Dama z grasiczką - Paulina Łopatniuk - ebook + książka
NOWOŚĆ

Dama z grasiczką ebook

Paulina Łopatniuk

3,0

54 osoby interesują się tą książką

Opis

Nowa książka popularyzatorki nauki i twórczyni profilu Patolodzy na klatce. Autorki bestsellera Patolodzy. Panie doktorze, czy to rak?

Bardziej odrażające czy jednak fascynujące? Zawsze śmiertelnie niebezpieczne czy może czasem choć odrobinę zabawne? Wszelkie schorzenia, o których chcecie wiedzieć więcej, ale nie mieliście kogo zapytać: nowotwory i pasożyty, choroby weneryczne, niezwykłe defekty genetyczne, tajemnicze pozostałości rozwojowe i… zanikające nieużywane narządy (nie, nie, wcale nie chodzi o to, o czym myślicie). Paulina Łopatniuk zabiera nas w oszałamiającą podróż po zakamarkach ludzkiego ciała, a galeria opisywanych przez nią przypadków może przyprawić o zawroty głowy. Czy wiecie, że można chorować na nowotwór narządu, którego się nie ma? Że pewnymi nowotworami można się zarazić, a do rozwoju innych mogą się przyczynić pasożyty? Że można mieć kilka śledzion, ale ani jednej rzepki? Albo gdzie w naszym ciele kryją się najprawdziwsze sezamki?
Mówią, że najważniejsze jest wnętrze. Mało kto wie o nim więcej niż patomorfolożka.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 655

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (3 oceny)
1
0
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Spodziewałam się bardziej naukowego podejścia,nie barokowego rozwijania tematu. Dla mnie za dużo poetyckości i historii.
00



Co­py­ri­ght © Pau­lina Ło­pat­niuk, 2024 Co­py­ri­ght © Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2024
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Ka­ta­rzyna Schin­kel-Bar­ba­rzak
Re­dak­cja: Ur­szula Dra­biń­ska
Ko­rekta: Mag­da­lena Mie­rze­jew­ska, Ka­ta­rzyna Dra­gan
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny wnę­trza i ła­ma­nie: Ma­te­usz Cze­kała • cze­kala.net.pl
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: Ka­ta­rzyna Ko­nior • stu­dio.blu­emango.pl
Zdję­cia au­torki na fron­cie okładki i na skrzy­dełku: Ka­ta­rzyna Śle­siń­ska
Ilu­stra­cje na okładce po­cho­dzą z książki Za­rys ana­to­mii czło­wieka. Atlas Ja­koba Hen­lego, Skład główny w Księ­garni E. Wen­dego i S-ki, War­szawa 1916. Źró­dło: Bi­blio­teka Na­ro­dowa.
Frag­menty tła na okładce zo­stały przy­go­to­wane z wy­ko­rzy­sta­niem ele­men­tów gra­ficz­nych wy­ge­ne­ro­wa­nych przez na­rzę­dzia AI.
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-66657-87-8
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­fe­so­rowi Jac­kowi Wit­kow­skiemu,

Który na­mó­wił mnie do opu­bli­ko­wa­nia pierw­szego dłuż­szego tek­stu w sieci

Zło­śliwi po­wie­dzą, że spu­ścił tym ze smy­czy psy gra­fo­ma­nii,

Ale kto by ich słu­chał

(Poza tym to bez­sprzecz­nie były koty

I nie było żad­nej smy­czy

Po pro­stu sko­rzy­stały z uchy­lo­nej furtki)

Dzię­kuję

.

– Fan­ta­styczne.

– Jesz­cze nikt się tak nie wy­ra­żał o wnę­trzu mo­jego ciała.

– Ale sły­szała pani o we­wnętrz­nym pięk­nie? Uwa­żam, że po­winni zro­bić kon­kurs na naj­pięk­niej­sze or­gany we­wnętrzne – naj­ład­niej­sza śle­dziona, naj­le­piej wy­kształ­cone nerki... Dla­czego nie ma stan­dar­dów piękna dla ca­łego ciała – wnę­trza i po­wierz­chow­no­ści?

Nie­roz­łączni (ty­tuł oryg. Dead Rin­gers), 1988,reż. Da­vid Cro­nen­berg

1

Ma­giczne kra­jo­brazy pana Fre­de­rika, czyli oko ry­sia i pa­luszki wróżki

Jak coś tak nie­bez­piecz­nego może być jed­no­cze­śnie ta­kie piękne?

Mał­go­rzata Li­sow­ska, za: Rak piersi utwo­rzył serce w obiek­ty­wie pol­skiej fo­to­grafki, na­ukaw­pol­sce.pl

Lip­ko­wodne, czyli Cie­kłe na­czy­nia Vasa Lym­pha­tica są to wy­cmu­kłe, i prze­zro­czy­ste, wielą bar­dzo pół­mie­siącz­ko­wa­temi, a to pod­woy­nemi Past­kami opa­trzone na­czy­nia, które po­spo­li­cie w so­bie lipką cie­kłość Lym­pha mie­wają, która to cie­kłość, tak do roz­two­rze­nia, czyli roz­pusz­cze­nia soku ży­wią­cego, iako tyż i zgę­stłey krwi służy, i po­trzebną iest.

Lu­dwik Perzyna, Le­karz dla Wło­scian, czyli Rada dla Po­spol­stwa, w cho­ro­bach i do­le­gli­wo­ściach na­szemu Kra­iowi albo wła­ści­wych, albo po więk­szey czę­ści przy­swo­io­nych, każ­demu na­szego Kraiu Miesz­kań­cowi do wia­do­mo­ści po­trzebna, 1793

Luuc Ko­oij­mans, au­tor De­ath De­fied. The Ana­tomy Les­sons of Fre­de­rik Ruysch [Na prze­kór śmierci. Lek­cje ana­to­mii Fre­de­rika Ruy­scha], już na sa­mym po­czątku swo­jej opo­wie­ści o ni­der­landz­kim ana­to­mie ku­pił mnie aneg­dotą o wi­zy­cie Wil­helma-Alek­san­dra, pod­ów­czas księ­cia Ni­der­lan­dów, w Pe­ters­burgu w 2003 roku. Otóż po­śród roz­licz­nych za­pla­no­wa­nych na czas po­bytu przy­szłego mo­nar­chy w tym mie­ście wy­da­rzeń uwzględ­niono zwie­dza­nie świeżo otwar­tej wy­stawy dzieł Fre­de­rika Ruy­scha, kra­jana Wil­helma-Alek­san­dra, czło­wieka, któ­rym Kró­le­stwo Ni­der­lan­dów może się słusz­nie szczy­cić. Wi­zytę w mu­zeum w ostat­niej chwili jed­nak od­wo­łano – ktoś, przy­po­mniaw­szy so­bie o ciąży ksią­żę­cej mał­żonki, uznał, że pre­pa­raty pana Fre­de­rika, w nie­ma­łej mie­rze do­ku­men­tu­jące roz­ma­ite pa­to­lo­gie pło­dowe i wcze­sno­dzie­cięce, mogą się oka­zać trudne dla księż­nej do znie­sie­nia i na­zbyt w tej sy­tu­acji ma­ka­bryczne. Na taką kon­sta­ta­cję, pod­su­mo­wał hi­sto­rię pi­sarz, słynny ana­tom prze­wró­ciłby się w gro­bie.

[...] nie żeby za­sko­czyło go, iż jego pre­pa­raty prze­trwały trzy stu­le­cia, ni­czego in­nego bo­wiem nie ocze­ki­wał. Nie zdzi­wi­łoby go rów­nież za­in­te­re­so­wa­nie księ­cia jego pra­cami. Do tego był z pew­no­ścią przy­zwy­cza­jony. Wstrzą­snę­łoby nim za to uzna­nie jego dzieł za ma­ka­brę, jako że swą sławę za­wdzię­czał przede wszyst­kim pięknu swych pre­pa­ra­tów, ich uro­dzie po­wszech­nie i nie­od­mien­nie wzbu­dza­ją­cej uczu­cia za­chwytu i tkli­wo­ści, czu­ło­ści wręcz[1].

Na­wet gdy­bym nie ko­ja­rzyła wcze­śniej ni­der­landz­kiego ana­toma ani nie da­rzyła jego oraz jego spu­ści­zny ol­brzy­mim sen­ty­men­tem, w tym mo­men­cie mu­sia­ła­bym go po­lu­bić. Mój czło­wiek! Brat­nia du­sza! Ja­sne, pre­pa­raty me­dyczne, czy to pra­wi­dłowe, ana­to­miczne i hi­sto­lo­giczne, czy pa­to­lo­giczne, zmie­nione cho­ro­bowo, uszko­dzone i znie­kształ­cone na róż­no­ra­kie spo­soby, niosą ze sobą ogrom wie­dzy, prze­ka­zują nam fa­scy­nu­jące nie­kiedy hi­sto­rie, cie­ka­wią, in­try­gują, uczą. Ale też – a może przede wszyst­kim – są piękne. Tak, wiem, na pewno część z was uzna to za dys­ku­syjne stwier­dze­nie, ktoś może za­cznie coś prze­bą­ki­wać o tur­pi­zmie (wie­cie, że słowo „tur­pizm”, ozna­cza­jące de facto „brzyd­kizm”, to nasz pol­ski wy­na­la­zek, wy­my­ślony przez Ju­liana Przy­bo­sia i po raz pierw­szy użyty w 1962 roku Odzie do tur­pi­stów?), ktoś się żach­nie, prych­nie, spoj­rzy z po­li­to­wa­niem czy na­wet lek­kim nie­sma­kiem. Ale zo­bacz­cie, o tej nie­kiedy nie­oczy­wi­stej uro­dzie mówi nie tylko Ło­pat­niuk. Na­tu­ra­lia non sunt tur­pia – co na­tu­ralne, nie jest szpetne. Wręcz prze­ciw­nie.

Nie zna­cie pana Ruy­scha? Cóż za nie­do­pa­trze­nie! Nie, nie wa­sze oczy­wi­ście, naj­praw­do­po­dob­niej nikt wam po pro­stu tej barw­nej po­staci nie przed­sta­wił, na­dal jed­nak będę się upie­rać, że nie znać ni­der­landz­kiego ana­toma to praw­dziwa strata. Nie­po­we­to­wana. Umyka wam wiele ra­do­ści. Ow­szem, świa­do­mie uży­łam tu słowa „ra­dość”, trudno bo­wiem nie za­chwy­cać się czło­wie­kiem snu­ją­cym en­tu­zja­styczne wi­zje przy­szło­ści, w któ­rej dzięki opra­co­wa­nemu prze­zeń środ­kowi kon­ser­wu­ją­cemu po­grą­żony w ża­ło­bie po utra­cie damy serca ka­wa­ler miast me­da­lionu z pu­klem jej wło­sów no­sić bę­dzie przy so­bie szka­tułę z do­sko­nale za­cho­wa­nym ser­cem uko­cha­nej. Na pewno też do­ce­ni­cie fan­ta­zję i sze­ro­kie ho­ry­zonty mi­strza Fre­de­rika.

Fre­de­rik Ruysch przy­szedł na świat 28 marca 1638 roku w Ha­dze. Jako główny pre­lek­tor Brac­twa Chi­rur­gów (Chi­rur­gyns­gild) mia­sta Am­ster­dam – pia­sto­wał to sta­no­wi­sko od 29 grud­nia 1666 roku – na­uczał chi­rur­gów i aku­szerki oraz prze­pro­wa­dzał pu­bliczne sek­cje zwłok. Pu­bliczne sek­cje zwłok to ha­sło, które za­zwy­czaj przy­ciąga uwagę. Współ­cze­śnie ra­czej po­dob­nych wy­da­rzeń nie or­ga­ni­zu­jemy, jak­kol­wiek zda­rzają się wy­jątki od tej re­guły, by wspo­mnieć choćby słyn­nego Gun­thera von Ha­gensa. Tak, tego od pla­sty­na­tów, jed­nak nie tylko pla­sty­naty są w jego dzia­łal­no­ści przed­mio­tem kon­tro­wer­sji – 20 li­sto­pada 2002 roku me­dyk prze­pro­wa­dził pierw­sze w Wiel­kiej Bry­ta­nii od nie­mal dwu­stu lat pu­bliczne ba­da­nie au­top­syjne. Wy­da­rze­nie pro­wa­dzone było od­płat­nie dla za­in­te­re­so­wa­nej wi­do­wni, póź­niej zaś tra­fiło do te­le­wi­zji (jesz­cze tej sa­mej nocy ma­te­riał wy­emi­to­wał bry­tyj­ski ka­nał Chan­nel 4) i wzbu­dziło nie tylko po­wszechne obu­rze­nie, ale też za­in­te­re­so­wa­nie.

To, co na po­czątku tego wieku wy­wo­łało w Wiel­kiej Bry­ta­nii gło­śne dys­ku­sje prawno-etyczne, w sie­dem­na­sto­wiecz­nej Eu­ro­pie było zja­wi­skiem nie­zwy­kle już od dłuż­szego czasu mod­nym. Te­atry ana­to­miczne, w któ­rych prze­pro­wa­dzano do­stępne sze­ro­kiej pu­blicz­no­ści sek­cje zwłok, po­wsta­wały w wielu za­chod­nich mia­stach bę­dą­cych jed­no­cze­śnie ów­cze­snymi cen­trami aka­de­mic­kimi, a opty­mal­nym wa­run­kom, ja­kie po­do­bne miej­sca miały za­pew­niać, by moż­li­wie naj­peł­niej wy­ko­rzy­stać wa­lory edu­ka­cyjne przed­się­wzię­cia, po­świę­cano dłu­gie ustępy w pod­ręcz­ni­kach ana­to­mii. Zresztą po­kazy ana­to­miczne sta­no­wiły wy­da­rze­nie nie tylko, jak można by do­mnie­my­wać, edu­ka­cyjne. Or­ga­ni­zo­wane chęt­nie w kar­na­wale (zi­mowa aura sprzy­jała lep­szemu za­cho­wa­niu ciał po­dat­nych wszak na roz­kład), z bi­le­to­wa­nym wstę­pem, nie­jed­no­krot­nie ze świe­cami i or­kie­strą – cho­dziło w końcu nie tylko o na­ukę, ale też o spek­takl, a do­bry spek­takl nie obej­dzie się bez mu­zyki – były swo­istą atrak­cją to­wa­rzy­ską. Do­star­czały roz­rywki nie­za­leż­nie od swych aspek­tów me­ry­to­rycz­nych. „12 grud­nia dla ro­ze­rwa­nia wi­dzów ana­to­mii i dla roz­wia­nia smut­nego na­stroju [...] ana­to­mo­wie spro­wa­dzili do te­atru mu­zy­ków [...], któ­rzy to­wa­rzy­szyli po­ka­zom także przez sze­reg dni na­stęp­nych” – Ra­do­sław Grześ­ko­wiak w książce Amor cu­rio­sus, w roz­dziale po­świę­co­nym lek­cjom ana­to­mii wła­śnie, przy­ta­cza re­la­cję z ta­kich spek­ta­kli od­by­wa­ją­cych się w We­ne­cji na prze­ło­mie 1597 i 1598 roku. Po­kazy ana­to­miczne przy­cią­gały tłumy go­ści, także za­gra­nicz­nych.

Je­den z naj­słyn­niej­szych świad­czą­cych po­do­bne usługi przy­byt­ków, te­atr ana­to­miczny w Pa­dwie, za­pi­sał się nie tylko na stro­ni­cach hi­sto­rii na­uki, ale także w pol­skiej po­ezji. Pa­dew­skie po­kazy ana­to­miczne cie­szyły się nie­małą po­pu­lar­no­ścią wśród od­wie­dza­ją­cych naj­roz­ma­it­szych pro­fe­sji i pod­czas kar­na­wału w 1618 roku uczest­ni­czył w nich Hie­ro­nim Morsz­tyn, po­eta znany ze swej Hi­sto­ryi uciesz­nej o za­cnej kró­lew­nie Ba­nia­luce ze wschod­niej Ukra­iny, ucho­dzą­cej za pierw­szą pol­ską baśń ma­giczną, i Dwor­skiej cho­roby, po­ematu po­my­śla­nego jako swo­isty po­rad­nik dla cho­ru­ją­cych na kiłę. Za­pis swych do­świad­czeń au­tor – ewi­dent­nie wielce po­ru­szony – po­zo­sta­wił po­tom­nym w po­staci wier­szy po­świę­co­nych ana­to­mii, od­po­wied­nio mę­skiej i bia­ło­głow­skiej. W tym dru­gim zwłasz­cza (tu przy­to­czo­nym za Wier­szami pa­dew­skimi w opra­co­wa­niu Ra­do­sława Grześ­ko­wiaka) roz­sma­ko­wy­wał się w de­ta­lach ciała nie­wie­ściego kra­ja­nego „jak rzeź­nik w jat­kach cie­lę­cinę”.

