Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Demoniczny zbrodniarz i eksperymenty okultystyczne
Jan Piołun, cierpiący na nieuleczalną chorobę chirurg z Poznania wyjeżdża w Góry Sowie do cieszącego się złą sławą schroniska na Wilczycy. Nie zdaje sobie sprawy, że jego przyjazd wywoła lawinę dramatycznych zdarzeń oraz przebudzi nadnaturalne siły. Tymczasem w okolicy dochodzi do makabrycznych zbrodni oraz tajemniczych zdarzeń. Policjant Dominik Lamberg coraz wyraźniej dostrzega paranormalny kontekst sprawy i wespół z miejscowym góralem rozpoczyna prywatne śledztwo. Czy uda się rozwikłać sekret schroniska na Wilczycy i powstrzymać zło?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 376
Nikt przy zdrowych zmysłach – nawet obdarzony sporą wyobraźnią – nie mógłby spodziewać się tego, co miało niebawem nastąpić. Wnętrze wałbrzyskiego kościoła zostało przystrojone girlandami z kwiatów. Zegary wskazywały południe. Majowe słońce zaglądało do wypełnionej tłumem świątyni przez strzeliste gotyckie okna. Kobiety ubrane były w eleganckie suknie z połyskiem, a mężczyźni w garnitury plasujące się w odcieniach szarości i czerni. Panował uroczysty nastrój, wokoło kręcili się fotografowie i, przyjmując karkołomne pozy, poszukiwali najlepszego ujęcia. W powietrzu unosiły się ostre, nieco drażniące zapachy perfum i kadzidła.
– Hiob to człowiek, który utracił wszystko, został przez Boga wystawiony na najwyższą próbę – przemawiał celebrujący mszę kapłan. Jego głos odbijał się delikatnym echem od ścian kościoła. – W tej opowieści jest coś, co przykuwa uwagę. Coś, co niełatwo jest dostrzec, czytając ją za pierwszym razem. Hiob nie zasłużył na swój los. Bóg i Szatan zawarli pewnego rodzaju zakład, tocząc walkę o ludzką duszę. Areną tej walki stało się życie Hioba. Dotknięty rozpaczą Hiob pyta o sens ludzkiego istnienia. To nie jest historia, która wydarzyła się kiedyś, dawno temu. To przypowieść, która żyje i jest opowiadana. Każdy z nas w jakimś momencie może stać się Hiobem. Szczegóły tej opowieści nie są najważniejsze, liczy się jej przesłanie.
Starannie modulowany głos księdza płynął, wprawiając większość wiernych w stan delikatnego uśpienia. Po skończonym kazaniu wszyscy powstali, aby odmówić modlitwę. Trudno byłoby znaleźć miejsce bardziej bezpieczne, uświęcone tradycją i w pewnym znaczeniu swojskie. W świątyni z pewnością nie powinno wydarzyć się nic niestosownego – o czymś złym nawet nie wspominając. Ludzie czuli się spokojni, pewni siebie. Niektórzy z nich przyglądali się uroczystości, sycąc wzrok odświętnymi strojami wiernych, inni znajdowali przyjemność w rozpoznawaniu znajomych twarzy i przypominaniu sobie odległych powiązań rodzinnych. Myśli wiernych dryfowały ku sprawom przyziemnym, dobrze znanym każdemu człowiekowi. Po prawej stronie ołtarza umieszczono duży ekran z białego płótna, na którym rzutnik wyświetlał słowa popularnej pieśni religijnej Barka:
Pan kiedyś stanął nad brzegiem
Szukał ludzi gotowych pójść za nim
By łowić serca słów bożych prawdą
Siedzący w jednej z pierwszych ławek Dominik Lamberg z wałbrzyskiej policji wytrwale poruszał ustami. Nie śpiewał jednak głośno, ponieważ nie posiadał w ogóle słuchu muzycznego i nie chciał popełniać zbrodni na muzyce. Większość tonów brzmiała dla niego podobnie, a jeśli dostrzegał między nimi różnice to zaledwie na poziomie głośności i barwy, lecz nie położenia danej nuty na pięciolinii.
Natura wyposażyła go za to w inną zdolność – przeczuwał kłopoty, problemy i nieszczęścia. Kiedy miało wydarzyć się coś złego – on pierwszy o tym wiedział. W jakiś dziwny i irracjonalny sposób wyczuwał to swoją intuicją, która była dla niego równocześnie darem i przekleństwem. Przekleństwem, ponieważ czasem policjant zastanawiał się, czy aby nie przyciąga tych ponurych zdarzeń niczym magnes opiłki żelaza.
Nie wiedział oczywiście, co dokładnie ma nastąpić. Gdyby tak było, mógłby temu zapobiec, zmienić bieg zdarzeń, powstrzymać złoczyńców, jak to się dzieje w wielu powieściach i filmach fantastycznych.
Ogarnęło go zakradające się uczucie niepokoju, dziwne wyalienowanie spośród otoczenia, jakby na jego serce padł nagły cień i jakiś głos rzekł: wyczerpałeś szczęśliwe chwile, Lamberg, nadchodzi czas mroku. Czasem przychodziło mu do głowy, że takie słowa mógłby wypowiadać Bóg. Lub ktoś zupełnie inny.
Wzrok policjanta przyciągnął duży obraz ukazujący Jezusa Chrystusa, namalowanego w konwencji typowo hollywoodzkiej – niezwykle przystojnego i stojącego w pozie, jakiej mógłby uczyć się kandydat na amerykańskiego prezydenta. Przyjdźcie do mnie, a ja was pokrzepię – zdawał się mówić wyraz twarzy Mesjasza.
Kiedy jednak po raz wtóry zerknął na obraz, spostrzegł jakąś dziwną zmianę, jak gdyby oblicze Nazarejczyka ogarnął nagły smutek i niepokój. Rozejrzał się dyskretnie, ale nie zauważył, by ktokolwiek inny doznał podobnie osobliwego wrażenia. Pomyślał, że to kwestia wyobraźni. To, co sobie wyobrażamy, jest dla nas realne i stanowi siłę wpływającą na bieg życia, naszego i innych ludzi. Czasem fikcja umysłu potrafi być śmiertelnie niebezpieczna, prowadzi bowiem do czynów, którym nie sposób odmówić mrożącej krew w żyłach realności. Szaleniec przekonany, że rozmawia z demonami, będzie równie – jeśli nie bardziej – groźny od chłodno i racjonalnie kalkulującego swoje postępowanie zbrodniarza. Nóż czy pistolet w ręce obłąkanego włóczęgi może zabijać tak samo jak ten trzymany przez kogoś twardo stąpającego po ziemi i realnie myślącego o życiu. Wyobraźnia tworzy liczne obrazy. Część z nich może być ostrzeżeniami. Trzeba tyko odważyć się je zobaczyć.
Policjant otrząsnął się z zamyślenia. Obok stała jego młoda żona, Monika. Piękna blondynka z włosami uplecionymi w gruby francuski warkocz. Miała na sobie elegancką w swojej skromności błękitną sukienkę. On sam ubrany był w białą koszulę z delikatnym połyskiem, czarne spodnie i wypastowane skórzane buty.
Odnalazł wzrokiem syna. Paweł miał w tym dniu przystąpić do Pierwszej Komunii Świętej. Dostrzegł go wreszcie, jak wchodzi do kościoła wraz z innymi dziećmi, w długim szeregu lśniących bielą małych postaci przywodzących na myśl procesję śnieżnych aniołków. Uśmiechnął się do niego, lecz zaraz zrozumiał, że Paweł go nie dostrzega, tak bardzo jest zaaferowany tym wszystkim, co dzieje się wokoło. Podekscytowana siostra katechetka przemykała pośród ustawionych w karne szeregi dzieci, posykując, kładąc palec na ustach i wciskając im małe obrazki. Przypominała trochę dyrygenta pragnącego za wszelką cenę zapanować nad niesforną orkiestrą małych karzełków.
Jak owce prowadzone na rzeź.
Wzdrygnął się gwałtownie. Nie był pewien, czy te słowa wypowiedział ktoś tuż przy jego uchu, czy może stanowiły one kolejny werset pieśni. Usłyszał je dość wyraźnie, jakby wyrwane z kontekstu na tle podniosłej muzyki i tłumionych szeptów. Nadstawił uszu. Ludzie śpiewali, cicho trzaskały migawki aparatów. Musiało mi się przesłyszeć – pomyślał. Zerknął na żonę, lecz ta odpowiedziała jedynie pytającym spojrzeniem.
W ułamku sekundy jego umysł zarejestrował coś, co sprawiło, że uniósł wzrok. W kościele znajdowała się biegnąca wokoło galeria wypełniona obecnie stłoczonymi wiernymi. Coś tam było, przez chwilę. Jakby wyjrzało zza kolumny, po czym natychmiast się schowało.
Zadygotał ze strachu. Skąd te obrazy? – zastanawiał się. Skąd te dziwne myśli i niepokój? Za wszelką cenę próbował zagłuszyć wewnętrzny głos, który mówił do niego, z każdą chwilą głośniej i głośniej, teraz już niemal krzycząc:
Uciekaj! Wyjdź stąd! Weź żonę i dziecko. Uciekajcie!
Ogarnęła go panika. Starał się nad nią zapanować, tłumacząc sobie, że przecież nic złego nie może się stać. Nie w domu bożym i nie w tym dniu, w którym niepodzielnie rządzi radość. Te wszystkie złe myśli pochodziły z chwil, w których spotykał się ze złem – oglądając zdjęcia zmasakrowanych ciał, przesłuchując przestępców, odwiedzając przyprawiające o dreszcz miejsca zbrodni – zapomniane fabryki, mroczne lasy, zamiejskie cmentarze, cieszące się złą sławą opuszczone domy. Nie dało się o tym wszystkim zapomnieć, ale musiał się jakoś uspokoić.
Dyskretnie wyjął telefon z kieszeni i sprawdził godzinę. Do końca uroczystości pozostało jeszcze co najmniej czterdzieści minut. Przy okazji spostrzegł, że aparat nie łączy się z siecią.
Czego się właściwie obawiam? – rozmyślał. Do komendy napływały ostrzeżenia o szczególnych środkach ostrożności, jakie należało zachować podczas zgromadzeń publicznych. Zagrożenia terrorystyczne były realne. Traktowano te wytyczne z należytym, służbowym poważaniem, ale jednocześnie z ledwie zauważalnym przymrużeniem oka. Terroryzm – jasne! W molochach takich jak Warszawa czy Poznań. Dlaczego ktoś miałby podkładać bombę w Wałbrzychu? Ta obawa była niemal absurdalna, a jednak Lamberg, wiedziony jakimś zawodowym zacięciem, zaczął w miarę dyskretnie przyglądać się wypełniającym kościół wiernym.
Nie budzili oni żadnych podejrzeń. Nikt nie miał ze sobą wypchanej torby, plecaka lub teczki. Żaden nie wyglądał na obcokrajowca. Na twarzach przybyłych malowało się w najgorszym przypadku uprzejme znudzenie i lekko niecierpliwe wyczekiwanie na koniec uroczystości. Nie wydawało się, aby ktokolwiek mógł przybyć tu w złych zamiarach, a już na pewno nie obładowany granatami lub obklejony ładunkami wybuchowymi.
