Dawid Janczyk. Moja spowiedź - Dawid Janczyk, Piotr Dobrowolski - ebook

Dawid Janczyk. Moja spowiedź ebook

Dawid Janczyk, Piotr Dobrowolski

3,9

Opis

Wielki talent. Rekordowy transfer. Nałóg, który zniszczył wszystko.

Świetny występ w młodzieżowych mistrzostwach świata w Kanadzie w 2007 roku pokazał, jak wielki drzemie w nim talent. Stawiano go w jednym szeregu z Sergio Agüero, chciały go u siebie Inter i Atlético, ale za rekordowe 4,2 miliony euro trafił do CSKA Moskwa. Stolica Rosji miała być trampoliną do wielkiej kariery Dawida Janczyka. Okazała się przekleństwem, które zapoczątkowało jego upadek…

Koledzy z drużyny, trenerzy, rodzina – w wywiadach udzielonych na potrzeby książki powtarzają jednym głosem: „Nie wiem jak do tego doszło, nic na to nie wskazywało, to był taki dobry, cichy chłopak”. A jednak w pewnym momencie coś poszło nie tak jak trzeba. Czy Dawid wróci jeszcze na właściwe tory?

"Moja spowiedź" to rozliczenie się z przeszłością jednego z największych talentów w historii polskiego futbolu. To opowieść o samotności, niewłaściwym towarzystwie, wizytach w najlepszych nocnych klubach, łatwych pieniądzach, braku cierpliwości. I o nałogu, który może rozpocząć się od jednego drinka.

Miał wszystko, by zostać drugim Lewandowskim. Dziś już nawet nie odcina kuponów od dawnej sławy. Walczy o powrót do normalnego życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 330

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (154 oceny)
52
51
35
14
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
zaczytanygrzegorz12

Nie oderwiesz się od lektury

polecam !!!
00
marzena0055

Dobrze spędzony czas

Ksiazka warta przeczytania - jak szybko można wpaść w "bagno"
00
roweroweporady

Nie oderwiesz się od lektury

Gdy Dawid pił i się bawił, bawiłem się razem z nim. Gdy trzeźwiał, miałem kaca razem z nim. Sprawnie i wartko napisane, do tego wyłania się z niej obraz (pewnie każdego) alkoholika do szpiku kości. Gdyby nie znajomi, gdyby nie dobre zarobki, gdyby nie żona (to akurat mama Dawida mówiła - bo przecież to jego żona wlewała mu wódę do gardła), gdyby nie to, gdyby nie tamto. Dawid oczywiście wini siebie przede wszystkim, ale jak typowy alkus szuka usprawiedliwienia również we wszystkim (i wszystkich) innym. W sumie to smutna książka i ostrzeżenie, że taki los może czekać dosłownie każdego.
00
DonGrzegorz91

Dobrze spędzony czas

ciekawa
00

Popularność




Budzę się, z trudem otwieram oczy… Jest ciemno, więc to chyba noc. Dopiero po chwili dociera do mnie, że to żaluzje są zasłonięte. I zaczyna się moja golgota. W ustach brak śliny, kapeć straszny. Boli mnie całe ciało – brzuch, kończyny, nawet opuszki palców. W głowie tylko jedna myśl: napić się! Jak wejdzie w krew, od razu będzie lepiej. Nie mam siły zwlec się z łóżka. Wyciągam rękę i szukam po omacku.

Wcześniej, wiedząc, że w końcu będę tak słaby, że nie dam rady się podnieść, ustawiałem sobie przy łóżku kilka butelek. Jak była kasa, to łychę, jak nie, to tanią wódę.

Brzęk szkła, kiedy po omacku szukam choćby sety. Nie ma, wszystkie flaszki puste! W panice wstaję ostatkiem sił. Opierając się o ścianę, dochodzę do szafki, w której mam rezerwę rezerwy, butelkę na czarną godzinę. Dominika wyczaiła czy nie? Uff, nie tym razem! Szybki łyk, drugi, trzeci. Cofka, niedobrze mi. Do łazienki. Oczy wychodzą z orbit, męczę się strasznie. Wreszcie wycieram usta i wracam do szafki. Pociągam kolejny łyk. Ten już się chyba przyjmie… Chwila niepewności. Znowu zwrócę czy nie…

Jest dobrze! Żyjemy! I balet zaczyna się od nowa. A rano powtórka z rozrywki.

Zamiast wstępu

Nazywam się Dawid Janczyk, mam 31 lat i jestem piłkarzem emerytem. Przynajmniej na tę chwilę. Chciałbym znów poczuć klimat szatni, wyjść i powalczyć, znów cieszyć się ze strzelonych goli. Tyle tylko, że nie wiem, czy jeszcze mam siłę.

Mówiono i pisano o mnie, że jestem alkoholikiem. Określano jednym z największych talentów w polskiej piłce, który zmarnował dar od Boga. Nie wiem, czy jestem alkoholikiem. Pewnie tak… W każdym razie walczę ze swoimi słabościami.

Żeby było jasne: nie mam zamiaru nikogo umoralniać, sprowadzać na dobrą drogę. Każdy sam pracuje na swój los. Kiedyś miałem wszystko. Było mnie stać, by co miesiąc kupować sobie mercedesa z salonu. Dziś nie mam pieniędzy i pracy, a przed sobą raczej średnie perspektywy – w wieku 31 lat. Ale i tak jestem szczęściarzem, bo nie odwrócili się ode mnie najbliżsi.

Niech moja opowieść będzie przestrogą dla młodych chłopaków, dopiero wchodzących w dorosłą piłkę. Bo wiecie, co jest największym wrogiem piłkarza, który zagrał kilka dobrych meczów, pokazał się, zapracował na lukratywny transfer? Nie wóda, nie hazard, nie balety ani tłumy panienek na skinienie. To oczywiście też jest złe, ale prawdziwą zgubą jest przeświadczenie, że niezależnie, ile wydam, to jestem w stanie to odrobić. Bo jestem dobry, bo jestem młody, bo przede mną jeszcze przynajmniej kilka lat na topie. Bzdura! Mam 31 lat i wygrzebuję się z mułu. Nikt nie pamięta, że 11 lat temu to Agüero porównywano do mnie. Dziś to tylko ciekawostka dla historyków futbolu.

Przepraszam, jeśli pominąłem jakieś fakty, pomyliłem się w chronologii. Czas i – co tu kryć – zmęczenie materiału robią swoje. Zresztą moim zamysłem nie było stworzenie chronologicznego zapisu przygody z seniorską piłką, ale pokazanie kolejnych szczebli upadku.

Mam świadomość, że wielu piłkarzy ze znacznie większymi nazwiskami niż moje nie podjęło się spisania swoich historii. Bali się, czy są wystarczająco dobrzy, by swoimi losami zainteresować czytelników. Ja jestem skromny chłopak z Nowego Sącza i też się boję, bo gdzie mi tam stawać w jednym szeregu z moimi idolami. Ale jestem to winien i tym młodym chłopakom cieszącym się bramkami w juniorkach, i przede wszystkim rodzinie – żonie Dominice, córkom, rodzicom, rodzeństwu. Miałem dla nich zostać gwiazdą. Nie udało się. Okazałem się słabszy od życia. Do działania i walki napędza mnie jednak wiara, że – mimo wszystko – dla bliskich pozostałem dobrym człowiekiem.

1Mistrzostwa świata w Kanadzie, reprezentacja Polski

Schodziłem z boiska wściekły. Z bezsilności, z żalu, z rozczarowania. W oczach miałem łzy, a w środku aż się gotowałem. Był 12 lipca 2007 roku, a reprezentacja Polski żegnała się z mistrzostwami świata do lat 20. Rozpoczęła się pierwsza minuta doliczonego czasu w meczu 1/8 finału z Argentyną. Przegrywaliśmy 1:3 i już było jasne, że odpadliśmy. Kiedy chłopaki jeszcze walczyły, ja ze spuszczoną głową zmierzałem do szatni. Chwilę wcześniej dostałem drugą żółtą, a w konsekwencji czerwoną kartkę – za ruch głową w kierunku sędziego, który został później zinterpretowany jako próba uderzenia z byka. Było to kompletną bzdurą, chciałem tylko pokazać arbitrowi, by ruszył głową i chociaż w końcówce zaczął zwracać uwagę na chamskie zachowanie i faule Argentyńczyków. Kiedy zmierzałem do tunelu, ktoś z trybun rzucił mi szalik Sandecji. Złapałem go w locie. Nagle poczułem, że wszystkie zapory puszczą i rozpłaczę się na oczach prawie 50 tysięcy ludzi na stadionie i milionów telewidzów. Tak mocno przygryzłem wargę, że aż poczułem smak krwi. Ostatnie metry do tunelu pokonałem niemal truchtem.

Byłem zdruzgotany. To były moje mistrzostwa. Strzelałem gole i gdybyśmy przeszli Argentynę, jak się okazało – późniejszych mistrzów świata, to zagralibyśmy w ćwierćfinale. A tam wszystko mogło się zdarzyć. Może jakiś gol, potem skuteczna obrona i półfinał, a potem? Przecież tak właśnie do meczu o złoto doszli Czesi z moim późniejszym druhem z CSKA Moskwa Lubošem Kaloudą w składzie.

Rozczarowanie było tym większe, że zaczęło się znakomicie dla nas. W 33. minucie dostałem rewelacyjne podanie od Patryka Małeckiego, wyszedłem sam na sam z bramkarzem i strzeliłem w długi róg. Potem, nie czekając na gratulacje od chłopaków, podbiegłem do argentyńskiej ławki rezerwowych i położyłem palec na ustach, nakazując im ciszę. Czułem straszną satysfakcję: oto zemściłem się za całą naszą drużynę, za to, że jeden z rywali opluł Polaka w tunelu przed meczem, za ich chamstwo, butę, arogancję.

Na papierze nie mieliśmy z nimi szans. Sergio Agüero – wtedy Atlético Madryt, dziś Manchester City, Ángel Di María – SL Benfica, teraz PSG, Gabriel Mercado – Racing Club, dziś Sevilla, Éver Banega – Boca Juniors, dziś Sevilla, Pablo Piatti – Estudiantes La Plata, obecnie RCD Espanyol, Sergio Romero – wtedy Alkmaar, a dziś Manchester United. Mógłbym wymienić jeszcze kilka znanych na całym świecie nazwisk zawodników, którzy już 11 lat temu uznawani byli za czołowych piłkarzy świata w swojej kategorii wiekowej. Dla nich byliśmy anonimami.

– No to co, że są bardziej znani?! Wyjdźcie i walczcie. Pokażmy dumę, że jesteśmy Polakami – krzyczał w szatni Jarek Fojut, lider naszej obrony, który przeciwko Argentynie nie mógł zagrać za żółte kartki.