Aż i dziś czuję ja­kąś w sercu trwogę,

Ani na białą płeć poj­rzeć nie mogę,

Co so­bie wspo­mnię na owe brzyd­ko­ści,

Któ­rem w nie­czy­stej wczora cie­le­sno­ści

Na oko wi­dział, kiedy ją roz­bie­rał

Po ży­łach i gdy w jej wnętrz­no­ściach gme­rał,

I wskłoś wy­wra­cał wszyt­kie te skry­to­ści,

Które się w owej ot­chłani mi­ło­ści

Za­tarły, i prał owę ko­sma­cinę,

Przy­ro­dzoną ich kra­jąc roz­pa­dlinę.

O Boże, ja­kie ścia i ta­jem­nice,

Ja­kie prze­grody, ścieżki i gra­nice

Na­tura w brzu­chu nie­wie­ścim za­warła!

Druga by na to pa­trza­jąc umarła.

Więc jako owe pa­nień­stwa za­wiasy,

Ja­kie od pępka do nich wy­wi­jasy,

Ja­kie w ży­wo­cie ma­cie­rzyń­skim fo­chy,

Ja­kie do ne­rek ulice i lo­chy,

Jako się zniża i wznosi ma­cica,

Gdy się pierw­szy raz prze­dziew­cza pra­wica;

Jako się owe błonki roz­cią­gają,

Gdy się nie­wia­sty jurne roz­igrają,

Jako gdy dziec­kiem nie­boga za­cho­dzi

I jako z cięż­kim bó­lem je zaś ro­dzi;

I jaki onych la­bi­rynt wnętrz­no­ści,

Które na­leżą do skutku mi­ło­ści.

Rzadka to gratka, przy­znaj­cie, tak się w ro­dzi­mej po­ezji, i to ta­kiej sprzed wie­ków, na­tknąć na szcze­góły czło­wie­czej bu­dowy we­wnętrz­nej, wę­drówki po uli­cach i lo­chach ne­rek czy ma­cicy, a także do­sko­nałe świa­dec­two śladu emo­cjo­nal­nego po­zo­sta­wia­nego przez wy­da­rze­nie w uczest­ni­kach.

Ale wróćmy do Ruy­scha, głów­no­do­wo­dzą­cego po­ka­zów am­ster­dam­skich.

W Am­ster­da­mie te­atr ana­to­miczny zbu­do­wano już w 1550 roku, pięć lat póź­niej Brac­two Chi­rur­gów otrzy­mało przy­wi­lej wy­ko­na­nia każ­dego roku sek­cji stra­co­nego męż­czy­zny, prze­stępcy. Po­kazy ana­to­miczne pro­wa­dził wy­brany spo­śród me­dycz­nego grona mistrz na­zy­wany pre­lek­to­rem, czyli czy­tel­ni­kiem ana­to­mii, i tę to wła­śnie za­szczytną (i opła­caną so­wi­cie przez mia­sto) funk­cję peł­nił pan Fre­de­rik, choć nie ona nadała mu sta­tus gwiazdy i za­skar­biła za­in­te­re­so­wa­nie mo­nar­chów. Tak, Ruysch kie­ro­wał po­ka­zami i na­uczał, prak­ty­ko­wał za­wo­dowo jako me­dyk, pro­wa­dził ba­da­nia na­ukowe i opi­sy­wał swoje od­kry­cia, ale dzie­łem jego ży­cia była ko­lek­cja ana­to­miczna. Dzięki swym sta­no­wi­skom pre­lek­tora, me­dyka są­do­wego i le­ka­rza nad­zo­ru­ją­cego pracę lo­kal­nych aku­sze­rek miał prawo do le­gal­nego po­zy­ski­wa­nia zwłok – w róż­nym wieku i róż­nym sta­nie – nie tylko do na­ucza­nia ana­to­mii, lecz także w celu wy­ko­ny­wa­nia pre­pa­ra­tów ana­to­micz­nych, a to aku­rat było jego mocną stroną i jed­nym z głów­nych za­in­te­re­so­wań za­wo­do­wych.

Fre­de­rik Ruysch po­cho­dził z fa­mi­lii może sza­cow­nej, pod­upa­dłej jed­nak nieco fi­nan­sowo i jesz­cze za­nim zdo­był dy­plom le­kar­ski, zmu­szony trud­nymi wa­run­kami ży­cio­wymi i pro­ble­mami ro­dzin­nymi, pra­co­wał jako ap­te­karz. Już wtedy żywo in­te­re­so­wał się che­mią i bo­ta­niką. Jed­nym z waż­kich te­ma­tów na­uko­wych było pod­ów­czas za­gad­nie­nie kon­ser­wa­cji tka­nek – umiano ciała pre­pa­ro­wać, ow­szem, po­wszech­nie ro­zu­miano jed­nak, że do ich szcze­gó­ło­wych ba­dań i po­zna­nia trudno do­stęp­nych se­kre­tów ludz­kiego or­ga­ni­zmu nie­zbędna jest umie­jęt­ność za­cho­wa­nia struk­tury bu­du­ją­cej rze­czoną ma­te­rię na dłu­żej w sta­nie nie­tknię­tym. Tkanki i na­rządy za­su­szone czy za­cho­wane w al­ko­holu nie­od­mien­nie tra­ciły swoje pod­sta­wowe ce­chy, stu­dio­wane ele­menty ule­gały znie­kształ­ce­niom unie­moż­li­wia­ją­cym wia­ry­godną ocenę i rze­telne wnio­ski. Ide­alny płyn kon­ser­wu­jący w cza­sach tak bar­dzo po­prze­dza­ją­cych od­kry­cie for­ma­liny (for­mal­de­hyd zsyn­te­ty­zo­wano po raz pierw­szy w po­ło­wie dzie­więt­na­stego wieku, a o za­sto­so­wa­niu jego wod­nego roz­tworu, for­ma­liny, do prze­cho­wy­wa­nia pre­pa­ra­tów bio­lo­gicz­nych po­my­ślano do­piero pod ko­niec tam­tego stu­le­cia) był Świę­tym Gra­alem ana­to­mów, a owoc do­cie­kań Ruy­scha, jego opra­co­wy­wany i udo­sko­na­lany przez całe ży­cie li­quor bal­sa­mi­cus, po­zwa­la­jący za­cho­wać bli­skie na­tu­ral­nym barwy i ela­stycz­ność utrwa­la­nej ma­te­rii, zdo­był po­wszechne uzna­nie i wy­wo­ły­wał za­zdrość. Długo skład płynu po­zo­sta­wał ta­jem­nicą – nie była to w końcu epoka po­wszech­nie do­stęp­nych pu­bli­ka­cji na­uko­wych ani szcze­gó­ło­wych roz­li­czeń pro­to­ko­łów ba­daw­czych, a swo­ich ta­jem­ni­czych re­cep­tur więk­szość ba­da­czy strze­gła pil­nie. Do­piero po śmierci ana­toma udało się roz­pra­co­wać se­kretny skład. Dziś wiemy, że choć pod­stawą był al­ko­hol, kon­kret­nie nan­tej­ska brandy, do­pra­wiona mię­dzy in­nymi pie­przem, to li­quor bal­sa­mi­cus sta­no­wił tylko część suk­cesu Ruy­scha. Ot, płyn kon­ser­wu­jący. Tak na­prawdę jego pre­pa­raty ana­to­miczne wstrzą­sa­jące dla ów­cze­snych po­do­bień­stwo do świe­żych, ży­wych tka­nek za­wdzię­czają in­nemu z Ruy­scho­wych osią­gnięć, rów­nież do­sko­na­lo­nemu od wcze­snej mło­do­ści – roz­wi­ja­nej prze­zeń kon­se­kwent­nie sztuce pre­pa­ra­tyki, a w szcze­gól­no­ści sztuce pre­pa­ra­tyki na­czyń krwio­no­śnych. Me­dyk pie­czo­ło­wi­cie na­strzy­ki­wał je dru­gim z ze­stawu przez sie­bie opra­co­wa­nych pły­nów kon­ser­wu­ją­cych (ko­lejna sztuczka – do peł­nego efektu trzeba było ze­stawu wła­śnie obu pły­nów oraz uni­kal­nych umie­jęt­no­ści tech­nicz­nych), tym ra­zem ba­zu­ją­cym na wo­sku, łoju i skła­da­ją­cym się z siarczku rtęci cy­no­brze, od­po­wia­da­ją­cym za czer­wo­nawy ko­lor eks­po­na­tów i su­ge­ru­ją­cym, że na­dal są ukrwione. Ruy­schowi uda­wało się do­cie­rać do naj­drob­niej­szych od­nóg i wy­pu­stek mi­kro­krą­że­nia, da­lej i głę­biej niż więk­szo­ści współ­cze­snych – na­wet gdy nie było moż­liwe naj­cień­szymi ka­niu­lami i naj­bar­dziej pre­cy­zyj­nymi strzy­kaw­kami do­stać się do na­czy­nio­wych ru­re­czek i ce­we­czek za­opa­tru­ją­cych naj­od­le­glej­sze za­ka­marki or­ga­ni­zmu, samo już ci­śnie­nie pchało za­apli­ko­waną w od­po­wied­nich miej­scach wy­bar­wioną ciecz, ujaw­nia­jąc na­rzą­dowe se­krety i zdra­dza­jąc uwa­run­ko­wa­nia ana­to­miczne do­tąd czę­sto nie­znane. Sta­ran­ność i pre­cy­zję me­dyka oraz jego spo­strze­gaw­czość od­no­to­wy­wano zresztą po­wszech­nie – nie na darmo li­te­ra­tura wspo­mina o przy­pi­sy­wa­nych mu oczach ry­sia i pa­lusz­kach wróżki („the eyes of a lynx and the fin­gers of a fa­iry”, pi­sze Ko­oij­mans, po­wo­łu­jąc się na Hi­sto­ire de l’ana­to­mie phy­sio­lo­gi­que, pa­tho­lo­gi­que et phi­lo­so­phi­que Adol­phe’a Burg­gra­eve’a i Hi­sto­ire des scien­ces médi­ca­les Char­les’a Da­rem­berga).

Pło­dowe szkie­le­ciki opła­kują nie­dbale roz­rzu­cone szczątki trze­ciego płodu, ocie­ra­jąc nie­wi­do­czne łzy chu­s­tecz­kami z wy­pre­pa­ro­wa­nej ludz­kiej otrzew­nej czy prze­krwio­nych opon mó­zgowo-rdze­nio­wych

Sam Ruysch zresztą był au­ten­tycz­nie za­chwy­cony wła­snymi osią­gnię­ciami. „[...] wszyst­kie te na­czy­nia tęt­ni­cze za­pusz­cza­jące wa­chla­rze swych ga­łą­zek w głąb na­rzą­dów we­wnętrz­nych i wę­dru­jące wprost ku prze­mia­nie w żyły!” Było, jak gdyby – eks­cy­to­wał się w swych za­pi­skach – naj­drob­niej­sze czę­ści ciała w końcu wi­do­czne doń wo­łały. Jak cy­tuje w bio­gra­fii me­dyka Ko­oij­mans: „Dość już długo sze­rzy­łeś fałsz na nasz te­mat. Te­raz, gdy masz wresz­cie moż­ność uj­rzeć nas tak od przodu, jak i od tyłu, z góry i od spodu, po­wiedz światu, kim i czym na­prawdę je­ste­śmy!”. Nieco afek­to­wa­nie? Ła­two nam dziś, z per­spek­tywy na­szych atla­sów ana­to­micz­nych, en­cy­klo­pe­dii i ty­sięcy szcze­gó­ło­wych ana­liz, spo­glą­dać cy­nicz­nie na ów­cze­snych od­kryw­ców. Współ­cze­śnie to­niemy w nad­mia­rze wie­dzy trud­nej czę­sto­kroć do ogar­nię­cia, w sie­dem­na­stym wieku wszystko to, wciąż nowe i eks­cy­tu­jące, było iście ma­gicz­nym do­świad­cze­niem.

Mały szkie­let przy­grywa ra­do­śnie na skrzyp­kach utwo­rzo­nych z mar­twaka kost­nego, oto­czony przez ko­lejne szkie­le­ciki, dum­nie pre­zen­tu­jące pu­blice zwoje do­sko­nale wy­pre­pa­ro­wa­nych je­lit, pęki na­czyń lim­fa­tycz­nych czy ko­stury z na­czyń krwio­no­śnych

Sztuce pre­pa­ra­tyki na­czyń – tym ra­zem aku­rat lim­fa­tycz­nych – Ruysch za­wdzię­cza też po­czą­tek swej sławy na­uko­wej. Jesz­cze za­nim zo­stał am­ster­dam­skim czy­tel­ni­kiem ana­to­mii, w 1665 roku opu­bli­ko­wał esej za­ty­tu­ło­wany Di­lu­ci­da­tio va­lvu­la­rum in va­sis lym­pha­ti­cis et lac­teis. Tekst roz­wie­wał wiele ów­cze­snych wąt­pli­wo­ści do­ty­czą­cych bu­dowy na­czyń lim­fa­tycz­nych. Brzmi nie­spe­cjal­nie in­te­re­su­jąco, prawda? Jed­nak nie dla sie­dem­na­sto­wiecz­nych ana­to­mów – wtedy wo­kół na­czyń lim­fa­tycz­nych to­czyły się go­rące spory. Traf chciał, że jesz­cze w cza­sie stu­diów me­dycz­nych Fre­de­rik wy­lą­do­wał bli­sko sa­mego cen­trum awan­tur (nie prze­sa­dzam, pi­sząc o awan­tu­rach – tem­pe­ra­tura dys­put nie­rzadko zbli­żona była do współ­cze­snych py­skó­wek to­czo­nych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych). Jako uczeń Jo­han­nesa van Horne’a, słyn­nego od­krywcy prze­wodu pier­sio­wego, naj­więk­szego w ludz­kiej ana­to­mii na­czy­nia chłon­nego (czyli lim­fa­tycz­nego), był ak­tyw­nie za­chę­cany do zgłę­bia­nia taj­ni­ków tego układu i czy­nił to cier­pli­wie i z za­an­ga­żo­wa­niem. Wy­pre­pa­ro­wy­wał na­czy­nia z or­ga­ni­zmu, sta­ran­nie su­szył i kon­ser­wo­wał, a wszystko po to, by osta­tecz­nie wy­ka­zać obec­ność cze­goś, co dzi­siaj może nam się wy­dać dro­bia­zgiem nie tylko oczy­wi­stym, ale przede wszyst­kim mało istot­nym – za­sta­wek.

Tak, na­czy­nia lim­fa­tyczne za­opa­trzone są w za­stawki po­do­bne żyl­nym. Są to de­li­katne bło­nia­ste płatki czy fałdki, się­ga­jące do wnę­trza na­czyń, unie­moż­li­wia­jące co­fa­nie się pły­ną­cej na­czy­niem chłonki. Niby nic, jed­nak dla ów­cze­snych dys­put na­uko­wych był to ele­ment ab­so­lut­nie klu­czowy, de­ter­mi­nu­jący bo­wiem me­cha­ni­zmy prze­pływu ob­ser­wo­wa­nej w ukła­dzie lim­fa­tycz­nym płyn­nej bia­ła­wej, mlecz­nej tre­ści, któ­rej wszak, w prze­ci­wień­stwie do układu krwio­no­śnego, nie pom­po­wało serce. Skąd i do­kąd pły­nęła limfa, co się z nią działo i dla­czego? Za­stawki do­star­czały przy­naj­mniej czę­ści wy­ja­śnień. Tyle że choć nie były wcale kon­cep­tem no­wym i o ich ist­nie­niu na ba­zie ana­lo­gii z ukła­dem krwio­no­śnym hi­po­te­ty­zo­wano już wcze­śniej, ni­komu nie uda­wało się go udo­wod­nić, póki nie za­brał się za to Ruysch. Wy­pre­pa­ro­waw­szy ru­reczki na­czyń chłon­nych, pod­wią­zał ich końce, wy­ci­snął z nich chłonkę, po czym uży­wa­jąc naj­cień­szych z do­stęp­nych, spe­cjal­nie dlań przy­go­to­wa­nych in­stru­men­tów, wy­peł­nił na­czy­nia po­wie­trzem, na­dmu­chał ni­czym ba­lo­niki na fe­sty­nie – te po­dłużne, ko­lo­rowe, któ­rym na­daje się nie­kiedy kształt zwie­rzą­tek – i wy­su­szył na słońcu, dzięki czemu sku­tecz­nie uwi­docz­nił w końcu de­li­katne pół­księ­ży­co­wate płatki za­sta­wek. A przy oka­zji utarł nosa czę­ści ów­cze­snych ana­to­micz­nych sław.

Ruysch zresztą, świa­dom waż­ko­ści swo­ich osią­gnięć i żywo przy­wią­zany do efek­tów swej pracy, za­cho­wał te pierw­sze pie­czo­ło­wi­cie przy­go­to­wane ba­lo­niki na­czyń lim­fa­tycz­nych na przy­szłość. Je­śli się­gniemy do ka­ta­lo­gów jego ko­lek­cji ana­to­micz­nych, w eg­zem­pla­rzu z roku 1690 znaj­dziemy wła­sno­ręczny opis jed­nego z pre­pa­ra­tów, w któ­rym wciąż po­brzmie­wają echa nie tylko pier­wot­nego za­chwytu me­dyka, lecz także trudu wło­żo­nego w po­zy­ska­nie zna­le­zisk: „szkie­let ludz­kiego płodu trzy­ma­jący w le­wej dłoni pę­czek na­czyń lim­fa­tycz­nych, które wła­sno­ręcz­nie wy­do­by­łem z ciała po­nad dwa­dzie­ścia pięć lat temu, wy­peł­ni­łem po­wie­trzem i utrwa­li­łem w spo­sób na­dal ja­sno po­zwa­la­jący do­strzec za­stawki – ach, ja­kichż tru­dów po­tra­fią nie­kiedy przy­spa­rzać rze­czy piękne!”.

