. Dziwne? Dziwne, ale też być może nie aż tak w obliczu fizjologicznej odrębności golców, których układ odpornościowy wydaje się nie wykazywać w przeciągu życia wielu zmian kojarzonych u innych gatunków ze starzeniem i które są wszak szeroko znane ze swej niezwykłej odporności na choroby nowotworowe. Mowa przecież o ssakach, u których dopiero niedawno w ogóle udało się zaobserwować jakiekolwiek nowotwory złośliwe. Być może to właśnie nadzwyczajność grasicy tych małych pomarszczonych zwierzątek po części odpowiada za ich tak frapujące światową naukę cechy.
Zanikanie narządu wraz z wiekiem to jedna z nielicznych rzeczy o grasicy na pewno i powszechnie wiadomych w czasach poprzedzających znacząco wspomniane lata pięćdziesiąte dwudziestego wieku. Wiedziano, że jest i że zanika. Poza tym nawet terminologia, w polszczyźnie przynajmniej, budziła niejakie wątpliwości.
„Rocznik Wydziału Lekarskiego w Uniwersytecie Jagiellońskim”, który to w 1838 roku w trosce o jasność stosowanej w medycynie terminologii i idącą wraz z nią jakość komunikacji zaprezentował przygotowany przez dwóch profesorów tej uczelni, Józefa Majera i Fryderyka Skobla, Słownik anatomiczno-fizyologiczny, zbierający w jednym miejscu dotychczas używane określenia medyczne, owszem, wspomina o naszym zagadkowym narządzie, choć nie używa jeszcze słowa „grasica”:
Thymus, mleczko. Gruczoł piersiowy iest to samo, co w cielętach nazywamy mleczkami cielęcemi. Nie wiemy czemuby nazwisko tej części u młodych zwierząt, mianowicie cieląt nie mogło być użyte do oznaczenia jej u dzieci; jak to już czytamy w Roczniku Tow. Nauk. Krak. „Gruczoł piersiowy, czyli mleczko, w wieku dziecinnym znika”. Inne nazwiska są: Gruczoł mleczny [...], gruczoł piersiowy [...], piersiowa zawałka [...], guz płucowy alias mleczny.
Grasicą mleczko czy gruczoł piersiowy nazywa profesor Władysław Szymonowicz już niecały wiek później, w 1921 roku, w Podręczniku histologii i anatomii mikroskopowej. Zajrzawszy zresztą do rzeczonego podręcznika, przekonamy się, że z tym postulowanym przez Medawara w 1963 roku przekonaniem o nieprzydatności grasicy i ewolucyjnej przypadkowej obecności w niej limfocytów to jednak nie do końca tak i że zaszły tu jednak pewne uproszczenia. Szymonowicz wyraźnie stwierdza w poświęconym grasicy całkiem długim fragmencie, iż tam właśnie, w tym rzekomo nieprzydatnym narządzie:
wytwarzają się młode limfocyty, które dostają się do obiegu krwi i limfy i z tego też powodu należy grasicę uważać za prawdziwy narząd krwiotwórczy [...]. Przypisują jej nawet czynność wytwarzania czerwonych ciałek krwi.
To nie do końca brzmi jak nieprzydatny narząd szczątkowy i przykład ewolucyjnego zbiegu okoliczności pozbawionego większego znaczenia, prawda? Co więcej, wydaje się zadziwiająco zbieżne z naszą współczesną wiedzą fizjologiczną. Niektóre poglądy i intuicje naukowe musiały, widać, odczekać swoje, nim przebiły się do głównego nurtu światowej myśli medycznej.
Przy czym nie był wcale Szymonowicz w kwestii nazewnictwa pierwszy, jeśli bowiem w poszukiwaniach źródeł dzisiejszej nazwy zapuścimy się nieco głębiej, znajdziemy grasicę nie tylko tam, nie tylko w 1908 roku w słynnym podręczniku poradniku Kobieta lekarką domową:
pomiędzy płucami a sercem zauważyć można grasicę (thymus), ten dziwny organ, który powoli zanika, tak że do 3-go roku życia nie pozostawia prawie żadnych śladów. Znaczenie jego nie jest nam dotąd jeszcze jasne,
czy w Dyagnostyce anatomo-patologicznej Zdzisława Dmochowskiego z 1903 roku, w której chorobom grasicy poświęcono cały rozdział, ale też już w wielu publikacjach dziewiętnastowiecznych. W 1892 roku w publikacji edukacyjnej Mieczysława Brzezińskiego, przyrodnika i działacza społeczno-oświatowego, Jak zbudowane jest ciało człowiek i do czego równe części ciała ludzkiego służą? przeczytamy, że „Tak samo, jak uczeni nie wiedzą napewno [sic], do czego jest śledziona, nie wiedzą też, poco [sic] jest inny gruczoł, leżący z obu stron i pod spodem szyi. Nazywa się on grasicą”. W 1882 roku w przetłumaczonym przez Ludwika Wolberga poradniku O chorobach dzieci Hermanna Klenckego znajdziemy opis astmy Koppego, której przyczyn
upatrywano w obecności gruczołu (grasica, glandula thymus), który u nowonarodzonych dzieci znajduje się pod i ponad mostkiem i przykrywa serce, tchawicę i niektóre ważne krwionośne naczynia; gruczoł ten po urodzeniu dziecka powoli się zmniejsza, a później zupełnie znika, u dorosłych już go nie ma. Niekiedy gruczoł ten zamiast się zmniejszać, powiększa się i przemienia w swej budowie, a wówczas powstaje owa astma.