Do przerwy jeszcze jakoś się trzymaliśmy, choć tuż przed końcem pierwszej połowy Di María wyrównał. Owszem, gnietli nas bardzo, ale dawaliśmy radę. Trzeba uczciwie przyznać, że byli piłkarsko lepsi, ale nie spodziewałem się, że takie z nich fiuty. Co chwilę jakieś złośliwości, lekceważące uśmieszki, dogadywania. Mnie faulowali niemal w każdej akcji od pierwszej minuty. Wiedzieli, że gramy jednym napastnikiem i że jak mnie skasują, to nasi będą mieli spory kłopot. Tak mną poniewierali, że na przerwę zszedłem cały posiniaczony, z naciągniętym mięśniem czworogłowym. Masażyści sugerowali trenerowi Globiszowi zmianę, ale uparłem się, że nie zostawię chłopaków, że stać nas, by odpłacić tym gwiazdorkom za ich zachowanie i wygrać. Nie myślałem o żadnej koronie króla strzelców ani o tym, że po pierwszej połowie mieliśmy z Agüero po trzy gole zdobyte na mundialu. Chciałem wyjść i walczyć, pokazać, że nie jesteśmy jakimiś kelnerami, że nie można nas bezkarnie poniżać.

Trochę przeliczyłem się z siłami. „Czwórka” tak dawała mi się we znaki, że częściej dreptałem po murawie, niż biegałem. Ale nie mogłem zostawić kolegów. Zresztą każdy z chłopaków myślał tak samo. Walczyliśmy do upadłego. Niestety – jeszcze zanim dobrze zdążyliśmy się ustawić, Agüero trafił na 2:1. W końcówce strzelił trzeciego gola i było pozamiatane. Może gdyby był z nami Jarek Fojut, wszystko potoczyłoby się inaczej? Nie wiadomo. Choć z drugiej strony Agüero już wtedy umiał wszystko…

Jednego jestem pewien: obarczanie winą za porażkę Krzyśka Strugarka, który zastąpił Fojuta, jest bardzo niesprawiedliwe. Chłopak robił, co mógł. Nie dał rady, ale obrońcy większego kalibru też nie radzili sobie z byłym zięciem Diego Maradony.

Po meczu w szatni panowała cisza tak gęsta, że powietrze można było ciąć nożem. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zaprzepaściliśmy życiową szansę, że być może już nigdy więcej nie zagramy w mistrzostwach świata. Odpadnięcie z turnieju bolało tym bardziej, że ta drużyna była ukierunkowana na sukces. Mimo młodego wieku wiedzieliśmy, po co przylecieliśmy do Kanady. Chcieliśmy tam coś wygrać…

Było nam żal, że już trzeba wracać do Polski, bo wiedzieliśmy, że awans na mundial zapewniliśmy sobie fartem, rzutem na taśmę. O wszystkim zdecydował mecz z Belgią podczas rozgrywanych rok wcześniej w Wielkopolsce mistrzostw Europy do lat 19. W pierwszym spotkaniu przegraliśmy z Austrią 0:1 i musieliśmy pokonać Belgów, by w ogóle marzyć o wyjeździe za ocean. Zwycięskiego gola dla Austriaków strzelił mój bardzo dobry kumpel Daniel Sikorski, który potem dobrze radził sobie w Górniku Zabrze i już trochę gorzej w Polonii Warszawa, a dziś jest czołową postacią rumuńskiego Gaz Metan Mediaș.

Przeciwko Belgom wyszedłem szczególnie zmotywowany, bo to mnie prasa określiła winnym przegranej z Austriakami. Miałem kilka okazji, których nie wykorzystałem, i zaczęła się jazda. Ja wam pokażę, myślałem, czytając relacje prasowe.

– Dawid, nie zaprzątaj sobie głowy tym, co piszą – powiedział trener Michał Globisz. – Wiesz, co masz robić. Wierzę w ciebie. – Klepnął mnie w plecy i wyszliśmy zmierzyć się z Belgami.

Dwie bramki zdobyłem jeszcze w pierwszej połowie: pierwszą w 10. minucie, drugą na dwie minuty przed przerwą. Właśnie ten gol został określony jako najładniejsze trafienie tamtych mistrzostw Europy. Dostałem piłkę z boku pola karnego i huknąłem z bardzo ostrego kąta. Nie analizowałem, czy wpadnie, to był odruch. Wpadła! Wyszedł kapitalny gol. Hat-tricka ustrzeliłem w 57. minucie, a Czerwone Diabły dobił w ostatniej akcji spotkania Artur Marciniak. Rywali stać było tylko na honorowe trafienie. Byli na deskach, a my w raju. Schodząc do szatni, serdecznie wyściskałem Mariusza Sachę, który przy dwóch bramkach dograł mi na nos.

– Cieszę się, że udało nam się odrodzić po tej porażce z Austrią. Zdaję sobie sprawę, że w tamtym meczu zawiodłem. Ale dziękuję przede wszystkim kolegom za podania, bo bez nich nie strzeliłbym tych goli. Hat-tricki zdarzały mi się już w karierze, ale ten cieszy szczególnie – mówiłem dziennikarzom po triumfie nad Belgią (4:1).

Z kolei trener Globisz na konferencji prasowej stwierdził:

– Spotkanie świetnie nam się ułożyło, a tym rodzynkiem w dobrym cieście był bez wątpienia Dawid Janczyk. Jego bramki uskrzydliły pozostałych kolegów.

W ostatnim meczu przegraliśmy 0:2 z Czechami, ale to już nie miało znaczenia, bo choć rywalizację grupową zakończyliśmy na trzecim miejscu, to znaleźliśmy się w gronie sześciu drużyn z Europy, które wywalczyły promocję na mistrzostwa świata.

Nie jestem żadnym szpanerem ani bufonem, ale byłem pewien, że jeśli będę zdrowy, to znajdę się w kadrze na mistrzostwa. Trener Globisz przekonał się do mnie w towarzyskim meczu z Norwegią we wrześniu 2005 roku. Wygraliśmy 5:3, a ja strzeliłem trzy gole. Tak budowałem swoją pozycję w drużynach narodowych prowadzonych przez tego szkoleniowca – zresztą mojego ulubionego. Choć prawda jest taka, że pierwsze powołanie na konsultacje i mecze towarzyskie w drużynie Michała Globisza zawdzięczam świętej pamięci trenerowi Januszowi Wójcikowi i Jurkowi Kopcowi. Obaj mocno lobbowali w PZPN, żeby nikomu nieznany chłopak z trzecioligowej wówczas Sandecji Nowy Sącz dostał szansę i mógł się pokazać selekcjonerowi młodzieżówki. Chyba nieźle się zaprezentowałem, bo w trakcie serii tamtych konsultacji byłem na testach w Chelsea, a następnie przeszedłem do Legii…

Zatem znalazłem się w samolocie do Kanady. Siedziałem obok Krzysia Króla, mojego najlepszego kumpla w kadrze i bardzo dobrego, dynamicznego lewego obrońcy. Chłopaki traktowały go trochę z przymrużeniem oka, bo Krzysiek lubił w swoich opowieściach mocno koloryzować. A mówiąc wprost – często ściemniał bez opamiętania. Niektórych to śmieszyło, innych denerwowało, ja natomiast wiedziałem, że z Królem nie da się nudzić. Należy tylko wszystko, co powie, dzielić przez trzy. W hotelu w Montrealu dzieliliśmy pokój. Zanim jeszcze dobrze się rozpakowaliśmy, Krzysiek skasował mi wartego wtedy pięć tysięcy złotych laptopa. Pamiętam, że byłem na niego wściekły, bo pięć tysięcy to była dla mnie góra pieniędzy. „Królik” coś opowiadał, trzymając w ręce otwarty napój. Ostro gestykulował. Łapy mu latały jak gałęzie w czasie burzy. Machał i machał, aż… wymachał. Potknął się o coś, chyba leżącego na podłodze klapka, i chlusnął napojem na kompa. Próbowałem ratować sprzęt. Ekspresowo wpadłem do łazienki, złapałem za ręczniki i zacząłem reanimować swój skarb. Na darmo. Laptop jak zgasł, tak już nie dało się go odpalić.

Obiecałem sobie w duchu, że będę Króla ignorował. I ignorowałem. Przez dziesięć minut. Przy nim nie da się milczeć i być obojętnym na jego gadkę. Krzysiek rozbawiłby i nieboszczyka.

W oczekiwaniu na pierwszy mecz mundialu, z Brazylią, głównie siedzieliśmy w hotelu. Jeśli już wyjeżdżaliśmy, to tylko na treningi. Odnowę, zazwyczaj basen, też mieliśmy na terenie kompleksu, w którym mieszkaliśmy. Ktoś powie: nuda i monotonia. Nic z tych rzeczy! Adrenalina, nerwy i odliczanie czasu do debiutu w mistrzostwach świata sprawiały, że nikt się nie nudził.

Organizatorzy, żeby urozmaicić nam pobyt, zorganizowali spotkanie drużyny z miejscową Polonią. W przykościelnej sali, w której się odbyło, tłoczyło się kilkaset osób. My w reprezentacyjnych dresach Pumy, naprzeciwko tłum ludzi z biało-czerwonymi flagami. Pogadaliśmy, rodacy życzyli nam powodzenia i zapewnili, że w każdym z trzech meczów w Montrealu dadzą nam takie wsparcie z trybun, że będziemy się czuć jak w domu.

Kiedy już zbieraliśmy się do powrotu, podeszła do mnie jakaś dziewczyna.

– Moja koleżanka bardzo chciałaby cię poznać. Jeżeli będziesz miał czas, to co wieczór jesteśmy w klubie. Zadzwoń, a przyjedziemy po ciebie, kiedy będziesz chciał – powiedziała, wciskając mi w dłoń karteczkę z numerem telefonu i imieniem „Paulina”.

– Nie ma szans, gramy mecz z Brazylią – odparłem, ale na wszelki wypadek karteczkę z namiarami schowałem do kieszeni.