Ale, ale... To wła­śnie mo­ment, w któ­rym część spo­śród was za­czyna spo­glą­dać na tekst z lek­kim za­nie­po­ko­je­niem, jak się do­my­ślam. Bo jakże to, pło­dowy szkie­le­cik z bu­kie­tem na­czyń lim­fa­tycz­nych? Brzmi nieco kon­tro­wer­syj­nie, prawda? Ma­ka­brycz­nie? Gro­te­skowo? Odro­binę nie­co­dzien­nie przy­naj­mniej. Na­wet jak na owe – nieco ina­czej niźli obecne pod­cho­dzące do ludz­kich szcząt­ków – czasy. Jed­nak tak wła­śnie wy­glą­dała ko­lek­cja Ruy­scha, a przy­naj­mniej naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczny jej ele­ment – za­lud­nione szkie­le­ci­kami dio­ramki ana­to­miczne za­mknięte w spe­cjal­nych ga­blo­tach. Cen­trum każ­dej z kom­po­zy­cji sta­no­wił usy­pany z ka­my­ków pa­gó­rek, przy czym nie były to byle ja­kie przy­drożne zna­le­zi­ska, a ka­myki żół­ciowe i złogi mo­czowe, odłamki kostne i roz­ma­ite pa­to­lo­giczne zwap­nie­nia. Spo­śród ca­łego tego me­dycz­nego gruzu wy­ra­stały rów­nie eks­cen­tryczne za­ro­śla – utrwa­lone i utwar­dzone, ma­low­ni­czo roz­ga­łę­zia­jące się na­czy­nia krwio­no­śne, prze­wody żół­ciowe czy ele­menty drzewa oskrze­lo­wego, da­jące schro­nie­nie za­sty­głym w naj­dziw­niej­szych po­zach szkie­le­to­wym po­sta­ciom. Tu ko­ści­sta syl­we­tka się­ga­jąca do pu­stego oczo­dołu czy nie­ist­nie­ją­cego nosa zdobną w dzie­siątki drob­nych na­czy­nek krwio­no­śnych chu­s­teczką, wy­pre­pa­ro­waną z ludz­kiej otrzew­nej lub opon mó­zgowo-rdze­nio­wych, gdzie in­dziej szkie­le­towa dłoń trzy­ma­jąca włos z na­ni­za­nym sznu­rem – ni­czym pe­reł – kre­do­wo­bia­łych dro­bi­nek wy­do­by­tych z do­tknię­tego dną mo­cza­nową stawu. Ko­lejny mały szkie­let przy­grywa ra­do­śnie na skrzyp­kach utwo­rzo­nych z mar­twaka kost­nego, frag­mentu kost­nego wy­dzie­lo­nego w prze­biegu pro­ce­sów mar­twi­czych tra­wią­cych kość udową pe­cho­wego pa­cjenta czy pa­cjentki, jesz­cze inny pre­zen­tuje dum­nie ku ucie­sze zwie­dza­ją­cych zwi­nięty spi­ral­nie i usztyw­niony zwój ma­leń­kich, do­sko­nale wy­pre­pa­ro­wa­nych je­lit. Fi­li­gra­nowe kostne po­sta­cie strojne w zdobne pió­ro­pu­sze, wień­czące skle­pie­nie czaszki, czy spo­czy­wa­jące, jakby zdjęte na­głym zmę­cze­niem, po­śród żół­cio­wych gła­zów po­sadzki z wy­su­niętą w enig­ma­tycz­nym ge­ście w stronę za­dzi­wio­nej wi­do­wni ma­leńką dło­nią z za­sty­głym w niej uskrzy­dlo­nym owa­dem. Ma­giczne kra­jo­brazy utkane z ludz­kiego ciała.

Dio­ramy Ruy­scha nie­stety nie za­cho­wały się do dziś, współ­cze­śnie mo­żemy je po­dzi­wiać je­dy­nie na ry­ci­nach w ka­ta­lo­gach, w któ­rych me­dyk swoją udo­stęp­nianą zwie­dza­ją­cym ko­lek­cję dro­bia­zgowo opi­sy­wał. Pier­wot­nie sam przy­go­to­wy­wał też do nich ilu­stra­cje, w ko­lej­nych wer­sjach jed­nak, nie­ufny w swe ta­lenty ar­ty­styczne, zle­cał oprawę gra­ficzną pro­fe­sjo­na­li­stom – naj­wię­cej do dziś prze­cho­wało się prac Cor­ne­liusa Huy­bertsa. Jesz­cze inne ele­menty ko­lek­cji znamy je­dy­nie ze wzmia­nek w tek­stach, cho­ciażby o aran­ża­cjach wy­ko­rzy­stu­ją­cych wy­cho­dzące z ka­mien­nych gro­bow­ców pło­dowe szkie­le­ciki, przy­odziane w ko­szule nocne uszy­ko­wane z ludz­kich bądź owczych błon po­kry­tych wzo­rem z drob­nych na­czyń na po­do­bień­stwo je­dwab­nego ha­ftu. Mo­żemy tylko hi­po­te­ty­zo­wać, z ja­kich błon ana­tom ko­rzy­stał – z otrzew­nej czy opłuc­nej? A może znów z opon mó­zgo­wych? Fan­ta­zja Ruy­scha zda­wała się nie mieć gra­nic.

Nieco le­piej niźli z ko­ścia­nymi pej­za­ży­kami czas ob­szedł się z pre­pa­ra­tami mo­krymi, za­la­nymi li­quor bal­sa­mi­cus i za­mknię­tymi szczel­nie w sło­jach za­pie­czę­to­wa­nych ży­wicą i do­dat­ko­wymi war­stwami ochron­nymi – zno­wuż z błon pło­do­wych, opon mó­zgo­wych, roz­cią­gnię­tych pę­che­rzy mo­czo­wych i in­nych. Tak, warstw rów­nież zdob­nych w na­strzyk­nięte bar­wio­nym na czer­wono wo­skiem na­czy­nia krwio­no­śne – au­tor ko­lek­cji pod­kre­ślał nie tylko czy­sto prag­ma­tyczny aspekt ta­kiej do­dat­ko­wej ochrony, ale też jej wa­lory es­te­tyczne i edu­ka­cyjne, miały być za­równo ele­ganc­kie i przy­jemne dla oka, jak i przy­datne dla wszyst­kich chęt­nych, by śle­dzić sieci i układy na­czyń tęt­ni­czych.

Także we wnę­trzu sło­jów da­wał o so­bie znać ten szcze­gólny zmysł es­te­tyczny, wsparty do­dat­kowo ręką i ta­len­tem ar­ty­stycz­nym córki pana Fre­de­rika, słyn­nej póź­niej ma­larki, Ra­chel. Za­to­pione w utrwa­la­ją­cym pły­nie dzie­cięce rączki zdo­biły je­dwabne man­kiety spły­wa­jące ka­ska­dami ko­ro­nek, dzie­cięce główki strojne w ak­sa­mitne czapki pysz­niły się buj­nymi koł­nie­rzami i kry­zami wspi­na­ją­cymi się aż do pod­bród­ków. Pier­wot­nie funk­cją wszyst­kich tych do­dat­ków był sto­sun­kowo pro­sty ka­mu­flaż – miały za­kry­wać mało wszak atrak­cyjne wi­zu­al­nie miej­sca od­dzie­le­nia od­ję­tych czę­ści ciała, cho­wać szwy i rany po­am­pu­ta­cyjne, draż­niące po­ten­cjal­nie nie­na­wy­kły do po­dob­nych ob­ra­zów wzrok oglą­da­ją­cych. Jed­nak aspekt czy­sto ozdobny oka­zał się nie do prze­ce­nie­nia – edu­ka­cja edu­ka­cją, ale Ruysch za­wsze pod­kre­ślał, że obok po­goni za wie­dzą wy­soko na li­ście jego prio­ry­te­tów stoi go­ni­twa za pięk­nem, a uroz­ma­ice­nia moc­niej przy­cią­gają uwagę i za­po­bie­gają znu­że­niu edu­ko­wa­nych. Po­dob­nie jak wie­lo­ra­kim ce­lom słu­żyły do­dat­kowe aran­ża­cje, wzbo­ga­ca­jące pro­ste niby eks­po­naty o szer­sze kon­tek­sty i na­uki – za­równo te mo­ralne, jak i te bar­dziej przy­ziemne, przy­po­mi­na­jące prag­ma­tycz­nie o pro­stych związ­kach ana­to­micz­nych i fi­zjo­lo­gicz­nych. Czte­ro­mie­sięczny płód wtu­lony w za­kon­ser­wo­wane ło­ży­sko ni­czym w wy­godną po­duszkę? Czemu nie? Roz­wój za­rod­kowy i pło­dowy po­zo­sta­wał dla Ruy­scha jedną z za­słu­gu­ją­cych na nie­ustanne zgłę­bia­nie ta­jem­nic na­tury. Dzie­cięca rączka zdobna w fal­ba­nia­sty rę­kaw, trzy­ma­jąca zwi­sa­jący na za­wią­za­nej w ko­kardkę wstą­żeczce wy­pre­pa­ro­wany srom lub do­sko­nale za­cho­wane serce? Ależ oczy­wi­ście. Albo ludzka dłoń przy­odziana w bu­fia­sty rę­kaw, udra­po­wany z opony twar­dej czy na­cią­gnięty na ga­łązkę kol­cza­stego krzewu, wy­pre­pa­ro­wany i wy­wi­nięty ślu­zówką na ze­wnątrz prze­łyk ni­czym – wy­bacz­cie mało wznio­słe sko­ja­rze­nia – pu­chata, czer­wona, świą­teczna skar­peta. Ale też, je­śliby się­gnąć w re­je­stry nieco bar­dziej pod­nio­słe, strojna w ko­ronki dzie­cięca stópka usta­wiona na skle­pie­niu prze­żar­tej przez kiłę czaszki jako ale­go­ria nie­win­no­ści dep­czą­cej roz­pu­stę. Do wy­boru, do ko­loru. Ot, ży­cie, kru­che i zwi­sa­jące nie­kiedy na jakże cien­kiej ni­teczce. I choć w ko­lek­cji Ruy­scha nie bra­ko­wało też pre­pa­ra­tów bar­dziej kon­wen­cjo­nal­nych, po­zba­wio­nych do­dat­ko­wych atrak­cji, zdo­bień i aran­ża­cji – pre­pa­ra­tów po pro­stu pra­wi­dło­wych czy pa­to­lo­gicz­nych – to wła­śnie te eks­cen­tryczne przy­nio­sły mu praw­dziwą sławę. Nie przed­miot dumy ana­toma: skru­pu­lat­nie wy­pre­pa­ro­wane, mimo pod­no­szo­nych we wspo­mnie­niach trud­no­ści tech­nicz­nych, prą­cie (no­ta­bene wy­sta­wione przez ana­toma na spe­cjal­nym po­stu­men­cie jako wy­jąt­kowa rzad­kość i cen­tralny punkt ko­lek­cji, po czym ukra­dzione pod­stęp­nie przez ko­goś ze zwie­dza­ją­cych, praw­dziwy cios dla za­wsze chęt­nie opro­wa­dza­ją­cego po swoim pry­wat­nym mu­zeum go­spo­da­rza), nie cie­ka­wostki pa­to­lo­giczne, ta­kie jak po­twor­niaki czy przy­po­mi­na­jący kiść wi­no­gron za­śniad gro­nia­sty, nie „zwy­kłe” płuca, serca, je­lita czy wy­pre­pa­ro­wane i za­wie­szone w słoju, na­dal czę­ściowo skryte za fi­ranką rzęs, po­wieki.

Wśród naj­zna­mie­nit­szych go­ści oglą­da­ją­cych ko­lek­cję Fre­de­rika Ruy­scha wy­mie­nić trzeba Pio­tra Wiel­kiego. W 1696 roku car, przy­byw­szy do Am­ster­damu, za­chwy­cił się za­równo wy­kła­dami ana­toma, jak i pre­zen­to­wa­nymi pu­blicz­no­ści zbio­rami. Trudno orzec, na ile praw­dziwa jest po­wta­rzana jesz­cze po la­tach z dumą opo­wieść me­dyka o tym, jak to mo­nar­cha za­dzi­wiony jed­nym z pre­pa­ra­tów, za­kon­ser­wo­wa­nym z wiel­kim kunsz­tem cia­łem kil­ku­let­niego chłopca, po­ru­szony nada­nym mu przez ana­toma po­zo­rem na­tu­ral­no­ści i ży­wej świe­żo­ści przy­tu­lił zwłoki i z tkli­wo­ścią uca­ło­wał dzie­cięce czoło. Nie­wąt­pli­wie re­alny był jed­nak en­tu­zjazm władcy – re­alny i dość wy­mierny w skut­kach. Dwie de­kady póź­niej, przy oka­zji ko­lej­nego po­bytu w Am­ster­da­mie, Piotr za­ku­pił całą li­czącą pod­ów­czas około dwóch ty­sięcy pre­pa­ra­tów ko­lek­cję za trzy­dzie­ści ty­sięcy gul­de­nów, by zle­cić na­stęp­nie prze­wie­zie­nie jej do Pe­ters­burga, no­wej sto­licy im­pe­rium. Pre­pa­raty skru­pu­lat­nie za­pa­ko­wano na statki i wio­sną 1718 roku wy­ru­szyły w drogę. Po do­tar­ciu na miej­sce wzbo­ga­ciły – mimo sze­rzą­cych się plo­tek o znisz­cze­niu czę­ści eks­po­na­tów w po­dróży, rze­komo po wy­pi­ciu czę­ści płynu kon­ser­wu­ją­cego przez za­łogi stat­ków – two­rzoną tam już od kilku lat i otwartą dla zwie­dza­ją­cych ko­lek­cję ucho­dzącą za pierw­sze mu­zeum w Ro­sji. Prze­nie­sione osta­tecz­nie do ukoń­czo­nego w 1727 roku, już po śmierci cara, acz w zgo­dzie z jego ży­cze­niami, spe­cjal­nego bu­dynku na­prze­ciwko Pa­łacu Zi­mo­wego pre­pa­raty Ruy­scha dały po­czą­tek dzi­siej­szemu Mu­zeum An­tro­po­lo­gii i Et­no­gra­fii im. Pio­tra Wiel­kiego. Uzu­peł­niono je o bo­ta­niczne i zoo­lo­giczne akwa­rele Ma­rii Si­bylli Me­rian, ar­tystki uwa­ża­nej obec­nie za pre­kur­sorkę en­to­mo­lo­gii, oraz o inne wy­ku­pione przez Pio­tra pod­czas po­dróży po Eu­ro­pie zbiory, po­cho­dzące mię­dzy in­nymi – być może do­ce­ni­cie ak­cent lo­kalny – z ga­bi­netu oso­bli­wo­ści gdań­skiego me­dyka Chri­sto­pha Got­twalda. Ruysch zaś, po­zbyw­szy się swych eks­po­na­tów, ze zdwo­jo­nym za­pa­łem roz­po­czął kom­ple­to­wa­nie i przy­go­to­wy­wa­nie pre­pa­ra­tów do no­wej ko­lek­cji. Już w 1724 roku opu­bli­ko­wał ka­ta­log no­wych, zgro­ma­dzo­nych od czasu sprze­daży zbio­rów, uwzględ­nia­jąc w nim po­nad dwie­ście obiek­tów, rów­nie nie­zwy­kłych jak do­tąd, od – przed­mio­tów dumy me­dyka – prze­kro­jów po­przecz­nych przez prą­cie (tym ra­zem le­piej chro­nio­nych i udo­stęp­nia­nych tylko wy­bra­nym go­ściom) po zło­żony w wy­kła­da­nym drew­nem gro­bowcu pło­dowy szkie­le­cik, trzy­ma­jący w ko­ścia­nej rączce utrwa­loną jętkę i za­opa­trzony w od­po­wied­nie, pod­kre­śla­jące kru­chość i ulot­ność ży­cia ludz­kiego, sen­ten­cje.