Jakaś staruszka dobrotliwie strofowała małą, nieco niesforną, sześcioletnią wnuczkę, pieczołowicie poprawiając jej na głowie wielką kokardę. Dwuletni może maluch wyszedł z trójkołowego wózka i stanął niepewnie na nogach, rozglądając się wokoło z wyrazem nieskończonego zdumienia na buzi, zupełnie jakby znalazł się nagle na powierzchni zupełnie nowej i nieznanej planety. Być może zresztą Ziemia jest właśnie taką planetą dla wszystkich małych dzieci; zupełnie nowym miejscem, tak bardzo różniącym się od tego, z którego przybyły. Lamberg uśmiechnął się, widząc brzdąca. Wtedy też dostrzegł owego dziwnego człowieka. Gdy go zobaczył, nagle stwierdził, że nie może oderwać wzroku od jego sylwetki, ponieważ jest ona w jakiś sposób inna. Nieznajomy wydawał mu się jakby obrysowany niewidzialną linią, wycięty z innego miejsca lub nawet czasu i wklejony tutaj jak gdyby z dziwną starannością, za którą kryło się jakieś nieprawdopodobne oszustwo.
Wrażenie, jakie wywierał na nim ten osobnik, było niemożliwe do porównania z czymkolwiek innym i Lamberg dziwił się, że ludzie zdawali się nie zauważać tej niepokojącej odmienności. Było to zdumienie silne, lecz policjant potrafił ten fakt zaakceptować, podobnie jak wiele innych, podobnych, z którymi spotkał się podczas swojej kariery. Wielokrotnie wyczuwał podejrzanego, bezbłędnie potrafił wytypować sprawcę, nie kierując się przy tym żadnymi racjonalnymi przesłankami. Oczywiście, nigdy o tym z nikim nie rozmawiał, obawiając się posądzenia o szaleństwo. Wierzył jednak, że jest to pewnego rodzaju dar, który otrzymał od Boga.
Postać stała na przedzie ubrana w ciemny płaszcz. Policjant nie widział jej twarzy, lecz od sylwetki mężczyzny biła jakaś dziwna energia; nawet niewielkie ruchy ciała zdradzały sprężystość mięśni i niemal arogancką siłę. Jego ramiona zdawały się szersze niż u przeciętnego mężczyzny, wzrostu również był więcej niż średniego. Pierwszą rzeczą, która wywołała u Lamberga zawodowy niepokój śledczego, był właśnie ten płaszcz. Pod takim płaszczem, absolutnie teoretycznie, dałoby się wnieść ładunek wybuchowy lub ukryć jakąś broń, pistolet czy chociażby długi nóż. W takim tłumie każde tego typu narzędzie mogłoby okazać się skrajnie niebezpieczne.
Zastanawiał się, co robić. Nie miał przy sobie ani odznaki, ani służbowego glocka. Musiał jakoś zareagować. Pozwalając, aby poniosła go fala wyobraźni, Lamberg ujrzał straszliwe konsekwencje wybuchu bomby w wypełnionej po brzegi świątyni. Rozejrzał się wokoło i zrozumiał specyfikę tego pomieszczenia, pełnego tłoczących się wiernych. Małe okna zwiększą mordercze ciśnienie, a liczne ozdoby zmienią się w śmiercionośną masę odłamków. Drewniane ławki i ołtarz z łatwością zajmą się ogniem, a wyjścia ewakuacyjne właściwie w tym budynku nie istnieją. Nic dziwnego, świątynię budowano przecież w czasach, gdy o terrorystach nikt nie słyszał, a w każdym razie na pewno nie w dzisiejszym znaczeniu tego słowa.
Przez moment starał się myśleć jak zamachowiec. Spróbował wczuć się w umysł sprawcy, tak jak robił to zazwyczaj. Łatwiej byłoby zorganizować zamach w kościele niż na pilnie strzeżonym stadionie lub w sali koncertowej, gdzie każdy wchodzący jest skrupulatnie sprawdzany przez ochronę. Symboliczny wydźwięk i wybuch paniki również byłyby bardzo spektakularne, a przecież terrorystom właśnie o to chodzi.
Mówiło się o udaremnionym przez Agencję Bezpieczeństwa Wewnętrznego zamachu na Świątynię Opatrzności Bożej. Nawet jego przełożeni nie wiedzieli jednak, ile prawdy jest w tej pogłosce. Terroryści wybierali zwykle spore cele, położone w dużych miastach lub ich sąsiedztwie.
Czy jesteś tego pewien? – zadrwił z niego nagle jakiś wewnętrzny głos. Ten cichy prześmiewca pojawiał się czasem w jego myślach, gdy pracował nad najbardziej makabrycznymi i mrocznymi sprawami, takimi jak morderstwo młodego chłopca, którego ciało ułożono i zdeformowano tak, by przypominało magiczny symbol Ahnenerbe. Organizacji, której nazwa wypowiedziana na głos sprawiała, że nawet jego przełożeni odwracali wzrok i udawali, że o niczym nie wiedzą.
Nie, nie jestem pewien – odparł uczciwie sam sobie Lamberg. Chwilowo nie przychodzą mi do głowy żadne argumenty za tym, by zorganizowanie zamachu w wielkim mieście miało być łatwiejsze niż w mniejszym. Wałbrzych jest na tyle duży, by dało się w nim zachować anonimowość, przybyć i zniknąć niezauważonym.
Lambergowi przyszła do głowy jeszcze jedna myśl. Nie było to coś, o czym chciałoby się myśleć w dniu takim jak ten, pełnym odświętnych strojów, uśmiechów, balonów, tortów i prezentów.
Była to bowiem myśl o autentycznym mroku, przedziwna mieszanina wypowiadanych ukradkiem pogłosek i przerażających faktów, za którymi kryło się niezrozumiałe zło roztaczające swoją władzę w Górach Sowich. Ta okolica w pewien sposób przyciągała wszystko, co budziło dreszcz niepokoju, nawet w trzeźwo myślącym policjancie. Czasem dumał nad wiatrem z gór, który podczas długich, bezsennych nocy uporczywie dobijał się do okien jego domu. Ten zstępujący z gór wicher, zawsze chłodny, miał w sobie coś złowróżbnego. Następnego dnia zwykle okazywało się, że doszło do jakiejś zbrodni lub tragedii. Zupełnie jakby to wiatr przynosił ze sobą coś, co opętywało ludzkie serca.
Tam, w górach, znajdowały się sekrety. Część z nich skryta była w leśnych ostępach, część w starych niemieckich podziemiach, a część w ludzkich sercach i Lamberg, który już co nieco wiedział o tych sprawach, nie potrafił zdecydować, które z nich są mroczniejsze. Tutaj mogło wydarzyć się coś złego, ponieważ, jakkolwiek zabobonnie by to zabrzmiało, nad okolicą ciążyło coś na kształt fatum. Policjanci przyjęci do służby rezygnowali często po przepracowaniu kilku lat. Ci, którzy przetrwali, wiedzieli, że są sprawy, od których lepiej trzymać się z daleka. Wiele z nich przydzielano Lambergowi.
Lśniące bielą szeregi dzieci zaczęły się przegrupowywać. Kapłan wstał z ozdobnego fotela, który zajmował do tej pory. Liczył sobie około trzydziestu lat, był chudy i mocno łysiejący. Miał w sobie coś z typowego pracownika naukowego zapomnianego instytutu socjologii. Sprawiał wrażenie skupionego, nieco zdziwaczałego, zawieszonego w czasie i jakby oderwanego od przemijających spraw życia codziennego.
Wszyscy wierni na chwilę usiedli, lecz mężczyzna z przodu, którego od pewnego czasu obserwował Lamberg, stał nadal prosto jak struna. Policjanta opanowało niezrozumiałe, a jednak graniczące z pewnością przeświadczenie, że rzeczywiście stanie się coś okropnego. Podniósł się lekko z ławki, zdając się na moment na swój wewnętrzny radar i ignorując zaskoczone spojrzenie żony. Mężczyzna w płaszczu pochylił się na chwilę i podniósł coś z podłogi. Policjant z ulgą wypuścił powietrze. W dłoni tajemniczego człowieka pojawił się futerał ze skrzypcami. Był to więc akompaniator, zapewne zamówiony przez jedną z rodzin.
Popadasz w paranoję – pomyślał Lamberg. Ostatnio spotkałeś się z kilkoma naprawdę okrutnymi zbrodniami, zdziwaczałeś, oddając się prywatnym śledztwom do tego stopnia, że twoje małżeństwo przeżyło głęboki kryzys. A teraz widzisz terrorystę w wynajętym muzyku…
Zbyt często szukał podpowiedzi u wróżek, na cmentarzach czy w podejrzanych książkach. Teraz zaczynał ześlizgiwać się w otchłań szaleństwa.
Tymczasem muzyk bez przeszkód pokonał te kilka metrów, jakie dzieliły go od trzech niskich schodków prowadzących na wzniesienie, na którym znajdował się ołtarz. Poruszał się z gracją niczym tancerz. Kiedy odwrócił się wreszcie przodem do zgromadzonych, poły jego płaszcza rozchyliły się. Pod spodem miał coś, co przypominało mundur. Najdziwniejsza była jednak jego twarz. Policjant odniósł wrażenie, że patrzy na coś w rodzaju hologramu, że oblicze mężczyzny jest w pewien sposób nieczytelne. Rysy wydawały się zamazane, zupełnie jakby nałożyły się na siebie twarze dwóch lub nawet kilku osób. Było w nim coś lekko archaicznego, jakby przybył sprzed kilku dziesięcioleci albo nawet z jeszcze dawniejszych czasów, a Lamberg czuł, że lepiej się nad tą kwestią nie zastanawiać.
W kościele zapanowała dziwna cisza, a spojrzenia wszystkich skierowały się w stronę domniemanego artysty. Powietrze w świątyni zdało się naładowane jakimś rodzajem elektryczności statycznej. Lamberg z niezwykłą dokładnością spostrzegł delikatny dym z kadzielnicy unoszący się w górę poprzez padające z okien snopy światła. Zmysły policjanta uległy wyostrzeniu. Coś było nie w porządku. Zarówno ksiądz, jak i ministranci wyglądali na zdumionych tym nieoczekiwanym wtargnięciem wiernego. Najwyraźniej występ akompaniatora nie był wcale przewidziany w programie tej uroczystości.
Człowiek w płaszczu, spod którego wyzierał czarny mundur, zdawał sycić się chwilą. Spojrzał wyniośle na tłum, a Lamberg, nie wiedzieć czemu, odniósł dziwne wrażenie, że intruz spogląda wprost na niego. Poderwał się z ławki i zaczął się przedzierać bliżej ołtarza. Był już wtedy po części pewien, że nie jest to zwykły muzyk, lecz ktoś mający złe zamiary. Ciągle jednak łudził się, że może to zaledwie ekscentryk, pragnący zakłócić przebieg uroczystości. W takim przypadku wystarczyłoby tego człowieka obezwładnić i wyprowadzić ze świątyni. Potrafił dobrze walczyć wręcz, a w umiejętności zastosowania technik interwencyjnych daleko wyprzedzał swoich kolegów z komisariatu.