W przeddzień każdego spotkania na mistrzostwach świata trener Globisz zarządzał odprawę. Tak w Montrealu, jak i już po awansie do 1/8 finału, w Toronto, zbieraliśmy się w sali konferencyjnej hotelu. Ludzie ze sztabu szkoleniowego gasili światło i puszczali nam filmiki z nagraniami fragmentów meczów najbliższego rywala oraz naszymi najlepszymi zagraniami. W tle leciała muzyka Michała Bajora. Chłopaki różnie na nią reagowały, ale mnie pasowała. Lubiłem przed meczem, koncentrując się w szatni, ze słuchawkami na uszach, odciąć się od świata przy utworach Bajora, Grzegorza Turnaua, ale i Eminema. Repertuar zależał od nastroju. Odprawa trwała 15–20 minut. Potem mieliśmy się przespać z tym, co obejrzeliśmy, a w dniu meczu robiono nam powtórkę. Trener Globisz tak poukładał zespół, że każdy wiedział, co ma robić, i tuż przed wyjściem na boisko żadne przemowy motywacyjne nie były nam potrzebne. Kiedy po rozgrzewce wracaliśmy do szatni, szkoleniowiec każdemu podawał rękę i rzucał tekst w rodzaju:

– Idźmy i zróbmy to, co do nas należy.

Przeciwko Brazylii zagraliśmy przy 50 tysiącach widzów. Wspierało nas dobrych kilka tysięcy Polonusów. To jest coś niesamowitego, kiedy wychodzisz na stadion tak daleko od ojczyzny, a na trybunach mnóstwo polskich flag. A potem hymn. Serce mało nie wyskoczy z ramy, gęsia skórka… Chciałbyś już, teraz, natychmiast rzucić się na rywali.

Nie ma co czarować – Canarinhos nas zlekceważyli. Oni, czterokrotni mistrzowie świata, a my absolutni debiutanci, którzy zagrali na mundialu po 24 latach nieobecności. Jeszcze w tunelu Brazylijczycy byli wyluzowani, szeroko się uśmiechali. Sprawiali wrażenie, że mecz z Polską to dla nich tylko jedna z niewiele znaczących przeszkód w drodze do finału. Byli tak pewni siebie, że oszczędzali na przykład Marcelo. Najlepszy obecnie lewy obrońca świata i gwiazdor Realu Madryt, dokąd trafił z Fluminense właśnie po tamtych mistrzostwach, wszedł na boisko dopiero w 66. minucie, kiedy grunt już im się palił pod nogami.

Myśleli, że się ich przestraszymy. Żarty! Od początku na każdy cios odpowiadaliśmy ciosem. Tomek Cywka już bodaj w ósmej minucie, po dobrym podaniu od Artura Marciniaka, przeniósł piłkę minimalnie nad poprzeczką. Aż wreszcie nadeszła 23. minuta i faul na którymś z naszych 25 metrów od bramki. Chciałem wziąć piłkę i uderzyć z wolnego, ale uprzedził mnie Grzesiek Krychowiak. Choć miał wtedy tylko 17 lat i był od nas o trzy lata młodszy, to bez kompleksów zgarnął futbolówkę i huknął nie do obrony. Kurwa, goool!!! Nie wierzyłem! Mocno go uściskałem, zapominając, że przed chwilą byłem na niego strasznie wkurzony, bo nie dał mi wykonać tego wolnego. Ale dobrze się stało. Może bym nie trafił albo bramkarz by obronił?

W każdym razie – my w szoku, Brazylijczycy w jeszcze większym. Chyba w tym momencie zaczęli nas szanować.

– Koncentracja! Koncentracja! – krzyczał z ławki trener Globisz, bo nie minęły trzy minuty od naszego gola, a już mogło być 1:1. Alexandre Pato uderzył spod kolana, ale nasz kapitan Bartek Białkowski świetnie interweniował i wybił piłkę na róg.

W 27. minucie zrobiło się nam ciepło, bo czerwoną kartkę dostał Krzysiek Król. Schodził i płakał. Było mi go strasznie szkoda. A ukarał go człowiek, który rok później, podczas „dorosłego” Euro w Austrii, stał się naszym narodowym wrogiem numer jeden. Sędzia z Anglii… Howard Webb. Od tego momentu strasznie nas Brazylijczycy cisnęli. Mieliśmy problemy, żeby wyjść z własnej połowy.

W przerwie w szatni był spokój. Krzysiek przepraszał drużynę, a my go pocieszaliśmy. Trener uczulił nas, żebyśmy wcześniej wychodzili do rywali i starali się nie dopuszczać ich do naszej bramki. Nie miałem jakichś szczególnie dobrych okazji do strzelenia gola, a na dodatek podkręciłem kostkę i w 73. minucie musiał mnie zmienić Łukasz „Ecik” Janoszka. Było ciężko, ale chłopaki dowieźli prowadzenie do końca. Trzydziestego czerwca 2007 roku – tej daty nie zapomnę do końca życia.

Po meczu do naszej szatni wszedł towarzyszący drużynie w Kanadzie selekcjoner pierwszej reprezentacji Leo Beenhakker. Pogratulował nam wygranej, a mnie poradził, żebym całą noc trzymał nogę w lodzie, to opuchlizna z kostki zejdzie. To był w zasadzie mój jedyny kontakt z Holendrem podczas mistrzostw, bo w czasie treningów Leo stał z boku i tylko obserwował pracę trenera Globisza. Zresztą po drugim meczu zawinął się i wrócił do Europy.

Kiedy już w szatni nacieszyliśmy się z wygranej, zebraliśmy sprzęt, wsiedliśmy w autokar i ruszyliśmy do hotelu. Zjedliśmy kolację i poszliśmy odpocząć w pokojach.

Tyle że kto odpoczywał, to odpoczywał. Krzysiek, któremu po zwycięstwie minęły wyrzuty sumienia, że osłabił zespół, chciał jeszcze celebrować wygraną.

– Murzyn, masz kartkę z telefonem do tej laski? – spytał.

Przytaknąłem. I już nie wiem, czy to on, czy ja, w każdym razie któryś z nas zadzwonił do Pauliny. Przyjechała po godzinie, wypasionym land roverem. Za kierownicą siedział przypakowany gościu o ciemnej, takiej cygańskiej karnacji, z wytatuowanym godłem Polski na ramieniu. Podczas rozmowy telefonicznej uprzedziliśmy nową koleżankę, że będzie nas dwóch, więc i Paulina zabrała ze sobą przyjaciółkę. Pojechaliśmy do klubu, podobno bardzo modnego, już nie pamiętam nazwy. Przed wejściem – długa kolejka oczekujących na wpuszczenie do środka. My w dresach kadry. „Cygan” i dziewczyny poprowadzili nas bokiem, ominęliśmy tłum i wkrótce weszliśmy do środka. Klub był zwyczajny, te lepsze wszędzie wyglądają podobnie. Potańczyliśmy, pobawiliśmy się, wypiliśmy po kilka piwek i zarządziłem odwrót. Nie miałem żadnych planów w stosunku do Pauliny. Za to Krzysiowi tak spodobała się druga z lasek, że przez całe mistrzostwa pozostawał z nią w kontakcie telefonicznym, a kiedy po Argentynie wracaliśmy do domu, to zakomunikował trenerowi, że się zakochał i zostaje u dziewczyny w Kanadzie. I został! Nie pamiętam, jak długo trwał ten płomienny romans i kiedy Krzysiek przyleciał do Polski, ale jednego jestem pewien – z nami nie wracał.

„Cygan” przywiózł nas pod hotel około 4.00 nad ranem. Od razu zastrzegam: nie byliśmy pijani, najwyżej po kilku piwach! Ostrożnie przemknęliśmy przez foyer, niezauważeni przez przysypiającego recepcjonistę, i kiedy cieszyliśmy się, że bez konsekwencji dotrzemy do pokoju, a o nocnej eskapadzie nikt się nie dowie, zrzedły nam miny. Lekarz reprezentacji miał taki zwyczaj, że na klamkach drzwi do pokojów piłkarzy wieszał tubki z suplementami. Zabieraliśmy je o określonej porze. Kiedy zobaczyliśmy, że na naszych drzwiach nie ma tubek, wiedzieliśmy, że jest niedobrze. Doktor musiał je zostawić, a kiedy wrócił po puste, zorientował się, że skoro nie zażyliśmy zawartości, to znaczy, że nie było nas w pokoju.

Rano trochę zestrachani, ale nadrabiając miną, jakby nigdy nic zeszliśmy na śniadanie. Nie ma co ściemniać – chłopaki krzywo na nas patrzyły. Ktoś coś tam rzucił o braku profesjonalizmu, ale w oczy nikt nam nic nie powiedział. Po posiłku masażysta podszedł do naszego stolika i oznajmił, że mamy się stawić u trenera.

– Siadajcie. Dobrze się wczoraj w nocy bawiliście? – zaczął ironicznie selekcjoner. – Wiem wszystko. Nie mam czasu ani ochoty, na prawienie wam kazań. Dlatego powiem krótko: jeśli nie wyjdziemy z grupy, ujawnię całą sprawę mediom, a wam obetnę po pół premii. Jeżeli natomiast jeszcze raz zrobicie coś głupiego, to pierwszym samolotem wracacie do Polski.

Trener Globisz był konkretnym człowiekiem. Jeśli chciał coś powiedzieć, to walił prosto z mostu. To nie tylko świetny szkoleniowiec, ale i znakomity psycholog. Miał do nas idealne podejście. Dla mnie był jak drugi ojciec, poszedłbym za nim w ogień. Dlatego mam do siebie wielki żal o to, że kiedy po mistrzostwach przesłał mi do Moskwy fotografię całej drużyny z dedykacją, to nawet nie zadzwoniłem i mu nie podziękowałem. Zwłaszcza że miałem dla niego prezent. Swoją meczową koszulkę z mistrzostw, z dedykacją i podziękowaniami. Może jeszcze będzie okazja, żeby ją wręczyć.

Później to trener się do mnie odezwał. Wracaliśmy z CSKA ze zgrupowania w hiszpańskiej Marbelli. Czekaliśmy na lotnisku na odprawę, kiedy zadzwonił telefon. Trener Globisz z troską w głosie spytał, czy u mnie wszystko w porządku, bo zmartwił się moim milczeniem. Było mi strasznie głupio, kiedy tłumaczyłem zgodnie z prawdą, że w tym całym rozgardiaszu po transferze i pierwszych tygodniach w nowym klubie nawet nie miałem kiedy zadzwonić. A wtedy, w Montrealu, kiedy trener skończył nas ochrzaniać, odparłem zdecydowanie:

– Panie trenerze, ma pan moje słowo, że w meczu z Amerykanami strzelę gola i przejdziemy dalej.