Choć ga­bi­nety oso­bli­wo­ści, wszyst­kie te kunst­ka­mery i pa­nop­tika, ucho­dzą za in­sty­tu­cje le­żące u ko­rzeni sza­no­wa­nego wszak współ­cze­snego mu­ze­al­nic­twa, nie ko­ja­rzą się dziś naj­le­piej. Ko­lek­cje ku­rio­zów bu­dzą obec­nie mie­szane uczu­cia. Łą­czyły rze­czy­wi­ste cuda na­tury – obok zbio­rów ana­to­micz­nych wy­sta­wiano tam roz­ma­ite zoo­lo­gica czy eks­po­naty bo­ta­niczne (jedne i dru­gie zresztą obecne rów­nież w zbio­rach Ruy­scha) i geo­lo­giczne, a także dzieła sztuki – z obiek­tami pro­we­nien­cji mocno po­dej­rza­nej, przy­naj­mniej z dzi­siej­szej per­spek­tywy. Cu­dom na­tury i rąk ludz­kich to­wa­rzy­szyły ele­menty ma­giczne bądź przy­naj­mniej za ta­kie ucho­dzące, jed­no­cze­śnie zbiory do­ku­men­tu­jące se­krety rze­czy­wi­sto­ści chęt­nie sta­wiano obok eks­po­na­tów za­spo­ka­ja­ją­cych je­dy­nie łak­nie­nie sen­sa­cji, ocie­ra­ją­cych się o jar­marcz­ność. Tych ostat­nich Fre­de­rik Ruysch aku­rat skru­pu­lat­nie uni­kał, sta­ran­nie se­lek­cjo­nu­jąc eks­po­naty, które pla­no­wał włą­czyć do swej ko­lek­cji, był jed­nak w tej prak­tyce od­osob­niony. Sen­sa­cja za­wsze sprze­da­wała się nie­źle, to od­kry­cie by­naj­mniej nie na­szych cza­sów.

Po­waż­nie pod­cho­dzący do swej mi­sji – zgłę­bia­nia ta­jem­nic na­tury i uka­zy­wa­nia ich in­nym – w ca­łym swym roz­bu­cha­niu es­te­tycz­nym i przy wzglę­dach prak­tycz­nych na­sta­wio­nych na za­in­te­re­so­wa­nie wi­dza Ruysch jed­no­cze­śnie wy­da­wał się jed­nak do­brze wpa­so­wy­wać w trend żywy we współ­cze­snej po­pu­la­ry­za­cji na­uki. Nie od dziś po­wta­rza się, że sama tylko su­cha wie­dza to za mało, by przy­cią­gać osoby spoza ści­słego grona za­wo­dowo zaj­mu­ją­cych się daną te­ma­tyką. Warto wie­dzę i na­ukę nieco przy­pra­wić, czy to barwną opo­wie­ścią, czy strzę­pem ko­ronki lub pę­kiem wstą­żek, warto po­łą­czyć z pięk­nem, opa­ko­wać es­te­tycz­nie, do­sma­czyć aneg­dotą. W wy­wia­dzie Jak przy­wró­cić na­uce au­to­ry­tet, a na­ukow­com wia­ry­god­ność?, udzie­lo­nym Da­mia­nowi No­wic­kiemu z ser­wisu Oko.press w sierp­niu 2023 roku, po­pu­la­ry­za­tor na­uki i współ­twórca pro­jektu Crazy Na­uka Piotr Sta­ni­sław­ski tłu­ma­czył:

Trzeba wy­raź­nie po­wie­dzieć, że bar­dziej atrak­cyjne pre­zen­to­wa­nie wie­dzy czy in­for­ma­cji nie tylko nie jest złe, ale wręcz po­trzebne. Zimne, nudne i nie­cie­kawe prze­kazy me­dialne, nie­ważne, ja­kiego cha­rak­teru, prze­stały dzia­łać już wiele lat temu, prze­gry­wają ze znacz­nie bar­dziej przy­cią­ga­ją­cymi tre­ściami. Ta­kie są fakty i trzeba się z tym po­go­dzić. Sztywna za­sada, by na­ukę trzy­mać z dala od roz­rywki, jest, moim zda­niem, błęd­nym za­ło­że­niem, które się nie spraw­dziło i pa­ra­dok­sal­nie do­pro­wa­dziło do roz­kwitu zna­cho­rów od wszyst­kiego. [...] W związku z tym [na­uka] musi być pre­zen­to­wana atrak­cyj­nie i emo­cjo­nal­nie, a jed­no­cze­śnie me­ry­to­rycz­nie, rze­tel­nie i do­brze.

Tę po­strze­ganą dziś jako oczy­wi­stość w krę­gach po­pu­la­ry­za­cyj­nych myśl Ruysch zda­wał się in­tu­icyj­nie wpro­wa­dzać w ży­cie.

Szkie­le­cik, sto­jący na szczy­cie pa­górka usy­pa­nego z ka­mieni żół­cio­wych i mo­czo­wych, dzierży w ko­ścia­nej rączce sznur pe­reł – dro­bi­nek zło­gów mo­cza­no­wych, spo­glą­da­jąc re­flek­syj­nie w dal i nie ba­cząc na przy­cup­nięte u stóp wzgó­rza ko­ściane ro­dzeń­stwo

Nie tylko zresztą ten aspekt jego ak­tyw­no­ści mocno dziś wy­brzmiewa na po­gra­ni­czach na­uki i jej pu­blicz­nego od­bioru. Wspo­mnij­cie jego pracę czy­tel­nika ana­to­mii. Hi­sto­ria pu­blicz­nej sek­cji zwłok w wy­ko­na­niu von Ha­gensa, nie­za­leż­nie od swego co­kol­wiek sen­sa­cyj­nego aspektu (obec­nego wszak też wo­kół wy­staw jego pla­sty­na­tów, któ­rym prze­cież rów­nież przy­pi­suje się, jak nie­gdyś eks­po­na­tom Ruy­scha, wa­lory tak edu­ka­cyjne, jak ar­ty­styczne), wzbu­dziła po­ważne dys­ku­sje na­tury etycz­nej, ale nie sku­piały się one by­naj­mniej je­dy­nie na py­ta­niach o do­pusz­czal­ność po­dob­nych pro­ce­dur i prze­kra­cza­nie gra­nic ani o od­mie­nianą przez wszyst­kie przy­padki w pu­blicz­nych gło­sach obu­rze­nia god­ność ludzką. Jak pod­kre­śla dok­tor Andy Miah ze szkoc­kiego Uni­ver­sity of Pa­is­ley w „Jo­ur­nal of Me­di­cal Ethics” w tek­ście The pu­blic au­topsy: so­me­where be­tween art, edu­ca­tion, and en­ter­ta­in­ment [Pu­bliczna sek­cja zwłok – po­mię­dzy sztuką, edu­ka­cją a roz­rywką], bę­dą­cym po­kło­siem wy­da­rze­nia, rzecz do­tyka ca­łej plą­ta­niny po­ten­cjal­nych py­tań i wąt­pli­wo­ści do­ty­czą­cych tego, co ro­zu­miemy przez war­tość edu­ka­cyjną i czy aby na pewno jej sed­nem w me­dy­cy­nie jest prze­ka­za­nie pu­blicz­no­ści szcze­gó­łów ana­to­micz­nych i za­zna­jo­mie­nie z ele­men­tami pro­ce­dury me­dycz­nej li tylko, ale także so­cjo­lo­gicz­nych i fi­lo­zo­ficz­nych aspek­tów me­dy­cyny i tego, jak po­strzega się po­wszech­nie za­równo śmierć jako taką, jak i samo ciało ludz­kie, oraz, wresz­cie, re­la­cji mię­dzy sze­roką pu­blicz­no­ścią a śro­do­wi­skami me­dycz­nymi. Na pewno pu­bliczne wy­stawy czy eventy me­dyczne przy­po­mi­nają o, być może, na­zbyt słabo i nie­jed­no­krot­nie nie­ade­kwat­nie za­spo­ka­ja­nym przez śro­do­wi­ska eks­perc­kie gło­dzie wie­dzy me­dycz­nej – lu­dzie byli me­dy­cyny cie­kawi za cza­sów Ruy­scha i są nią za­in­te­re­so­wani dzi­siaj, nie­stety czę­sto spo­soby od­po­wie­dzi na tę cie­ka­wość wy­dają się po­zo­sta­wiać nie­do­syt. To o tyle istotne, że ta nie­za­spo­ko­jona w swym gło­dzie wie­dzy me­dycz­nej sze­roka pu­blicz­ność sta­nowi jed­no­cze­śnie w du­żej mie­rze przy­szłe kręgi pa­cjenc­kie, a jej za­in­te­re­so­wa­nie ma wy­miar nie tylko teo­re­tyczny, jak to czę­sto z cie­ka­wo­ścią bywa. W końcu każde z nas bę­dzie kie­dyś chore, każde z nas kryje w swym wnę­trzu plą­ta­niny je­lit, pro­wa­dzące do ne­rek ulice i lo­chy z wier­sza Morsz­tyna oraz bu­kiety na­czyń lim­fa­tycz­nych. Tylko zwy­kle o tym nie my­ślimy, do­póki rze­czone nie przy­po­mną się w związku z pilną i nie­po­ko­jącą po­trzebą zdro­wotną. Można po­le­mi­zo­wać z Mia­hem pod­su­mo­wu­ją­cym ar­ty­kuł sło­wami: „Bez moż­no­ści do­świad­cza­nia ta­kich jak pu­bliczne sek­cje zwłok wy­da­rzeń me­dy­cyna po­zo­staje dla lu­dzi prak­tyką od­izo­lo­waną, zimną i ta­jem­ni­czą”, trudno jed­nak nie do­strzec po­ten­cjal­nych ko­rzy­ści wy­ni­ka­ją­cych z przy­bli­że­nia jej lu­dziom. Spo­łe­czeń­stwo bo­gat­sze w wie­dzę to spo­łe­czeń­stwo zdrow­sze i bar­dziej świa­dome.

Za­równo in­spi­ru­jące po­etów pu­bliczne wy­da­rze­nia au­top­syjne, jak i ana­to­miczne pej­zaże Fre­de­rika Ruy­scha, za­lud­nione chro­nią­cymi się wśród oskrze­lo­wych krze­wów szkie­le­tami łka­ją­cymi nad kru­cho­ścią ży­cia ludz­kiego w chu­s­teczki z opon mó­zgo­wych, czy jego słoje za­peł­nione zdob­nymi w ko­ron­kowe man­kiety okru­chami tego ży­cia od­po­wia­dają na te same po­trzeby, które pró­bują dzi­siaj za­spo­ka­jać śro­do­wi­ska po­pu­la­ry­za­tor­skie środ­kami nieco może bar­dziej nie­kiedy za­cho­waw­czymi. Prze­cież echa ka­skady tiulu na nie­mow­lę­cej rączce nie­ustan­nie po­brzmie­wają na krą­żą­cych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych hu­mo­ry­stycz­nych gra­fi­kach, wśród osób do­szu­ku­ją­cych się na ob­ra­zach ra­dio­lo­gicz­nych i pa­to­lo­gicz­nych po­do­bieństw do twa­rzy, kot­ków, za­baw­nych kształ­tów czy też przy­ozda­bia­ją­cych w se­zo­nie świą­tecz­nym w pro­gra­mach gra­ficz­nych zdję­cia mi­kro­sko­powe róż­nych po­li­pów w lampki i bombki na wzór mi­nia­tu­ro­wych cho­inek. Jedno z czo­ło­wych miejsc w pre­sti­żo­wym kon­kur­sie fo­to­gra­fii mi­kro­sko­po­wej Ni­kon Small World zdo­była zaj­mu­jąca się tą dzie­dziną Mał­go­rzata Li­sow­ska, bę­dąca jed­no­cze­śnie pa­cjentką on­ko­lo­giczną, która uchwy­ciła na zdję­ciu wła­sne ko­mórki raka piersi ukła­da­jące się w kształt serca[1]. W pod­pi­sie do wrzu­co­nej na In­sta­gram fo­to­gra­fii pyta: „Jak coś tak nie­bez­piecz­nego może być jed­no­cze­śnie ta­kie piękne?”, w me­diach zaś pod­kre­śla: „Au­ten­tyczna war­stwa wi­zu­alna no­wo­two­rów jest bra­ku­ją­cym ele­men­tem w nar­ra­cji on­ko­lo­gicz­nej”.

A serce uko­cha­nej w szka­tule? Po­mysł pana Fre­de­rika, choć może się wy­da­wać eks­cen­tryczny (a sama szka­tuła, umówmy się, nieco jed­na­ko­woż mniej po­ręczna niźli wi­sior czy za­pinka za­opa­trzona w bu­dzący wspo­mnie­nia ko­smyk wło­sów), do­cze­kał się za­ska­ku­ją­cej i ra­czej nie­ce­lo­wej, nie­świa­do­mej kon­ty­nu­acji, nie­in­ten­cjo­nal­nego na­wią­za­nia. Znamy przy­pa­dek serca prze­cho­wy­wa­nego jako pa­miątka po uko­cha­nej oso­bie, nie przez nie­utu­lo­nego w żalu ka­wa­lera, co prawda, a przez po­grą­żoną w ża­ło­bie mał­żonkę, i nie w szka­tule to­wa­rzy­szą­cej po­dró­żom, a w szu­fla­dzie w je­dwab­nym ca­łu­nie, ale idea po­zo­staje ideą.

Percy Bys­she Shel­ley – ko­ja­rzy­cie to na­zwi­sko? Po­eta ro­man­tyczny, zna­jomy Geo­rge’a Gor­dona By­rona i Johna Ke­atsa, mąż Mary Shel­ley, au­torki Fran­ken­ste­ina, dla któ­rej po­rzu­cił swą pierw­szą żonę, Har­riet. W lipcu 1822 roku Percy uto­nął. Jego ciało po śmierci spa­lono (być może część z was pa­mięta ob­raz Lo­uisa Édo­uarda Fo­ur­niera z 1889 roku Po­grzeb Shel­leya z pło­ną­cym sto­sem po­grze­bo­wym), jed­nak – jak wiemy z za­pi­sków i ko­re­spon­den­cji ów­cze­snych – nie w pełni spło­nęło wtedy jego serce. Spe­ku­lo­wano póź­niej, że przy­czyną mo­gły być po­gruź­li­cze zwap­nie­nia na­rządu, mniej­sza jed­nak o to. Grunt, że po­zo­sta­ło­ści serca po­ety prze­jęła jako nieco ma­ka­bryczną re­li­kwię – tu­dzież wzru­sza­jącą pa­miątkę, za­leż­nie od per­spek­tywy – jego żona. Po la­tach, po śmierci Mary, jej syn Percy Flo­rence Shel­ley, prze­szu­ku­jąc na­le­żące nie­gdyś do niej biurko, na­tknął się na owi­nięte je­dwa­biem, prze­cho­wy­wane wraz z dro­biną po­pio­łów i ko­pią po­ematu ojca Ado­nais ro­man­tyczne szczątki. Cóż, można i tak. Ale pan Ruysch zro­biłby to le­piej.

2

Dama z gra­siczką

Nikt, kto na­le­ży­cie roz­waży te­mat, nie za­waha się przy­znać, iż na­rząd tak po­wszech­nie i kon­se­kwent­nie ob­ser­wo­wany, tak duży i una­czy­niony, tak ob­fi­cie wy­dzie­la­jący wresz­cie, musi peł­nić istotne funk­cje; nie mogę zgo­dzić się z opi­nią, we­dle któ­rej gru­czoł ten po­wstał po to je­dy­nie, by zaj­mo­wać prze­strzeń póź­niej, po na­ro­dze­niu, prze­zna­czoną dla płuc wy­peł­nio­nych po­wie­trzem. Gdyby tak rzecz miała wy­glą­dać, nie byłby to na­rząd wy­dziel­ni­czy, nie wie­rzę też, by na­tura w swej mą­dro­ści two­rzyła ja­kie­kol­wiek czę­ści ciała z ta­kim za­ło­że­niem i na ta­kiej za­sa­dzie.

sir Astley Co­oper, The ana­tomy of the thy­mus gland [Ana­to­mia gra­sicy], 1832

Słowo „gra­sica” w kon­tek­ście stołu bie­siad­nego przy­pra­wia o nie­miły dreszcz, gra­ni­czący ze wstrę­tem, ko­ja­rząc się z me­dy­cyną gru­czo­łów do­krew­nych. Ow­szem, bar­dzo chęt­nie ja­damy wą­tróbkę, ne­reczki (cy­na­derki), rza­dziej płucka i móż­dżek (wiem, wiem, że mózg to nie gru­czoł, ale prze­cież też po­droby), ale działa tu pro­sty me­cha­nizm przy­zwy­cza­je­nia. Poza tym zwróć uwagę, że w celu oswo­je­nia na­zywa się je zdrob­niale. W wy­padku gra­sicy wy­ob­co­wa­nie jest tak da­le­kie, że na­wet upiesz­czo­tli­wie­nie – gra­siczka – nie­wiele po­może.

An­glo­sasi mó­wią sweet-bread, co do­słow­nie tłu­ma­czy się jako „słodki chleb”. Ale też i u nas, w cza­sach, gdy się to ja­dało, nikt nie po­słu­gi­wał się ter­mi­no­lo­gią ana­to­miczną. Kuch­nia miesz­czań­ska z Ćwier­cza­kie­wi­czową na czele uży­wała po­ję­cia „mleczko cie­lęce”. Przy­znasz, że to już dużo ła­god­niej, choć jesz­cze nie do końca ape­tycz­nie. Zde­cy­do­wa­nie naj­le­piej po­wró­cić do peł­nego wdzięku sta­ro­pol­skiego słowa „ani­melka”. „Zby­tek wielki cielę rżnąć dla ani­melki” – pi­sał Jan Po­tocki i wszy­scy do­sko­nale ro­zu­mieli, o co mu cho­dzi. Ta na­zwa przy­wę­dro­wała do nas z Ita­lii. Wło­skie ani­mella ozna­cza sie­dzibę du­szy (anima), którą wi­docz­nie pró­bo­wano lo­ko­wać w tym mało zgłę­bio­nym przez na­ukę gru­czole.