W ciągu kilkunastu sekund, podczas których Lamberg usiłował przepchnąć się bliżej ołtarza, przez świątynię przemknął nagły, silny podmuch, który zgasił część zapalonych świec. Światła żyrandoli z nieznanej przyczyny zamrugały, a potem mocno przygasły. Przez kamienne mury i posadzkę przeniknęła jakaś dziwna, wyczuwalna dla wszystkich wibracja, jakby gdzieś w pobliżu uruchomiono potężną, lecz zupełnie cichą maszynę drogową.
Gdy Lamberg zbliżył się do człowieka w płaszczu, ten z gracją otworzył futerał. Jednak zamiast skrzypiec miał w nich karabin maszynowy, który wydobył ruchem tak zręcznym, że wręcz niewidocznym. A więc jednak…
Policjant starał się myśleć szybko i konkretnie. W ułamku sekundy ocenił swoje szanse. Był bez broni, tuż przed szaleńcem, który był gotów zabijać. I pewnie był również gotów zginąć.
Pierwszy huk wystrzału odbił się od ścian świątyni. W kościele wybuchła panika. Część ludzi z krzykiem rzuciła się do ucieczki, tratując się nawzajem. Jedyne wyjście z domu bożego zostało zablokowane przez napierających wiernych. Na domiar złego część rodziców, która znajdowała się na zewnątrz, słysząc huk i krzyki, chciała wedrzeć się do środka, by ratować swoje dzieci. W ten sposób nikt nie mógł ani wyjść, ani wejść do świątyni.
Lamberg nie miał czasu. Tak naprawdę mógł w tym momencie jedynie spróbować przejąć kontrolę nad bronią.
Tymczasem zabójca strzelał raz za razem, przed siebie. Huk wystrzałów był ogłuszający. To nie była broń policyjna, lecz jakiś wojenny automat o dużej szybkostrzelności. Kiedy mężczyzna w płaszczu skierował broń nieco w prawo, Lamberg wykonał swój skok. Zamek karabinu pieczołowicie wykonywał swoją pracę, wyrzucając kolejne łuski i posyłając śmiercionośne pociski w tłum.
Prawie się udało, niemal złapał już za karabin, gdy morderca niedbałym ruchem odepchnął go od siebie, zupełnie bez wysiłku. Lamberg poczuł to jednak tak, jakby potrącił go samochód. Został odrzucony kilka metrów dalej i wpadł między drewniane ławki, a ciała martwych ludzi zamortyzowały jego upadek. Zabójca dysponował niezwykłą, nadnaturalną wręcz siłą fizyczną.
Być może jednak właśnie taki obrót sprawy uratował policjantowi życie. Lamberg leżał nieruchomo, dogłębnie sparaliżowany strachem o żonę i syna. Nie miał pojęcia, w jaki sposób mógłby powstrzymać człowieka z bronią. Mógł tylko patrzeć, jak pociski kładą kolejne ciała pokotem, jak rozbryzgi krwi malują oblicza świętych na obrazach czerwienią. Ogarnęło go absolutne przerażenie.
Nagle cisza i krzyk. Ktoś tak samo jak on jeszcze żył i postanowił wykorzystać krótką chwilę, moment, w którym zabójca zmieniał magazynek…
Przez wąską przestrzeń między oparciem a siedzeniem ławki Lamberg dostrzegł, jak młody mężczyzna rzuca się w stronę mordercy, ale w chwilę potem pada skoszony kolejną serią z karabinu. Człowiek w płaszczu tymczasem wybił się na wysokość dobrych pięciu metrów niczym bohater komiksów Marvela i z gracją wylądował na galerii. Lamberg skulił się jeszcze mocniej i znieruchomiał całkowicie, udając nieżywego. Rękoma otulił głowę. Zamachowiec wystrzelił jeszcze dwa magazynki, z zimną krwią celując w konających ludzi, po czym zniknął w cieniu ozdobnego, drewnianego balkonu znajdującego się ponad ołtarzem.
Kilka minut później, pośród dziesiątków innych zabitych, Lamberg odnalazł ciała syna oraz żony.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Pół roku przed pierwszą masakrą
Już od chwili wyjazdu z Wałbrzycha doktor Jan Piołun, były chirurg Szpitala im. Świętej Rodziny w Poznaniu, czuł się nieswojo, a w miarę upływu czasu uczucie to narastało. Opustoszały skład, przywodzący na myśl pociągi sprzed dobrych trzydziestu lat, wtaczał się pod górę z miarowym łoskotem kół. Wyglądało na to, że ostatni pasażerowie wysiedli już na jednej z tych zapomnianych, malutkich stacyjek, których obecność zdradzał jedynie krótki postój i gwizdek konduktora.
Być może już wtedy umysł Piołuna zarejestrował coś złowróżbnego. Każdy z nas posiada intuicję i nie ma w tym niczego irracjonalnego. Po prostu widzimy więcej, niż nam się wydaje. Problem w tym, że nie zawsze sobie to uświadamiamy. To szczególne wyczulenie, rodzaj wewnętrznego radaru, funkcjonuje szczególnie intensywnie u osób, które częściej niż inni spotykają się ze śmiercią. Można rzec – żyją z nią w pewnego rodzaju ostrożnej komitywie, a do takich niewątpliwie należał doktor Piołun. Po pierwsze, z racji wykonywanego zawodu, a po drugie, z powodu swojej nieuleczalnej choroby genetycznej. Cierpiał na bardzo rzadką i podstępną odmianę progerii, powodującą przedwczesne starzenie się organizmu. Mutacja była o tyle nietypowa, że lekarz do tej pory zachował pełną sprawność fizyczną i umysłową. Wyglądał również zupełnie zwyczajnie, a nawet był uważany za przystojnego, chociaż oczywiście brano go za znacznie starszego, niż wynikało to z daty urodzenia. Jako dziecko zadziwiał wszystkich dojrzałością psychiczną, szybko się uczył, zdumiewająco wcześnie, bo już w wieku siedmiu lat, osiągnął dojrzałość płciową i zaczął interesować się, oczywiście czysto teoretycznie, płcią przeciwną. W wieku piętnastu lat brano go za dwudziestopięciolatka.
Niebezpieczeństwo polegało jednak na geometrycznym przyśpieszeniu, z jakim atakowała choroba oraz jej nieuchronnym przebiegu. Objawy nasilały się z wiekiem i w ostatnim czasie doktor, mimo iż miał dopiero trzydzieści pięć lat, był brany za pięćdziesięciokilkulatka. Włosy całkowicie mu posiwiały, na twarzy pojawiły się głębokie bruzdy, wyniki badań krwi były coraz gorsze, poziom cukru szybował w górę, na dłoniach wykwitły rozległe plamy wątrobowe, a serce zaczynało płatać figle. Nie mógł już dłużej oszukiwać siebie samego, jak czynił to w głębi duszy przez ostatnie lata. Niewidzialny przeciwnik stał już u drzwi. Nadeszła pełnia lata i ponury żniwiarz ostrzył swoją kosę.
Z badań i opisów kilkunastu podobnych przypadków, do których doktor dotarł z niemałym trudem, odwiedzając w tym celu archiwa medyczne w Berlinie i Hamburgu, wynikało jasno, iż pozostały mu jeszcze dwa lub trzy lata życia. Wystąpienie gwałtownych zmian w wyglądzie zewnętrznym zapowiadało rychłe upośledzenie organów wewnętrznych, które choroba atakowała w kolejności właściwie przypadkowej. Naruszenie równowagi ustroju następowało lawinowo, prowadząc do względnie szybkiej śmierci następującej po – najczęściej – kilkumiesięcznym okresie terminalnym, w którym chory tracił kontrolę nad większością podstawowych funkcji swojego organizmu. Żaden z cierpiących na tę przypadłość pacjentów nie przekroczył czterdziestki, a ostatnie tygodnie, eufemistycznie określane mianem „leczenia paliatywnego”, charakteryzowały się postępującą utratą pamięci oraz zaburzeniami funkcji poznawczych. Mówiąc bez ogródek, chory tracił sprawność ciała, wspomnienia, pamięć, marzenia i wiedzę. Dlatego też w bagażach doktora znajdowały się skradzione ze szpitala ampułki z morfiną. To miała być ostatnia podróż. Doktor podjął decyzję, że w zmaganiach ze śmiercią to on będzie miał ostatnie słowo i choć nie mógł uniknąć kostuchy, uznał, że sam wyznaczy termin spotkania.
Swego czasu chirurg Piołun, zanim utracił prawo jazdy poprzez swój romans z wódką, poruszał się głównie samochodem, nowym modelem toyoty, zajętym niedawno przez komornika sądowego. Pociągami natomiast podróżował sporadycznie. Teraz jednak, przygotowany do drogi, miał w plecaku kilka powieści, dobranych tak, by ich ciężar i wymiary pozostawały w przyzwoitej relacji z jakością. Tylko książki pozwalały mu na chwilę zapomnieć o nadchodzącym kresie istnienia. Zabrał ze sobą miedzy innymi Legendy i mity słowiańskie, poetycką Opowieść o Duchu Gór, niewielkich rozmiarów atlas turystyczny oraz powieść awanturniczo-przygodową niejakiego Smitha, którą zakupił u handlarza na dworcu za niewiele ponad pięć złotych.
Tym razem jednak niesprecyzowany niepokój nie pozwalał mu skupić się na lekturze. Zerknął na zegarek. Dochodziła dwudziesta druga. Od początku podróży prześladował go pech. Z Poznania wyjechał po południu, jednak we Wrocławiu spóźnił się na przesiadkę i musiał czekać na kolejny pociąg cztery godziny z hakiem. Skończył się sezon wakacyjny i pociągi w kierunku Gór Sowich kursowały rzadziej niż zwykle. Machina kolejowa jakby zwolniła, znużona wakacyjnym wysiłkiem. Z gestów konduktorów przebijała nonszalancja, a z min kasjerów nuda.
W Wałbrzychu oznajmiono mu bezpardonowo, a nawet z pewnego rodzaju odcieniem złośliwej satysfakcji, że linia kolejowa, o którą pyta, należy do najrzadziej uczęszczanych w kraju, a jedyny udający się w tamtą stronę skład odchodzi dopiero wieczorem.
Spędził więc kolejne godziny, snując się po opustoszałej poczekalni, a następnie przemierzając tam i z powrotem ponury peron. Zimny wiatr przybierał na sile, więc postawił kołnierz płaszcza i mocniej owinął się szalem.
Oczekiwany pociąg nadjechał nieśpiesznie, wyłaniając się z wieczornej szarówki jakby obojętny na wskazania dworcowego zegara, gdy na peronach zaczęły zapalać się, błyskając i drgając, światła neonowych lamp. Nieliczne wystraszone i zmoknięte gołębie rozpierzchły się na wszystkie strony, a wsiadającego do wagonu Piołuna ogarnęło nagłe przeczucie dziwnej nieuchronności zdarzeń. Gdy pociąg ruszył, zajął miejsce przy oknie.