Już w piątej minucie spotkania z USA dotrzymałem danej obietnicy i zdobyłem bramkę. Świetnie ze środka pola zagrał mi Patryk Małecki. Ruszyłem po lewej stronie pola karnego i w pełnym biegu strzeliłem po ziemi. To było naprawdę mocne uderzenie – piłka pod brzuchem bramkarza wpadła do siatki. Kiedy cieszyłem się, biegnąc z rozłożonymi ramionami, przez głowę przemknęła mi myśl, że już po drugim meczu awansujemy do fazy pucharowej turnieju. Na ziemię sprowadził nas sprzedawca odkurzaczy, czyli Freddy Adu, uznawany wtedy za cudowne dziecko soccera. Facet w Stanach porównywany do Pelego jeszcze przed przerwą strzelił nam dwa gole, trzeciego dołożył Polak Danny Szetela (którego Paweł Janas nie chciał w dorosłej reprezentacji) i w przerwie w szatni zrobiła się stypa. Wzajemnie się mobilizowaliśmy, żeby w drugiej połowie zaatakować i spróbować odrobić straty. Żebyśmy grali uważniej w obronie, żeby nie było kompromitacji i wstydu…

Słowa sobie, a boisko sobie. Dobili nas Szetela, Adu, który skompletował hat-tricka, i Jozy Altidore, który później występował między innymi w Villarrealu i Sunderlandzie. Skończyło się na 1:6.

Jako że w tym samym czasie w innym meczu naszej grupy Brazylia wygrała z Koreą Południową 3:2, to spadliśmy na trzecie miejsce w tabeli. Warunkiem awansu do 1/8 była wygrana z Azjatami albo, przy szczęśliwym wyniku starcia USA – Brazylia, przynajmniej remis. Gdybyśmy przegrali, to ze wstydem musielibyśmy bukować bilety do Polski już po fazie grupowej. A wracając do Freddy’ego Adu, to dziś, wiedząc, jak potoczyły się jego losy w dorosłej piłce, wciąż nie mogę uwierzyć, że tej klasy zawodnik jeździł ostatnio po Europie w poszukiwaniu klubu. Musi być teraz strasznie słaby, skoro nie chciała go nawet Sandecja…

O naszym być albo nie być na mundialu miał zdecydować mecz z Koreą Południową. Żeby odstresować zespół, kierownictwo ekipy zabrało nas nad wodospad Niagara. Widoki rewelacyjne, ale nikt się nimi jakoś nadzwyczajnie nie cieszył. Wszyscy mieliśmy w głowach, że stoimy pod ścianą, że jak przegramy z Koreańcami, to trzeba będzie pakować manatki. Trener, widząc, w jakim jesteśmy stanie, zezwalał nam na spacery po mieście… To znaczy wszystkim oprócz mnie i „Królika”. My mogliśmy najwyżej przespacerować się z pokoju do lobby. To była kara za wyjście na imprezę po Brazylii. Jak się później przekonałem, nie jedyna.

1:6 mogło podłamać nawet piłkarskich weteranów, a co dopiero młodych chłopaków. Wielu z nas nigdy nie dostało takich batów. Ale o dziwo, klęska z USA nie tylko nas nie zniszczyła psychicznie, ale i dodatkowo zmobilizowała przed starciem z Koreańczykami. W drużynie było za wiele mocnych osobowości i charakterów, by się poddać. Byliśmy nabuzowani i wkurwieni, chcieliśmy pokazać, że nie jesteśmy tak słabi, jak to wyglądało w meczu z Jankesami. Choć strzelałem gole, to nie byłem liderem szatni. Owszem, chłopaki mnie lubiły i doceniały, że robię wiele dla zespołu, ale ekipą rządzili inni. Najwięcej do powiedzenia miał Jarek Fojut – twardziel, który grał wtedy w angielskim Boltonie. Na boisku mogła go przejść piłka, ale nie rywal. W Anglii nauczyli go, że głowa służy nie tylko do myślenia, ale i do uderzania piłki z siłą młota. Inteligentny i wygadany chłopak. Wiedział, w jakie struny uderzyć, by przed wyjściem na boisko podnieść nam adrenalinę. Razem z Fojutem naszą obronę trzymał Adaś Danch – totalnie pozytywna postać. Po mistrzostwach zaprosił mnie do siebie na Śląsk, gdzie razem z Dawidem Jarką (bardzo go lubię!) wylądowaliśmy w jednym pokoju hotelowym po całonocnym rajdzie po dyskotekach. Uprzedzam: bardziej zmęczeni niż nawaleni! Wtedy jedynym alkoholem, po jaki sięgałem, było piwo.

Obok środkowych obrońców największym szacunkiem w zespole cieszył się nasz pierwszy bramkarz i kapitan Bartek Białkowski. Wysoki, o ciemnej karnacji, podobał się laskom. Ma taki typ urody, że i 11 lat temu, i dziś wygląda tak samo. W bramce jak kot, niesamowicie sprawny. Gdyby nie on, to Amerykańce wbiliby nam nie sześć, ale z dziesięć goli. Podczas mistrzostw byłem pewien, że Bartek jako pierwszy spośród nas wyjedzie do topowego klubu i zrobi karierę. Ugrzązł jednak w niższych ligach w Anglii. Mimo wszystko dziś chyba nie żałuje, bo powoli, krok po kroku, osiągnął status legendy w Ipswich Town. Od trzech lat jest wybierany najlepszym zawodnikiem tego klubu, grającego na zapleczu Premier League. No i pojechał na mundial do Rosji. Bartek dobrze dogadywał się z chudym jak szczapa obrońcą Benem Starostą. Urodzony w Sheffield Angol miał polskie korzenie i był wtedy uznawany za przyszłość polskiej defensywy. Nic z tego nie wyszło i dziś Benny buja się w klubach z angielskich wiosek. W Kanadzie wszyscy go lubiliśmy, bo choć kiepsko mówił po polsku i chyba trochę się tego wstydził, to był człowiekiem bardzo pozytywnym, zawsze chętnym do pomocy. Zgarnąć piłki po treningu – Ben. Siatki z bramek – Ben. Kiedy ktoś czegoś potrzebował, jako pierwszy zgłaszał się na ochotnika.

Wiadomo, jak to młode chłopaki lubiliśmy się wygłupiać. Celował w tym Wojtek Szczęsny. W kadrze Białkowski był poza konkurencją, dlatego „Szczeniak” rywalizował z Przemkiem Tytoniem o miano bramkarza numer dwa. Wojtek i Grzesiek Krychowiak w Kanadzie mieli po 17 lat. Byli o trzy lata młodsi od pozostałych. „Krycha” był zawsze uśmiechnięty i raczej spokojny, nie wychodził przed szereg. Gdyby podczas tamtych mistrzostw ktoś mnie zapytał, czy Grzesiek zrobi taką spektakularną karierę, będzie liderem Sevilli, a potem trafi do PSG (i nieważne, że mu tam nie poszło – jego ogromnym sukcesem był już sam transfer do tak wielkiego klubu!), nigdy bym nie uwierzył, że zajdzie aż tak daleko. Już wtedy był niezły, ale mieliśmy równie dobrych, jeśli nie lepszych pomocników w zespole.

O ile „Krycha” niespecjalnie rzucał się w oczy, o tyle jego najlepszy kumpel Szczęsny brylował w towarzystwie. Miał swój popisowy numer: za każdym razem przy obiedzie odkręcał wieczko od solniczki. Z biegiem czasu przestało to być tajemnicą, ale i tak zawsze znalazł się pechowiec, który z rozpędu łapał za solniczkę, a wtedy cała jej zawartość wraz z wieczkiem lądowała na jego talerzu. Wojtek pokładał się ze śmiechu. Któregoś dnia, chyba po meczu z USA, to ja zrobiłem mu numer, po którym chodził wściekły. Na stołówce mieliśmy do dyspozycji lodówkę z napojami. Wojtuś był fanem Gatorade. Wziąłem butelkę, trochę odlałem i wsypałem zawartość dwóch solniczek. Postawiłem „doprawiony” napój w takim miejscu, żeby wchodził w rękę od razu po otwarciu lodówki, i czekałem… Było ryzyko, że wtajemniczeni w dowcip nie wytrzymają ze śmiechu i spalą kawał, no i nie miałem pewności, że to akurat Wojtek skusi się na moją miksturę. Ale kiedy dowcipkując z Krychowiakiem, weszli na stołówkę, a nasz bramkarz od razu skierował się do lodówki, byłem pewien, że się uda! Wojtek, nawet nie patrząc na napój, sięgnął po niego, otwarł i pociągnął porządny łyk.

– Kurwa mać! Co za jaja?! To oni tu nawet Gatorade solą! – krzyknął, a cała sala w śmiech. Zrozumiał, że ktoś zrobił mu numer, i wrzasnął wściekły: – Który to, kurwa?!

Potem chodził nadąsany i wypytywał chłopaków, kto zrobił mu kawał. Złość jednak szybko mu minęła, a śledztwo pozostało nierozwiązane, bo żaden z kolegów mnie nie wydał. A Wojtek od tego momentu zaprzestał już numeru z solniczką…

Żartowaliśmy, wygłupialiśmy się, ale z tyłu głowy każdy miał Koreańczyków. Choć o tym w szatni nie rozmawialiśmy, mieliśmy świadomość, że stoimy pod ścianą, a pluton Azjatów trzyma nas na muszce. To był mecz o wszystko. Wiedzieliśmy, że jesteśmy dobrzy, a baty od Amerykanów to jedynie wpadka, ale… niepewność była wielka. Każdy chciał już wyjść na boisko i mieć te nerwy za sobą.

Na Stadionie Olimpijskim w Montrealu zasiadło z 50 tysięcy ludzi. Kiedy wyszliśmy na rozgrzewkę, w każdym zakątku trybun powiewały biało-czerwone flagi. Fakt, że wierzy w nas tylu rodaków, dodatkowo nas zestresował. W szatni panowało pełne skupienie. I cisza, którą przerwał Jarek Fojut.

– Co tak siedzicie? Na nich!!! – ryknął, a wtedy każdy zaczął coś mówić, mobilizować pozostałych.

Przez całą pierwszą połowę było nerwowo, ani my, ani Koreańczycy nie mogliśmy nic ukuć. Aż wreszcie tuż przed przerwą dostałem dobre podanie ze środka boiska od Tomka Cywki. Obróciłem się z piłką do bramki, biorąc na plecy obrońcę, drugiego kiwnąłem i na pełnym gazie wpadłem w pole karne. Bramkarz wyszedł, ale puściłem mu piłkę między nogami. Gol!!! Prowadzimy! Przeskoczyłem bandy reklamowe i po bieżni oddzielającej boisko od trybun pobiegłem do naszych kibiców siedzących za koreańską bramką. Najpierw zrobiłem samolocik, szeroko rozkładając ręce, potem zacząłem palcami strzelać jak z rewolwerów, co ponoć bardzo spodobało się Walerijowi Gazzajewowi, a w końcu pokazałem „L” dla mojej Legii. Pierwszy z gratulacjami doleciał – no wiadomo – Krzysio Król, potem rzucili się na mnie inni. Kątem oka spojrzałem w kierunku naszej ławki, a tam trener Globisz dosłownie skakał z radości. Nigdy wcześniej nie widziałem, żeby nasz szkoleniowiec tak bardzo cieszył się z gola. W drugiej połowie miałem jeszcze jedną superokazję, ale tym razem się nie udało. Za to Koreańczycy nas skarcili, wyrównując w 75. minucie. Dowieźliśmy remis, a schodząc z boiska, usłyszeliśmy, że Brazylia przegrała ze Stanami Zjednoczonymi 1:2. To oznaczało, że gramy dalej! Wyszliśmy z grupy razem z USA, a pewni siebie Canarinhos odlecieli do domu!