Piotr Bi­kont, Ro­bert Ma­kło­wicz, Dia­logi ję­zyka z pod­nie­bie­niem. Książka ku­char­ska

Na­rządy nie­uży­wane za­ni­kają, głosi po­pu­larne po­rze­ka­dło. To nie do końca prawda – nie za­nika w na­szym ciele wiele struk­tur, mimo iż nie eks­plo­atu­jemy ich prze­sad­nie in­ten­syw­nie (i nie, nie brnijmy w zło­śli­wo­ści). Za­nika za to nie­jed­no­krot­nie – czę­sto z wie­kiem i na­stę­po­wa­niem po so­bie ko­lej­nych faz roz­woju – sporo two­rów cał­kiem, przy­naj­mniej na oko, przy­dat­nych i do pew­nego czasu uży­wa­nych. Ot, koń­czy się ich czas. Or­ga­nizm zmie­nia się i po­dąża da­lej już bez nich. Nie tę­sk­nimy ra­czej ani za pę­che­rzy­kiem żółt­ko­wym (nie, nie żół­cio­wym, ten służy nam za­zwy­czaj dziel­nie, póki nie zmogą go ka­mica albo zmiany za­palne), za­ni­ka­ją­cym jesz­cze przed na­szym na­ro­dze­niem, ani za po­gu­bio­nymi w dzie­ciń­stwie mle­cza­kami, nie oglą­damy się z sen­ty­men­tem za la­nugo – mesz­kiem pło­do­wym po­kry­wa­ją­cym skórę płodu i nie­kiedy jesz­cze przez czas ja­kiś no­wo­rodka. Zresztą nie tylko lu­dzie gu­bią po dro­dze roz­ma­ite ele­menty swego ciała, na­wet nie tylko krę­gowce.

Weźmy na przy­kład mło­do­ciane ośmior­nice, nie­któ­rych ga­tun­ków przy­naj­mniej. Wy­klu­wa­jąca się ośmior­ni­cza pa­ra­larwa, choć za­sad­ni­czo w bu­do­wie we­wnętrz­nej po­do­bna do do­ro­słych krew­nych, na po­wierzchni po­włok wy­po­sa­żona jest w nie­zwy­kłe ma­leń­kie sku­pi­ska szcze­cin­ko­wa­tych chi­ty­no­wych two­rów na­zy­wane na­rzą­dami Köl­li­kera, od na­zwi­ska szwaj­car­skiego ana­toma, fi­zjo­lo­gia i em­brio­loga, który wspo­mniał o nich w 1844 roku w En­twic­ke­lungs­ge­schichte der Ce­pha­lo­po­den [Ewo­lu­cji gło­wo­no­gów]. Pęki-pę­dzelki chi­ty­no­wych szcze­ci­nek ośmior­ni­czą­tek za­ni­kają, nim te osią­gną wiek doj­rzały, do tego czasu jed­nak po­zo­stają two­rem dość ak­tyw­nie użyt­ko­wa­nym – ma­lu­chy mogą włó­kien­kami po­ru­szać, cho­wać je i wy­su­wać za­leż­nie od po­trzeby. Ja­kiej po­trzeby? – za­py­ta­cie może. Ha, funk­cja chi­ty­no­wych mio­te­łek po­zo­staje na­dal za­gadką, choć wiele wy­su­wano hi­po­tez. Naj­bar­dziej do roz­wią­za­nia ich ta­jem­nicy przy­bli­żył się do­tąd mię­dzy­na­ro­dowy ze­spół ba­daw­czy, który w 2021 roku w cza­so­pi­śmie „Fron­tiers in Ma­rine Science” po­świę­cił na­rzą­dom Köl­li­kera długi ra­port oma­wia­jący szcze­gó­łowo ich struk­turę mi­kro­sko­pową, fi­zjo­lo­gię i roz­miesz­cze­nie oraz – po wy­klu­cze­niu po­dej­rze­wa­nych uprzed­nio za­sto­so­wań szcze­ci­nek jako od­miany chemo- czy me­cha­no­re­cep­to­rów, tu­dzież ja­kiejś in­nej formy na­rzą­dów czu­cio­wych (nie są, jak się oka­zuje, od­po­wied­nio uner­wione), po od­rzu­ce­niu pro­po­no­wa­nych funk­cji wy­dziel­ni­czych i po­da­niu w wąt­pli­wość przy­dat­no­ści twar­dych włó­kie­nek pod­czas wy­klu­wa­nia gło­wo­no­gów – pro­po­nu­jący nowe od­po­wie­dzi. W pełni wy­su­nięte wiązki szcze­ci­nek zwięk­szają zna­cząco po­wierzch­nię, także no­śną, zwie­rzę­cia, co przy try­bie ży­cia mor­skich ma­lu­chów może być trudną do prze­ce­nie­nia za­letą. Do­dat­kowo, ze względu na za­ła­mu­jące świa­tło wła­ści­wo­ści fi­zyczne, szcze­cinki mogą od­gry­wać ważną rolę w ka­mu­flażu, za­wsze przy­dat­nym mło­do­cia­nym, wy­sta­wio­nym na liczne nie­bez­pie­czeń­stwa zwie­rzę­tom. Jed­nak to na­dal hi­po­tezy, wciąż nie wiemy też, co stoi za za­ni­ka­niem za­gad­ko­wych struk­tur.

Ludz­kie ciało jest prze­cież ba­dane dużo skru­pu­lat­niej niż to ośmior­ni­cze, po­wie­cie. Prawda, na­dal jed­nak po­trafi za­ska­ki­wać, a w na­szej wie­dzy o nim wciąż zieją nie­małe nie­kiedy dziury.

W 2011 roku cza­so­pi­smo „Na­ture Re­views Im­mu­no­logy” opu­bli­ko­wało ar­ty­kuł za­ty­tu­ło­wany The gol­den an­ni­ver­sary of the thy­mus [Złota rocz­nica gra­sicy], w któ­rym Ja­cques Fran­cis Al­bert Pierre Mil­ler przy­po­mniał, że mi­nęło pół wieku od czasu udo­ku­men­to­wa­nia klu­czo­wej roli gra­sicy w ukła­dzie od­por­no­ścio­wym. Roz­po­czął wstę­pem hi­sto­rycz­nym:

Lord Flo­rey, współ­od­krywca pe­ni­cy­liny, w opu­bli­ko­wa­nym w 1954 roku pod­ręcz­niku pa­to­lo­gii pi­sał: „O moż­li­wo­ściach lim­fo­cy­tów nie wiemy ni­czego istot­nego poza tym, że są w sta­nie po­ru­szać się i na­mna­żać”. Wia­domo było wtedy, że gra­sica wy­peł­niona jest lim­fo­cy­tami, a wie­dzę o jej roli zgrab­nie pod­su­mo­wał w 1963 roku sir Pe­ter Me­da­war: „Zwy­kło się przyj­mo­wać obec­ność lim­fo­cy­tów w gra­sicy za ewo­lu­cyjny zbieg oko­licz­no­ści bez więk­szego zna­cze­nia”. W isto­cie, gra­sica ucho­dziła za na­rząd szcząt­kowy, który w prze­biegu ewo­lu­cji stał się zbędny, sta­no­wiąc je­dy­nie cmen­ta­rzy­sko umie­ra­ją­cych lim­fo­cy­tów.

Cóż. Póź­niej wszystko tro­chę się po­gma­twało.

Nie wiem, czy w ogóle ma­cie ja­kieś me­dyczne sko­ja­rze­nia z gra­sicą. Pew­nie tro­chę do pod­nie­sie­nia świa­do­mo­ści ist­nie­nia tego na­rządu przy­czy­nił się se­rial Dr Ho­use z dok­to­rem Ja­me­sem Wil­so­nem cho­ru­ją­cym na gra­si­czaka. Na­dal jed­nak wy­daje się, że sko­ja­rze­nia ku­li­na­rne wy­gry­wają o kilka dłu­go­ści z tymi me­dycz­nymi, zwłasz­cza że drugi ważki epi­zod po­pkul­tu­rowy gra­sicy uwzględ­niał Han­ni­bala Lec­tera przy­go­to­wu­ją­cego z niej po­trawkę. Kuch­nia za­tem. To oczy­wi­ście nie szo­kuje – me­dy­cyna stoi sko­ja­rze­niami ku­li­nar­nymi, pa­to­lo­gia zaś oso­bli­wie się w nich lu­buje, chęt­nie czę­stu­jąc wszyst­kich nie tylko sto­sun­kowo sub­tel­nymi pe­dia­trycz­nymi ja­go­do­wymi muf­fin­kami (do któ­rych zwy­cza­jowo przy­rów­nuje się dzieci z roz­wi­ja­ją­cymi się w prze­biegu nie­któ­rych scho­rzeń ogni­skami krwio­two­rze­nia skór­nego, da­ją­cymi efekt prze­świe­ca­ją­cych przez po­włoki ja­gó­dek), lecz także bar­dziej mię­si­stymi i do­sad­nymi lu­kro­wa­nymi czy sa­dło­wa­tymi śle­dzio­nami, chło­nia­kami po­dob­nymi do ry­biego mięsa czy mar­twicą se­ro­watą – wszystko pro­sto jakby z de­ski ku­chen­nej. Sko­ja­rze­nia ku­li­na­rno-po­dro­bowe, od­cią­ga­jące uwagę od gra­sicy jako czę­ści na­szego or­ga­ni­zmu, by­naj­mniej w tym to­wa­rzy­stwie nie dzi­wią. Nie żeby gra­sica była ja­koś szcze­gól­nie po­pu­lar­nym we współ­cze­snej pol­skiej kuchni na­rzą­dem, gdzież jej w końcu do wą­troby czy ser­du­szek do­stęp­nych chyba w każ­dym su­per­mar­ke­cie z po­czci­wym sta­wo­no­giem w logo. Gra­sicy – piesz­czo­tli­wie zwa­nej nie­gdyś ani­melką tu­dzież wciąż zna­nej na grun­cie spo­żyw­czym jako mleczko cie­lęce – w więk­szo­ści skle­pów próżno by szu­kać. Da­rem­nie by też jej zresztą po­szu­ki­wać w ciele więk­szo­ści z nas, u zna­ko­mi­tej czę­ści do­ro­słych za­nika ona bo­wiem z cza­sem, za­stę­po­wana stop­niowo tkanką tłusz­czową. W jej miej­scu po­zo­staje nam głów­nie za­most­kowe ciało tłusz­czowe.

Kil­ku­mi­li­me­trowe ośmior­ni­czątko ga­tunku En­te­roc­to­pus me­ga­lo­cy­athus, na ko­lej­nych zdję­ciach przy­bli­że­nia od­po­wied­nio jego ma­cek, a da­lej skóry i (u dołu) skóry ma­lu­cha ga­tunku Ele­done cir­r­hosa ze sku­pi­skami szcze­ci­nek na­rzą­dów Köl­li­kera

Zresztą je­śli już ktoś w ogóle ko­ja­rzy gra­sicę jako część na­szej ana­to­mii, czę­sto pa­mięta wła­śnie ten fakt. „Ten ta­jem­ni­czy na­rząd, który za­nika” – brzmiała jedna z od­po­wie­dzi w ma­łej, nie­for­mal­nej son­dzie to­wa­rzy­skiej prze­pro­wa­dzo­nej przeze mnie kie­dyś w gro­nie zna­jo­mych. Co cie­kawe, znika nie tylko u nas. Gra­sica jest na­rzą­dem spo­ty­ka­nym u wszyst­kich nie­omalże krę­gow­ców. Nie­omalże, bo bra­kuje jej bez­żu­chwow­com (ślu­zi­com i mi­no­gom, je­śli ktoś ma kło­pot z przy­po­mnie­niem so­bie, o kogo cho­dzi). No ale bez­żu­chwow­com bra­kuje wielu rze­czy, które nam wy­dają się oczy­wi­ste. Nie mają też na przy­kład żo­łąd­ków, któż by w ob­li­czu po­dob­nych de­fi­cy­tów za­wra­cał so­bie głowę gra­sicą? Je­śli zwie­rzątko jed­nak nie jest ani bez­krę­gow­cem, ani mi­no­giem czy ślu­zicą, gra­sicę za­pewne na pew­nym eta­pie swo­jego ży­cia miało, bo też i więk­szość krę­gow­ców pod tym wzglę­dem za­cho­wa­nia gra­sicy przy­po­mina nas – ich gra­sica ulega in­wo­lu­cji. Nie­ja­kim wy­jąt­kiem po­zo­stają na tym polu golce pia­skowe (He­te­ro­ce­pha­lus gla­ber), zwie­rzątka nie­zwy­kłe rów­nież z wielu in­nych po­wo­dów. Przy czym to aku­rat wie­dza do­syć nowa – o tej szcze­gól­nej ce­sze gol­ców wiemy od 2021 roku, kiedy to ze­spół ba­daw­czy z Uni­ver­sity of Ro­che­ster we współ­pracy z in­nymi ośrod­kami opu­bli­ko­wał w cza­so­pi­śmie „Aging Cell” ra­port stwier­dza­jący, że golce poza swoją stan­dar­dową, zlo­ka­li­zo­waną w śród­pier­siu gra­sicą mają też parę sku­pisk gra­si­czego utka­nia w ob­rę­bie szyi (na­zwa­nych ro­bo­czo gra­si­cami szyj­nymi). Co wię­cej, ża­den z ob­ser­wo­wa­nych na­rzą­dów z wie­kiem nie za­nika. Dziwne? Dziwne, ale też być może nie aż tak w ob­li­czu fi­zjo­lo­gicz­nej od­ręb­no­ści gol­ców, któ­rych układ od­por­no­ściowy wy­daje się nie wy­ka­zy­wać w prze­ciągu ży­cia wielu zmian ko­ja­rzo­nych u in­nych ga­tun­ków ze sta­rze­niem i które są wszak sze­roko znane ze swej nie­zwy­kłej od­por­no­ści na cho­roby no­wo­two­rowe. Mowa prze­cież o ssa­kach, u któ­rych do­piero nie­dawno w ogóle udało się za­ob­ser­wo­wać ja­kie­kol­wiek no­wo­twory zło­śliwe. Być może to wła­śnie nad­zwy­czaj­ność gra­sicy tych ma­łych po­marsz­czo­nych zwie­rzą­tek po czę­ści od­po­wiada za ich tak fra­pu­jące świa­tową na­ukę ce­chy.

Za­ni­ka­nie na­rządu wraz z wie­kiem to jedna z nie­licz­nych rze­czy o gra­sicy na pewno i po­wszech­nie wia­do­mych w cza­sach po­prze­dza­ją­cych zna­cząco wspo­mniane lata pięć­dzie­siąte dwu­dzie­stego wieku. Wie­dziano, że jest i że za­nika. Poza tym na­wet ter­mi­no­lo­gia, w pol­sz­czyź­nie przy­naj­mniej, bu­dziła nie­ja­kie wąt­pli­wo­ści.

„Rocz­nik Wy­działu Le­kar­skiego w Uni­wer­sy­te­cie Ja­giel­loń­skim”, który to w 1838 roku w tro­sce o ja­sność sto­so­wa­nej w me­dy­cy­nie ter­mi­no­lo­gii i idącą wraz z nią ja­kość ko­mu­ni­ka­cji za­pre­zen­to­wał przy­go­to­wany przez dwóch pro­fe­so­rów tej uczelni, Jó­zefa Ma­jera i Fry­de­ryka Sko­bla, Słow­nik ana­to­miczno-fi­zy­olo­giczny, zbie­ra­jący w jed­nym miej­scu do­tych­czas uży­wane okre­śle­nia me­dyczne, ow­szem, wspo­mina o na­szym za­gad­ko­wym na­rzą­dzie, choć nie używa jesz­cze słowa „gra­sica”:

Thy­mus, mleczko. Gru­czoł pier­siowy iest to samo, co w cie­lę­tach na­zy­wamy mlecz­kami cie­lę­cemi. Nie wiemy cze­muby na­zwi­sko tej czę­ści u mło­dych zwie­rząt, mia­no­wi­cie cie­ląt nie mo­gło być użyte do ozna­cze­nia jej u dzieci; jak to już czy­tamy w Rocz­niku Tow. Nauk. Krak. „Gru­czoł pier­siowy, czyli mleczko, w wieku dzie­cin­nym znika”. Inne na­zwi­ska są: Gru­czoł mleczny [...], gru­czoł pier­siowy [...], pier­siowa za­wałka [...], guz płu­cowy alias mleczny.

Gra­sicą mleczko czy gru­czoł pier­siowy na­zywa pro­fe­sor Wła­dy­sław Szy­mo­no­wicz już nie­cały wiek póź­niej, w 1921 roku, w Pod­ręcz­niku hi­sto­lo­gii i ana­to­mii mi­kro­sko­po­wej. Zaj­rzaw­szy zresztą do rze­czo­nego pod­ręcz­nika, prze­ko­namy się, że z tym po­stu­lo­wa­nym przez Me­da­wara w 1963 roku prze­ko­na­niem o nie­przy­dat­no­ści gra­sicy i ewo­lu­cyj­nej przy­pad­ko­wej obec­no­ści w niej lim­fo­cy­tów to jed­nak nie do końca tak i że za­szły tu jed­nak pewne uprosz­cze­nia. Szy­mo­no­wicz wy­raź­nie stwier­dza w po­świę­co­nym gra­sicy cał­kiem dłu­gim frag­men­cie, iż tam wła­śnie, w tym rze­komo nie­przy­dat­nym na­rzą­dzie:

wy­twa­rzają się młode lim­fo­cyty, które do­stają się do obiegu krwi i limfy i z tego też po­wodu na­leży gra­sicę uwa­żać za praw­dziwy na­rząd krwio­twór­czy [...]. Przy­pi­sują jej na­wet czyn­ność wy­twa­rza­nia czer­wo­nych cia­łek krwi.

To nie do końca brzmi jak nie­przy­datny na­rząd szcząt­kowy i przy­kład ewo­lu­cyj­nego zbiegu oko­licz­no­ści po­zba­wio­nego więk­szego zna­cze­nia, prawda? Co wię­cej, wy­daje się za­dzi­wia­jąco zbieżne z na­szą współ­cze­sną wie­dzą fi­zjo­lo­giczną. Nie­które po­glądy i in­tu­icje na­ukowe mu­siały, wi­dać, od­cze­kać swoje, nim prze­biły się do głów­nego nurtu świa­to­wej my­śli me­dycz­nej.

Przy czym nie był wcale Szy­mo­no­wicz w kwe­stii na­zew­nic­twa pierw­szy, je­śli bo­wiem w po­szu­ki­wa­niach źró­deł dzi­siej­szej na­zwy za­pu­ścimy się nieco głę­biej, znaj­dziemy gra­sicę nie tylko tam, nie tylko w 1908 roku w słyn­nym pod­ręcz­niku po­rad­niku Ko­bieta le­karką do­mową:

po­mię­dzy płu­cami a ser­cem za­uwa­żyć można gra­sicę (thy­mus), ten dziwny or­gan, który po­woli za­nika, tak że do 3-go roku ży­cia nie po­zo­sta­wia pra­wie żad­nych śla­dów. Zna­cze­nie jego nie jest nam do­tąd jesz­cze ja­sne,

czy w Dy­agno­styce ana­tomo-pa­to­lo­gicz­nej Zdzi­sława Dmo­chow­skiego z 1903 roku, w któ­rej cho­ro­bom gra­sicy po­świę­cono cały roz­dział, ale też już w wielu pu­bli­ka­cjach dzie­więt­na­sto­wiecz­nych. W 1892 roku w pu­bli­ka­cji edu­ka­cyj­nej Mie­czy­sława Brze­ziń­skiego, przy­rod­nika i dzia­ła­cza spo­łeczno-oświa­to­wego, Jak zbu­do­wane jest ciało czło­wiek i do czego równe czę­ści ciała ludz­kiego służą? prze­czy­tamy, że „Tak samo, jak uczeni nie wie­dzą na­pewno [sic], do czego jest śle­dziona, nie wie­dzą też, poco [sic] jest inny gru­czoł, le­żący z obu stron i pod spodem szyi. Na­zywa się on gra­sicą”. W 1882 roku w prze­tłu­ma­czo­nym przez Lu­dwika Wol­berga po­rad­niku O cho­ro­bach dzieci Her­manna Klenc­kego znaj­dziemy opis astmy Kop­pego, któ­rej przy­czyn

upa­try­wano w obec­no­ści gru­czołu (gra­sica, glan­dula thy­mus), który u no­wo­na­ro­dzo­nych dzieci znaj­duje się pod i po­nad most­kiem i przy­krywa serce, tcha­wicę i nie­które ważne krwio­no­śne na­czy­nia; gru­czoł ten po uro­dze­niu dziecka po­woli się zmniej­sza, a póź­niej zu­peł­nie znika, u do­ro­słych już go nie ma. Nie­kiedy gru­czoł ten za­miast się zmniej­szać, po­więk­sza się i prze­mie­nia w swej bu­do­wie, a wów­czas po­wstaje owa astma.

Z En­cy­klo­pe­dii po­wszech­nej Sa­mu­ela Or­gel­branda z 1878 roku do­wiemy się, że pod­czas roz­woju płodu

kiszka pier­wotna wy­dłuża się i skręca, w nie­któ­rych miej­scach roz­sze­rza, two­rząc po­je­dyń­cze or­gany skoń­czo­nego prze­wodu po­kar­mo­wego; jako wy­pu­kle­nia prze­wodu po­kar­mo­wego, roz­wi­jają się gru­czoły ślu­zowe, cały przy­rząd od­de­chowy, gru­czoł tar­czowy i gra­sica,

nie­stety au­tor sa­mej gra­sicy nie po­święca osob­nego ha­sła. W 1874 roku gra­sica po­ja­wia się jako ty­tuł osob­nego pod­roz­działu w prze­tłu­ma­czo­nym na pol­ski dwu­stu­stro­ni­co­wym po­świę­co­nym cho­ro­bom na­rządu od­dy­cha­nia to­mie pod­ręcz­nika Adal­berta Du­cheka Pa­to­lo­gia i te­ra­pia szcze­gó­łowa. W 1869 roku gra­sicę jako na­zwę al­ter­na­tywną dla mleczka, tu­dzież gru­czołu nad­tcha­wicz­nego, wy­mie­nia Edward Se­gel w Pod­ręcz­niku są­dowo-le­kar­skim, wresz­cie w 1858 roku Lu­dwik Na­tan­son w Krót­kim ry­sie ana­to­mii ciała ludz­kiego tłu­ma­czy:

Gra­sica, mleczko, czyli gr. na­tcha­wiczny (gl. thy­mus), zu­peł­nie roz­wi­nięta jest tylko u płodu; w dru­gim roku ży­cia za­czyna nik­nąć, i w wieku doj­rza­ło­ści płcio­wej przed­sta­wia nie­znaczne szczęty, które nie­kiedy na całe ży­cie po­zo­stają. U płodu do­cho­dzi pod most­kiem aż do prze­pony, u no­wo­rodka leży w przed­niej ja­mie śród­pier­sia i składa się z dwóch po­dłuż­nych pła­skich zra­zów, po­łą­czo­nych tkanką łączną.

A od Na­tan­sona wszak za­le­d­wie rzut be­re­tem (w cza­sie) do roku 1838 i Słow­nika ana­to­miczno-fi­zy­olo­gicz­nego, który ist­nie­nie tego słowa w pol­sz­czyź­nie wy­da­wał się igno­ro­wać. Być może rze­czy­wi­ście do­piero za­czy­nało ono w niej funk­cjo­no­wać – nie no­tuje go prze­cież wy­dany w 1808 roku po­świę­cony li­te­rze G tom Słow­nika ję­zyka pol­skiego Sa­mu­ela Bo­gu­miła Lin­dego. Trudno do­ciec rów­nież źró­deł tego okre­śle­nia. Py­tani o nie ję­zy­ko­znawcy na­bie­rają wody w usta. Sta­reńki słow­nik ety­mo­lo­giczny Alek­san­dra Brück­nera po­mija rzecz zu­peł­nie, dużo bar­dziej współ­cze­sny Ety­mo­lo­giczny słow­nik ję­zyka pol­skiego An­drzeja Bań­kow­skiego pró­buje wy­wo­dzić je od grę­dzi, sta­ro­pol­skiego ter­minu ma­ją­cego ozna­czać mo­stek. To też źró­dło, do któ­rego od­syła in­ter­ne­towa Po­rad­nia Ję­zy­kowa PWN, ustami Ka­ta­rzyny Kło­siń­skiej z Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skiego, która jed­no­cze­śnie jed­nak po­daje w wąt­pli­wość tę ety­mo­lo­gię – „nic pew­nego o po­cho­dze­niu gra­sicy nie wiemy”.

Na­sza wie­dza o „tym dziw­nym or­ga­nie, który po­woli za­nika”, ewo­lu­owała nie­spiesz­nie i mimo wcze­śniej­szych dy­wa­ga­cji w pod­ręcz­niku Szy­mo­no­wi­cza na te­mat jego po­ten­cjal­nego zna­cze­nia w roz­woju lim­fo­cy­tów, od­miany bia­łych krwi­nek, gra­sica długo była w du­żej mie­rze igno­ro­wana przez świat na­uki. Wy­cię­cie gra­sicy (ty­mek­to­mia) do­ro­słym my­szom, tym ci­chym bo­ha­ter­kom wielu de­kad gro­ma­dze­nia wie­dzy me­dycz­nej, nie po­wo­do­wało żad­nych de­fi­cy­tów im­mu­no­lo­gicz­nych, a skoro od­por­ność zwie­rząt ni­jak nie ucier­piała wsku­tek pro­ce­dury, usu­wana struk­tura nie miała więk­szego zna­cze­nia, prawda? Co wię­cej, gra­sica nie wy­da­wała się w ża­den spo­sób re­ago­wać na bodźce wy­wo­łu­jące od­po­wiedź im­mu­no­lo­giczną – re­ago­wały wę­zły chłonne (na pewno zda­rzało wam się ob­ser­wo­wać, jak po­więk­szają się w prze­biegu in­fek­cji), śle­dziona, na­wet roz­siane po roz­ma­itych re­jo­nach błon ślu­zo­wych grudki chłonne. Gra­sica tym­cza­sem? Ani tro­chę. Pew­nie nie­po­trzebna. Pierw­sze wy­łomy w tym prze­ko­na­niu po­czy­nił cy­to­wany wcze­śniej Ja­cques F. A. P. Mil­ler, od 1958 roku pra­cu­jący w lon­dyń­skim In­sti­tute of Can­cer Re­se­arch. Jego prace też do­ty­czyły my­szy, jed­nak nie do­ro­słych osob­ni­ków. Pier­wot­nie uczony sku­piał się na za­gad­nie­niach z za­kresu my­siej he­ma­to­pa­to­lo­gii – zaj­mo­wały go my­sie chło­niaki i bia­łaczki, no­wo­twory roz­wi­ja­jące się z bia­łych krwi­nek, kon­kret­nie lim­fo­cy­tów wła­śnie. Przy­glą­da­jąc się roz­wo­jowi po­zba­wio­nych gra­sicy mło­do­cia­nych zwie­rząt, za­ob­ser­wo­wał, że choć bez tego – jak się wy­da­wało nie­po­trzeb­nego – na­rządu ba­dane prze­zeń lim­fo­cy­tarne no­wo­twory się nie roz­wi­jają, jed­nak i same zwie­rzęta wcale nie mają się do­brze – umie­rają w prze­biegu ba­nal­nych in­fek­cji, ła­twiej za­pa­dają na roz­ma­ite inne niż bia­łaczka no­wo­twory, a ba­da­nia la­bo­ra­to­ryjne wy­ka­zują u nich głę­bo­kie nie­do­bory lim­fo­cy­tów. Mil­ler ra­to­wał my­szy gra­si­czymi prze­szcze­pami, me­todą – warto wspo­mnieć – wy­ko­rzy­sty­waną dzi­siaj w przy­padku dzieci, które uro­dziły się bez gra­sicy wsku­tek nie­pra­wi­dło­wo­ści roz­wo­jo­wych.

Ce­bu­la­ste ró­życzki ciałka Has­salla – naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczny ele­ment gra­si­czego kra­jo­brazu oto­czony mo­rzem gra­na­to­wych kro­pe­czek lim­fo­cy­tów

Wro­dzony brak gra­sicy, aty­mia, lub jej istotny nie­do­ro­zwój wy­stę­pu­jący w pew­nych wro­dzo­nych ze­spo­łach cho­ro­bo­wych, spo­śród któ­rych naj­le­piej zna­nym jest chyba opi­sany przez en­do­kry­no­loga dzie­cię­cego An­gela Di­Ge­orge’a w 1968 roku ze­spół de­le­cji 22q11.2, czyli utraty frag­mentu ra­mie­nia dłu­giego 22. chro­mo­somu, to po­ważny pro­blem zdro­wotny. Wspo­mniany ze­spół wad na­po­tka­cie też nie­kiedy pod akro­ni­mem CATCH22, w któ­rym C ma ozna­czać wady serca (car­diac de­fects), A – dys­mor­fię twa­rzy (ab­nor­mal fa­cies), T – hi­po­pla­zję (nie­do­ro­zwój) bądź dużo rza­dziej, w za­le­d­wie 1% przy­pad­ków, apla­zję, czyli zu­pełne nie­wy­kształ­ce­nie się na­rządu (thy­mic hy­po­pla­sia/apla­sia), C – roz­sz­czep pod­nie­bie­nia (cleft pa­late), a H – hi­po­kal­ce­mię zwią­zaną z apla­zją przy­tar­czyc (hy­po­cal­ce­mia from pa­ra­thy­roid apla­sia), jedną z istot­nych cha­rak­te­ry­zu­ją­cych go cech jest zaś róż­nie na­si­lony pier­wotny nie­do­bór od­por­no­ści z jed­no­cze­sną skłon­no­ścią do roz­woju cho­rób au­to­im­mu­ni­za­cyj­nych. Je­śli cho­dzi o ten aspekt scho­rze­nia, formą sku­tecz­nej te­ra­pii może być prze­szczep gra­sicy. Pierw­sze próby jej prze­szcze­pia­nia z uży­ciem tka­nek pło­do­wych bez więk­szych suk­ce­sów pro­wa­dzono już w la­tach sześć­dzie­sią­tych i sie­dem­dzie­sią­tych dwu­dzie­stego wieku, jed­nak do­piero w la­tach dzie­więć­dzie­sią­tych me­tody dia­gno­styczne i tech­niki la­bo­ra­to­ryjne udo­sko­na­lono na tyle, by móc tak se­lek­cjo­no­wać cho­rych, by wy­eli­mi­no­wać ry­zyko od­rzu­ce­nia prze­szczepu – wy­bie­rać dzieci zu­peł­nie po­zba­wione gra­sicy, bez szcząt­ko­wego utka­nia na­rządu, które sprzy­ja­łoby pod­ję­ciu przez or­ga­nizm walki z obcą tkanką, ewen­tu­al­nie te wy­ma­ga­jące przej­ścio­wej oko­ło­za­bie­go­wej im­mu­no­su­pre­sji. Skąd bie­rze się ma­te­riał do ta­kich trans­plan­ta­cji? Nie, to już nie pier­wot­nie wy­ko­rzy­sty­wane w ba­da­niach tkanki pło­dowe, od­po­wiedź jest bar­dziej pro­za­iczna – gra­sicę w ca­ło­ści bądź czę­ściowo wy­cina się nie­kiedy pod­czas pe­dia­trycz­nych za­bie­gów kar­dio­chi­rur­gicz­nych, przy któ­rych nie­zbędne bywa oczysz­cze­nie do­stępu do pola ope­ra­cyj­nego i, jak się oka­zuje, można taki ma­te­riał po­ope­ra­cyjny wy­ko­rzy­stać, by po­móc dzie­ciom po­szko­do­wa­nym pod tym wzglę­dem przez na­turę. To nie­zwy­kle obie­cu­jąca prak­tyka, ale oczy­wi­ście dość ni­szowa – we­dług opu­bli­ko­wa­nego w „The­ra­peu­tics and Cli­ni­cal Risk Ma­na­ge­ment” ra­portu z marca 2023 roku poza Sta­nami Zjed­no­czo­nymi do­stępna je­dy­nie w Great Or­mond Street Ho­spi­tal w Lon­dy­nie. W obu kra­jach gra­sicę prze­szcze­piono łącz­nie nieco po­nad 150 dzie­ciom.

Wróćmy do my­szy. Prace Mil­lera przy­czy­niły się do roz­dmu­cha­nia za­in­te­re­so­wa­nia igno­ro­wa­nym wcze­śniej spła­chet­kiem śród­pier­sio­wych ta­jem­ni­czych tka­nek. W ślad za od­kry­ciami do­ty­czą­cymi struk­tury i funk­cji na­rządu po­szły dal­sze – po­sze­rza­jące wie­dzę o lim­fo­cy­tach, dla któ­rych roz­woju oka­zał się on klu­czowy, i sze­rzej, o ca­łym na­szym ukła­dzie od­por­no­ścio­wym.

Po­czątki roz­woju gra­sicy w na­szym or­ga­ni­zmie pod­ręcz­niki em­brio­lo­gii da­tują na ko­niec czwar­tego ty­go­dnia od za­płod­nie­nia. Za­ro­dek jest wtedy ma­leń­kim jesz­cze, sze­ścio­mi­li­me­tro­wym za­le­d­wie glut­kiem. Jego pier­wotne gar­dło za­opa­trzone jest w cztery pary za­chył­ków, wpu­kleń na­zy­wa­nych kie­szon­kami gar­dło­wymi (lub skrze­lo­wymi). Po­zo­sta­ło­ści tych kie­szo­nek czy wy­two­rów ich wy­ściółki leżą u pod­łoża wielu struk­tur zna­nych nam także z ży­cia po­za­pło­do­wego, od ele­men­tów ucha środ­ko­wego przez mig­dałki po przy­tar­czyce (od razu ła­twiej do­strzec po­wią­za­nia po­szcze­gól­nych skła­do­wych, owo­cu­ją­cych bra­kiem gra­sicy ze­spo­łów wad roz­wo­jo­wych, prawda?) oraz gra­sicy wła­śnie. Jej za­wiązki roz­wi­jają się z brzusz­nych czę­ści trze­ciej pary kie­szo­nek, od­dzie­la­jąc się stop­niowo od nich i scho­dząc po­wo­lutku w stronę śród­pier­sia, by osta­tecz­nie po­łą­czyć się w dwu­pła­towy sza­ro­czer­wo­nawy, zra­zi­ko­waty na­rząd o nie­rów­nej, grud­ko­wa­tej po­wierzchni ko­ja­rzą­cej się sta­ro­żyt­nym – jak tłu­ma­czy w Słow­niku po­cho­dze­nia nazw i okre­śleń me­dycz­nych pro­fe­sor Krzysz­tof Zie­liń­ski – z gę­stymi, nie­rów­no­mier­nie po­wy­brzu­sza­nymi ko­bier­cami ty­mianku, co mia­łoby wy­ja­śniać wy­wo­dzącą się z greki ła­ciń­ską i an­giel­ską na­zwę gra­sicy, thy­mus. Osta­tecz­nie gra­sicy szu­kamy na po­gra­ni­czu szyi i śród­pier­sia – styka się z tcha­wicą, tar­czycą, osier­dziem i łu­kiem aorty, od przodu przy­le­ga­jąc do gór­nej czę­ści mostka. Ale je­śli te­raz korci was, by za­cząć ob­ma­cy­wać so­bie te oko­lice w po­szu­ki­wa­niu gra­sicy, wstrzy­maj­cie się. U więk­szo­ści do­ro­słych, jak już wie­lo­krot­nie tu pa­dło, nie bar­dzo jest czego szu­kać. Wa­żący u no­wo­rodka kil­ka­na­ście gra­mów na­rząd osiąga szczy­tową masę – nie­całe 40 g – w wieku dwóch–trzech lat, by na­stęp­nie od okresu po­kwi­ta­nia za­cząć za­ni­kać, ustę­pu­jąc tkance tłusz­czo­wej i gra­si­czemu ciału tłusz­czo­wemu na­zna­czo­nemu je­dy­nie drob­nymi pól­kami i wy­sep­kami gra­si­czych resz­tek.

A jak gra­sica wy­gląda, póki jest? Tak z bar­dzo bli­ska? Otóż, gdy spoj­rzeć pod mi­kro­skop, zra­zi­ko­waty na­rząd two­rzy utkany z ko­mó­rek na­błon­ko­wych zrąb, upchany ści­śle gra­na­to­wymi kro­pecz­kami lim­fo­cy­tów, upstrzony w rdze­nio­wej czę­ści zra­zi­ków przez cha­rak­te­ry­styczne duże ró­żowe kleksy. To ta­kie ce­bu­la­ste nieco ró­życzki czy ka­pustki, jak tam się komu sko­ja­rzy, na tyle cha­rak­te­ry­styczne, że są jed­nym z zu­peł­nie pod­sta­wo­wych ele­men­tów po­ma­ga­ją­cych pod mi­kro­sko­pem zi­den­ty­fi­ko­wać gra­si­cze po­zo­sta­ło­ści u osób tego na­rządu już nie­po­sia­da­ją­cych. To ciałka Has­salla, wy­bi­ja­jące się ja­sno z gę­stego mo­rza lim­fo­cy­tar­nych kro­pe­czek, zwy­kle duże, choć o dość sze­ro­kim za­kre­sie roz­mia­rów – od 30 do po­nad 100 μm. Opi­sane przez Ar­thura Hilla Has­salla w po­ło­wie dzie­więt­na­stego wieku struk­tury po­wstają z róż­ni­cu­ją­cych się ko­mó­rek na­błon­ko­wych gra­sicy. Długo uwa­żano, że sta­no­wią tylko sku­pi­ska ich zde­ge­ne­ro­wa­nych szcząt­ków, obec­nie jed­nak ceni się je dużo bar­dziej, przy­pi­su­jąc im roz­ma­ite funk­cje re­gu­la­cyjne w ob­rę­bie na­rządu, choć na­dal po­zo­staje wiele nie­ja­sno­ści co do szcze­gó­łów.

Has­sall był jed­nym z pio­nie­rów me­dycz­nej mi­kro­sko­pii i zaj­mu­ją­cych się nią pod­ręcz­ni­ków. Mi­kro­skop fa­scy­no­wał go już od wcze­snych stu­denc­kich lat, a swoje za­in­te­re­so­wa­nia po­sta­no­wił prze­kuć na coś wię­cej niż tylko hobby. Jak pi­sał w swo­jej au­to­bio­gra­fii, The nar­ra­tive of a busy life [Opo­wieść o pra­co­wi­tym ży­ciu]:

Gdy tylko osia­dłem w no­wym domu, moja mi­łość do ba­dań po­wró­ciła z prze­możną siłą i w końcu w pełni zro­zu­miaw­szy ze swych wcze­śniej­szych do­świad­czeń z mi­kro­sko­pem jego ogromny po­ten­cjał zgłę­bia­nia i roz­ja­śnia­nia naj­mniej­szych struk­tur wszel­kiej uor­ga­ni­zo­wa­nej ma­te­rii zwie­rzę­cej i ro­ślin­nej, nie­wi­dzial­nej dla oka po­zba­wio­nego wspar­cia, po­sta­no­wi­łem go wy­ko­rzy­stać do do­cie­kań z za­kresu swych za­in­te­re­so­wań za­wo­do­wych, do te­ma­tyki o szer­szym, ogól­niej­szym zna­cze­niu. Roz­po­czą­łem tym sa­mym ba­da­nia nie­któ­rych tka­nek ludz­kiego ciała. Za­uro­czony i za­fa­scy­no­wany tym, co uj­rza­łem, przed­się­wzią­łem plan sys­te­ma­tycz­nego prze­stu­dio­wa­nia wszyst­kich pły­nów, tka­nek i na­rzą­dów – nie byle jaki trud, za­da­nie ma­jące za­jąć wiele czasu, lat być może, i które do­tych­czas nie zo­stało w swej roz­le­gło­ści przez ni­kogo ukoń­czone; nie w tym kraju z pew­no­ścią.

Am­bit­nie, prawda? Na­leży do­ce­nić za­równo sam plan, jak i wy­siłki po­czy­nione w celu jego re­ali­za­cji. W toku swych prac Has­sall opi­sał wła­śnie mię­dzy in­nymi ciałka gra­si­cze – po­ja­wiły się w wy­da­nym prze­zeń pod­ręcz­niku The Mi­cro­sco­pic Ana­tomy of the Hu­man Body in He­alth and Di­se­ase [Bu­dowa mi­kro­sko­powa ciała ludz­kiego w zdro­wiu i cho­ro­bie], gdzie wspo­mi­nał o „gra­si­czych zło­żo­nych ko­mór­kach” (com­po­und cells of thy­mus), od­róż­nia­ją­cych ją od in­nych na­rzą­dów lim­fa­tycz­nych – od wę­złów chłon­nych czy śle­dziony.

Choć ciałka Has­salla sta­no­wią naj­bar­dziej cha­rak­te­ry­styczny ele­ment gra­si­czego kra­jo­brazu, jego do­mi­nu­ją­cym bu­dul­cem są wspo­mniane gra­na­towe kro­peczki lim­fo­cy­tów. Białe krwinki u zdro­wego do­ro­słego czło­wieka po­wstają za­sad­ni­czo w szpiku kost­nym, w tej jego czę­ści, którą na­zy­wamy szpi­kiem czer­wo­nym, a który dużo ob­fi­ciej wy­stę­puje u dzieci (pier­wot­nie obecny jest u nich prak­tycz­nie we wszyst­kich ko­ściach, co zmie­nia się z wie­kiem), u do­ro­słych zaś ogra­ni­czony jest przede wszyst­kim do ko­ści bio­dro­wych, że­ber, mostka i trzo­nów krę­gów. Skom­pli­ko­wany pro­ces zwany he­ma­to­po­ezą, krwio­two­rze­niem, wy­cho­dzi od wspól­nych ko­mó­rek pre­kur­so­ro­wych czy po­cząt­ko­wych, osta­tecz­nie jed­nak pro­wa­dzi osob­nymi ścież­kami roz­wo­jo­wymi do po­wsta­wa­nia od­po­wied­nio krwi­nek czer­wo­nych (ery­tro­cy­tów), bia­łych (leu­ko­cy­tów) oraz trom­bo­cy­tów, zna­nych też jako płytki krwi. Leu­ko­po­eza, część he­ma­to­po­ezy obej­mu­jąca roz­wój bia­łych krwi­nek, może prze­bie­gać na kilka spo­so­bów. Jedna z tych pod­ście­żek, okre­ślana mia­nem lim­fo­po­ezy, pro­wa­dzi do po­wsta­nia pre­kur­so­rów lim­fo­cy­tów. Roz­wi­jają się one ze wspól­nych ko­mó­rek pro­ge­ni­to­ro­wych lim­fo­po­ezy (to mało po­ręczne pol­skie tłu­ma­cze­nie an­giel­skiego okre­śle­nia com­mon lym­phoid pro­ge­ni­tors, CLP), po­wsta­łych z ko­mó­rek ma­cie­rzy­stych krwio­two­rze­nia, tych wspól­nych przod­kiń wszyst­kich ele­men­tów ko­mór­ko­wych krwi.

Ozna­czana li­terką T frak­cja lim­fo­cy­tów za­wdzię­cza ją gra­sicy (thy­mus), lim­fo­cyty T na­zy­wane by­wają zresztą wprost gra­si­co­za­leż­nymi – i nie bez po­wodu. O ile lim­fo­cyty B, od­po­wia­da­jące za pro­duk­cję prze­ciw­ciał, po­wstają w szpiku kost­nym, tam, gdzie całe krwio­two­rze­nie się za­częło, o tyle przy­szłe lim­fo­cyty T, od­po­wie­dzialne za część na­szej od­por­no­ści ba­zu­jącą na bez­po­śred­nich in­te­rak­cjach ko­mórka–ko­mórka, mają przed sobą dłuż­szą drogę. Ich pre­kur­sory, nie­doj­rzałe ko­mór­kowe przod­ki­nie, ich­nie CLP, tra­fiają ze szpiku kost­nego – a wcze­śniej, jesz­cze na eta­pie pło­do­wym, z wą­troby – do gra­sicy. To tam doj­rze­wają i pod­le­gają se­lek­cji – pro­ce­som nie­zbęd­nym, by mo­gły spraw­nie peł­nić swe do­ce­lowe funk­cje. Tam lim­fo­cyty T po­wstają.

To, co dzieje się w gra­sicy, zbior­czo na­zy­wamy ty­mo­po­ezą. To żywy i ak­tywny pro­ces. W pod­ręcz­ni­kach prze­czy­ta­cie, że do nie­wiel­kiego za­most­ko­wego na­rządu do­ciera od dzie­się­ciu do stu ko­mó­rek pre­kur­so­ro­wych dzien­nie. To nie brzmi im­po­nu­jąco, prawda? W końcu liczby bia­łych krwi­nek po­da­jemy za­zwy­czaj w ty­sią­cach na mi­kro­litr. Ale pa­mię­tajmy, że te ma­lu­chy dzielą się in­ten­syw­nie – choć gra­si­czy od­siew, wspo­mniana se­lek­cja, jest dość bez­względny i do­pro­wa­dza do śmierci po­nad 95% mło­do­cia­nych lim­fo­cy­tów, na­dal z każ­dej ko­mórki pre­kur­so­ro­wej po­wsta­nie osta­tecz­nie na­wet koło mi­liona dzie­wi­czych lim­fo­cy­tów T. Dzie­wi­cze (przez nie­które pod­ręcz­niki w ra­mach kalki z an­giel­skiego zwane na­iw­nymi) lim­fo­cyty T opusz­czają gra­sicę i wę­drują do wę­złów chłon­nych. Mają jesz­cze wiele na­uki przed sobą, ale przy­swo­iły już pod­stawy, wy­kształ­ciły na swych po­wierzch­niach wła­ściwe, od­po­wied­nio prze­bu­do­wane re­cep­tory (TCR, od ang. T-cell re­cep­tor), po­zwa­la­jące od­róż­niać ko­mórki wła­sne or­ga­ni­zmu od ob­cych. Te, które nie da­wały rady roz­po­znać „swo­ich” bądź re­ago­wały na­zbyt sil­nie (wy­ka­zy­wały do wła­snych an­ty­ge­nów nad­mierne po­wi­no­wac­two), zo­stały dy­plo­ma­tycz­nie na­kło­nione do sa­mo­bój­stwa w pro­ce­sie na­zy­wa­nym apop­tozą, za­pro­gra­mo­wa­nym jako moż­liwa ścieżka w każ­dej ko­mórce na­szego or­ga­ni­zmu i w ra­zie po­trzeby uru­cha­mia­nym, by po­zbyć się zbęd­nego ba­la­stu (taki pod­sta­wowy me­cha­nizm bez­pie­czeń­stwa). To wła­śnie po­wierzch­niowe re­cep­tory lim­fo­cy­tar­nych błon ko­mór­ko­wych sta­no­wią sedno gra­si­czej edu­ka­cji, a siła pro­cesu tkwi w jego ma­so­wo­ści – no­wych lim­fo­cy­tów po­wstaje wiele, by za­pew­nić jak naj­więk­szą liczbę kom­bi­na­cji struk­tury re­cep­to­rów TCR, co da na­iw­nym ma­lu­chom szansę re­ago­wa­nia także na obce an­ty­geny, z któ­rymi nie miały oka­zji się do­tąd ze­tknąć. Róż­no­rod­ność wy­grywa.

W gra­sicy umie­rają za­tem także te przy­szłe lim­fo­cyty T, które nie po­tra­fią roz­po­znać wła­snych an­ty­ge­nów – czyli bia­łek – po­ka­zy­wa­nych ko­mór­ko­wym ma­lu­chom przez spe­cjal­nie do tego przy­go­to­wane lo­kalne ko­mórki na­błon­kowe. Ten ele­ment we­ry­fi­ka­cji lim­fo­cy­tar­nych umie­jęt­no­ści okre­ślamy mia­nem se­lek­cji po­zy­tyw­nej. W ra­mach se­lek­cji ne­ga­tyw­nej giną też te, które nieco prze­sa­dzają w re­ak­cjach. Bez­li­to­sna szkoła lim­fo­cy­tar­nego ży­cia. Wie­lo­eta­powa, skom­pli­ko­wana, obej­mu­jąca wę­drówkę uczą­cej się krwinki, na­zy­wa­nej pod­czas po­bytu w gra­si­czej szkole ży­cia ty­mo­cy­tem, przez po­szcze­gólne strefy i ob­szary na­rządu, od miej­sca wnik­nię­cia drogą drob­nych na­czyń żyl­nych gdzieś po­mię­dzy korą a rdze­niem. Kie­ro­wane – ni­czym psi nos – trasą ko­lej­nych sy­gna­łów che­micz­nych ko­mórki prze­miesz­czają się, od­ha­cza­jąc na li­ście ko­lejne spraw­dziany i zdo­by­wa­jąc nowe punkty do­świad­cze­nia. Po po­myśl­nym przej­ściu wstęp­nych eta­pów se­lek­cji i przedar­ciu się przez trój­wy­mia­rowy la­bi­rynt na­błon­kowy kory gra­sicy ko­lejne wy­zwa­nia cze­kają na nie w rdze­niu, gdzie po­śród na­błon­ków czają się bo­ga­to­wy­pust­kowe, mac­ko­wate ko­mórki den­dry­tyczne – małe Cthulhu wspo­ma­ga­jące na­błonki w pro­ce­sie se­lek­cji. One aku­rat za­wo­dowo, także poza gra­sicą, spe­cja­li­zują się w wy­ła­py­wa­niu, gro­ma­dze­niu i pre­zen­to­wa­niu an­ty­ge­nów in­nym ko­mór­kom układu im­mu­no­lo­gicz­nego, by te mo­gły się z nimi za­po­znać, to pro­fe­sjo­na­listki.

Ty­mo­cyty, które prze­żyją, opusz­czają gra­si­czą szkołę. Dzie­wi­cze lim­fo­cyty T, roz­po­czy­nają edu­ka­cję wyż­szą – wę­dru­jąc da­lej, na­po­ty­kają na swej dro­dze nowe obce białka-an­ty­geny i się ich uczą, by po ak­ty­wa­cji wy­wo­ła­nej taką in­te­rak­cją mno­żyć się i pro­du­ko­wać swoje wy­edu­ko­wane już ko­pie an­ga­żu­jące się w walkę z nowo po­zna­nymi ob­cymi. No ale to już zu­peł­nie inna hi­sto­ria.