Rozpadało się i obfite strugi deszczu spływały po szybie. Miasto dość szybko przemknęło za oknami, żegnając podróżnego obrazem zamkniętych o tej porze zakładów przemysłowych, pełnych zagadkowych, pokrytych rdzą stalowych konstrukcji. Następnie pociąg sunął przez bezkresne, szare i skrapiane deszczem pola, aż wreszcie zbliżył się ku obojętnym, srogim, szarym górom, których zarys z początku ledwie dostrzegalny na horyzoncie, później zaczął przybliżać się niepostrzeżenie i jakby podstępnie.
W końcu na zewnątrz zrobiło się zupełnie ciemno i teraz, spoglądając w okno, doktor widział jedynie ścianę czerni oraz odbicie własnej twarzy skąpane w bladym świetle elektrycznych jarzeniówek. Ich światło co chwilę przygasało, mrugało, wagonami zarzucało z głośnym zgrzytem torów; niejednokrotnie odnosił wrażenie, że pociąg to szarpiąca się w uścisku torów bestia, która wzbrania się przed podążaniem tam, dokąd usiłowano ją zabrać.
W górach jechało się inaczej, z większym mozołem. Czuć było charakterystyczny, trudny do podrobienia zapach powietrza będący mieszaniną chłodnego, wilgotnego wiatru, nasmołowanych drewnianych podkładów kolejowych i ciężkiego aromatu leśnej żywicy, wzmocnionego jeszcze przez głęboką woń deszczu wnikającego w glebę.
Pociąg zatrzymał się. Piołun przytulił twarz do zimnej szyby, starając się wypatrzyć coś pośród mroku i ulewy. Na oknie pojawił się mały ślad po oddechu. To była jedna z tych widmowych stacyjek, jakie jeszcze można spotkać na odludziach. Składała się na nią prosta wiata, krótki asfaltowy peron, samotna lampa i napis „Głuszyna” umieszczony na targanej wiatrem przerdzewiałej blasze. Gałęzie rozłożystych drzew rzucały na peron roztańczone, niespokojne cienie. W głębi duszy doktora od pewnego czasu tańczył jakiś dziwny ognik niesprecyzowanej radości właściwej ludziom, którzy wszystko, co mieli, pozostawili za sobą.
Był to stan, który znają dobrze wszelkiej maści straceńcy. Euforia, która przychodzi niespodziewanie, gdy zrozumie się, że wszystko zostało już stracone i nic nie może powrócić. Gdy człowiek ostatecznie poddaje się wyrokom losu i, paradoksalnie, w nieczułości świata odnajduje radość i nadzieję.
Tutaj raczej nikt nie będzie wsiadał ani wysiadał, zwłaszcza o tak późnej porze – pomyślał. Był świadomy mrocznej obecności lasu ciągnącego się wokoło przez dziesiątki kilometrów. Wtem kątem oka spostrzegł jakiś ruch na peronie, tam gdzie kończyła się plama rzucanego przez lampę pomarańczowego światła. Ktoś jednak wyczekiwał na ten widmowy kurs. Samotny turysta?
Wszystko wokoło zdawało się doktorowi nierealistyczne. Rzeczy na pozór banalne, takie jak opóźnienie pociągu, nagłe podmuchy wiatru za oknem, ulewa, jasny blask jarzeniówek, składały się w jakąś całość pełną symboli i znaczeń, których obecność wyczuwał, lecz nie potrafił zinterpretować. Zupełnie jakby coś próbowało go ostrzec, ukryte za pozorami normalności.
Z wzmianki dziwnie roztrzęsionego konduktora wynikało, że na miejscu powinien być za pół godziny. Kolejarz sprawiał wrażenie wzburzonego, niepewnie rozglądał się na wszystkie strony. Doktor pomyślał, że po prostu irytuje go narastające opóźnienie pociągu.
Z czystej ciekawości lekarz postanowił wstać i przejść się po wagonach. Liczył, że natknie się znów na konduktora i upewni jeszcze co do odległości, jaka dzieli go od stacji docelowej Wilczy Jar. Samotne perony niejednokrotnie tonęły w całkowitej ciemności, łatwo było o pomyłkę, która na tym odludziu mogła mieć fatalne skutki. Jego położenie było już wystarczająco podłe, by je jeszcze pogarszać. W najlepszym wypadku czekała go długa, nocna wędrówka niebezpiecznymi górskimi szlakami. W najgorszym, oczekiwanie gdzieś na ławce pod wiatą na nadejście świtu razem z butelką wódki i własnymi myślami. Własne myśli były w tym wszystkim najgorsze.
Piołun był ponadto nieco ciekaw tego samotnego podróżnika, który, jak mu się zdawało, wsiadł na poprzedniej stacji. Postanowił spróbować go odnaleźć i przekonać się, czy nie uległ tylko złudzeniu.
Przeszedł cały skład od początku do końca, lecz nie natknął się na żywą duszę. Nie napotkał ani konduktora, ani żadnego pasażera. Było w tym coś niepokojącego. Konduktor zajmuje zwykle miejsce w pierwszym wagonie, w przedziale służbowym, lub przemierza tam i z powrotem wagony. Stuka przy tym głośno butami, trzaska z werwą zasuwanymi drzwiami i mówi coś, obojętnie co, byle głośno.
Najwyraźniej jednak ten konduktor wolał miejsce w lokomotywie, obok maszynisty, co w odczuciu doktora było zachowaniem nietypowym. Może jednak na tych górskich trasach obowiązywały jakieś inne procedury, których po prostu nie znał…
Gdy wracał na swoje miejsce, dostrzegł mężczyznę. Nieznajomy był młody, na oko trzydziestoparoletni, dziwnie blady, z włosami zaczesanymi do tyłu. Miał na sobie czarny płaszcz przeciwdeszczowy. Piołun mógł przysiąc, że wcześniej tego podróżnika tu nie było. Widocznie był w toalecie – pomyślał, starając się nie dopuszczać do siebie innych myśli. Spokojnie, zaraz dosiądzie się do nieznajomego, a potem zagai o Wilczycę, może nawet dowie się czegoś ciekawego na temat tego miejsca?
Piołun usiadł nieopodal i kątem oka zaczął obserwować pasażera. Dopiero teraz spostrzegł na jego szyi koloratkę. A więc to ksiądz – pomyślał, po czym ujrzał w jego dłoni różaniec i dodał pod nosem:
– W dodatku ksiądz w trakcie modlitwy. Świetnie.
Duchowny zdawał się mamrotać coś pod nosem. Pewnie wypowiadał po cichu słowa pacierza. W pewnym momencie jednak Piołun rozpoznał słowo:
– Wilczyca. – Głos księdza przypominał szelest liści jesienną porą w te dni, gdy pierwsze mrozy zaczynają ścinać już ziemię. – Wilczyca odcina drogi. Tutaj pociągi jeżdżą tylko w jedną stronę. Ciemność nadchodzi znad gór.
Następnie mężczyzna wstał, jakby nagle sobie o czymś przypomniał. Odwrócił się i spojrzał w stronę doktora. Jego oczy zdawały się płonąć, lśnić jakimś chorobliwym blaskiem, jakby u człowieka trawionego gorączką. Przepełniał je strach w najczystszej postaci.
– Uciekaj. Uciekaj, póki możesz – rzucił. W jego głosie brzmiało nieludzkie zmęczenie, a zarazem determinacja.
Piołun otworzył usta, aby coś odpowiedzieć, lecz ksiądz ruszył gwałtownie w stronę drzwi wagonu.
Doktor przez moment siedział jak sparaliżowany. Cóż miało oznaczać to dziwne ostrzeżenie? Może w pociągu czaiło się jakieś niebezpieczeństwo? Wilczyca… Przecież w pociągu raczej nic im nie grozi…
Nagle posłyszał odgłos mocnego szarpnięcia za drzwi. Zaniepokoiło go to. Drzwi w starych wagonach nie zawsze posiadają blokadę uniemożliwiającą otwarcie ich w czasie jazdy, a nawet jeśli ją mają, stare mechanizmy często są niesprawne. Do wnętrza wtargnął chłodny powiew nocy, zapach deszczu i huk pędzącego pociągu. Tknięty w jednej chwili złym przeczuciem lekarz poderwał się na równe nogi i ruszył w tamtym kierunku.
– Stój! – krzyknął.
Zdążył dostrzec jedynie skrawek przeciwdeszczowego płaszcza samobójcy, niknący w ciemności. W panice złapał za hamulec bezpieczeństwa i z całych sił szarpnął czerwoną rączkę. Rozległ się pisk hamulców.
* * *
– Jestem lekarzem! – zawołał Piołun, widząc nadbiegającego konduktora.
– Jasna cholera, wokoło tylko lasy. Pomoc nie przybędzie szybko – zawodził kierownik pociągu.
Wyskoczyli z wagonu i pognali peronem.
– Świeć pan latarką – nakazał lekarz. – Pod kołami!
Ciało leżało pod ostatnim wagonem. Było zmasakrowane, bezgłowe. Najbliższa rodzina zapewne by biedaka nie poznała. Facet zginął na miejscu.
Piołun przełknął ślinę. Wiele już w życiu widział, ale obraz, jaki miał teraz przed oczyma, mocno go poruszył. A potem krew odpłynęła mu z twarzy, bo usłyszał ten szept.
– Wilczyca… Wilczyca…
To słowo nie mogło przecież wydobywać się z gardła nieżyjącego. A jednak Piołun miał dziwne wrażenie, że tak właśnie było. Wyprostował się i badawczo spojrzał na konduktora.
– Słyszał pan coś?
Mężczyzna oblizał wargi. Jego twarz stała się jeszcze bardziej blada.
– Strumień. Górski strumień szumi – wyszeptał.
Obydwaj wiedzieli, że to nieprawda.
Doktor Jan Piołun nigdy nie dowiedział się, kim był ów ksiądz, który otwarł drzwi i zeskoczył wprost pod koła jadącego pociągu. Wówczas nie miał również pojęcia, jakie motywy mogły nim kierować. Pociąg musiał teraz stać, nie wiadomo jak długo, i czekać na przyjazd prokuratora mającego dokonać oględzin zwłok. Mogło to trwać kilka godzin, a może dłużej. Jeśli prawdą było to, co powiedziano mu o rzadko uczęszczanej trasie, urzędnik nie musiał się zbytnio spieszyć, aby wykonać swoją ponurą robotę.
Blady jak kreda konduktor poinformował Piołuna, że do stacji Wilczy Jar pozostało nie więcej niż kilkaset metrów. Ponieważ spoczywający pod kołami wagonu człowiek był ponad wszelką wątpliwość martwy, doktor oświadczył, iż nie będzie oczekiwał przyjazdu prokuratora.
– Nic tu nie pomogę.
– Musi pan zostać – zaoponował konduktor. – Jest pan świadkiem. Mogą chcieć znać szczegóły. Proszę nie odchodzić!
– Zapisze pan sobie moje imię i nazwisko oraz numer telefonu. Jeśli będą chcieli ze mną mówić, znajdą mnie.
– Ale…
– Nie ma sensu, abym czekał tu nie wiadomo jak długo. Proszę mnie zrozumieć, śpieszę się. Jest późno.