Po meczu z Koreą znalazłem się w oku cyklonu. Co chwilę telefony od Jurka, który informował mnie, jakie to kluby chcą Janczyka. W polskich mediach artykuły, że stworzę atak marzeń z Agüero i Fernando Torresem w Atlético Madryt, oraz licytacja, kto ile za mnie zaoferuje. Jak wiecie, wyścig po skromnego chłopaka z Nowego Sącza wygrało CSKA.

Nigdy dotąd się tym nie chwaliłem, ale za granicę mogłem wyjechać już rok wcześniej. Kiedy na mistrzostwach Europy do lat 19 strzeliłem trzy gole Belgii, w hotelu we Wronkach razem z Jurkiem spotkaliśmy się z Czarkiem Kucharskim, który poinformował nas, że chce mnie… Real Madryt. Podobno skauci Królewskich podczas polskich mistrzostw monitorowali z trybun co ciekawszych zawodników i to ja najbardziej wpadłem im w oko. Kiedy to usłyszałem, poczułem się, jakby mnie ktoś przeniósł do Matrixa. Ja i Real?! Gdzie to możliwe?! Najlepsza drużyna świata, którą podziwiałem w telewizji, chce mnie u siebie?! Kucharski ostudził mój zapał. Stwierdził, żebym się nie podpalał, bo Real połknął i wypluł nie takich jak ja.

– W Madrycie wybili się nieliczni, a cała armia chłopaków przepadła. Pamiętaj o tym. Najpierw okrzepnij, zdobądź doświadczenie i pewność siebie w mniejszym klubie. Jak będziesz się rozwijał tak jak dotąd, to Real jeszcze nie raz się odezwie. Na razie to nie twoja półka – ostrzegał.

Jurek Kopiec kręcił głową, ale mnie „Kucharz” przekonał. Potem dowiedziałem się, że obaj panowie – delikatnie mówiąc – nie darzyli się sympatią. Kilka lat później ponoć założyli się, kto pierwszy trafi do Królewskich: ja czy reprezentowany już wówczas przez „Kucharza” i pnący się w górę Robert Lewandowski. Na razie jesteśmy na remis. Bo „Lewy” nie może się wydostać z Bayernu, a ja z Wilanowa…

Wracając do mundialu, to kiedy cały ten szum osiągnął apogeum, miałem na to wyjebane. Awans, po cichu, w pokoju, uczciliśmy z „Królikiem” toastem z piwka. Tym razem się pilnowaliśmy i walnęliśmy tylko po jednym browarku. Trener pozwolił chłopakom na spacer po mieście, a mnie i Krzyśkowi na… zejście na herbatę do hotelowej restauracji.

Drużyna przeniosła się do Toronto, gdzie mieliśmy się zmierzyć z Argentyną. Zanim wybiegliśmy na wojnę z Agüero i jego bandą, podobnie jak w Montrealu, spotkaliśmy się z miejscową Polonią. Tym razem rodacy przyjęli drużynę w wielkiej auli, chyba jakiegoś Uniwersytetu, a na spotkanie z nami przyszło ponad tysiąc osób. Tylko, że w przeciwieństwie do poprzedniej wizyty u rodaków teraz ja i Krzysiek byliśmy już mądrzejsi. Jadąc na miting z Polonusami, obiecaliśmy sobie z „Królikiem”: żadnych karteczek, żadnych telefonów, żadnych dziewczyn. Liczy się tylko piłka.

Nie wiem, czy były chętne, żeby się z nami umówić. Nie sprawdziliśmy. Na wszelki wypadek trzymaliśmy się z Królem w środku grupy, żeby żadna z lasek nie miała do nas podejścia.

O meczu z Argentyńczykami już wam opowiedziałem. Z perspektywy czasu szkoda, że nie udało nam się powalczyć z Amerykanami. Gdybyśmy ich ograli, to droga do półfinału byłaby znacznie prostsza. Czesi, choć uważam, że byli od nas słabsi, doszli aż do finału i dopiero tam Argentyna stuknęła ich zaledwie 2:1.

Nam przyszło wracać do domu. Z eskapady za ocean przywiozłem drobiazgi dla rodziny, a sobie kupiłem butelkę… syropu klonowego. Za udział w mistrzostwach i awans do 1/8 dostaliśmy po 10 tysięcy złotych premii i całą torbę sprzętu sportowego – koszulki meczowe, polówki, bluzy, dresy, spodenki. Wszystkiego w opór. To znaczy, uściślijmy – dostali wszyscy oprócz mnie i Krzyśka. Trener Globisz nie zapomniał nam wypadu do dyskoteki w Montrealu i ukarał nas, odbierając połowę premii i… połowę przeznaczonego dla każdego z nas sprzętu. Ja dodatkowo wróciłem z czterema koszulkami, w których grałem na mundialu. Niektórzy wymieniali się po meczach, ale ja biało-czerwonego trykotu nie oddałbym nikomu. Dla mnie Orzełek to rzecz święta!

W reprezentacji Polski, i to tej najważniejszej – seniorów, mogłem się znaleźć już na rok przed młodzieżowym mundialem. W marcu 2006 roku trener Paweł Janas powołał mnie na zgrupowanie przed towarzyskim meczem z Arabią Saudyjską. Nie dojechałem jednak na zbiórkę, bo rozsypałem się w trakcie meczu Legia – Cracovia, chyba najlepszego w moim wykonaniu w barwach stołecznej drużyny. Zaczęło się znakomicie, bo już w 19. minucie takim płaskim, ale piekielnie mocnym „szczurem” dałem naszym prowadzenie. Potem gość władował mi się w nogę, jeszcze krzywo stanąłem i rozwaliłem kostkę. Ledwie dotrwałem do przerwy, pokuśtykałem do szatni i mówię do masera:

– Zwiąż mi jakoś nogę, chcę dalej grać!

Lekarz z masażystą chcieli zobaczyć, jak wygląda obolała kostka. Nie dali rady zdjąć mi buta. Stopa była tak spuchnięta, że musieli rozciąć go nożyczkami. Kiedy wreszcie się udało, ze środka wylała się stopa tak napuchła, że nie było widać kostki.

– Wiąż, gram dalej – rzuciłem stanowczo.

– Zgłupiałeś? Chcesz sobie rozwalić nogę do reszty i mieć sezon z głowy? Nigdzie nie grasz, wykąp się, powoli, nie opierając ciężaru na tej stopie, i jedziemy na prześwietlenie.

Z doktorem Stasiem Machowskim nie było dyskusji. Już nie wyszedłem z szatni. Zastąpił mnie Piotrek Włodarczyk, który zresztą też strzelił gola. Pozostałe trafienia dołożyli Michal Gottwald, Roger Guerreiro oraz Seba Szałachowski i rozbiliśmy krakusów 5:0.

Kiedy chłopaki cieszyły się z bramek, ja płakałem pod prysznicem. Z bólu, frustracji, a przede wszystkim rozczarowania, że przepada mi szansa na debiut w kadrze. Zresztą gdyby chodziło tylko o mecz z Arabami, to jakoś bym to przebolał. Ale kiedy okazało się, że nie przyjadę na zgrupowanie, a rekonwalescencja się przedłużała, trener Janas ujawnił, że zamierzał zabrać mnie na mistrzostwa świata do Niemiec.

Jakiś czas po tym, jak selekcjoner zaszokował całą Polskę, nie powołując na mundial Jerzego Dudka, Tomasza Frankowskiego, Tomasza Kłosa i Tomasza Rząsy. Mnie Janas zaskoczył jeszcze bardziej. W jednym z wywiadów, zapytany, kogo najbardziej brakuje mu w drużynie, odparł:

– Dawida Janczyka. Gdyby nie kłopoty zdrowotne, na pewno wziąłbym tego chłopaka na mistrzostwa. W Legii gra odważnie, bez kompleksów. Lubię takich piłkarzy.

Kilka dni chodziłem struty, bo nawet nie śniłem o wyjeździe na „dorosłe” mistrzostwa świata, a tu taki numer… Widząc, że leczenie w Legii nie przynosi efektów, mama zabrała mnie do domu. Kiedy lekarz w Nowym Sączu postawił mnie na nogi, humor mi się poprawił. Wytłumaczyłem sobie, że jeszcze niejeden wielki turniej przede mną. Kiedy miałem chandrę, to pomagała mi szklaneczka piwa. Po browarku powtarzałem sobie w duchu, że prędzej czy później, ale i tak będę strzelał gole na mundialu. Życie i własna głupota sprawiły, że dziś nie mam żadnych złudzeń…

Dwa lata później przeszła mi koło nosa kolejna wielka impreza – Euro 2008 w Austrii i Szwajcarii. Tym razem jednak zdecydował o tym Leo Beenhakker, który umieścił mnie zaledwie na liście rezerwowej. Niby coraz mniej grałem w CSKA i nie miałem prawa oczekiwać powołania do kadry, ale po cichu liczyłem, że selekcjoner da mi szansę, tym bardziej że pamiętał mnie z młodzieżowych mistrzostw świata w Kanadzie. Nie dał. Z listy rezerwowej, a konkretnie z plaży w Hiszpanii, do Austrii dojechał wtedy Łukasz Piszczek, który grając jeszcze jako napastnik albo skrzydłowy, w trybie nagłym zastąpił kontuzjowanego Jakuba Błaszczykowskiego.

Do drużyny narodowej trafiłem wreszcie w tym samym roku, ale w grudniu. Zostałem wezwany na zimowe zgrupowanie Biało-Czerwonych do Turcji. Beenhakker na obozie robił przegląd kadr, a raczej kandydatów do szerokiego zaplecza reprezentacji, i powołał piłkarzy głównie z polskiej ligi. Po bramce Rafała Boguskiego wygraliśmy 1:0 z Serbią. U rywali nie było jakichś wielkich nazwisk. Kiedy ostatnio przeglądałem składy z tamtego spotkania, w oczy rzucił mi się tylko Aleksandar Mitrović – napastnik wypożyczony obecnie z Newcastle do Fulham Londyn, który wcześniej grał w Anderlechcie. Solidny piłkarz, ale przy mnie, gdy byłem w formie, nie miałby czego szukać…

Z Serbią grałem ponad godzinę. Zmienił mnie ulubieniec Beenhakkera Tomek Zahorski. Kiedy jechałem na kadrę, nie bałem się. Czułem lekkie napięcie, adrenalinę, ale nie strach. Nie miałem wątpliwości, że piłkarsko nie jestem gorszy od napastników powołanych przez selekcjonera.