Z Encyklopedii powszechnej Samuela Orgelbranda z 1878 roku dowiemy się, że podczas rozwoju płodu
kiszka pierwotna wydłuża się i skręca, w niektórych miejscach rozszerza, tworząc pojedyńcze organy skończonego przewodu pokarmowego; jako wypuklenia przewodu pokarmowego, rozwijają się gruczoły śluzowe, cały przyrząd oddechowy, gruczoł tarczowy i grasica,
niestety autor samej grasicy nie poświęca osobnego hasła. W 1874 roku grasica pojawia się jako tytuł osobnego podrozdziału w przetłumaczonym na polski dwustustronicowym poświęconym chorobom narządu oddychania tomie podręcznika Adalberta Ducheka Patologia i terapia szczegółowa. W 1869 roku grasicę jako nazwę alternatywną dla mleczka, tudzież gruczołu nadtchawicznego, wymienia Edward Segel w Podręczniku sądowo-lekarskim, wreszcie w 1858 roku Ludwik Natanson w Krótkim rysie anatomii ciała ludzkiego tłumaczy:
Grasica, mleczko, czyli gr. natchawiczny (gl. thymus), zupełnie rozwinięta jest tylko u płodu; w drugim roku życia zaczyna niknąć, i w wieku dojrzałości płciowej przedstawia nieznaczne szczęty, które niekiedy na całe życie pozostają. U płodu dochodzi pod mostkiem aż do przepony, u noworodka leży w przedniej jamie śródpiersia i składa się z dwóch podłużnych płaskich zrazów, połączonych tkanką łączną.
A od Natansona wszak zaledwie rzut beretem (w czasie) do roku 1838 i Słownika anatomiczno-fizyologicznego, który istnienie tego słowa w polszczyźnie wydawał się ignorować. Być może rzeczywiście dopiero zaczynało ono w niej funkcjonować – nie notuje go przecież wydany w 1808 roku poświęcony literze G tom Słownika języka polskiego Samuela Bogumiła Lindego. Trudno dociec również źródeł tego określenia. Pytani o nie językoznawcy nabierają wody w usta. Stareńki słownik etymologiczny Aleksandra Brücknera pomija rzecz zupełnie, dużo bardziej współczesny Etymologiczny słownik języka polskiego Andrzeja Bańkowskiego próbuje wywodzić je od grędzi, staropolskiego terminu mającego oznaczać mostek. To też źródło, do którego odsyła internetowa Poradnia Językowa PWN, ustami Katarzyny Kłosińskiej z Uniwersytetu Warszawskiego, która jednocześnie jednak podaje w wątpliwość tę etymologię – „nic pewnego o pochodzeniu grasicy nie wiemy”.
Nasza wiedza o „tym dziwnym organie, który powoli zanika”, ewoluowała niespiesznie i mimo wcześniejszych dywagacji w podręczniku Szymonowicza na temat jego potencjalnego znaczenia w rozwoju limfocytów, odmiany białych krwinek, grasica długo była w dużej mierze ignorowana przez świat nauki. Wycięcie grasicy (tymektomia) dorosłym myszom, tym cichym bohaterkom wielu dekad gromadzenia wiedzy medycznej, nie powodowało żadnych deficytów immunologicznych, a skoro odporność zwierząt nijak nie ucierpiała wskutek procedury, usuwana struktura nie miała większego znaczenia, prawda? Co więcej, grasica nie wydawała się w żaden sposób reagować na bodźce wywołujące odpowiedź immunologiczną – reagowały węzły chłonne (na pewno zdarzało wam się obserwować, jak powiększają się w przebiegu infekcji), śledziona, nawet rozsiane po rozmaitych rejonach błon śluzowych grudki chłonne. Grasica tymczasem? Ani trochę. Pewnie niepotrzebna. Pierwsze wyłomy w tym przekonaniu poczynił cytowany wcześniej Jacques F. A. P. Miller, od 1958 roku pracujący w londyńskim Institute of Cancer Research. Jego prace też dotyczyły myszy, jednak nie dorosłych osobników. Pierwotnie uczony skupiał się na zagadnieniach z zakresu mysiej hematopatologii – zajmowały go mysie chłoniaki i białaczki, nowotwory rozwijające się z białych krwinek, konkretnie limfocytów właśnie. Przyglądając się rozwojowi pozbawionych grasicy młodocianych zwierząt, zaobserwował, że choć bez tego – jak się wydawało niepotrzebnego – narządu badane przezeń limfocytarne nowotwory się nie rozwijają, jednak i same zwierzęta wcale nie mają się dobrze – umierają w przebiegu banalnych infekcji, łatwiej zapadają na rozmaite inne niż białaczka nowotwory, a badania laboratoryjne wykazują u nich głębokie niedobory limfocytów. Miller ratował myszy grasiczymi przeszczepami, metodą – warto wspomnieć – wykorzystywaną dzisiaj w przypadku dzieci, które urodziły się bez grasicy wskutek nieprawidłowości rozwojowych.