Kierownik pociągu mrugał jak szalony, ale wreszcie westchnął i ustąpił:
– W porządku. Niech będzie. Proszę jednak zachować najwyższą ostrożność.
– Ostrożność? – powtórzył lekarz.
– Nie chcemy mieć tu kolejnej tragedii. Należy trzymać się torów i pod żadnym pozorem nie zbaczać w las. Jest tu niebezpiecznie. Nie pierwszy raz jeżdżę tą trasą i swoje wiem. Niebawem powinien pan dostrzec blask lampy. To będzie stacja.
Pociąg, który Piołun zostawił za plecami, wysyłał w ciemność potężny snop jasnego, elektrycznego światła, tak że przed sobą widział własny wydłużony cień. Tory lśniły metalicznie w blasku reflektora, wytyczając drogę. Wokoło jednak panowała nieprzenikniona ciemność, a teren poniżej nasypu po obydwu stronach wypełniała mlecznobiała mgła, jakiej nigdy nie spotyka się w mieście. Jej opar zdawał się wypełzać na nasyp i spowijać go długimi mackami.
Po przejściu kilkuset metrów Piołun nadal nie dostrzegł stacji, a światło lokomotywy z trudem docierało w to miejsce. Zatrzymał się na chwilę i wydobył z plecaka solidną latarkę. Włączył ją. Szedł dalej przed siebie, aż w nikłym blasku dostrzegł zarys malutkiego peronu z popsutą lampą i tablicą informacyjną „Wilczy Jar”.
Z otrzymanej w urzędzie gminy mapy wynikało, że do schroniska na Wilczycy od Wilczego Jaru powinien prowadzić czarny szlak. Początek tej trasy, przypominającej wijącego się pośród zarośli węża, znajdował się właśnie przy stacji kolejowej.
Musiał zatem spróbować dojść na piechotę do schroniska. Wokoło nie było żywej duszy, a nawet jeśli gdzieś w pobliżu znajdowała się wioska, nie wiedział, w którą stronę ma się kierować. To tylko parę kilometrów marszu – pocieszał się w duchu. Dam radę.
Rozglądał się uważnie po drzewach i na jednym z nich w blasku latarki spostrzegł oznaczony czarny szlak. Nieprzyjazna, kamienista ścieżka prowadziła w górę.
* * *
Po kilkunastu minutach marszu uznał, że trasa jest wymagająca i sprawia wrażenie rzadko uczęszczanej. Jego choroba była jak tykająca bomba. Póki co jednak czuł, że ze sprawnością fizyczną jest wszystko w porządku. Deszcz jakby zelżał – mogła to być jednak zasługa rozpościerających się nad ścieżką koron jodeł i świerków. Śliskie kamienie usuwały się spod jego butów z cichym łoskotem. Postrącane przez jesienne wichry połamane konary jakby celowo tarasowały przejście. Ciężki plecak nie ułatwiał marszu. Kilka razy Piołun musiał przeskakiwać po kamieniach, by przedostać się przez rwące strugi lodowatej wody spływającej ze szczytów gór. Gdzieś w bezkresnej, zdawałoby się, dali przebłyskiwały nikłe światełka odległych ludzkich siedzib.
Zatrzymał się na chwilę i właśnie wtedy opanowało go nagłe poczucie, że nie jest tu sam. Posłyszał dwukrotnie głośny trzask łamanej gałęzi. Gdzieś za nim, w oddali, z cichym łoskotem obsunęło się kilka kamieni. Być może było to jakieś zwierzę, zaniepokojone obecnością wędrowca na szlaku o tak nietypowej porze.
Ruszył żwawo, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu. Piął się wciąż pod górę, aż napotkał wąski i stary drewniany most umieszczony na dużej wysokości ponad rwącym z hukiem w dole potokiem. Świecąc latarką, spostrzegł, że w moście brakuje wielu desek, a solidność jego wykonania pozostawia, delikatnie mówiąc, wiele do życzenia. Najwyraźniej służby leśne nie przykładały się zanadto do swoich obowiązków. Niektóre z wyrw były tak duże, a drewno sprawiało wrażenie tak spróchniałego, że gdyby się zagapił i nieostrożnie postawił nogę, mógłby runąć dobre kilkanaście metrów w dół. Cóż za ironia losu – pomyślał. Noszę w sobie śmiertelną chorobę, a mogę zginąć w wyniku wypadku. Strumień w dole zdawał się śpiewać jakąś osobliwą melodię pełną zimnych dźwięków.
Ruszył więc ostrożnie, patrząc cały czas pod nogi. W ten sposób udało mu się pokonać niebezpieczną przeszkodę. Kiedy był już na przeciwległym skraju mostu, podniósł wzrok i stanął jak wryty. Poczuł się, jakby ktoś wylał mu za kołnierz wiadro lodowatej wody.
Tam, gdzie kończył się most i zaczynała dalej ścieżka, stał nieruchomo jakiś człowiek. Wpatrywał się w niego i wskazywał palcem.
Wilczyca.
To niemożliwe – pomyślał. Wyobraźnia jest wyobraźnią, niczym więcej. Trup jest trupem. To niemożliwe, by martwy samobójca, którego ciało leżało teraz pod kołami pociągu, był tutaj. A jednak postać stała tam i wpatrywała się w niego.
Tutaj pociągi jeżdżą tylko w jedną stronę. Ciemność nadchodzi znad gór.
Złowieszczo wyciągnięty w jego stronę palec groził, zdawał się mówić – odejdź. Uciekaj, póki jeszcze możesz! Opuść te strony!
Włosy niemal stanęły mu dęba. Drżącą dłonią skierował światło latarki w tamtym kierunku i trwał tak w bezruchu dobre kilkanaście sekund. Zrozumiał w końcu, że to, na co patrzy, to rodzaj nieco topornej, drewnianej rzeźby umieszczonej przez jakiegoś domorosłego, ludowego artystę.
Ochłonąwszy nieco, podszedł bliżej. Dopiero teraz zorientował się, że podobieństwo do samobójcy z pociągu jest wynikiem ciemności i jego własnego, nagłego strachu. W istocie rzeźba przedstawiała pokracznego starca o pomarszczonej twarzy, haczykowatym nosie i złym spojrzeniu, odzianego w długi płaszcz. Wyciągnięta ręka wskazywała w stronę mostu, jakby nakazując wędrowcy, który dotarł w to miejsce, natychmiastowy odwrót. Wcześniejsza, pobieżna lektura Legend i mitów słowiańskich zdawała się podsuwać możliwą odpowiedź. Wyobrażenie Ducha Gór, przybierającego postać groźnego starca, strażnika tych okolic.
Z niepokojem stwierdził, że światło latarki zaczyna przygasać. Nie było czasu na dalsze zastanawianie się. Podążył w górę, a ścieżka stawała się coraz bardziej niedostępna i zwodnicza. Parł jednak przed siebie, jak w transie. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że jest obserwowany, że las wie o jego obecności i w jakiś sposób zbliża się, napiera na niego, zmuszając do bezustannej wędrówki.
Kiedy uznał już, że zgubił drogę, wyszedł wreszcie na otwartą przestrzeń. Na twarzy poczuł dotyk zimnego wiatru. Znajdował się już na całkiem sporej wysokości. Wtedy na tle nocnego nieba o barwie ołowiu spostrzegł czarny zarys budynku. Brnąc przez wysokie, mokre trawy, pośpieszył prosto w jego stronę.
W ten sposób stanął u podnóża ponurego schroniska. Być może było to winą pogody, lecz wyglądało ono znacznie mniej przyjaźnie niż na fotografii załączonej do ogłoszenia o pracy. Budynek był w całości drewniany, nie licząc podmurówki z kamieni. Miał piętro i mocno spadzisty dach. Przywodził na myśl chatę złej czarownicy. Piołun ruszył w jego stronę, nie do końca pewien, czy rzeczywiście trafił we właściwe miejsce. Wyryty na umieszczonej ponad drzwiami belce napis „Schronisko na Wilczycy” nie pozostawiał jednak większych wątpliwości.
Wtedy spostrzegł, że w jednym z okien przesuwa się jakiś nikły blask, jak gdyby bijący od świecy. Zatrzymał się na moment i zadarł głowę. Ktoś był w budynku. Zapewne jakiś tymczasowy nadzorca schroniska lub ktoś oczekujący na jego przybycie. Ta ostatnia myśl napełniła go niezrozumiałym niepokojem, jakby „oczekiwanie na przybycie” wcale nie musiało oznaczać, że jest się mile widzianym gościem.
Podszedł do drzwi, kryjąc się przed ciężkimi kroplami deszczu pod niewielkim, drewnianym gankiem. Zastukał, najpierw cicho, a potem głośno. Nie było odzewu. Nacisnął klamkę i stwierdził, że drzwi są zamknięte. Z kieszeni spodni wydobył komplet kluczy, który otrzymał w urzędzie gminy. Chwilę mocował się z zamkiem, zanim mechanizm ustąpił.
Wewnątrz panowała cisza. Czuć było zapach kurzu i starości. Zlokalizował włącznik światła. Nacisnął go i, o dziwo, okazało się, że prąd jednak jest. W niewielkim przedsionku zapaliła się umieszczona pod sufitem żarówka bez klosza. Dlaczego więc ten, kto pałęta się nocą po schronisku, używa świecy? Było to nader dziwne.
– Halo! – zawołał głośno Piołun. – Jest tu kto?
Jedyną odpowiedź stanowiło monotonne stukanie deszczu o parapet. Czuł się coraz bardziej nieswojo. Był zupełnie sam na tym odludziu, a ktoś, kto był w schronisku, niekoniecznie musiał mieć dobre zamiary. Może to jakiś miejscowy włamał się tutaj, wiedząc, że budynek od dłuższego czasu pozostaje bez opieki? Niekoniecznie musiał dostać się przez drzwi. Równie dobrze mógł wybić okno.
– Wiem, że tu jesteś! – zawołał groźnie lekarz. – Widziałem świecę!
Nasłuchiwał. Wszedł dalej, lokalizując włączniki i zapalając kolejne światła. Z przedsionka wchodziło się do sporej sali, w której znajdował się drewniany bar oraz kilka drewnianych stolików z ławami. Na ścianach wisiały poroża jeleni oraz stare czarno-białe fotografie, przedstawiające turystów w archaicznych strojach z początków dwudziestego stulecia. W kącie stały zakurzone drewniane narty i rakiety śniegowe.
Po skrzypiących, drewnianych schodach wdrapał się na pięterko. Odkrył cztery małe pokoje z łóżkami, krzesłami i szafami. Nagle drgnął. Gdzieś z dołu dobiegł głośny łoskot. Zbiegł po schodkach. Na ścianie dostrzegł solidną, góralską ciupagę. Zdjął ją i ujął w dłonie, głównie po to, by dodać sobie animuszu.
– Daję ci ostatnią szansę! – zawołał. – Jeśli zaraz nie wyjdziesz, wezwę policję!
To była mało realna groźba. Nie znał jeszcze dobrze okolicy, był jednak przekonany, że jakiekolwiek służby porządkowe mogłyby dotrzeć tutaj najszybciej w ciągu kilku godzin. Ciągle padało, leśne drogi były rozmokłe, a najbliższy posterunek znajdował się zapewne wiele kilometrów stąd. Musiał liczyć na siebie.