Z opowiadań bardziej doświadczonych chłopaków wiem, że debiutantom na pierwszym zgrupowaniu trenerzy poświęcają więcej czasu niż doświadczonym reprezentantom. Wprowadzają ich w klimat drużyny, objaśniają, czego od nich oczekują, oswajają z atmosferą w reprezentacji. Leo Beenhakker taki nie był. Rozmawialiśmy kilka razy, ale to były krótkie, rzeczowe dialogi. Pokazywał mi na tablicy, gdzie będę grał, mówił, w jakich sektorach boiska mam się poruszać. Żadnego: „Powodzenia, Dawid”, „trzymaj się”, „wierzę w ciebie”…

Holender bardziej rozmowny był w szatni, przy całej drużynie. Wtedy mógł gadać i gadać. Jego ulubionym słowem było focus.

„Skup się, skup się, koncentracja, cały czas koncentracja”, powtarzał w nieskończoność. Kiedy dziś wspominam Leo, to w pamięci na zawsze pozostanie mi jego obraz siedzącego w hotelowej restauracji przy kawie, z cienką brązową cygaretką w ręku, żywo gestykulującego podczas rozmowy ze swoim asystentem Bobo Kaczmarkiem.

W kadrze najbliżej trzymałem z Jarkiem Bieniukiem. Supergość! Miał ksywę „Camel”, bo kiedy chodził, to się pochylał, a jednocześnie wysuwał do przodu głowę, jak wielbłąd szukający wody na pustyni. Ktoś uznał, że porusza się jak wielbłąd, i się przyjęło. Żartowniś, a przy tym bardzo inteligentny człowiek. Poza „Bieniem” lubiłem pogadać z innym żartownisiem – Sławkiem Peszką. Wtedy miał taki gaz, że na skrzydle był nie do zatrzymania. Kiedyś w Moskwie, jeszcze w czasach CSKA, gdy graliśmy mecz towarzyski z Rosją w kadrze U-21, trochę piwkowaliśmy. Żaden tam rajd po klubach, po prostu w hotelowym pokoju zamówiliśmy po kilka browarków i coś do jedzenia. Dodam, że browar był niskoprocentowy i spożyty w większym gronie. Wszystkich obecnych wtedy w pokoju nie wymienię, ale na pewno był z nami wtedy Szymek Pawłowski z Zagłębia Lubin, potem piłkarz Lecha, a dziś Termaliki Nieciecza. Utkwiło mi to w pamięci, bo w rozmowach z kelnerką robiłem wtedy za tłumacza, a Szymek podpowiadał, jakie jeszcze potrawy mam zamówić.

Bardzo lubię Sławka i nie potrafię zrozumieć, jak można po nim tak jechać, jak od pewnego czasu robią to hejterzy w internecie, którzy ciągle wrabiają go w jakieś alkoholowe historie. Z własnego doświadczenia wiem, że choć „Peszkin” tego nie pokazuje, to takie przypinanie łatki pijusa musi go boleć. Tym bardziej że nie wydaje mi się, by spożywał więcej niż przeciętny ligowiec. Bo prawda jest taka, że pije 90 procent piłkarzy. Tylko może potrafią się lepiej kamuflować…

Poza Bieniukiem i Peszką w reprezentacji nie miałem bliższych kolegów. Nie potrzebowałem towarzystwa. Zawsze byłem trochę wycofany, poza boiskiem za grzeczny, lubiłem posłuchać muzyki na słuchawkach czy w pokoju obejrzeć jakiś film. Nie czułem potrzeby integracji na siłę, by wkupić się w łaski „starych” kadrowiczów. Chłopaki to akceptowały i chyba mnie lubiły takiego, jakim byłem. Z doświadczonych reprezentantów największą sympatią darzyłem Michała Żewłakowa. Może za wiele się nie nagadaliśmy, ale zrobił na mnie bardzo dobre wrażenie. Wyważony, spokojny, pełna kultura. Każdy go szanował. Bardzo sympatycznym człowiekiem był też Jurek Dudek. Choć miał w CV zdobyty z Liverpoolem puchar Ligi Mistrzów, to nigdy się nie wywyższał. Za dużo nie gadał, ale kiedy już się odezwał, to zawsze z sensem, miał wielki posłuch w szatni. Pamiętam, jak się na mnie zdenerwował przed meczem ze Słowacją, którym żegnał się z drużyną narodową. Na jednym z treningów dostałem piłkę tak grubo ponad 30 metrów od bramki i go przelobowałem. Wyszedł piękny gol! Jurek nic mi nie powiedział, tylko przeklął pod nosem i tak na mnie spojrzał, że aż ciarki mi przeszły po plecach. Umiejętnościami natomiast bardzo imponował mi Roger Guerreiro. Technika bajeczna. Jeśli nie miał przy nodze piłki, to nie lubił biegać, ale kiedy dostał futbolówkę, to widział wszystko i zazwyczaj wybierał najlepsze rozwiązanie na rozegranie akcji. Poza tym dużo do powiedzenia mieli – i chłopaki bardzo liczyli się z ich zdaniem – charyzmatyczni Marcin Wasilewski i Mariusz Lewandowski.

W Antalyi mieszkałem sam. Dzień kadrowicza na takim zgrupowaniu jest dosyć monotonny. Śniadanie, trening, powrót do pokoju. Drzemka. Obiad, trening, drzemka, kolacja, odnowa, basen lub sauna, ewentualnie jeszcze rozruch albo siłownia i do łóżka. Wolny czas spędzałem, oglądając filmy na komputerze lub grając w Football Managera. Do dziś uwielbiam się w to bawić. Nie wiem, co w tym czasie robili inni. Ja byłem zbyt podniecony perspektywą debiutu, żeby choćby pomyśleć o wypiciu piwka. A jakbym chciał, to nie byłoby specjalnego problemu. Beenhakker nie należał do trenerów, którzy chodzą po pokojach i obwąchują piłkarzy. Traktował nas jak profesjonalistów i tego profesjonalizmu oczekiwał. Facet z klasą. Przemawiało do nas, że w przeszłości prowadził Real Madryt. Nosił świetne garnitury, szpanował sygnecikiem na małym palcu. Jak mówił, to się słuchało bez szemrania. To był prawdziwy Boss.

Kolejne powołanie otrzymałem w czerwcu 2009 roku na dwumecz w Republice Południowej Afryki. To miał być taki rekonesans kadry przed mistrzostwami świata, na które zresztą ostatecznie Polska nie pojechała. Byłem już wtedy zawodnikiem Lokeren. W pierwszym sparingu zmierzyliśmy się z gospodarzami. Przegraliśmy 0:1, a ja zagrałem 11 minut, po tym jak zmieniłem Darka Dudkę. Nie błysnąłem. Mecz bez historii. Znacznie ciekawiej było następnego dnia. Z Jurkiem Kopcem, który wtedy kręcił się przy kadrze, i z Konradem Paśniewskim, dziś kierownikiem Legii, a wtedy przedstawicielem organizatora wyjazdu – firmy Sportfive – poszliśmy na piwo. Ja nic nie piłem, ale panowie wychylili po kilka browarków i w końcu Konrad mnie spytał:

– Dawid, czy ty kiedykolwiek będziesz profesjonalnym piłkarzem?

Ja na to:

– Nie byłem i nie będę.

Oni w śmiech, że o mało nie pospadali z krzeseł.

Kapsztad to piękne miasto, pełne kontrastów, ale największe wrażenie zrobiły na mnie wuwuzele. Na Cape Town Stadium podczas meczu z RPA miejscowych dopingowało 60 tysięcy ludzi. Dopingowało nie śpiewem czy oklaskami, ale buczeniem na tych trąbkach. To „buuuu, buuuu” przez 90 minut było tak denerwujące, tak wwiercało się w mózg, że człowiek był gotów zamordować tych jebanych trębaczy, byle tylko ucichli. Kiedy później czytałem wywiady z uczestnikami mundialu, którzy twierdzili, że wuwuzele rozwalały im psychikę, doskonale wiedziałem, jak się w tym ryku czuli. Mogłem tylko współczuć chłopakom na boisku, skoro mnie na ławce to wycie totalnie rozpraszało.

W drugim spotkaniu zremisowaliśmy z Irakiem 1:1. Gola strzelił Roger. Ja w 72. minucie zmieniłem Sławka Peszkę. Ale nie przypominam sobie, żebym miał jakąś megasytuację do przesądzenia o wyniku. W Afryce najmłodszymi w drużynie, i wiekiem, i stażem, byłem ja i Robert Lewandowski. Już wtedy „Lewy” umiał się zastawić, zagrać tyłem do bramki, ale raczej nikt się nie spodziewał, że przez te lata zrobi taki progres. Specjalnie się nie kumplowaliśmy. Może dlatego, że obaj byliśmy napastnikami, a konkurenci do miejsca w składzie raczej rzadko zostają przyjaciółmi. A może dlatego, że obaj mieliśmy podobne charaktery. Robert też raczej się nie wychylał w szatni, siedział spokojnie i słuchał, podobnie jak ja nie szukał kolegów na siłę. Trzymał z „Peszkinem”, pewnie dlatego, że i w Lechu byli najlepszymi kumplami. Ale choć nigdy się nie zbliżyliśmy, to mu kibicuję i jestem dumny, że zaszedł tak daleko.

Zdradzę wam ciekawostkę. Jeśli ostatecznie „Lewy” trafi do Realu, to będzie to zasługa między innymi żony Jurka Kopca, Diany. Znają się z Robertem od dziecka, w podstawówce chodzili do jednej klasy. To ona bliżej zapoznała Jurka z piłkarzem. Myślę, że kiedy podjęto starania, by Pini Zahavi zastąpił Czarka Kucharskiego na stanowisku agenta „Lewego”, to grunt pod nie przygotowali właśnie Jurek z Dianą. A Zahavi, jeden z tych menedżerów, przed którymi wszystkie drzwi prezesowskich gabinetów są otwarte, już sam dokończył temat.