Skoro mó­wimy o na­rzą­dzie nie­zbęd­nym do pro­duk­cji no­wych na­iw­nych i pod­da­ją­cych się dal­szej edu­ka­cji lim­fo­cy­tów T, na pewno za­sta­na­wia was, co dzieje się, gdy gra­sica ulega in­wo­lu­cji. Otóż sama ty­mo­po­eza, wstępne szko­le­nie mło­dych lim­fo­cy­tów, prze­biega z naj­więk­szym na­si­le­niem jesz­cze przed mo­men­tem na­ro­dzin – pod ko­niec trze­ciego try­me­stru ciąży i po­tem w pierw­szych mie­sią­cach ży­cia. Ro­dzimy się z wy­star­cza­jącą już liczbą i róż­no­rod­no­ścią lim­fo­cy­tów T, by utrata na­rządu w okre­sie nie­mow­lę­cym nie skut­ko­wała groź­nymi dla ży­cia nie­do­bo­rami od­por­no­ści to­wa­rzy­szą­cymi apla­zji gra­sicy, jak­kol­wiek pro­ce­dura nie po­zo­staje zu­peł­nie bez wpływu na dal­szy roz­wój układu im­mu­no­lo­gicz­nego – nie­przy­pad­kowo li­te­ra­tura wspo­mina o ce­chach przy­spie­szo­nego jego sta­rze­nia. Bo też rze­czy­wi­ście fi­zjo­lo­giczny za­nik gra­sicy, choć zwy­kle nie­pełny i po­zo­sta­wia­jący do­ro­słych z reszt­kową ak­tyw­no­ścią gra­si­czych po­zo­sta­ło­ści, rów­nież ma kon­se­kwen­cje zdro­wotne. Wy­ci­sze­nie gra­si­czej szkoły lim­fo­cy­tów skut­kuje re­duk­cją puli na­iw­nych czy dzie­wi­czych lim­fo­cy­tów, tych, które go­towe są na po­zna­wa­nie no­wych an­ty­ge­nów, po­zo­sta­jemy tylko z tymi wy­tre­no­wa­nymi już wcze­śniej. W efek­cie sfor­mu­ło­wa­nie od­po­wie­dzi im­mu­no­lo­gicz­nej prze­ciwko no­wym, nie­zna­nym do­tąd or­ga­ni­zmowi pa­to­ge­nom czy biał­kom no­wo­two­ro­wym może być z bie­giem czasu trud­niej­sze. Co nie zmie­nia faktu, że gra­si­cze po­zo­sta­ło­ści po­tra­fią o so­bie da­wać znać. I cza­sami przy­po­mi­nają o so­bie w spo­sób na­der nie­przy­jemny.

Mimo le­cze­nia ope­ra­cyj­nego (zdję­cie śród­o­pe­ra­cyjne po pra­wej) i che­mio­te­ra­pii prze­rzuty raka gra­sicy za­biły 56-let­niego pa­cjenta trzy mie­siące po za­biegu chi­rur­gicz­nym

Się­gnijmy po cza­so­pi­smo „Sur­gi­cal Case Re­ports”, po hi­sto­rię opi­saną na po­czątku 2022 roku. Sześć­dzie­się­cio­dwu­letni męż­czy­zna tra­fił do pla­cówki me­dycz­nej po tym, jak pod­czas ru­ty­no­wych, kon­tro­l­nych ba­dań rent­ge­now­skich (RTG) za­ob­ser­wo­wano uń po­dej­rzaną zmianę w ob­rę­bie le­wego płuca. To­mo­gra­fia kom­pu­te­rowa (TK) klatki pier­sio­wej po­twier­dziła obec­ność trzy­na­sto­mi­li­me­tro­wego guzka w dol­nym pła­cie le­wego płuca. I ujaw­niła do­dat­kową nie­spo­dziankę – dwu­na­sto­mi­li­me­trowy gu­zek w przed­niej czę­ści śród­pier­sia, który w ba­da­niach ob­ra­zo­wych nie wy­ka­zy­wał cech na­cie­ka­nia. Po se­rii ba­dań – w tym po­zy­to­no­wej to­mo­gra­fii emi­syj­nej (PET) i la­bo­ra­to­ryj­nych pod ką­tem róż­nych mar­ke­rów no­wo­two­ro­wych – za­częto nieco opty­mi­stycz­nie brać pod uwagę opcję, że płucne zna­le­zi­sko jest guz­kiem ła­god­nym, w końcu i ta­kie się w płu­cach zda­rzają. Osta­tecz­nie za­pla­no­wano wy­cię­cie in­truza w celu prze­pro­wa­dze­nia dia­gno­styki hi­sto­pa­to­lo­gicz­nej. Jed­no­cze­śnie pro­wa­dzono ba­da­nia guzka śród­pier­sia, kon­kret­niej – guzka gra­sicy, tam bo­wiem, po­śród po­zo­sta­ło­ści gra­si­czego utka­nia, lo­ka­li­zo­wała się druga z wy­ba­da­nych u pa­cjenta pa­to­lo­gii. Za­de­cy­do­wano o ko­niecz­no­ści wy­cię­cia guza wraz z resztą ota­cza­ją­cego go na­rządu.

Ana­liza mi­kro­sko­powa wy­ka­zała, że do­brze wy­dzie­la­jący się, oto­reb­ko­wany gu­zek o wy­mia­rach 16 × 13 × 9 mm to gra­si­czak, thy­moma, po­cho­dzący z na­błonka gra­si­czego. Wbrew uspo­ka­ja­ją­cej na­zwie nie jest to no­wo­twór ła­godny. Ob­raz hi­sto­pa­to­lo­giczny wy­raź­nie ujaw­nił drobny ob­szar na­cie­ka­nia, w któ­rego ob­rę­bie utka­nie no­wo­tworu prze­gry­zło się przez włók­ni­stą to­rebkę, by do­ko­nać in­wa­zji w głąb ota­cza­ją­cej tkanki tłusz­czo­wej.

Od za­pla­no­wa­nej na póź­niej ope­ra­cji wy­cię­cia guzka płuca pa­cjent po­sta­no­wił od­stą­pić – źle się czuł i nie był fi­zycz­nie go­towy na in­ter­wen­cję chi­rur­giczną. Tym­cza­sem guz rósł i nie­całe pół­tora roku póź­niej sy­tu­acja i tak wy­mu­siła prze­pro­wa­dze­nie ope­ra­cji. Po wy­cię­ciu dol­nego płata le­wego płuca wraz z wę­złami chłon­nymi ba­da­nia hi­sto­pa­to­lo­giczne po­twier­dziły prze­rzut wy­cię­tego wcze­śniej gra­si­czaka. Szczę­śli­wie ko­lejne mie­siące ob­ser­wa­cji nie przy­nio­sły ani cech wznowy, ani śladu dal­szych prze­rzu­tów.

Gra­si­czaki mimo pew­nej skłon­no­ści do wznów i – nie­wiel­kiej – do prze­rzu­to­wa­nia nie ucho­dzą za guzy agre­sywne i za­zwy­czaj ce­chuje je bar­dzo do­bre ro­ko­wa­nie. Mniej sym­pa­tycz­nie pre­zen­tują się na­to­miast nie­kiedy roz­po­zna­wane chęt­nie prze­rzu­tu­jące i, za­leż­nie od pod­typu, nie­rzadko za­bój­cze raki tego na­rządu, istot­nie rzad­sze na szczę­ście. Spójrz­cie zresztą na przy­pa­dek z „In­ter­na­tio­nal Me­di­cal Case Re­ports Jo­ur­nal” z 2022 roku.

Pro­blemy pięć­dzie­się­cio­sied­mio­let­niego męż­czy­zny po­ja­wiły się je­de­na­ście mie­sięcy przed ho­spi­ta­li­za­cją. Wszystko za­częło się od po­więk­szo­nych szyj­nych wę­złów chłon­nych po pra­wej stro­nie. Po­wy­żej, w rzu­cie zmie­nio­nych wę­złów, w ciągu mie­siąca roz­wi­nęły się nie­wiel­kie spo­iste guzki skórne, które w ko­lej­nych mie­sią­cach roz­prze­strze­niły się nie­re­gu­lar­nym wy­sy­pem na resztę szyi i klatkę pier­siową. Pa­cjent skar­żył się rów­nież na prze­wle­kły ka­szel, dusz­no­ści i chrypkę. Pod­czas dwóch mie­sięcy przed wi­zytą w szpi­talu liczba guz­ków skór­nych istot­nie wzro­sła, poza tym za­częły one po­wo­do­wać do­le­gli­wo­ści bó­lowe. W ba­da­niu fi­zy­kal­nym stwier­dzono mno­gie bo­le­sne, ogni­skowo wrzo­dzie­jące guzy skórne oraz po­więk­sze­nie szyj­nych wę­złów chłon­nych. Przy­spie­szony od­dech, blade spo­jówki, asy­me­tryczne ru­chy klatki pier­sio­wej, wzmo­żone tętno żylne i przy­tłu­mione le­wo­stron­nie od­głosy od­de­chowe... Ewi­dent­nie coś się działo i ra­czej nie ogra­ni­czało się do skóry. Ba­da­nia RTG wy­ka­zały obec­ność płynu w ja­mie opłuc­nej, jed­nak ba­da­nia cy­to­lo­giczne nie wy­kryły w nim ni­czego poza ob­fi­to­ścią lim­fo­cy­tów. W zle­co­nej w ra­mach dal­szej dia­gno­styki TK opi­sano gu­zo­watą masę w przed­niej czę­ści śród­pier­sia, ze­spół żyły głów­nej gór­nej (z utrud­nie­niem prze­pływu krwi przez żyłę główną górną wsku­tek uci­sku lub na­cieku) oraz – na­dal – płyn w ja­mie opłuc­nej. W po­bra­nym do ba­dań mi­kro­sko­po­wych po­więk­szo­nym węźle chłon­nym zna­le­ziono prze­rzuty raka bli­żej nie­okre­ślo­nego po­cho­dze­nia. Do­piero po se­rii ba­dań im­mu­no­hi­sto­che­micz­nych (z uży­ciem prze­ciw­ciał) i po­rów­na­niu ob­razu hi­sto­pa­to­lo­gicz­nego z da­nymi kli­nicz­nymi i wy­ni­kami ba­dań ob­ra­zo­wych uznano, że w grę wcho­dzi prze­rzu­towy rak gra­sicy. Roz­po­częto che­mio­te­ra­pię, jed­nak pa­cjent zmarł przed ukoń­cze­niem le­cze­nia.

To już brzmi istot­nie go­rzej, prawda? A je­śli do­ło­żyć do gra­si­czego po­ten­cjału on­ko­lo­gicz­nego chło­niaki (w końcu gra­sica to nie tylko na­bło­nek, lim­fo­cy­tarny tłu­mek przez to na­błon­kowe rusz­to­wa­nie się prze­dzie­ra­jący to obok na­błonka pod­sta­wowy ele­ment na­rządu, który nie bez po­wodu za­li­czamy do na­rzą­dów lim­fo­na­błon­ko­wych), to kra­jo­braz no­wo­two­rze­nia drob­nych i niby nie­win­nych po­gra­si­czych wy­se­pek za­czyna wy­glą­dać na­prawdę nie­po­ko­jąco. Oszczę­dzę wam dal­szych przy­kła­dów. A prze­cież nie tylko no­wo­two­rze­nie bywa tu pro­ble­mem.

Na pewno ko­ja­rzy­cie mia­ste­nię... Znana już od sie­dem­na­stego wieku (jej pierw­sze opisy za­wdzię­czamy Tho­ma­sowi Wil­li­sowi, an­giel­skiemu me­dy­kowi ucho­dzą­cemu za ojca neu­ro­lo­gii) prze­wle­kła cho­roba cha­rak­te­ry­zu­jąca się nuż­li­wo­ścią (męcz­li­wo­ścią i osła­bie­niem) mię­śni, przy czym nie, nie tylko tych w pierw­szej pew­nie ko­lej­no­ści przy­cho­dzą­cych wam na myśl, czyli na przy­kład mię­śni koń­czyn, ale też mię­śni po­ru­sza­ją­cych gał­kami ocznymi i mię­śni po­wiek, z ich opa­da­niem czy z po­dwój­nym wi­dze­niem, mię­śni twa­rzy, gar­dła i krtani, z nie­wy­raźną lub ści­szoną mową, trud­no­ściami z gry­zie­niem, żu­ciem i po­ły­ka­niem etc. U pod­łoża mia­ste­nii leżą pro­cesy au­to­im­mu­no­lo­giczne, kon­kret­niej – prze­ciw­ciała kie­ro­wane prze­ciwko re­cep­to­rom ace­ty­lo­cho­li­no­wym. Nie do końca wia­domo, co wła­ści­wie skła­nia or­ga­nizm do ich pro­duk­cji, wia­domo jed­nak, i to już od po­nad wieku, że klu­czo­wym na­rzą­dem w tym scho­rze­niu jest gra­sica. Pierw­szej udo­ku­men­to­wa­nej – i uda­nej – in­ter­wen­cji chi­rur­gicz­nej ba­zu­ją­cej na tym po­wią­za­niu do­ko­nano już w 1911 roku, kiedy to nie­miecki me­dyk Ernst Fer­di­nand Sau­er­bruch, świeżo upie­czony szef ka­te­dry chi­rur­gii w Zu­ry­chu, wy­ciął po­więk­szony, roz­ro­stowo zmie­niony na­rząd dwu­dzie­sto­let­niej, cier­pią­cej z po­wodu uogól­nio­nych ob­ja­wów mia­ste­nii pa­cjentce, uzy­sku­jąc zna­czącą po­prawę jej po­gar­sza­ją­cego się wcze­śniej stanu.

Dzi­siaj do­brze wiemy, że u 10–15% cho­rych z mia­ste­nią wy­krywa się no­wo­twory gra­sicy, a u po­nad po­łowy po­zo­sta­łych mamy do czy­nie­nia z nie­no­wo­two­ro­wym roz­ro­stem gra­si­czego utka­nia. Tę drugą opcję wła­śnie po­dej­rze­wano u opi­sa­nej w „Eu­ro­pean Jo­ur­nal of Car­dio-Tho­ra­cic Sur­gery” czter­dzie­sto­trzy­latki. Do­tąd ob­jawy były u niej sto­sun­kowo mało do­kucz­liwe i nie­zbyt na­si­lone, a far­ma­ko­te­ra­pia (aza­tio­pryna i pi­ry­do­styg­mina, in­hi­bi­tor ace­ty­lo­cho­li­no­este­razy, en­zymu roz­kła­da­ją­cego ace­ty­lo­cho­linę) wy­star­czała, by je trzy­mać w ry­zach. Ostat­nio jed­nak pro­blemy na­si­liły się, co uznano za do­bry po­wód, by po­no­wić i po­głę­bić dia­gno­stykę. W TK opi­sano po­więk­sze­nie gra­sicy bez wy­róż­nial­nych zmian gu­zo­wa­tych, co uznano za ob­raz ła­god­nego roz­ro­stu po pro­stu i w ob­li­czu co­raz do­kucz­liw­szych symp­to­mów – za wska­za­nie do ty­mek­to­mii, usu­nię­cia na­rządu. Po prze­pro­wa­dzo­nym to­ra­ko­sko­powo za­biegu uzy­skano osiem­na­sto­gra­mowy pre­pa­rat gra­sicy o wy­mia­rach 9,5 × 4,8 × 1,6 cm, który na­stęp­nie prze­słano do za­kładu pa­to­lo­gii. Po roz­cię­ciu – wbrew na­zwie ba­da­nie ob­ra­zowe nie za­wsze daje pe­łen ob­raz i nie za­wsze za­pew­nia wy­star­cza­jącą jego pre­cy­zję, o czym nie na­leży za­po­mi­nać – po­śród prze­bu­do­wa­nego tłusz­czowo frag­mentu tkan­ko­wego zna­le­ziono szkli­wie­jący i czę­ściowo wap­nie­jący na­błon­kowy gu­zek oto­czony nie­na­ru­szoną włók­ni­stą to­rebką. Jed­nak to gra­si­czak do­ku­czał cho­rej, nie roz­rost na­rządu. Jak się oka­zało pod mi­kro­sko­pem, no­wo­twór ota­czały je­dy­nie nie­wiel­kie, gra­na­towe od ob­fi­to­ści lim­fo­cy­tów wy­sepki za­ni­ko­wego utka­nia gra­sicy. Za­bieg nie wy­le­czył ko­biety cał­ko­wi­cie, jed­nak ulżył zna­cząco ob­ja­wom i po­pra­wił jej stan na tyle, by do dal­szej kon­troli do­le­gli­wo­ści wy­star­czały sto­so­wane wcze­śniej leki.

Ko­ja­rzy­cie ko­miksy René Go­scin­nego i Al­berta Ude­rzo o przy­go­dach Gala Aste­riksa i jego druha Obe­liksa?

Jest rok 50 przed na­ro­dze­niem Chry­stusa. Cała Ga­lia pod­bita jest przez Rzy­mian... Cała? Nie! Jest taka osada, gdzie nie­ugięci Ga­lo­wie wciąż jesz­cze sta­wiają opór na­jeźdźcy. A le­gio­ni­ści z rzym­skich gar­ni­zo­nów Ra­bar­ba­rum, Akwa­rium, Re­la­nium i De­li­rium nie mają ła­twego ży­cia.