Cebulaste różyczki ciałka Hassalla – najbardziej charakterystyczny element grasiczego krajobrazu otoczony morzem granatowych kropeczek limfocytów
Wrodzony brak grasicy, atymia, lub jej istotny niedorozwój występujący w pewnych wrodzonych zespołach chorobowych, spośród których najlepiej znanym jest chyba opisany przez endokrynologa dziecięcego Angela DiGeorge’a w 1968 roku zespół delecji 22q11.2, czyli utraty fragmentu ramienia długiego 22. chromosomu, to poważny problem zdrowotny. Wspomniany zespół wad napotkacie też niekiedy pod akronimem CATCH22, w którym C ma oznaczać wady serca (cardiac defects), A – dysmorfię twarzy (abnormal facies), T – hipoplazję (niedorozwój) bądź dużo rzadziej, w zaledwie 1% przypadków, aplazję, czyli zupełne niewykształcenie się narządu (thymic hypoplasia/aplasia), C – rozszczep podniebienia (cleft palate), a H – hipokalcemię związaną z aplazją przytarczyc (hypocalcemia from parathyroid aplasia), jedną z istotnych charakteryzujących go cech jest zaś różnie nasilony pierwotny niedobór odporności z jednoczesną skłonnością do rozwoju chorób autoimmunizacyjnych. Jeśli chodzi o ten aspekt schorzenia, formą skutecznej terapii może być przeszczep grasicy. Pierwsze próby jej przeszczepiania z użyciem tkanek płodowych bez większych sukcesów prowadzono już w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych dwudziestego wieku, jednak dopiero w latach dziewięćdziesiątych metody diagnostyczne i techniki laboratoryjne udoskonalono na tyle, by móc tak selekcjonować chorych, by wyeliminować ryzyko odrzucenia przeszczepu – wybierać dzieci zupełnie pozbawione grasicy, bez szczątkowego utkania narządu, które sprzyjałoby podjęciu przez organizm walki z obcą tkanką, ewentualnie te wymagające przejściowej okołozabiegowej immunosupresji. Skąd bierze się materiał do takich transplantacji? Nie, to już nie pierwotnie wykorzystywane w badaniach tkanki płodowe, odpowiedź jest bardziej prozaiczna – grasicę w całości bądź częściowo wycina się niekiedy podczas pediatrycznych zabiegów kardiochirurgicznych, przy których niezbędne bywa oczyszczenie dostępu do pola operacyjnego i, jak się okazuje, można taki materiał pooperacyjny wykorzystać, by pomóc dzieciom poszkodowanym pod tym względem przez naturę. To niezwykle obiecująca praktyka, ale oczywiście dość niszowa – według opublikowanego w „Therapeutics and Clinical Risk Management” raportu z marca 2023 roku poza Stanami Zjednoczonymi dostępna jedynie w Great Ormond Street Hospital w Londynie. W obu krajach grasicę przeszczepiono łącznie nieco ponad 150 dzieciom.
Wróćmy do myszy. Prace Millera przyczyniły się do rozdmuchania zainteresowania ignorowanym wcześniej spłachetkiem śródpiersiowych tajemniczych tkanek. W ślad za odkryciami dotyczącymi struktury i funkcji narządu poszły dalsze – poszerzające wiedzę o limfocytach, dla których rozwoju okazał się on kluczowy, i szerzej, o całym naszym układzie odpornościowym.