Potem, w październiku, graliśmy w Pradze mecz eliminacji mistrzostw świata z Czechami. Dostaliśmy w łeb 2:0. Jednego z goli strzelił nam wtedy Tomáš Necid. Przywitaliśmy się w tunelu. Znaliśmy się z Moskwy – on przyszedł do CSKA, kiedy ja byłem już w odstawce, nawet przejął po mnie mieszkanie. Kiedy przeczytałem, że trafił do Legii, byłem pewien, że warszawski klub pozyskał kawał napastnika. Do dziś nie rozumiem, jak mogło mu nie wyjść przy Łazienkowskiej…

Z Czechami wszedłem na boisko w dobrym towarzystwie – „Peszkina” i Roberta Lewandowskiego. Na murawie pojawiłem się najpóźniej z całej trójki, bo dopiero w 81. minucie, gdy zmieniłem Pawła Brożka. Polscy kibice dymili przez cały mecz na trybunach, a Czesi lali nas na boisku. Nie było już z nami Leo Beenhakkera. Jego koniec nastąpił w poprzedzającym starcie z Czechami meczu ze Słowenią. Dostaliśmy 3:0, a ówczesny prezes PZPN Grzegorz Lato przed kamerami telewizyjnymi zwolnił Leo. Chłopaki opowiadały mi potem, że selekcjoner, zazwyczaj bardzo opanowany człowiek, który sprawiał wrażenie, że w piłce widział już wszystko i nic nie jest w stanie wyprowadzić go z równowagi, kiedy dowiedział się, że Lato zwolnił go podczas wywiadu telewizyjnego, wpadł w szał, rzucał fuckami na prawo i lewo. Znam to z opowiadań, bo na Słowenię nie byłem powołany. Na pewno natomiast utkwiła mi w pamięci twarz Beenhakkera, który tak odniósł się do zwolnienia za pośrednictwem mediów:

– Oczywiście, że jestem niezadowolony i rozczarowany. To był jeden z najsłabszych, jeśli w ogóle nie najsłabszy mecz tej reprezentacji. Na dziesięć naszych akcji dziewięć przerywali Słoweńcy. Dzisiejszy wynik oznacza, że przestajemy się liczyć w walce o awans do mistrzostw świata. Nie było dziś w ogóle prowadzenia przez nas gry i stąd wynik inny, niż oczekiwali kibice. Kiedy wyniki nie są takie, jakich się oczekuje, odpowiedzialność spada na trenera. Jeśli jednak prezes Lato rzeczywiście tak powiedział przed kamerami telewizyjnymi, to bardziej świadczy to o nim niż o mnie. Myślę, że po trzech latach pracy powinienem się dowiedzieć o takiej decyzji pierwszy. Ja mam zamiar wyjść frontowymi drzwiami, z podniesioną głową.

Przeciwko Czechom, w meczu tak naprawdę o pietruszkę, poprowadził nas tymczasowy selekcjoner Stefan Majewski. Byliśmy jednak tak rozbici faktem, że nie zagramy na mundialu, że nie mogliśmy nic zdziałać.

Smutne eliminacje kończył jeszcze smutniejszy mecz ze Słowacją na Stadionie Śląskim w Chorzowie. Tym występem z reprezentacją Polski żegnał się Jerzy Dudek. Mimo że był dopiero 14 października, zrobiło się lodowato i w trakcie gry cały czas padał śnieg. Wtedy chyba po raz pierwszy i ostatni w historii kibice odwrócili się od reprezentacji. Na znak protestu na chorzowski gigant przyszły… cztery tysiące fanów. W tym z tysiąc Słowaków, którzy przyjechali świętować awans na mundial. Nasi fani przed spotkaniem nawoływali do zbojkotowania meczu. Miał to być protest przeciwko PZPN rządzonemu przez pana Latę. W założeniu miał uderzać w działaczy, a trafił w drużynę. Pustki na trybunach wyglądały naprawdę żenująco, a jeśli dodamy do tego, że nasi oglądali spotkanie w milczeniu, a słychać było tylko Słowaków, to całość jawiła się jako istny obraz nędzy i rozpaczy. Siedziałem na ławce i było mi strasznie wstyd. Za kibiców, za działaczy, za wszystko. Jerzy Dudek zasłużył na pożegnanie w zdecydowanie lepszym klimacie.

Wiadomo, że atmosfera wokół związku i kadry była komentowana w szatni. Ja nie brałem udziału w dyskusji. Z tego, co widziałem, wydawało mi się, że do zmian w kierownictwie PZPN na pewno dojdzie, ale – tu was zaskoczę! – jako następcę Laty typowałem Zdzisława Kręcinę. Sprawiał wrażenie człowieka bardzo operatywnego, nie istniały dla niego sprawy nie do załatwienia. Wobec piłkarzy był trochę przyjacielski, trochę jowialny, w każdym razie nie przypominam sobie w reprezentacji osoby, która by go nie lubiła.

Z meczu ze Słowacją najbardziej zapamiętałem, że na ławce rezerwowych tak mi zmarzły nogi, że kiedy ruszyłem na rozgrzewkę, to na początku nie mogłem zrobić nawet kilku kroków. Do tego nie dość, że pogoda była pod psem, a atmosfera na stadionie bardziej przypominała pogrzeb niż mecz, to już w trzeciej minucie straciliśmy gola. I to samobójczego! Marek Hamsik, ten, który dziś rządzi w Napoli i wygląda jak wydziarany Irokez, dośrodkował w pole karne, a strzałem w okienko piłkę do naszej bramki skierował Seweryn Gancarczyk. Jurek Dudek tylko z niedowierzaniem pokręcił głową… Gdy drużynie idzie, po takim wybiciu obrońcy piłka w dziewięciu przypadkach na dziesięć ląduje poza boiskiem, nas jednak prześladowało jakieś fatum. Potem sędzia nie podyktował ewidentnego rzutu karnego za faul na „Lewym” i wreszcie w 86. minucie wszedłem na boisko, za Brożka. Chwilę później mogłem sprawić, że Słowacy nie pojechaliby na mistrzostwa, bo tylko zwycięstwo dawało im awans, ale mój strzał odbił Janek Mucha.

Po meczu odbyła się pożegnalna kolacja Jurka, po której zawinąłem się do Warszawy, by tam w gronie Janusza i kilku jego znajomych zaleczyć smutki łychą. Ale nie przesadzałem – ot, parę drinków na poprawę humoru. Nie chciałem się zbazować, bo następnego dnia wracałem do Lokeren.

Myślałem, że przede mną jeszcze wiele spotkań w kadrze, które zakończymy zdecydowanie bardziej udanie niż eliminacje do mistrzostw świata 2010. Niestety, potem moje drogi za często zbaczały z boiska do monopolowego. I jak się później okazało, ostatni mecz Jurka Dudka był jednocześnie i moim pożegnaniem z koszulką z orłem na piersi. Rozdział życia pod tytułem Dorosła kadra zamknąłem mało imponującym wynikiem – 5 spotkań, 0 goli.

Wróżyłem Dawidowi wielką karierę

Michał Globisz – trener reprezentacji Polski U-20 na mistrzostwach świata w Kanadzie w 2007 roku, podczas których Dawid Janczyk zdobył trzy bramki i był nominowany, obok m.in. Sergio Agüero i Ángela Di Maríi, do grona najlepszych zawodników mundialu.

Piotr Dobrowolski: Dawid Janczyk był największą gwiazdą prowadzonej przez pana reprezentacji 20-latków?

Michał Globisz: Zdecydowanie! W Kanadzie osiągnął chyba apogeum formy. Już rok wcześniej, podczas odbywających się w Wielkopolsce mistrzostw Europy, pokazał, że ma wielkie możliwości. W meczu przeciwko Belgii zdobył trzy bramki. Wtedy pomyślałem sobie, że to właśnie na nim oprę atak drużyny na mistrzostwach świata. Nie ma co ukrywać – na mundialu nie mieliśmy jakiegoś wielkiego zespołu. Dlatego skupialiśmy się na defensywie i nastawialiśmy na kontrataki. W tej taktyce Dawid ze swoją szybkością był kluczową postacią. Naszym snajperem wyborowym.

P.D.: Jakie były jego największe atuty?

M.G.: Niesamowita szybkość. Poza tym miał to, co cechuje wybitne talenty – nosa do piłki. Gdziekolwiek futbolówka spadła w polu karnym rywali, Dawid już tam czekał. Był nadzwyczaj skuteczny. I przede wszystkim nie bał się wziąć na siebie odpowiedzialności za wynik. Oddawał strzały w sytuacjach, w których inni zawodnicy szukaliby kolegów, żeby im podać.

P.D.: Do kogo z najbardziej znanych polskich piłkarzy porównałby pan Janczyka z 2007 roku?

M.G.: Dla mnie to była kopia Włodka Lubańskiego. Podobnie eleganckie ruchy, nie marnował energii. Mimo bardzo młodego wieku był już piłkarsko wyrachowany. Nie napalał się, tylko spokojnie wyczekiwał na błąd obrońcy. O szybkości i skuteczności już mówiłem.

P.D.: Dawid podczas mistrzostw świata był stawiany w jednym szeregu z takimi tuzami, jak Agüero, Di María, Luis Suárez czy Edinson Cavani. Były elementy, w których ich przewyższał?

M.G.: Przede wszystkim było mu trudniej. Mieliśmy słabszą drużynę niż inni nominowani do miana najlepszego piłkarza turnieju. Proszę spojrzeć na Argentynę – zdobyli wtedy mistrzostwo świata, a dziś przynajmniej połowa ówczesnego składu odgrywa czołowe role w czołowych klubach w Europie. Kto wie, czy gdyby Janczyk występował w ekipie Argentyny, to zamiast trzech zdobytych bramek nie miałby na przykład dziesięciu i tytułu króla strzelców mundialu. Naprawdę Dawid miał nieprawdopodobny talent! Poradziłby sobie w każdej drużynie grającej na mistrzostwach w Kanadzie.

P.D.: Dawid podczas MŚ zdobył trzy gole w meczach z USA, Koreą i Argentyną. Która z tych bramek zrobiła na panu największe wrażenie?

M.G.: Oczywiście trafienie na 1:0 z Koreą, które – jak się okazało – zapewniło nam wyjście z grupy. U Dawida bardzo podobało mi się to, że choć poza boiskiem był grzeczny i cichy, to podczas meczu nie miał żadnych kompleksów. Bez względu na to, przeciwko komu grał. Pewnie dlatego nie przestraszył się Argentyńczyków i im też strzelił. Dopóki mieliśmy siły, graliśmy z nimi jak równym z równym, do przerwy remisując 1:1. Potem jednak ich doświadczenie i, co tu dużo mówić, umiejętności indywidualne przesądziły o tym, że przegraliśmy 1:3 i odpadliśmy z turnieju. Ale promocja do 1/8 mistrzostw i napędzenie stracha późniejszym mistrzom świata to fajna sprawa. A Dawid może mieć dodatkowy powód do dumy, że o miano najlepszego strzelca mistrzostw na boisku rywalizował z taką wielką gwiazdą, jaką dziś jest Sergio Agüero.