Stojąc w jadalni, spostrzegł drewniane drzwi, na które w pierwszej chwili nie zwrócił uwagi. Otworzył je i zobaczył prowadzące w dół wąskie schody. Piwnica. Pstryknął włącznik światła. Na próżno. Postukał w latarkę, która rozbłysła resztkami światła. Lepsze to niż nic. Z bijącym mocno sercem i ciupagą uniesioną do ciosu ostrożnie zszedł na dół.
Pomieszczenie nie było duże. W całości wypełniały je półki zastawione długoterminowymi zapasami żywności i narzędziami. Nie było tam żywej duszy, więc wrócił na górę.
Wyjrzał jeszcze na zewnątrz. Pomyślał, że blask świecy mógł być tylko złudzeniem, a hałas spowodował jakiś przedmiot, który po prostu się przewrócił. Rozejrzał się uważnie, ale oprócz kilku metrów kwadratowych kamienistego podwórza i strug deszczu nie udało mu się niczego zobaczyć. Zamknął się od środka, zasuwając solidny rygiel. Noc postanowił spędzić w jednym z pokoi na piętrze.
Ponieważ był bardzo zmęczony, szybko zapadł w sen.
Minęła dziesiąta, kiedy się obudził. W mięśniach łydek nadal czuł ból. To minie – pomyślał. Wraz z nastaniem nowego dnia wstąpił w niego pewnego rodzaju ostrożny i przekorny optymizm. Wtedy po raz pierwszy przyszło mu do głowy, jak bardzo zmieniła go świadomość nieuleczalnej choroby. Przeszedł różne etapy wewnętrznej walki, od wściekłości i samooszukiwania aż po chłodną obojętność. Teraz jednak poczucie nieuchronnego końca paradoksalnie sprawiało, że chciał żyć. Za wszelką cenę chwytać każdą chwilę. Właściwie bez radości, raczej z drapieżną zachłannością.
Spojrzał w okno. Wyglądało na to, że deszcz ustał.
Leżąc w łóżku, rozmyślał o okolicznościach, w jakich się tu znalazł.
Zostawił za sobą wszystko, w pełnym tego słowa znaczeniu, całe swoje dotychczasowe życie. Nie miał zbytniego wyboru. Wszystko zaczęło się od diagnozy, która potwierdziła to, co już i tak przeczuwał, uświadomiła, że zegar idzie szybciej, niż sądził, a piasek w klepsydrze kończy się. To było wręcz niewyobrażalne. Akceptował śmierć, spotykał się z nią często, ale nie wierzył, podobnie jak większość z nas, że może ona dotknąć jego samego. Bo przecież ja to ja. Śmierć mogła przytrafiać się innym, ale przecież nie jemu. Nie potrafił poradzić sobie ze świadomością, że może kiedyś znaleźć się w ciemnym grobie i… tak po prostu zniknąć.
Nie wierzył w życie pozagrobowe. Wielokrotnie jednak zastanawiał się nad tym, czym jest śmierć. Oczywiście znał jej definicję z medycznego punktu widzenia. Ustanie wszelkich oznak życia, śmierć mózgu. A jednak wiedział, że nie jest to właściwa odpowiedź, że nie jest ona pełna. Gdy myślał o śmierci, przemawiała ona do niego za pomocą rzeczy trywialnych i to było najbardziej przerażające. Dajmy na to, uświadamiał sobie pewnego poranka, że po śmierci nigdy więcej nie poczuje smaku kawy. Nigdy już nie usłyszy odległego dzwonka tramwaju jadącego przez Poznań. Nie przeczyta ani jednej książki. Koniec i kropka. Lodowaty strach wpełzał wtedy w jego wnętrze, a w nim wzbierał bezgłośny krzyk – chcę żyć! Chcę żyć, za wszelką cenę!
Tymczasem jednak zaczął szukać pociechy nie w metafizyce, lecz w wódce. Przyłapano go najpierw na dyżurze. Pacjent wezwał policję, a Piołun został zwolniony z pracy w trybie natychmiastowym, nieodwołalnym i definitywnym. To jeszcze bardziej go pogrążyło. Nie potrafił zrezygnować z alkoholu, nawet po tym zdarzeniu. Wręcz przeciwnie, przytłoczony jarzmem poczucia winy rozpijał się z dnia na dzień, w zastraszającym tempie popadając w kołowrót alkoholowych ciągów. Nie mam przecież już nic do stracenia – powtarzał sobie. Stawał się gniewny i wybuchowy. Pewnego razu, włócząc się po pijaku nocą, przysnął na ławce w poznańskim parku. Gdy się obudził, był brudny i rozczochrany. Nad nim stał policjant, bezceremonialnie szarpiąc go za ramię. Na domiar złego spostrzegł wielką plamię moczu na swoich spodniach i ten widok, odrażający i niemal symboliczny, wstrząsnął nim do głębi. Jestem moim ciałem – uświadomił sobie po raz pierwszy w życiu. Jestem moim ciałem i niczym ponadto.
Żona Matylda zabrała ich trzynastoletnią córkę Maję do rodziców. Tak niczym domek z kart rozpadła się rodzina Piołuna. Wyprowadziły się od niego po kolejnej awanturze, jaką urządził w pijackim amoku. Ja wam wszystkim pokażę – myślał wtedy. Znów wrócił do swojego dawnego nałogu, hazardu. Coraz częściej odwiedzał poznańskie kasyna. Stawiał coraz większe sumy pieniędzy i… przegrywał, pogrążając się jeszcze bardziej. Zapożyczył się w banku, a że nie mógł znaleźć szybko pracy, jego długi wciąż się powiększały. Niebawem mógł pojawić się komornik.
To już koniec – pomyślał. Sam zniszczyłem wszystko, co przez tyle lat budowałem z wielkim trudem i tak bardzo kochałem. Wtedy, przeglądając Internet, spostrzegł tamto ogłoszenie. Zaintrygowało go.
Poszukiwano kogoś, kto mógłby zaopiekować się schroniskiem poza sezonem turystycznym. W dodatku już podczas rozmowy telefonicznej zapewniono Piołuna, że na miejscu są dobre warunki. Budynek był wyposażony w system centralnego ogrzewania, zapas opału, a także duże rezerwy żywności, które należało tylko od czasu do czasu uzupełniać. Poinformowano go, że umowa może zostać przedłużona, nawet na czas nieokreślony, „jeśli się sprawdzi”. Nie będzie takiej potrzeby – pomyślał chirurg. Umrę, patrząc na góry. Kiedy sam zdecyduję. Zanim zapomnę, kim jestem, i zacznę robić pod siebie w pieluchy.
Po osobistej wizycie w urzędzie gminy uznał, że propozycja jest sensowna. Jedzenie i nocleg miał za darmo. Do tego dochodziła skromna, ale wystarczająca do utrzymana pensja, która co miesiąc miała wpływać na konto. Wyglądało na to, że oprócz sporadycznej pracy fizycznej przy ewentualnych drobnych naprawach i porządkach nie będzie miał zbyt wiele do roboty. Schronisko należało do stosunkowo rzadko odwiedzanych, szczególnie po przejściu lipcowo-wrześniowej fali turystów.
Oczywiście, nie zdradził się przed pracodawcą ze swoim wykształceniem. Wiedział, że spowodowałoby to lawinę niewygodnych pytań. Zamiast tego wylegitymował się dyplomem ukończenia szkoły średniej oraz pochwalił, że świetnie zna język niemiecki, co było zgodne z prawdą. Na pytanie o dotychczasowe miejsca zatrudnienia odpowiedział przekonująco, że częściowo pracował „na czarno” za granicą, w Irlandii, a częściowo zajmował się tłumaczeniami na umowę zlecenie, przy czym to ostatnie nawet pokrywało się z rzeczywistością. Urzędnik nie był zbyt dociekliwy.
Doktor Piołun otrząsnął się z rozmyślań, wstał z posłania i zszedł na dół, chcąc poznać wszystkie sekrety nowego miejsca. Uświadomił sobie, że czeka go wiele pracy. Jeśli uważacie, że takie stwierdzenie nie pasuje do osoby nieuleczalnie chorej, oznacza to, że nie spotkaliście jeszcze nikogo takiego na swojej drodze. Świadomość bliskiej śmierci u takich ludzi sprawia, że niejednokrotnie stają się pełnymi energii pracoholikami. Tak też było w przypadku Piołuna. Praca pełniła jeszcze jeden cel. Nie pozwalała za dużo rozmyślać, a on wręcz rozpaczliwie musiał zająć umysł czymś innym.
Schronisko wyglądało na dawno nieodwiedzane. Zapewne przez wiele tygodni nikt tu nie sprzątał. Zszedł na dół i przygotował sobie śniadanie. Spiżarnia wyposażona była w chłodnię, która pracowała bez zarzutu. Znalazł w niej mięso, frytki, warzywa i owoce, wszystko skute lodem. Na półkach znajdowała się herbata, kawa, puszki skondensowanego mleka, konserwy mięsne i rybne, a także duża ilość sucharów, które mogły na pewien czas zastąpić brak świeżego pieczywa. Słowem, było tu wszystko, czego potrzebował.
Poszedł do niewielkiej łazienki na parterze, wziął prysznic i przyrządził sobie śniadanie, nie zapominając o mocnej kawie. Postanowił, że dzisiejszy dzień poświęci na rekonesans okolicy. Zdecydował też udać się do najbliższej miejscowości, by zaopatrzyć się w świeże pieczywo oraz poszukać niejakiego Plichty, o którym wspomniano mu w urzędzie gminy. Miał to być starszy pan z wioski Przygórze, miejscowy, który dobrze orientował się w sprawach zaopatrzenia schronisk.
Było jeszcze przed południem, kiedy ruszył w stronę tej niewielkiej miejscowości. Wokoło roztaczały się zapierające dech w piersi górskie krajobrazy.
* * *
Przygórze było wioską z kilkoma krzyżującymi się drogami i niewielkim, malowniczym kościółkiem z małą wieżyczką i czerwonym, spadzistym dachem. Kiedy schodził z górskiego szlaku, wiatr rozegnał już całkiem chmury. Okoliczne lasy prezentowały się niemal królewsko w jesiennej, wielobarwnej szacie. Miał nadzieję, że taka pogoda utrzyma się jak najdłużej przed nieuchronnym nadejściem ponurych, zimowych zawieruch. O dom pana Plichty zapytał jadącą na rowerze kobietę.
Był to niewielki, zadbany, parterowy domek. Prezentował się sielankowo na tle gór otoczonych jeszcze łagodną mgiełką wczesnego dnia. Piołun podszedł do furtki i zadzwonił. Natychmiast w jego stronę podbiegł głośno ujadający jamnik. W domu otwarły się frontowe drzwi i na werandę wyszedł solidnie zbudowany mężczyzna w wieku około sześćdziesięciu lat, lekko utykający na jedną nogę.
– Cicho, Janosik! – skarcił psa. – Niech się pan nie boi. On ludzi nie gryzie, ale łobuz z niego straszny, każdego przestraszy swoim ujadaniem, a nie ma psa w okolicy, który wszedłby mu w paradę. Dlatego nazwaliśmy go Janosikiem, bo nie lada z niego rozbójnik. Pan szanowny w jakiej sprawie?
– Jestem nowym opiekunem schroniska. Szukam pana Plichty. Polecono mi się z nim skontaktować. Podobno wie wszystko o zaopatrzeniu i, jak się to mówi, zna kogo trzeba.
– Witam – odrzekł mężczyzna, mierząc go wzrokiem. – To ja.
Otwarł furtkę i złapał dłoń lekarza w mocny uścisk. Sprawiał wrażenie człowieka gościnnego, otwartego i odrobinę ciekawskiego.
– A jakiego schroniska? – zapytał
– Wilczycy.
Przez twarz górala przemknął nagły cień, jakby na moment słońce skryło się za chmurami. Odwrócił wzrok. Trwało to krótką chwilę, po czym na jego ustach zagościł wymuszony uśmiech. Przyjrzał się gościowi jakoś nieufnie, z ukosa, a może i z przestrachem.
– Wejdź pan. Na chwilę – rzucił. – Nie mam za dużo czasu.
Ruszył w stronę domu. Piołun pośpieszył za nim. Przywitał się grzecznie z żoną Plichty. Mogła mieć około pięćdziesiątki. Chociaż nie była już pierwszej młodości, zachowała całkiem niezłą figurę. Kiedyś musiała być bardzo ładną dziewczyną.
– Mam na imię Lena – przedstawiła się ciepłym głosem, po czym dodała: – Zapraszam na herbatę i ciasto. A może coś mocniejszego? Mamy świetną wódkę, śliwówkę.
– Chętnie – przystał ochoczo Piołun. – Jeden, dwa kieliszeczki. Więcej nie powinienem!
Pokój, w którym się znalazł, był umeblowany w sposób tradycyjny. Pachniało w nim drewnem. Pośrodku stał duży stół z krzesłami przeznaczonymi dla gości. Przeszklona szafa wypełniona była różnego rodzaju bibelotami, począwszy od drewnianych figurek, a na oprawionych w ramki rodzinnych zdjęciach skończywszy. Na ścianach wisiały święte obrazy, portret papieża Polaka, a na niewielkiej umieszczonej przy jednej ze ścian komodzie stał metalowy krucyfiks. Gospodarzy musiała cechować duża religijność. Doktor zauważył też podwieszony pod sufitem duży pęk czosnku.
– A to – zażartował – na zdrowie czy na wampiry?
– Nawet pan tak nie mów – uciął Plichta, jakby lekarz rzekł coś nie w porę i zupełnie nieśmiesznego.
Żona gospodarza uwinęła się szybko i dosiadła do nich. Widać herbata była już przygotowana w dzbanku. Na dokładkę pojawiło się zapowiadane ciasto. Wszystko było tu swojskie, zwyczajne, oprócz miny gospodarza. Od kiedy Piołun wspomniał o Wilczycy, ten sprawiał wrażenie wyraźnie zbitego z tropu. Milczenie, jakie zapanowało, szybko stało się kłopotliwe.
– Widzi pan – zagaił rozmowę Piołun – jestem tu nowy. Nie mam doświadczenia w sprawie schronisk. Z tego, co zdążyłem się zorientować, budynek jest w dobrym stanie technicznym, spiżarnia jest pełna. Wypada tylko czekać na gości.
Porozumiewawcze spojrzenia pana Plichty i jego żony skrzyżowały się ponad stołem.
– Turystów to za wielu tam nie zachodzi – stwierdził ogólnikowo gospodarz.
– Jak to? – zdziwił się Piołun. – Okolica piękna, szlak, wokoło tyle tajemnic i ciekawych miejsc… Pewnie w sezonie jest ich tu mnóstwo.
– I tak, i nie – oświadczył enigmatycznie Plichta. – Chyba że kto zamiejscowy, a i wtedy…
Postawa gospodarzy zaczynała Piołuna irytować. Wpatrywali się w niego z jakąś dziwną mieszaniną nieufności i zatroskania. Czyżby ze schroniskiem było coś nie w porządku? Pomyślał, że może któryś z tutejszych starał się o tę posadę i mu odmówiono. Teraz są zwyczajnie niezadowoleni, że pieczę nad „ich” schroniskiem przejął przyjezdny.
– A tak w ogóle, to czym pan się zajmuje? – spytała pani Lena. – I skąd pomysł, żeby brać się za taką ciężką pracę?
– Czy taka ciężka, to się dopiero okaże – odparł lekarz. – Jestem przygotowany, proszę się o to nie martwić. Przyjechałem z Poznania, pracowałem między innymi jako tłumacz, ale… postanowiłem spróbować czegoś nowego.
– Dlaczego akurat tutaj? – mruknął Plichta, mieszając w zamyśleniu herbatę łyżeczką.
– To proste – wyjaśnił uprzejmym głosem Piołun. – Szukałem ciekawej pracy. Lubię góry. Natrafiłem na ogłoszenie w Internecie, odezwałem się i… tak wyszło. Jak to w życiu bywa.
– Niech mnie pan posłucha – powiedział nagle Plichta. Spojrzał na Piołuna twardo, z kamienną, pobladłą twarzą. – Dam panu dobrą radę. Niech pan odpuści sobie to schronisko. Niech pan wraca do Poznania i poszuka innej pracy. To wielkie miasto, podobno z najniższym bezrobociem w kraju.
W tych słowach czaiło się ostrzeżenie, a nawet groźba. Czyżby aż tak nie znosili tu przyjezdnych? Piołun początkowo nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć.
– Przestań – zrugała Plichtę żona. – Tak nie można.
– Można. – Mężczyzna zdenerwował się.–Za dużo tu się zdarzyło. Trzeba by to schronisko zrównać z ziemią buldożerami.
– Można wiedzieć – zapytał doktor – co jest tam takiego złego?
– A nic – żachnął się Plichta. – Nic co mogłoby interesować kogoś takiego jak pan. Po prostu jest tam niebezpiecznie. I tyle.
– To bardzo niemiłe. – Pani Lena wstała od stołu, stanęła za mężem i położyła mu rękę na ramieniu, chcąc go uspokoić. Na niewiele się to jednak zdało. Twarz mężczyzny nabiegła nagle niezdrowym rumieńcem, widać było, że toczy go jakiś wewnętrzny gniew i bezsilność.
– Sam pan musisz zdecydować – powiedział w końcu. – Ja nawet mogę coś pomóc. Nie to, że nie chcę. Ale pod jednym warunkiem.
Doktor spojrzał na niego pytająco. Plichta zamilkł na chwilę, jakby ważąc słowa, i stwierdził:
– Nie podejdę bliżej do schroniska jak na sto metrów. Podwiozę wszystko, co będzie trzeba. Dalej musisz pan radzić sobie sam. I zapamiętaj pan sobie, zrobię to tylko za dnia. Nawet nie o świcie. Nie o zmroku. W samiutkie południe, kiedy będzie widno jak cholera. Żadnej innej roboty przy tym schronisku się nie podejmę.
Piołun nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. Widział, że żona Plichty również czuje się nieswojo i usiłuje zmitygować męża. Widocznie starszy pan nie czuł się aż tak dobrze, jak wskazywał jego wygląd i postura. Może nawet miał coś nie tak z głową.
– W porządku – oświadczył Piołun, wstając z krzesła. – Nie będę zabierał państwu więcej czasu. Skontaktuję się w razie potrzeby.
Plichta nawet nie drgnął. Nie podniósł się z krzesła. Wpatrywał się tylko w okno i jakby gdzieś w głąb własnych myśli i wspomnień.
– Zamykaj pan dobrze drzwi – doradził nagle. – Zwłaszcza po zmroku. Nie otwieraj pan nikomu. Jeśli coś pan zobaczysz, coś dziwnego, poczujesz drgania, usłyszysz jakieś głosy, zobaczysz światła, wiej pan ile sił w nogach. I nie kop pan w ziemi pod żadnym pozorem. Licho wie, co możesz pan znaleźć.
Lekarz zastygł na chwilę. Nie wiedział, co odpowiedzieć na tak dziwne słowa. W głowie kotłowały mu się różne sprzeczne myśli. To było już drugie, wliczając samobójcę z pociągu, ostrzeżenie skierowane pod jego adresem.
– Będę na siebie uważał – zapewnił, starając się, by jego głos brzmiał pewnie i silnie.
Plichta uśmiechnął się smutno pod nosem.
– Wiesz pan, co się stało z poprzednim gospodarzem? Tego już nie powiedzieli, prawda?
Piołun zaprzeczył delikatnym ruchem głowy.
– Szukają go. Zniknął parę tygodni temu. Nikt nie wie, co się z nim stało.
Medyk przełknął ślinę. To było idiotyczne, ale w głowie kotłowało mu się tylko jedno słowo, słowo wypowiedziane przez księdza samobójcę: wilczyca, wilczyca, wilczyca.
– Na mnie już czas – oświadczył, wstając od stołu.
Pani Lena odprowadziła go do furtki.
– Proszę się nie przejmować mężem. Wiele przeszedł. To dobry, uczynny człowiek. Straciliśmy wnuczka, Jacusia, który zgubił się w tych lasach. Stało się to dziesięć lat temu, ale od tamtego czasu nie jest już sobą. Zresztą ja również. – W jej oczach zalśniły łzy.
– Przykro mi – wymamrotał Piołun. – Nie będę…
– Nie – weszła mu w słowo kobieta. – Zawsze jest pan mile widzianym gościem. Mąż wesprze pana w każdej potrzebie. Musi pan tylko przyjąć jego reguły gry. Z jakiegoś powodu panicznie boi się schroniska na Wilczycy i nie chce się do niego zbliżać. Zresztą nie on jeden. Żaden miejscowy tam nie pójdzie. Dzieci opowiadają niestworzone historie na temat tego miejsca. Podobnie jak starcy.
– Czy… ten lęk ma jakieś podstawy? – Piołun postanowił spróbować jeszcze czegoś się dowiedzieć. – Skoro mówi pani, że nie on jeden…
– Mamy tu bardzo wiele legend – zawahała się pani Lena. – Jedna dziwniejsza od drugiej, i czasem sama nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć. Ale oprócz legend jest jeszcze coś. Okolica rzeczywiście nie należy do bezpiecznych.
– To rozumiem – oświadczył lekarz. – Szlaki bywają groźne, zwłaszcza te trudniejsze. Ale dlaczego niby Góry Sowie miałyby być pod tym względem szczególne? Jestem pewien, że w Tatrach jest dużo łatwiej o wypadek.
– Jeszcze niewiele pan wie – wyjaśniła pani Lena, ujmując go delikatnie za ramię i ściszając głos. – Rada męża, choć może niezbyt miła, była życzliwa. Kłopot w tym, że nie możemy o tym rozmawiać. Niech pan przemyśli jeszcze raz, czy rzeczywiście chce mieszkać w tym schronisku.
Piołun uznał, że niewiele uda mu się dowiedzieć. Kobieta albo nie chciała, albo rzeczywiście bała się mówić. Nagle naszła go ochota, by zadać jeszcze jedno pytanie.
– Czy… tutaj są wilki?
Pani Lena nagle pobladła.
– Dlaczego pan pyta właśnie o to?
– Tak po prostu, z czystej ciekawości.
Wpatrywała się w niego dłuższą chwilę.
– Wilki nas nie interesują – odparła z niepokojem w głosie. – Jesteśmy zwykłymi ludźmi. Nic o nich nie wiemy. I nie chcemy wiedzieć. Muszę już wracać do męża. Do widzenia.
Nieopodal domu Plichty był sklep spożywczy o nazwie „Cho No Tu”, w którym zakupił środki higieny osobistej, pieczywo i „Echo Wałbrzycha”. Następnie ruszył z powrotem na szlak prowadzający w stronę Wilczycy. W miarę jak piął się coraz wyżej, widoki stawały się coraz bardziej niecodzienne. W mieście patrząc na niebo, można określić pogodę w sposób dość jednoznaczny. Jest albo słonecznie, albo pochmurnie, pada deszcz lub nie. Obowiązuje tam logika zero-jedynkowa. Tutaj było zupełnie inaczej. Od strony dalekich masywów górskich, które przybierały kolor głębokiej zieleni, sunęły postrzępione, ołowiane chmury. W dolinach widać było malutkie, przycupnięte u stóp gór skupiska domków. Zalegała tam delikatna mgła i prawdopodobnie padał deszcz. Po prawej stronie świeciło słońce, a niebo było prawie bezchmurne.
Zatrzymał się na chwilę, by odetchnąć czystym, górskim powietrzem. Starał się ustalić kierunek wiatru. Stwierdził, że wieje z lewej strony, skąd nadchodziły chmury. A zatem zbliżała się zmiana pogody. Przyśpieszył kroku, aby zdążyć do schroniska przed ulewą.
* * *
Wraz z zapadnięciem zmroku Piołun na wszelki wypadek zaryglował dokładnie drzwi wejściowe. W myślach przeanalizował stan bezpieczeństwa budynku i z zadowoleniem stwierdził, że jest on solidny i nie ma się czego obawiać. Drzwi wykonane były z grubych, drewnianych bali wzmocnionych dodatkowo żelaznymi, ozdobnymi okuciami. Nie dałoby się ich rozbić ani wyłamać bez sporego hałasu. Zamek był dość dobry, patentowy.
Parterowe okna o drewnianych framugach były niewielkie i wyglądały na mocne. Znajdowały się również dość wysoko, patrząc od zewnętrznej strony budynku. Podszedł do jednego z nich i wyjrzał na zewnątrz. Było ciemno i udało mu się dostrzec zaledwie migoczące, odległe światełka dalekich wiosek. Brakowało lampy przed schroniskiem, i to był słaby punkt. Nieproszony gość mógł podejść całkiem blisko niezauważony. Poza tym schronisko powinno być oświetlone, widoczne z daleka, chociażby po to, by wskazywać drogę turystom.
Znów zasiadł do laptopa i spróbował połączyć się z Internetem. Niestety, tym razem bezskutecznie. Zerknął na swój telefon. Ten również utracił zasięg.
Wewnątrz drewnianego budynku panowała cisza. Za oknem narastały gwałtowne podmuchy wiatru. Piołun zawsze lękał się wietrznych nocy. Krople deszczu zaczęły uderzać w szyby z łoskotem, jakby rozgniewane. Uchylił nieco okno, by wpuścić do środka trochę rześkiego powietrza. Wówczas to usłyszał. Szelest czegoś przesuwającego się w wysokiej, mokrej trawie. Nadstawił uszu. Równie dobrze mogło to być złudzenie. Odgłos jednak powtórzył się, tym razem znacznie bliżej, jakby pod samym oknem. Piołun cofnął się gwałtownie. Odniósł wrażenie, że w ciemności dostrzega jakiś jasny kształt, jednak zaraz znikł on z pola widzenia.
– Jest tam kto? – zawołał w ciemność zduszonym głosem.
Nikt nie odpowiedział. Odgłos ucichł. Czekał jeszcze chwilę, niepewny, co począć. W końcu uznał, że mogło to być cokolwiek; jakieś zwierzę przemykające w pobliżu? Wzrok również lubi płatać figle, jak niejednokrotnie się o tym przekonał. Wzruszył ramionami i starannie zamknął okno.
Nawiedzone schronisko – pomyślał. Dobre sobie! Opowieści wymyślone na potrzeby turystów i podsycane przez dziecięcą wyobraźnię oraz plotki miejscowych staruszków. Nie wierzył w duchy. Wiele razy był świadkiem śmierci ludzi i ani razu nie wyczuł, nie dostrzegł chociażby w najlżejszy sposób opuszczającej ciało duszy. A samobójca? Odrzucił z gniewem tę myśl. To musiało być wywołane stresem złudzenie. Zmarli nie mówią.
Udał się do pokoju na górze i położył na łóżku. Zapalił niewielką lampkę. Wsłuchiwał się w odgłosy deszczu spływającego po szybach oraz w gwałtowne podmuchy wiatru, które zdawały się narastać z każdą chwilą. Ten wiatr wyczyniał tutaj istne cuda. Świstał wokoło drewnianego schronienia niby lasso. Lekarz pomimo tego, że znajdował się w zamkniętym budynku, wyczuwał krzyżujące się w powietrzu zimne prądy powietrza. Nagle Piołunowi zdało się, że słyszy jakiś jęk lub odległe zawodzenie. Pomyślał, że to wiatr. Na tych rozległych, opustoszałych górskich przestrzeniach to było zupełnie normalne.
Może powinien zrobić to już teraz? Po co czekać? – pomyślał. Wystarczyło nabrać do strzykawki odpowiednią ilość morfiny i wykonać zastrzyk. Ktoś po kilku dniach znajdzie ciało – dumał dalej. To nie powinno boleć. Ot, zasnę i tyle.
Zabrakło mu jednak odwagi. Naszły go dziwne myśli i wątpliwości. Śmierć istotnie mogła być końcem wszystkiego. Stanem, którego zaznaliśmy – o ile w ogóle w tym kontekście można mówić o zaznawaniu czegokolwiek – zanim przyszliśmy na świat. Nie można smucić się swoją śmiercią, kiedy już się nie istnieje. Nie ma wówczas znaczenia, jak się umarło. Koniec. Kropka. Cmentarna marmurowa płyta z imieniem, nazwiskiem i kilkoma liczbami oraz zdjęciem człowieka, którego już nie ma. Nie mógł być tego jednak pewien, i w tym tkwił szkopuł. Założył z góry, że świat jest w jakimś sensie prosty, a on wcale nie musiał przecież taki być. Na studiach medycznych Piołun dowiedział się, że życie jest niezwykle skomplikowanym procesem. Była to jednak wiedza rozbita na drobne części, dziesiątki zastanawiających wzmianek wymykających się niejako od czasu do czasu wykładowcom: „nie wiemy do końca, czym jest świadomość”, „nie mamy pojęcia, skąd komórki właściwie wiedzą, jakie miejsce w przestrzeni mają zajmować, tworząc ludzkie ciało”, „trudno zgadnąć, jak mogło dojść do tak nieprawdopodobnego zbiegu okoliczności, który umożliwił powstanie życia”, „jest rzeczą z gruntu niewytłumaczalną, że procesy biochemiczne mające charakter przyczynowo-skutkowy mogą w ogóle zachodzić, skoro każda przyczyna dzieje się w przeszłości, a przeszłość nie istnieje”. Niemniej nigdy nie połączył tych pytań w jakąś sensowną całość, możliwe nawet, że ludzie, którzy wypowiadali te poszczególne uwagi, sami nigdy nie zastanawiali się nad ich głębszym sensem.
Teraz jednak jakiś wewnętrzny głos usiłował mu coś powiedzieć. Jakaś myśl dojrzewała w głębi, niczym nasionko rośliny, uwięzione jeszcze głęboko pod warstwą skutej lodem ziemi.
Wówczas dostrzegł zawieszone na wprost łóżka zdjęcie, na które wcześniej nie zwrócił uwagi. Wpatrywał się w nie przez chwilę, aż w końcu uznał, że jest na tyle intrygujące, by przyjrzeć mu się dokładniej. Wstał więc i podszedł bliżej.
Na zdjęciu widniało schronisko na Wilczycy w olśniewającej, wiosennej szacie. Zdjęcie było co prawda czarno-białe, ale rozkład światłocieni świadczył, że wykonano je przy doskonałej pogodzie. Budynek wyglądał inaczej niż obecnie, sprawiał wrażenie starannie i świeżo odremontowanego, a jednak było to bez wątpienia właśnie to schronisko, w którym obecnie się znajdował.
Na tle budynku stał młody mężczyzna w garniturze. Miał sympatyczną, przystojną twarz, szlachetny prosty nos, włosy zaczesane gładko do tyłu. Piołun miał wrażenie, że osobnik ze zdjęcia przygląda mu się wnikliwie, a jego wąskie usta rozchylają się w delikatnym uśmiechu. On mnie widzi – przemknęło lekarzowi przez myśl. W jakiś sposób widzi mnie poprzez te wszystkie lata.
Zamrugał gwałtownie i odsunął się nieco w tył. Złudzenie znikło. Mężczyzna znów tkwił na swoim miejscu, w dobrze skrojonym garniturze, z nieruchomym wzrokiem wbitym w przestrzeń, uwięziony w chwili, którą uchwyciła migawka aparatu.
Medyk zgasił światło, licząc na to, że zaśnie. Samobójstwo mogło poczekać. Śmierć jest cierpliwa. Długo jednak przewracał się w pościeli, a wiatr za oknami nucił swoje obłąkańcze melodie. Doktor stwierdził, że lepiej będzie ich nie słuchać i nakrył głowę poduszką.
Gdy zasnął, śnił przedziwne koszmary, jakich jeszcze nie miewał. Zaczynały się one od wędrówki poprzez budzące grozę, nieskończenie rozległe równiny, pogrążone w ciemnościach i kłębach czarnego dymu, zdającego się sięgać aż do odległych gwiazdozbiorów. Piołun odniósł wrażenie, że znajduje się w miejscu rzeczywiście istniejącym, tylko że zatrważająco dawno temu, lub takim, które dopiero będzie istnieć, gdy o ludziach nikt już nie będzie pamiętał. Miejsce to napełniało go dławiącym strachem. Szedł jednak dalej, nie widząc niemal niczego, pozbawiony jakichkolwiek punktów orientacyjnych prócz przysłanianych raz za razem poprzez kłęby czarnego dymu gwiazd oraz przypominającego wąwóz tworu, lekko podświetlonego dziwnym blaskiem. Lękał się, że lada chwila runie w jakąś straszną przepaść i będzie tak spadał, bez końca. Wówczas poczuł wibrację, jak gdyby przenikającą wszystko, co istnieje, wprawiającą w drganie ziemię oraz jego własne ciało. Wiedział skądś, że źródło tej wibracji znajduje się w podświetlonym wąwozie, lękał się jednak pójść w tamtym kierunku. W pewien sposób przeczuwał, że to, co mógłby tam zastać, nie powinno zostać przenigdy ujrzane przez ludzkie oko.