Początki rozwoju grasicy w naszym organizmie podręczniki embriologii datują na koniec czwartego tygodnia od zapłodnienia. Zarodek jest wtedy maleńkim jeszcze, sześciomilimetrowym zaledwie glutkiem. Jego pierwotne gardło zaopatrzone jest w cztery pary zachyłków, wpukleń nazywanych kieszonkami gardłowymi (lub skrzelowymi). Pozostałości tych kieszonek czy wytworów ich wyściółki leżą u podłoża wielu struktur znanych nam także z życia pozapłodowego, od elementów ucha środkowego przez migdałki po przytarczyce (od razu łatwiej dostrzec powiązania poszczególnych składowych, owocujących brakiem grasicy zespołów wad rozwojowych, prawda?) oraz grasicy właśnie. Jej zawiązki rozwijają się z brzusznych części trzeciej pary kieszonek, oddzielając się stopniowo od nich i schodząc powolutku w stronę śródpiersia, by ostatecznie połączyć się w dwupłatowy szaroczerwonawy, zrazikowaty narząd o nierównej, grudkowatej powierzchni kojarzącej się starożytnym – jak tłumaczy w Słowniku pochodzenia nazw i określeń medycznych profesor Krzysztof Zieliński – z gęstymi, nierównomiernie powybrzuszanymi kobiercami tymianku, co miałoby wyjaśniać wywodzącą się z greki łacińską i angielską nazwę grasicy, thymus. Ostatecznie grasicy szukamy na pograniczu szyi i śródpiersia – styka się z tchawicą, tarczycą, osierdziem i łukiem aorty, od przodu przylegając do górnej części mostka. Ale jeśli teraz korci was, by zacząć obmacywać sobie te okolice w poszukiwaniu grasicy, wstrzymajcie się. U większości dorosłych, jak już wielokrotnie tu padło, nie bardzo jest czego szukać. Ważący u noworodka kilkanaście gramów narząd osiąga szczytową masę – niecałe 40 g – w wieku dwóch–trzech lat, by następnie od okresu pokwitania zacząć zanikać, ustępując tkance tłuszczowej i grasiczemu ciału tłuszczowemu naznaczonemu jedynie drobnymi pólkami i wysepkami grasiczych resztek.
A jak grasica wygląda, póki jest? Tak z bardzo bliska? Otóż, gdy spojrzeć pod mikroskop, zrazikowaty narząd tworzy utkany z komórek nabłonkowych zrąb, upchany ściśle granatowymi kropeczkami limfocytów, upstrzony w rdzeniowej części zrazików przez charakterystyczne duże różowe kleksy. To takie cebulaste nieco różyczki czy kapustki, jak tam się komu skojarzy, na tyle charakterystyczne, że są jednym z zupełnie podstawowych elementów pomagających pod mikroskopem zidentyfikować grasicze pozostałości u osób tego narządu już nieposiadających. To ciałka Hassalla, wybijające się jasno z gęstego morza limfocytarnych kropeczek, zwykle duże, choć o dość szerokim zakresie rozmiarów – od 30 do ponad 100 μm. Opisane przez Arthura Hilla Hassalla w połowie dziewiętnastego wieku struktury powstają z różnicujących się komórek nabłonkowych grasicy. Długo uważano, że stanowią tylko skupiska ich zdegenerowanych szczątków, obecnie jednak ceni się je dużo bardziej, przypisując im rozmaite funkcje regulacyjne w obrębie narządu, choć nadal pozostaje wiele niejasności co do szczegółów.
Hassall był jednym z pionierów medycznej mikroskopii i zajmujących się nią podręczników. Mikroskop fascynował go już od wczesnych studenckich lat, a swoje zainteresowania postanowił przekuć na coś więcej niż tylko hobby. Jak pisał w swojej autobiografii, The narrative of a busy life [Opowieść o pracowitym życiu]:
Gdy tylko osiadłem w nowym domu, moja miłość do badań powróciła z przemożną siłą i w końcu w pełni zrozumiawszy ze swych wcześniejszych doświadczeń z mikroskopem jego ogromny potencjał zgłębiania i rozjaśniania najmniejszych struktur wszelkiej uorganizowanej materii zwierzęcej i roślinnej, niewidzialnej dla oka pozbawionego wsparcia, postanowiłem go wykorzystać do dociekań z zakresu swych zainteresowań zawodowych, do tematyki o szerszym, ogólniejszym znaczeniu. Rozpocząłem tym samym badania niektórych tkanek ludzkiego ciała. Zauroczony i zafascynowany tym, co ujrzałem, przedsięwziąłem plan systematycznego przestudiowania wszystkich płynów, tkanek i narządów – nie byle jaki trud, zadanie mające zająć wiele czasu, lat być może, i które dotychczas nie zostało w swej rozległości przez nikogo ukończone; nie w tym kraju z pewnością.
Ambitnie, prawda? Należy docenić zarówno sam plan, jak i wysiłki poczynione w celu jego realizacji. W toku swych prac Hassall opisał właśnie między innymi ciałka grasicze – pojawiły się w wydanym przezeń podręczniku The Microscopic Anatomy of the Human Body in Health and Disease [Budowa mikroskopowa ciała ludzkiego w zdrowiu i chorobie], gdzie wspominał o „grasiczych złożonych komórkach” (compound cells of thymus), odróżniających ją od innych narządów limfatycznych – od węzłów chłonnych czy śledziony.
Choć ciałka Hassalla stanowią najbardziej charakterystyczny element grasiczego krajobrazu, jego dominującym budulcem są wspomniane granatowe kropeczki limfocytów. Białe krwinki u zdrowego dorosłego człowieka powstają zasadniczo w szpiku kostnym, w tej jego części, którą nazywamy szpikiem czerwonym, a który dużo obficiej występuje u dzieci (pierwotnie obecny jest u nich praktycznie we wszystkich kościach, co zmienia się z wiekiem), u dorosłych zaś ograniczony jest przede wszystkim do kości biodrowych, żeber, mostka i trzonów kręgów. Skomplikowany proces zwany hematopoezą, krwiotworzeniem, wychodzi od wspólnych komórek prekursorowych czy początkowych, ostatecznie jednak prowadzi osobnymi ścieżkami rozwojowymi do powstawania odpowiednio krwinek czerwonych (erytrocytów), białych (leukocytów) oraz trombocytów, znanych też jako płytki krwi. Leukopoeza, część hematopoezy obejmująca rozwój białych krwinek, może przebiegać na kilka sposobów. Jedna z tych podścieżek, określana mianem limfopoezy, prowadzi do powstania prekursorów limfocytów. Rozwijają się one ze wspólnych komórek progenitorowych limfopoezy (to mało poręczne polskie tłumaczenie angielskiego określenia common lymphoid progenitors, CLP), powstałych z komórek macierzystych krwiotworzenia, tych wspólnych przodkiń wszystkich elementów komórkowych krwi.
Oznaczana literką T frakcja limfocytów zawdzięcza ją grasicy (thymus), limfocyty T nazywane bywają zresztą wprost grasicozależnymi – i nie bez powodu. O ile limfocyty B, odpowiadające za produkcję przeciwciał, powstają w szpiku kostnym, tam, gdzie całe krwiotworzenie się zaczęło, o tyle przyszłe limfocyty T, odpowiedzialne za część naszej odporności bazującą na bezpośrednich interakcjach komórka–komórka, mają przed sobą dłuższą drogę. Ich prekursory, niedojrzałe komórkowe przodkinie, ichnie CLP, trafiają ze szpiku kostnego – a wcześniej, jeszcze na etapie płodowym, z wątroby – do grasicy. To tam dojrzewają i podlegają selekcji – procesom niezbędnym, by mogły sprawnie pełnić swe docelowe funkcje. Tam limfocyty T powstają.
To, co dzieje się w grasicy, zbiorczo nazywamy tymopoezą. To żywy i aktywny proces. W podręcznikach przeczytacie, że do niewielkiego zamostkowego narządu dociera od dziesięciu do stu komórek prekursorowych dziennie. To nie brzmi imponująco, prawda? W końcu liczby białych krwinek podajemy zazwyczaj w tysiącach na mikrolitr. Ale pamiętajmy, że te maluchy dzielą się intensywnie – choć grasiczy odsiew, wspomniana selekcja, jest dość bezwzględny i doprowadza do śmierci ponad 95% młodocianych limfocytów, nadal z każdej komórki prekursorowej powstanie ostatecznie nawet koło miliona dziewiczych limfocytów T. Dziewicze (przez niektóre podręczniki w ramach kalki z angielskiego zwane naiwnymi) limfocyty T opuszczają grasicę i wędrują do węzłów chłonnych. Mają jeszcze wiele nauki przed sobą, ale przyswoiły już podstawy, wykształciły na swych powierzchniach właściwe, odpowiednio przebudowane receptory (TCR, od ang. T-cell receptor), pozwalające odróżniać komórki własne organizmu od obcych. Te, które nie dawały rady rozpoznać „swoich” bądź reagowały nazbyt silnie (wykazywały do własnych antygenów nadmierne powinowactwo), zostały dyplomatycznie nakłonione do samobójstwa w procesie nazywanym apoptozą, zaprogramowanym jako możliwa ścieżka w każdej komórce naszego organizmu i w razie potrzeby uruchamianym, by pozbyć się zbędnego balastu (taki podstawowy mechanizm bezpieczeństwa). To właśnie powierzchniowe receptory limfocytarnych błon komórkowych stanowią sedno grasiczej edukacji, a siła procesu tkwi w jego masowości – nowych limfocytów powstaje wiele, by zapewnić jak największą liczbę kombinacji struktury receptorów TCR, co da naiwnym maluchom szansę reagowania także na obce antygeny, z którymi nie miały okazji się dotąd zetknąć. Różnorodność wygrywa.
W grasicy umierają zatem także te przyszłe limfocyty T, które nie potrafią rozpoznać własnych antygenów – czyli białek – pokazywanych komórkowym maluchom przez specjalnie do tego przygotowane lokalne komórki nabłonkowe. Ten element weryfikacji limfocytarnych umiejętności określamy mianem selekcji pozytywnej. W ramach selekcji negatywnej giną też te, które nieco przesadzają w reakcjach. Bezlitosna szkoła limfocytarnego życia. Wieloetapowa, skomplikowana, obejmująca wędrówkę uczącej się krwinki, nazywanej podczas pobytu w grasiczej szkole życia tymocytem, przez poszczególne strefy i obszary narządu, od miejsca wniknięcia drogą drobnych naczyń żylnych gdzieś pomiędzy korą a rdzeniem. Kierowane – niczym psi nos – trasą kolejnych sygnałów chemicznych komórki przemieszczają się, odhaczając na liście kolejne sprawdziany i zdobywając nowe punkty doświadczenia. Po pomyślnym przejściu wstępnych etapów selekcji i przedarciu się przez trójwymiarowy labirynt nabłonkowy kory grasicy kolejne wyzwania czekają na nie w rdzeniu, gdzie pośród nabłonków czają się bogatowypustkowe, mackowate komórki dendrytyczne – małe Cthulhu wspomagające nabłonki w procesie selekcji. One akurat zawodowo, także poza grasicą, specjalizują się w wyłapywaniu, gromadzeniu i prezentowaniu antygenów innym komórkom układu immunologicznego, by te mogły się z nimi zapoznać, to profesjonalistki.
Tymocyty, które przeżyją, opuszczają grasiczą szkołę. Dziewicze limfocyty T, rozpoczynają edukację wyższą – wędrując dalej, napotykają na swej drodze nowe obce białka-antygeny i się ich uczą, by po aktywacji wywołanej taką interakcją mnożyć się i produkować swoje wyedukowane już kopie angażujące się w walkę z nowo poznanymi obcymi. No ale to już zupełnie inna historia.
Skoro mówimy o narządzie niezbędnym do produkcji nowych naiwnych i poddających się dalszej edukacji limfocytów T, na pewno zastanawia was, co dzieje się, gdy grasica ulega inwolucji. Otóż sama tymopoeza, wstępne szkolenie młodych limfocytów, przebiega z największym nasileniem jeszcze przed momentem narodzin – pod koniec trzeciego trymestru ciąży i potem w pierwszych miesiącach życia. Rodzimy się z wystarczającą już liczbą i różnorodnością limfocytów T, by utrata narządu w okresie niemowlęcym nie skutkowała groźnymi dla życia niedoborami odporności towarzyszącymi aplazji grasicy, jakkolwiek procedura nie pozostaje zupełnie bez wpływu na dalszy rozwój układu immunologicznego – nieprzypadkowo literatura wspomina o cechach przyspieszonego jego starzenia. Bo też rzeczywiście fizjologiczny zanik grasicy, choć zwykle niepełny i pozostawiający dorosłych z resztkową aktywnością grasiczych pozostałości, również ma konsekwencje zdrowotne. Wyciszenie grasiczej szkoły limfocytów skutkuje redukcją puli naiwnych czy dziewiczych limfocytów, tych, które gotowe są na poznawanie nowych antygenów, pozostajemy tylko z tymi wytrenowanymi już wcześniej. W efekcie sformułowanie odpowiedzi immunologicznej przeciwko nowym, nieznanym dotąd organizmowi patogenom czy białkom nowotworowym może być z biegiem czasu trudniejsze. Co nie zmienia faktu, że grasicze pozostałości potrafią o sobie dawać znać. I czasami przypominają o sobie w sposób nader nieprzyjemny.
Mimo leczenia operacyjnego (zdjęcie śródoperacyjne po prawej) i chemioterapii przerzuty raka grasicy zabiły 56-letniego pacjenta trzy miesiące po zabiegu chirurgicznym
Sięgnijmy po czasopismo „Surgical Case Reports”, po historię opisaną na początku 2022 roku. Sześćdziesięciodwuletni mężczyzna trafił do placówki medycznej po tym, jak podczas rutynowych, kontrolnych badań rentgenowskich (RTG) zaobserwowano uń podejrzaną zmianę w obrębie lewego płuca. Tomografia komputerowa (TK) klatki piersiowej potwierdziła obecność trzynastomilimetrowego guzka w dolnym płacie lewego płuca. I ujawniła dodatkową niespodziankę – dwunastomilimetrowy guzek w przedniej części śródpiersia, który w badaniach obrazowych nie wykazywał cech naciekania. Po serii badań – w tym pozytonowej tomografii emisyjnej (PET) i laboratoryjnych pod kątem różnych markerów nowotworowych – zaczęto nieco optymistycznie brać pod uwagę opcję, że płucne znalezisko jest guzkiem łagodnym, w końcu i takie się w płucach zdarzają. Ostatecznie zaplanowano wycięcie intruza w celu przeprowadzenia diagnostyki histopatologicznej. Jednocześnie prowadzono badania guzka śródpiersia, konkretniej – guzka grasicy, tam bowiem, pośród pozostałości grasiczego utkania, lokalizowała się druga z wybadanych u pacjenta patologii. Zadecydowano o konieczności wycięcia guza wraz z resztą otaczającego go narządu.
Analiza mikroskopowa wykazała, że dobrze wydzielający się, otorebkowany guzek o wymiarach 16 × 13 × 9 mm to grasiczak, thymoma, pochodzący z nabłonka grasiczego. Wbrew uspokajającej nazwie nie jest to nowotwór łagodny. Obraz histopatologiczny wyraźnie ujawnił drobny obszar naciekania, w którego obrębie utkanie nowotworu przegryzło się przez włóknistą torebkę, by dokonać inwazji w głąb otaczającej tkanki tłuszczowej.
Od zaplanowanej na później operacji wycięcia guzka płuca pacjent postanowił odstąpić – źle się czuł i nie był fizycznie gotowy na interwencję chirurgiczną. Tymczasem guz rósł i niecałe półtora roku później sytuacja i tak wymusiła przeprowadzenie operacji. Po wycięciu dolnego płata lewego płuca wraz z węzłami chłonnymi badania histopatologiczne potwierdziły przerzut wyciętego wcześniej grasiczaka. Szczęśliwie kolejne miesiące obserwacji nie przyniosły ani cech wznowy, ani śladu dalszych przerzutów.
Grasiczaki mimo pewnej skłonności do wznów i – niewielkiej – do przerzutowania nie uchodzą za guzy agresywne i zazwyczaj cechuje je bardzo dobre rokowanie. Mniej sympatycznie prezentują się natomiast niekiedy rozpoznawane chętnie przerzutujące i, zależnie od podtypu, nierzadko zabójcze raki tego narządu, istotnie rzadsze na szczęście. Spójrzcie zresztą na przypadek z „International Medical Case Reports Journal” z 2022 roku.
Problemy pięćdziesięciosiedmioletniego mężczyzny pojawiły się jedenaście miesięcy przed hospitalizacją. Wszystko zaczęło się od powiększonych szyjnych węzłów chłonnych po prawej stronie. Powyżej, w rzucie zmienionych węzłów, w ciągu miesiąca rozwinęły się niewielkie spoiste guzki skórne, które w kolejnych miesiącach rozprzestrzeniły się nieregularnym wysypem na resztę szyi i klatkę piersiową. Pacjent skarżył się również na przewlekły kaszel, duszności i chrypkę. Podczas dwóch miesięcy przed wizytą w szpitalu liczba guzków skórnych istotnie wzrosła, poza tym zaczęły one powodować dolegliwości bólowe. W badaniu fizykalnym stwierdzono mnogie bolesne, ogniskowo wrzodziejące guzy skórne oraz powiększenie szyjnych węzłów chłonnych. Przyspieszony oddech, blade spojówki, asymetryczne ruchy klatki piersiowej, wzmożone tętno żylne i przytłumione lewostronnie odgłosy oddechowe... Ewidentnie coś się działo i raczej nie ograniczało się do skóry. Badania RTG wykazały obecność płynu w jamie opłucnej, jednak badania cytologiczne nie wykryły w nim niczego poza obfitością limfocytów. W zleconej w ramach dalszej diagnostyki TK opisano guzowatą masę w przedniej części śródpiersia, zespół żyły głównej górnej (z utrudnieniem przepływu krwi przez żyłę główną górną wskutek ucisku lub nacieku) oraz – nadal – płyn w jamie opłucnej. W pobranym do badań mikroskopowych powiększonym węźle chłonnym znaleziono przerzuty raka bliżej nieokreślonego pochodzenia. Dopiero po serii badań immunohistochemicznych (z użyciem przeciwciał) i porównaniu obrazu histopatologicznego z danymi klinicznymi i wynikami badań obrazowych uznano, że w grę wchodzi przerzutowy rak grasicy. Rozpoczęto chemioterapię, jednak pacjent zmarł przed ukończeniem leczenia.
To już brzmi istotnie gorzej, prawda? A jeśli dołożyć do grasiczego potencjału onkologicznego chłoniaki (w końcu grasica to nie tylko nabłonek, limfocytarny tłumek przez to nabłonkowe rusztowanie się przedzierający to obok nabłonka podstawowy element narządu, który nie bez powodu zaliczamy do narządów limfonabłonkowych), to krajobraz nowotworzenia drobnych i niby niewinnych pograsiczych wysepek zaczyna wyglądać naprawdę niepokojąco. Oszczędzę wam dalszych przykładów. A przecież nie tylko nowotworzenie bywa tu problemem.
Na pewno kojarzycie miastenię... Znana już od siedemnastego wieku (jej pierwsze opisy zawdzięczamy Thomasowi Willisowi, angielskiemu medykowi uchodzącemu za ojca neurologii) przewlekła choroba charakteryzująca się nużliwością (męczliwością i osłabieniem) mięśni, przy czym nie, nie tylko tych w pierwszej pewnie kolejności przychodzących wam na myśl, czyli na przykład mięśni kończyn, ale też mięśni poruszających gałkami ocznymi i mięśni powiek, z ich opadaniem czy z podwójnym widzeniem, mięśni twarzy, gardła i krtani, z niewyraźną lub ściszoną mową, trudnościami z gryzieniem, żuciem i połykaniem etc. U podłoża miastenii leżą procesy autoimmunologiczne, konkretniej – przeciwciała kierowane przeciwko receptorom acetylocholinowym. Nie do końca wiadomo, co właściwie skłania organizm do ich produkcji, wiadomo jednak, i to już od ponad wieku, że kluczowym narządem w tym schorzeniu jest grasica. Pierwszej udokumentowanej – i udanej – interwencji chirurgicznej bazującej na tym powiązaniu dokonano już w 1911 roku, kiedy to niemiecki medyk Ernst Ferdinand Sauerbruch, świeżo upieczony szef katedry chirurgii w Zurychu, wyciął powiększony, rozrostowo zmieniony narząd dwudziestoletniej, cierpiącej z powodu uogólnionych objawów miastenii pacjentce, uzyskując znaczącą poprawę jej pogarszającego się wcześniej stanu.
Dzisiaj dobrze wiemy, że u 10–15% chorych z miastenią wykrywa się nowotwory grasicy, a u ponad połowy pozostałych mamy do czynienia z nienowotworowym rozrostem grasiczego utkania. Tę drugą opcję właśnie podejrzewano u opisanej w „European Journal of Cardio-Thoracic Surgery” czterdziestotrzylatki. Dotąd objawy były u niej stosunkowo mało dokuczliwe i niezbyt nasilone, a farmakoterapia (azatiopryna i pirydostygmina, inhibitor acetylocholinoesterazy, enzymu rozkładającego acetylocholinę) wystarczała, by je trzymać w ryzach. Ostatnio jednak problemy nasiliły się, co uznano za dobry powód, by ponowić i pogłębić diagnostykę. W TK opisano powiększenie grasicy bez wyróżnialnych zmian guzowatych, co uznano za obraz łagodnego rozrostu po prostu i w obliczu coraz dokuczliwszych symptomów – za wskazanie do tymektomii, usunięcia narządu. Po przeprowadzonym torakoskopowo zabiegu uzyskano osiemnastogramowy preparat grasicy o wymiarach 9,5 × 4,8 × 1,6 cm, który następnie przesłano do zakładu patologii. Po rozcięciu – wbrew nazwie badanie obrazowe nie zawsze daje pełen obraz i nie zawsze zapewnia wystarczającą jego precyzję, o czym nie należy zapominać – pośród przebudowanego tłuszczowo fragmentu tkankowego znaleziono szkliwiejący i częściowo wapniejący nabłonkowy guzek otoczony nienaruszoną włóknistą torebką. Jednak to grasiczak dokuczał chorej, nie rozrost narządu. Jak się okazało pod mikroskopem, nowotwór otaczały jedynie niewielkie, granatowe od obfitości limfocytów wysepki zanikowego utkania grasicy. Zabieg nie wyleczył kobiety całkowicie, jednak ulżył znacząco objawom i poprawił jej stan na tyle, by do dalszej kontroli dolegliwości wystarczały stosowane wcześniej leki.
Kojarzycie komiksy René Goscinnego i Alberta Uderzo o przygodach Gala Asteriksa i jego druha Obeliksa?
Jest rok 50 przed narodzeniem Chrystusa. Cała Galia podbita jest przez Rzymian... Cała? Nie! Jest taka osada, gdzie nieugięci Galowie wciąż jeszcze stawiają opór najeźdźcy. A legioniści z rzymskich garnizonów Rabarbarum, Akwarium, Relanium i Delirium nie mają łatwego życia.