P.D.: W Kanadzie pana drużynie towarzyszył ówczesny selekcjoner pierwszej reprezentacji Polski Leo Beenhakker. Mieliście okazję porozmawiać o Dawidzie?

M.G.: W trakcie mistrzostw świata nie, bo Leo po drugim meczu z Amerykanami musiał wracać do Holandii. Ale selekcjoner bardzo interesował się naszą kadrą. Był z nami na obozach przed mundialem, obserwował zajęcia. Na naszą prośbę poprowadził nawet kilka treningów. Beenhakker najbardziej chwalił naszych bramkarzy – Bartka Białkowskiego, Przemka Tytonia i Wojtka Szczęsnego. Twierdził, że już w tak młodym wieku prezentują bardzo duże umiejętności, i wróżył im zrobienie poważnych karier. Spośród zawodników z pola najwięcej ciepłych słów Leo poświęcał właśnie Dawidowi. Holender lubił takich zawodników jak Janczyk – szybkich i zdecydowanych. Takich, którzy na boisku nie kalkulowali.

P.D.: A pan komu z tamtej drużyny wróżył zrobienie międzynarodowej kariery?

M.G.: Również bramkarzom. Szczególnie imponował mi Szczęsny. Był trzy lata młodszy od pozostałych zawodników, ale już wtedy miał charakter, wiedział, czego chce. A w bramce to był taki pozytywny wariat. Wielką ambicję widziałem również u Grześka Krychowiaka. To rówieśnik Szczęsnego i tak jak Wojtek zawodnik zaprogramowany na piłkę. Pamięta pan, jakiego gola w naszym pierwszym meczu mistrzostw strzelił Brazylii? Skupienie, koncentracja, precyzja, jakiej mogliby mu pozazdrościć doświadczeni ligowcy. Myślałem też, że w silnym europejskim klubie zaistnieje Dawid. Miał wszystko, co potrzebne do zrobienia kariery. W tym gronie widziałbym jeszcze Jarka Fojuta, który za kartki nie mógł zagrać z Argentyną. Nie twierdzę, że z nim na środku obrony pokonalibyśmy najlepszy w tej kategorii zespół świata, ale jestem pewien, że Jarek zwiększyłby nasze szanse. Poza tym liczyłem, że w Ekstraklasie zaistnieją Patryk Małecki czy Tomek Cywka. To była grupa naprawdę fajnych chłopaków!

P.D.: Wspomniał pan o meczu z Brazylią. Podobno po tym spotkaniu chciał pan Dawida i Krzysztofa Króla odesłać do Polski za to, że wymknęli się na imprezę i do hotelu wrócili nad ranem…

M.G.: Ale nie zrobiłem tego?! No właśnie… Takie strachy na lachy. Czasami trzeba piłkarzami wstrząsnąć, porządnie ich ochrzanić. Cała ówczesna kadra to byli może młodzi ludzie, ale o mocnych charakterach. Nie można było ich zagłaskać. Zbyt dobrze nie pamiętam tej sytuacji z Krzyśkiem i Dawidem, co oznacza, że nic wielkiego się wtedy nie stało. Ale kiedy zachodzi potrzeba, to porządny opieprz jest dobrym orężem w rękach mądrego trenera. Miałem podobny problem na mistrzostwach Europy do lat 18 w 2001 roku w Finlandii. Wtedy Łukasz Mierzejewski i Rafał Grzelak sprowadzili do hotelu dziewczyny. Nie prostytutki, normalne nastolatki. Nakryłem ich. To było przed półfinałem z Czechami. Zapowiedziałem, że jeśli nie wygramy, to nie chcę ich więcej widzieć. Byli najlepsi na boisku. O ile pamiętam, Łukasz strzelił dwa gole, a Rafał jednego. Może tak samo solidna „obtańcówka” podziałała i na Dawida. W każdym razie od tamtego momentu nie było z nim najmniejszego problemu. Więcej – chłopak wręcz eksplodował, w dobrym tego słowa znaczeniu. Jestem przekonany, że bez niego nie awansowalibyśmy do 1/8 finału.

P.D.: Twierdzi pan, że nie pamięta szczegółów powrotu Dawida i Króla z nocnej eskapady. Czyli można założyć, że nie byli pijani?

M.G.: Nie sądzę. Gdyby przyszli do hotelu w stanie wskazującym na spożycie, na pewno bym tego nie zapomniał. To były mistrzostwa świata, najważniejsza sportowa impreza w ich 20-letnim życiu. Nie wyobrażam sobie, że mogliby się tak wygłupić.

P.D.: Trzeba przyznać, że szczególnie Krzysztof Król mógł wtedy mówić o szczęściu, że późna impreza nie skończyła się poważniejszymi konsekwencjami. Przecież już w meczu z Brazylią poważnie panu podpadł – w 27. minucie dostał czerwoną kartkę…

M.G.: Może w momencie, kiedy schodził z boiska, byłem na niego zdenerwowany, ale kiedy zobaczyłem, jaki jest załamany, jak płacze, to złość szybko mi przeszła. Żal mi go było…

P.D.: Kończąc wątek imprezy: myśli pan, że Dawid już wtedy mógł popijać?

M.G.: To byli młodzi chłopcy. Kochali życie, zabawę, ale przede wszystkim piłkę. Dla reprezentacji gotowi byli poświęcić wszystko – cała drużyna, z Dawidem na czele. Na pewno wtedy nie sięgał po alkohol. Myślę, że jego problemy zaczęły się w Moskwie. Oczywiście nie można generalizować, że jeśli ktoś wyjedzie do klubu na wschodzie, to zacznie pić, bo panuje stereotyp, że w tamtym regionie piją wszyscy. Bzdura! Marcin Komorowski, Maciek Rybus, Artur Jędrzejczyk i wielu, wielu innych piłkarzy grało w Rosji, i jakoś nie dotarły do mnie informacje, że nadużywali alkoholu. Widocznie Dawid miał takie skłonności. To plus samotność, tęsknota za domem, złożyło się na mieszankę wybuchową. I w końcu eksplodowało. Szkoda…

P.D.: Kiedy wpadł pan na pomysł, że Janczyk będzie liderem ataku pańskiej kadry na MŚ w Kanadzie?

M.G.: Graliśmy mecz towarzyski z Norwegią na wyjeździe. Dawid zdobył wtedy trzy bramki. Uznałem, że to może być nasza najgroźniejsza broń: zawodnik idealny do kontry, już nieźle wyszkolony technicznie i strzelający z każdego miejsca w polu karnym. Wystarczyła maleńka luka w obronie, lekkie cofnięcie czy podniesienie nogi przez rywala i Janczyk już uderzał na bramkę. Dla każdego trenera taki napastnik to skarb.

P.D.: Co pan sobie pomyślał, kiedy dowiedział się, że Dawid jako najdroższy wtedy piłkarz z Ekstraklasy przechodzi z Legii do CSKA aż za 4,2 miliona euro?

M.G.: Bałem się o niego. Uważałem, że Rosja i – szczególnie – CSKA to nie jest dobry kierunek dla młodego chłopaka. I nie chodzi tu o sposób bycia, tylko o kwestie piłkarskie. Po pierwsze, w lidze rosyjskiej gra się twardo, ostro, nie ma miejsca na finezję. Po wtóre, CSKA to wielki klub, ukierunkowany na wynik. Młodzi zawodnicy, dopiero dobijający się do składu, przeważnie mają tam trudno. Jeżeli nie są wybitnymi talentami, muszą mieć bardzo twardy charakter, by walczyć o miejsce w składzie. Tuż przed podpisaniem przez Dawida umowy z CSKA mówiono, że bardzo chce go też Atlético Madryt. To techniczny zawodnik i w Hiszpanii miałby zdecydowanie większe szanse na rozwój i pokazanie się. Poza tym wówczas dopiero odradzała się potęga Atlético, w klubie stawiano na młodzież. Jestem pewien, że Dawid zaadaptowałby się w Madrycie zdecydowanie szybciej i lepiej niż w Moskwie.

P.D.: Janczyk radził się pana, który klub wybrać?

M.G.: Nie chciałem ani jemu, ani sobie zaprzątać głowy rozmowami o transferach. To były mistrzostwa świata, nie czas i nie miejsce na rozważania, gdzie kto ma zagrać po mundialu. Koncentrowaliśmy się na jednym celu – na wyjściu z grupy. Temu było podporządkowane wszystko inne.

P.D.: Jakim człowiekiem był Dawid?

M.G.: Sympatycznym, miłym, kulturalnym. Każdy trener by go zaakceptował. Wie pan, czasami spojrzy się na kogoś i od razu człowiek wie, czy czuje do niego sympatię, czy niechęć. Dawid był takim serdecznym chłopakiem, że chciało się do niego podejść i przytulić. Biły od niego dobroć i ciepło.

P.D.: W zespole też był lubiany?

M.G.: Bardzo. Wszyscy znali jego wartość piłkarską, wiedzieli, ile dla nas robi na mistrzostwach. Dlatego koledzy nie tylko darzyli go sympatią, ale przede wszystkim doceniali. Chociaż w Kanadzie był naszym najlepszym zawodnikiem, muszę podkreślić, że nigdy się nie wywyższał. Klasa chłopak.

P.D.: Po mundialu utrzymywaliście kontakt?

M.G.: Spotkaliśmy się w Lokeren. Byłem tam na jakimś meczu z reprezentacją już innego rocznika. Dawid, który grał w Belgii po wypożyczeniu z CSKA, odwiedził nas w hotelu. Przyszedł się przywitać, pogadać. Pamiętam, że rozmawiałem o nim wtedy z Włodkiem Lubańskim, który prowadził z Janczykiem indywidualne treningi. Włodek był zbudowany jego pracowitością, zaangażowaniem i nosem do bramek. Dopiero po latach, kiedy znów się spotkałem z Lubańskim i rozmowa zeszła na Dawida, to „Wlodi” wyznał, jakiego dokonał odkrycia. Wspomniał, że kiedy w pokoju Dawida otworzył szafkę, to wypadły z niej puste butelki po wódce. Janczyk miał wielki talent. Ale żeby przekuć talent na sukces, potrzebne są praca, samozaparcie i umiejętność walki ze słabościami. I jeszcze jeden, być może najważniejszy czynnik – za sukcesem każdego piłkarza stoi mądra kobieta. Mam nadzieję, że Dawid ma taką u swojego boku, bo w jego walce z nałogiem wsparcie najbliższej osoby może mieć decydujące znaczenie.

P.D.: Interesował się pan jego losem po powrocie z wypożyczenia do Lokeren i Germinalu Beerschot?

M.G.: