Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy kolejne prawie trzydzieści lat staczania się Białorusi w objęcia Rosji było nieuchronne, czy może Polska przyłożyła do tego rękę? Czemu Polska wspierała Aleksandra Łukaszenkę, gdy kandydował na prezydenta? Witold Jurasz, dziennikarz Onetu i były dyplomata opisuje Białoruś, w której pracował najpierw jako charge d'affaires RP, a następnie zastępca ambasadora RP. Szuka odpowiedzi na pytanie o to, czemu przegraliśmy Białoruś i czy kiedykolwiek w ogóle podjęliśmy grę o to, by nie stała się rosyjską półkolonią. Zdaniem Jurasza Białorusini są jednym z najbardziej zachodnich w duchu narodów byłego ZSRR, a równocześnie obywatelami najbardziej sowieckiego państwa powstałego po rozpadzie Sowietów.
O ile Jurasz czuje sympatię do Białorusinów, o tyle nie ma złudzeń co do Aleksandra Łukaszenki. Jak pisze:Tym, czego nigdy nie jestem w stanie zrozumieć, myśląc o Łukaszence, jest to, pochodną jakiej aberracji – o ile z aberracją, a nie z uwikłaniami agenturalnymi mieliśmy do czynienia – była decyzja o poparciu przez Polskę Aleksandra Łukaszenki w wyborach prezydenckich w 1994 roku. To skądinąd coś, o czym w naszym kraju niemal nigdy się nie mówi.
Tymczasem zaś nasz kraj dwadzieścia dziewięć lat temu udzielił poparcia Łukaszence. Ci, którzy w 1994 roku przekonali władze państwa, że powinniśmy poprzeć Łukaszenkę jako kandydata na prezydenta, nigdy nie ponieśli za to odpowiedzialności i nigdy nie zostali z owego faktu rozliczeni.Wszystkie cechy charakteru Łukaszenki wskazywały tymczasem na to, że jest to człowiek ze skłonnościami autorytarnymi i niemający skrupułów, jeśli chodzi o stosowanie przemocy. Jeszcze jako dyrektor sowchozu zasłynął wszak pobiciem podwładnego. Z psychologicznego punktu widzenia Łukaszenka od początku spełniał wszystkie warunki kogoś, kto będzie w stanie przekształcić państwo w pełną dyktaturę. Poparcie Łukaszenki było straszliwym błędem.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To jest książka o Białorusi, której już nie ma. Białoruś, którą opisuję, była dyktaturą, ale była też państwem realnie niepodległym. Dziś sąsiadujemy z państwem niesuwerennym, które znajduje się pod niemal całkowitą kontrolą Rosji. Nie wiemy, czy Białoruś przetrwa jako państwo i czy nie stanie się tak, że – jeżeli traktować Białoruś i Ukrainę jako miejsca współzawodnictwa Zachodu i Rosji – Ukrainę jako Zachód wygramy, ale Białoruś, niestety, być może na długie lata przegramy.
Białoruś, którą opisuję, to państwo z lat 2010–2012. Przez większość tego czasu jako chargé d’affaires RP kierowałem tam polską ambasadą. Były to lata, gdy Aleksander Grigoriewicz Łukaszenka znajdował się u władzy już szesnaście lat. Był niewątpliwie dyktatorem, ale zarazem Białoruś była naprzemiennie dyktaturą i państwem miękkiego autorytaryzmu. Owszem, nie brakowało więźniów politycznych, ale w większości przypadków trafiali oni do więzień raczej na krótszy niż dłuższy czas, chociaż po sfałszowanych wyborach 19 grudnia 2010 roku nastąpiła brutalna pacyfikacja opozycji demokratycznej. Aleksander Grigoriewicz był już wówczas oczywiście człowiekiem, który odpowiadał bezpośrednio lub pośrednio za „zniknięcia” opozycjonistów, ale równocześnie cały czas usiłował grać pomiędzy Wschodem a Zachodem. Nie oznacza to oczywiście, że w ramach tej gry kiedykolwiek istniała możliwość, by przesunął się na Zachód, bo Łukaszenka to człowiek do cna sowiecki i zawsze było mu bliżej do Rosji. Jednak pole manewru, którym dysponował, powodowało, że Białoruś była wówczas państwem nadal suwerennym. Dzisiejsza Białoruś jest już twardą dyktaturą i państwem całkowicie podległym Rosji, czego najbardziej dobitnym przejawem był fakt, że to właśnie z terytorium Białorusi wyprowadzono atak na Kijów 24 lutego 2022 roku.
W moim najgłębszym przekonaniu ta Białoruś, która kiedyś istniała, była optymalna z naszego punktu widzenia. Nie dlatego że nie chciałbym Białorusi prozachodniej i demokratycznej, ale dlatego że na taką Białoruś nigdy w mojej ocenie nie było szans. Od większości polskiego tak zwanego środowiska eksperckiego różniło mnie to, że od pierwszego dnia, gdy zacząłem się zajmować naszym sąsiadem, twierdziłem, że alternatywą dla tej, dalekiej oczywiście od ideału, ale nadal jednak przecież niepodległej Białorusi, jest jedynie ta Białoruś, którą mamy dzisiaj, czyli całkowicie podległe Rosji państwo twardej dyktatury z elementami wręcz totalitarnymi (choć pewnie to słowo zarezerwować należałoby bardziej dla Czeczenii, jeśli chodzi o strefę wpływów Rosji, a jeśli szukać jeszcze lepszych przykładów, to dla Korei Północnej).
Książka, którą Państwu oddaję, to też opis realizmu, który każe rozumieć, że w polityce zagranicznej nigdy nie liczy się to, co być powinno, czego chcemy czy też co byłoby właściwe. Liczy się to, co jest, i to, co ewentualnie może być. Ta książka będzie opowieścią o tym, co straciliśmy, a co w mojej opinii – jakkolwiek bardzo odległe od ideału – było dla nas zdecydowanie bezpieczniejszym sąsiedztwem niż obecna Białoruś. Będzie to również próba zmierzenia się z pytaniem, czy nie przyłożyliśmy aby ręki do tego, co się stało. Czy nie przegraliśmy Białorusi na własne życzenie? I czy przegraliśmy ją, bo byliśmy marzycielami, głupcami, czy też może również dlatego że inny kraj – Rosja – wpływał na naszą politykę zagraniczną?
Będzie to też książka bardzo osobista.
Po pierwsze, dlatego że na Białorusi osiągnąłem – nagły i szybki – szczyt swojej kariery dyplomatycznej. Kierowanie placówką w kraju sąsiadującym z Polską było moim najwyższym stanowiskiem. Moment, gdy po raz pierwszy jechałem samochodem z polską flagą, zaś wspomnieniem, które pozostanie ze mną już na zawsze.
Po drugie, dlatego że kilka spraw – jak sądzę – udało mi się tam załatwić. Dyplomacja zaś, tak jak ją w każdym razie rozumiem, rzadziej polega na reprezentowaniu, a częściej właśnie na konkretach.
Po trzecie wreszcie, dlatego że na Białorusi zakończyła się moja kariera dyplomatyczna. I moje złudzenia.
Poszliśmy z kolegą na nocny spacer do parku imienia Gorkiego w Mińsku. Dwóch polskich dyplomatów spacerujących około północy po parku spowodowało, że KGB rzecz jasna uznało, że na pewno przeprowadzamy jakąś tajną operację. W parku nagle, mimo późnej pory, zaczęli się pojawiać spacerowicze. W pewnym momencie – około pierwszej w nocy! – pojawiła się znienacka para z dzieckiem w wózku. Dokładnie rzecz ujmując, dziecka nie było widać, ale jak się domyślaliśmy, w wózku był sprzęt nasłuchowy o większej mocy. Im szybciej szliśmy, tym szybciej szli również troskliwi rodzice.
Po raz pierwszy na Białoruś trafiłem z moją żoną w 2005 roku. Jechaliśmy wtedy pociągiem do Moskwy, gdzie miałem podjąć pracę w Wydziale Politycznym ambasady. Pierwsze wrażenia to starsi ludzie sprzedający kiszonki – skądinąd spécialité de la maison państw byłego ZSRR – na kolejnych stacjach kolejowych, na których zatrzymywał się pociąg. Na tym tle Moskwa, wówczas rozbuchana, lśniąca i imprezująca w szczycie putinowskiego NEP-u, już na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie Dubaju. Mińsk i Białoruś, jeśli szukać porównań z tego samego regionu świata, były na tle Moskwy odpowiednikiem Jemenu. Było co prawda bardzo czysto (jak to w dyktaturach), ale zarazem biednie i zgrzebnie.
Kilka miesięcy po przyjeździe do Moskwy jechałem z żoną na krótki urlop do Polski. Spytałem kolegów, którędy mam jechać. Usłyszałem w odpowiedzi, że trzeba wyjechać z ambasady, skręcić w lewo, następnie w lewo, jeszcze raz w lewo, a potem w prawo, „a potem to już widać Pałac Kultury”. Trasa od ambasady do mojego mieszkania w Warszawie liczyła dokładnie 1273 kilometry. I rzeczywiście, po wyjechaniu z bramy ambasady trzeba było trzy razy skręcić w lewo, następnie wjechać na Kutuzowski Prospekt i po około sześciuset kilometrach, w momencie, w którym na autostradzie był znak pokazujący zjazd na Mińsk i trasę na Brześć, pojechać oczywiście do Brześcia. W Brześciu trzeba było raz skręcić w lewo, raz w prawo, a następnie przez Anin wjeżdżało się do Warszawy.
Fakt, że trasę można opisać przy pomocy dosłownie kilku słów, uświadamia nam, z czym mamy do czynienia. Pomiędzy podmoskowiem (obszarem dacz w promieniu sto, sto pięćdziesiąt kilometrów wokół Moskwy) a granicą z Polską nie przejeżdżało się przez żadne wsie, przez żadne miasteczka czy miejscowości, tylko jechało się po prostu przez pustkowie. Mijało się albo pola, albo lasy. I żadnych prawie miast, miasteczek czy też wsi. Czasami mijało się tak zwane promzony, czyli „promyszlennyje zony” (strefy przemysłowe), kompletnie opustoszałe, zrujnowane zakłady przemysłowe, ale i to zdarzało się rzadko. Na terenie Białorusi były jakieś przydrożne bary, niektóre w drewnianych budkach z ladą wyłożoną kolorowymi stronami wyrwanymi z niemieckich katalogów. Można było zjeść nieśmiertelną soliankę i napić się sypanej kawy. Jeśli kawa miała być biała, bufetowa lała do niej „sguszczonkę”, czyli bardzo słodkie, skondensowane mleko w puszce. McDonald’s był marzeniem niemal o luksusie, przy czym dotyczyło to również trasy w Rosji. Po wyjechaniu z Moskwy (czyli Dubaju) Jemen zaczynał się już zaraz za miastem.
Po kilku przejazdach słynną niegdyś olimpijką, czyli autostradą zbudowaną specjalnie na olimpiadę w Moskwie, mieliśmy wrażenie, że Białoruś to rzeczywiście, tak jak słyszeliśmy w Polsce, skansen Europy, że czas się tu zatrzymał. Dopiero później zrozumieliśmy, że czas wcale na Białorusi nie stał w miejscu, a jedynie inaczej płynął. I że również w Mińsku zaczyna się kapitalizm.
* * *
Nie tylko przejazdem, lecz na dłużej trafiliśmy na Białoruś, kiedy jadąc na urlop do Polski, postanowiliśmy zatrzymać się u naszego kolegi, który wówczas pracował w Ambasadzie RP w Mińsku. Zapytałem wtedy mojego szefa w Moskwie, który wcześniej pracował na Białorusi, ile dni potrzeba, żeby zwiedzić Mińsk. W odpowiedzi usłyszałem, że wystarczy 5–6 godzin. Okazało się, że to prawda i nieprawda zarazem, bo Mińsk – jak zresztą każde miasto – ma swoje zakamarki, ukryty urok, to coś, czego oczywiście turysta tak od razu nie pozna i nie doceni. Tę ukrytą tkankę każdego, szczególnie postsowieckiego miasta, można odkryć dopiero, mieszkając tam dłużej. Jeśli chodzi bowiem o samo zwiedzanie miasta, to rzeczywiście kilka godzin, żeby obejrzeć główne atrakcje, w zupełności wystarczy. Tym, co uderzało przy pierwszym zetknięciu z Mińskiem – dodajmy dwumilionowym miastem w dziewięciomilionowym państwie – była spokojna, sielska atmosfera białoruskiej stolicy oraz ludzie w jakiś bardzo charakterystyczny sposób inni od Rosjan. Skromniejsi, ale nie tylko w znaczeniu finansowym, chociaż to oczywiście też. Od razu czuło się, że Białorusini są inni. Być może tym, co miało dla mnie kluczowe znaczenie, było to, że inaczej niż większość Polaków, przyjechałem na Białoruś nie z Polski czy też z Zachodu, ale z Rosji. Być może dlatego zamiast dostrzec tam sowieckość, spostrzegłem coś znacznie nam bliższego. Bardzo wyraźnie było otóż widać, że znajdujemy się w kraju, którego ludność jest zdecydowanie bliższa Zachodowi. Równocześnie system polityczny był z kolei ewidentnie wschodni w swoim stylu.
Wielki paradoks Białorusi polega na tym, że to państwo jest najbardziej w gruncie rzeczy przygotowane w sensie mentalności obywateli do bardzo szybkiej integracji z Zachodem. Równocześnie ze względu na reżim jest to państwo, w przypadku którego owa integracja w ogóle nie była i nie jest możliwa. Zarazem rządy Łukaszenki – niezależnie od ich ewidentnie dyktatorskiego, autorytarnego charakteru – były rządami polegającymi na tworzeniu bardzo sprawnej, scentralizowanej administracji państwowej. Bardzo wyraźnie widać było, że na Białorusi, w odróżnieniu od Rosji, istnieje – poza władzą – również system. Przejawem tego było chociażby zachowanie milicjantów, którzy w odróżnieniu od milicjantów rosyjskich nie brali łapówek przy każdej nadarzającej się okazji. Doświadczyliśmy tego, kiedy odwiedzili nas przyjaciele, którzy przyjechali z Polski z trójką małych dzieci. Przez bodaj dziesięć dni nie zostali ani razu zatrzymani do kontroli drogowej. Stało się tak z tej banalnej – bardzo, jeśli można tak to ująć, zachodniej – przyczyny, że skoro nie popełnili żadnego wykroczenia, to i milicja ich nie zatrzymywała. Natomiast gdy pojechaliśmy – dosłownie na kilka godzin – do Rosji, a konkretnie do Smoleńska i Katynia, zostali zatrzymani aż dwukrotnie. My również się wtedy zatrzymywaliśmy. Tłumaczyliśmy, że jedziemy razem i milicjanci puszczali naszych przyjaciół bez wymuszania łapówki. Ale tylko dlatego że my mieliśmy paszporty dyplomatyczne i auto na dyplomatycznych numerach rejestracyjnych.
* * *
Łukaszenka nie dopuścił do korupcji, a także nie pozwolił, aby powstała – tak jak to się stało w Rosji i na Ukrainie – oligarchia. W powszechnym mniemaniu oligarchia kojarzy się z czymś społecznie niepożądanym. Przykład Ukrainy dowodzi jeśli nie czegoś wprost przeciwnego, to w każdym razie tego, że nie jest to aż tak proste. Oligarchia z jednej strony państwo ukraińskie osłabiała. Z drugiej jednak, kiedy promoskiewski prezydent Ukrainy Wiktor Janukowycz usiłował wprowadzać system autorytarny, nie udało mu się to właśnie dzięki temu, że istnieje system oligarchiczny, w interesie którego nie jest skupienie nadmiernej władzy w rękach prezydenta. Gdy Janukowycz uciekł do Rosji, a Moskwa napadła na Ukrainę, oligarchowie, którym, szczególnie w Polsce, lubimy odmawiać patriotyzmu, stanęli w obronie Ukrainy (to, czy nie jest to wtórne wobec obrony swoich imperiów biznesowych, to zupełnie inna sprawa). Jednoznacznie negatywna ocena systemu oligarchicznego jest więc oceną uproszczoną, czego potwierdzeniem jest też rozprawa z oligarchią, od której zaczął swoje rządy Władimir Putin. Putin rozpoczynał swoje rządy nie od uderzenia w demokratów, bo nie oni stali na przeszkodzie, by zacząć demontować demokrację (o ile oczywiście w Rosji Jelcyna takowa istniała) i konstruować dyktaturę, ale właśnie od ataku na oligarchię.
Wróćmy jednak do Mińska. Gdy zatrzymaliśmy się tam u naszego kolegi, nasz syn miał zaledwie rok. Żona została z synkiem w mieszkaniu, a mój kolega i ja poszliśmy na nocny spacer w położonym po sąsiedzku parku imienia Gorkiego. Dwóch polskich dyplomatów spacerujących około północy po parku spowodowało, że KGB rzecz jasna uznało, że na pewno przeprowadzamy jakąś tajną operację. W parku nagle, mimo późnej pory, zaczęli się pojawiać spacerowicze i przechodnie. Jako że chodziliśmy dość szybkim krokiem, ściągnięto posiłki i w pewnym momencie – około pierwszej w nocy! – pojawiła się znienacka para z dzieckiem w wózku. Dokładnie rzecz ujmując, dziecka nie było widać, ale jak się domyślaliśmy, w wózku był sprzęt nasłuchowy o większej mocy. Im szybciej szliśmy, tym szybciej szli również troskliwi rodzice. Zastanawialiśmy się, czy gdybyśmy zaczęli biec, to dziecko nie wypadłoby z wózka. W Moskwie w tym czasie nikt by nas nie śledził.
Białoruska dyktatura na tle realiów Moskwy wyglądała naprawdę groźnie i tak była odbierana w Warszawie. Bo taka też była. Pod jednym wszakże warunkiem. Że zapominało się o obozach filtracyjnych w Czeczenii, z których nie jednostki, a setki ludzi nie wyszły żywe. I o bombardowaniu Gruzji. Oraz o groźbach wobec Ukrainy. W Polsce o tym wszystkim zapominano i dlatego Rosję gotowi byliśmy zaakceptować, a reżim w Mińsku za nieporównywalnie mniejsze występki chcieliśmy… Trzy kropki nie są przypadkowe. Bo gdybyśmy próbowali go naprawdę obalić, to nie byłoby nawet aż tak głupie. My jednak ograniczaliśmy się do dawania reżimowi do zrozumienia, że chcemy go obalić. To ostatnie się nam, dodajmy, udawało.
* * *
Jakiś czas po opisanym wyżej nocnym spacerze znowu jechaliśmy do Polski przez Białoruś. I znowu zatrzymaliśmy się w Mińsku na kilka dni. Nasz kolega użyczył nam wówczas swojego mieszkania, bo sam akurat był na urlopie w Warszawie. Po całym dniu chodzenia po mieście i zwiedzania podjechaliśmy taksówką pod dom i jak to bywa, kiedy ma się dziecko, wózek, torbę i zakupy w roztargnieniu zostawiliśmy w taksówce. Tę najważniejszą torbę, w której mieliśmy paszporty dyplomatyczne, klucze do naszego samochodu, klucze do naszego mieszkania w Polsce, klucze do mieszkania kolegi, dokumenty potrzebne do odprawy celnej naszego auta i prawie dziesięć tysięcy euro w gotówce (w tym miejscu wyjaśnić trzeba, że polscy dyplomaci otrzymywali wynagrodzenie w gotówce w kasie ambasady). Kiedy się zorientowaliśmy, że nie mamy najważniejszej torby podręcznej, biegiem rzuciłem się za autem, ale taksówka już zniknęła za rogiem. Byłem przerażony tym, że zgubiłem paszporty dyplomatyczne, a i pieniędzy było mi oczywiście żal. Podbiegłem do dyżurujących w pobliżu milicjantów, którzy poproszeni przeze mnie o pomoc zupełnie spokojnie powiedzieli, że oczywiście wszystko się znajdzie, że znajduję się na terenie Białorusi i tutaj taki przypadek nie jest żadnym kłopotem. Podjechałem z milicjantami ich gazikiem na miejsce, skąd wzięliśmy taksówkę, ale tam jej nie zastaliśmy. W związku z tym milicjanci stwierdzili, że wdrożą akcję „pieriechwat”, czyli przechwycenie. Zapytali mnie, czy pamiętam, jakim samochodem jechałem. Akurat pamiętałem: był to Peugeot 406 kombi. Wówczas jeden z milicjantów wziął do ręki mikrofon i powiedział: „Dyplomata stracił dokumenty, numer 74 do centrali, akcja pieriechwat, zatrzymywać wszystkie taksówki Peugeot 406 kombi”. Po około dziesięciu minutach zaczęły spływać meldunki o kolejnych zatrzymanych taksówkach. W jednej z nich znajdowała się nasza torba. Milicjanci skierowali taksówkę pod adres, gdzie się znajdowaliśmy. Po jakimś kwadransie przyjechał ciężko przerażony taksówkarz, który zaczął bardzo mnie przepraszać. Nie za bardzo było za co, ale w systemie białoruskim, jak władza zatrzymała i władza kazała gdzieś pojechać, to już samo to było przerażające. Historia skończyła się szczęśliwie dla wszystkich. Taksówkarz otrzymał najwyższy chyba napiwek, bo dałem mu trzysta euro, co było wówczas średnią miesięczną pensją na Białorusi. Milicjantom wynagrodzenia zaoferować nie mogłem, ale spytałem, czy mogę ich zaprosić na kawę. Odmówili, z wyraźną dumą mówiąc, że „w Moskwie już by pan wszystko na zawsze stracił”, i dodali, że na Białorusi panuje porządek. Ja zaś zrozumiałem, że dyktatura, owszem, jest i w Rosji, i na Białorusi. Z tą jedynie różnicą, że ta druga naprawdę działa.
* * *
Wkrótce po moim przyjeździe na placówkę dyplomatyczną na Białorusi w 2010 roku ambasador Henryk Litwin wyjechał na urlop. Zostałem chargé d’affaires, czyli pełniącym obowiązki ambasadora. Jeszcze nie wiedziałem, że trzy tygodnie po objęciu stanowiska zastępcy ambasadora i szefa Wydziału Politycznego ambasady zostanę szefem. Chargé d’affaires dzielą się na dwie kategorie: chargé d’affaires en pied, to jest tych, którzy pełnią funkcję na stałe, na przykład w sytuacji obniżenia rangi stosunków dyplomatycznych, i chargé d’affaires ad interim, czyli tych, którzy pełnią funkcję na czas nieobecności ambasadora, przy czym w tym drugim przypadku mowa jest o nieobecności, która nie powinna trwać dłużej niż na czas urlopu lub też maksymalnie dwa, trzy miesiące pomiędzy wyjazdem dotychczasowego ambasadora i przyjazdem drugiego. W moim przypadku okres ten wydłużył się do roku, co było wynikiem, będącego już niestety standardem, bałaganu w polskiej dyplomacji. Dodajmy, że przypadek Białorusi nie był rekordem, bo są kraje (na przykład Szwecja), w których polskiego ambasadora nie było nawet dwa lata tylko dlatego, że różne frakcje partii rządzącej nie były w stanie się dogadać co do kandydata na ambasadora, co jest całkowitą kompromitacją i źle świadczy o państwie. Działo się tak, dodajmy, zarówno w czasie rządów PO, jak i rządów PiS.
Łukaszenka jest w moim przekonaniu tym typem człowieka, który nawet gdyby go Władimir Putin złożył już do politycznej trumny, to jeszcze negocjowałby warunki swojego politycznego pogrzebu. Przez lata układ pomiędzy nimi można byłoby określić jako relację dwóch silnych przywódców. W ostatnich latach była to relacja silnego Putina i słabego dla odmiany Łukaszenki. Po buncie Prigożyna jest to z kolei relacja dwóch słabych przywódców. Zwycięży przy tym nie ten, który okaże się silniejszy, tylko ten, który okaże się mniej słaby.
Wiele lat temu jako dziecko uczestniczyłem w przyjęciu, w którym brał udział Saddam Husajn. Miałem wówczas dziesięć lub jedenaście lat i często towarzyszyłem ojcu, który był ambasadorem w Iraku, w różnego rodzaju przyjęciach dyplomatycznych w Bagdadzie. W tym, w którym wziął udział Saddam, gdyby obecność Husajna była z góry zapowiedziana, na pewno nie mógłbym uczestniczyć, bo ojciec nigdy by mnie na takie przyjęcie nie zabrał. Bywało jednak i tak, że Saddam pojawiał się na różnych spotkaniach nieoczekiwanie. Tak stało się właśnie wtedy. Pamiętam jak dziś moment, kiedy Saddam wszedł na salę. Nie chodzi mi przy tym o to, że otaczała go ogromna liczba ochroniarzy, ale o to, że gdy się tam znalazł, czuło się, jakby na sali pojawiła się jakaś skumulowana energia. Milkły wszystkie głosy i od razu było wiadomo, kto jest tu najważniejszy. Husajn był oczywiście przerażającym dyktatorem, ale moje wrażenie z perspektywy dziecka sprowadzało się do tego, że na salę wszedł superman. Saddam witał się z kolejnymi ambasadorami. W pewnym momencie przywitał się z moim ojcem i ze mną. Również w tym uścisku dłoni było coś specjalnego, albo w każdym razie byłem pod takim wrażeniem, że zapamiętałem to, jakby było w tym coś wyjątkowego.
Gdy spotkałem Aleksandra Grigoriewicza Łukaszenkę, poczułem w nim ten rodzaj siły, który bił od Husajna. Oczywiście nie porównuję obydwu tych postaci, bo przy wszystkich swoich grzechach nie sposób porównywać Łukaszenki z Husajnem, ale gdy rzecz dotyczy charyzmy i siły, widzę między nimi pewne podobieństwa. Łukaszenka jest bardzo postawnym mężczyzną. Rzucają się w oczy jego ogromne dłonie, które zresztą często stara się ukryć, w specyficzny sposób zaplatając ręce. W ostatnich latach pojawiały się informacje, że białoruski dyktator podupadł na zdrowiu, ale na razie żadnych wyraźniejszych tego śladów nie widać.
* * *
Łukaszenka w chwili, w której trafiłem na Białoruś, prezydentem był już tylko formalnie. W rzeczywistości bowiem był już królem, szachinszachem, cesarzem i dożywotnim prezydentem. Niemal Panem Bogiem. Równocześnie było w nim jednak coś, co w mojej opinii tłumaczy jego wówczas jeszcze realnie istniejącą popularność. Pamiętam zdziwienie, gdy mój amerykański kolega, szefujący placówce Stanów Zjednoczonych w Mińsku, określił Łukaszenkę jako „idealistę w jego własny – pokręcony – sposób” („idealist in a twisted kind of way”). W istocie ten opis był chyba dość trafny. Dyktatorzy dzielą się bowiem na dwa rodzaje. Tych, których celem jest wyłącznie grabież majątku, i tych, którzy, rzecz jasna, żyją jak na króla przystało, ale równocześnie o coś im jednak chodzi. Wydaje mi się, że w przypadku Łukaszenki nieprawdą jest to, co się o nim zazwyczaj w Polsce mówi, mianowicie, że chodziło mu zawsze wyłącznie o władzę. Przezwisko, którym go określano, czyli Baćka (ojciec), oddaje dość precyzyjnie to, kim Łukaszenka był, a w każdym razie chciał być. Na pewno zaś dokładnie opisuje jego fenomen i przyczyny jego zwycięstwa wyborczego. Oto bowiem pojawił się polityk, który, owszem, pragnął władzy, ale też chciał stać się kimś, kto zadba o naród (z zastrzeżeniem, że – jak to ojciec – zadba, narzucając mu swoją wolę).
Celowo w tym miejscu używam czasu przeszłego, gdyż Łukaszenka zaczął z wolna tracić charyzmę i słuch społeczny. Dysponując bardzo wieloma talentami, nie dysponuje, lub też przestał dysponować jedynym, który nielicznym politykom na świecie jest w stanie zapewnić długowieczność. Istnieje pewne wyrażenie, którego nie da się precyzyjnie przetłumaczyć na język polski, a które doskonale oddaje tenże talent. Chodzi o wyrażenie „to reinvent yourself”, czyli „wymyślić się na nowo”. To jest tymczasem dokładnie to, czego białoruski dyktator nie ma. Łukaszenka w połowie minionej dekady rządził już dwadzieścia lat. Ludzie, którzy się urodzili za jego rządów, już wchodzili w dorosłość. Dla trzydziesto- i czterdziestolatków, którzy całe swoje dorosłe życie przeżyli przy nim, stawał się on coraz bardziej anachroniczny. Łukaszenka był bowiem tym samym przywódcą, którym był w 1994 roku. Nie potrafił zmienić ani sposobu, w który przemawiał, ani słów, których używał. Stawał się nieadekwatny i wzbudzał już częściej wzruszenie ramion, a czasem kpinę, niż strach.
W efekcie powyższego oraz rosnących ciągłych kłopotów gospodarczych zaczynał wyraźnie już słabnąć zarówno w odbiorze społecznym, jak i w odniesieniu do swojego otoczenia. To drugie skutkowało tym, że musiał pozwolić swoim patrycjuszom i paladynom dać się bogacić. Dokładnie w tym momencie w Mińsku powstają znakomite restauracje, salony luksusowych samochodów, zaczyna się rodzić oligarchia.
Równocześnie Łukaszenka grał z Zachodem. Szczytowym momentem jego „chwały” jest, gdy gości w Mińsku prezydenta François Hollande’a i kanclerz Niemiec Angelę Merkel oraz prezydentów Ukrainy Petra Poroszenkę i Rosji Władimira Putina, bowiem to w Mińsku dochodzi do rozmów między Kijowem a Moskwą po napaści Rosji na Ukrainę w 2014 roku. Kilka lat później dochodzi do niebywałej, jak na Białoruś, sytuacji, gdy w Mińsku ląduje samolot z brytyjskimi komandosami, którzy przeprowadzają wspólne z Białorusinami manewry. Dochodzi też do aresztowania, oficjalnie pod zarzutem przyjęcia łapówki, a nieoficjalnie szpiegostwa na rzecz Rosji (sic!), jednego z najbardziej wpływowych „siłowików”, wiceszefa Rady Bezpieczeństwa Białorusi płk Andrieja Wtiurina. Łukaszenka rozumiał, że tylko szukając otwarcia na Zachód z jednej strony, a z drugiej tropiąc w swoim otoczeniu rosyjską agenturę, zdoła zachować władzę i wyrwać się ze spirali, która powoduje coraz głębszą zależność od Rosji. Równocześnie był już zbyt oderwany od rzeczywistości i nie dostrzegał tego, że na Białorusi wyrosło całe nowe pokolenie ludzi, których nie był w stanie niczym uwieść. Łukaszenka na tym etapie skupiał się bowiem już nie na wsłuchiwaniu się w głos ludu, ale na majestacie władzy, na pompie i celebrze. Miarą oderwania Aleksandra Grigoriewicza od rzeczywistości była budowa monumentalnego Pałacu Prezydenckiego, który – dodajmy – architektonicznie przypomina pałac postawiony w tych samych latach w Ankarze przez Erdoğana.
Okazało się, że najgroźniejsi nie byli jednak ani Rosjanie, ani Zachód, ale natura. Najbliższy zadania Łukaszence coup de grâce był wirus covid. Nawet nie dlatego jednak że sam Łukaszenka ciężko chorował, ale dlatego że pandemia zniszczyła podstawy mitu Aleksandra Grigoriewicza. Zbudował on bowiem, w dużym stopniu zresztą mający podstawy w rzeczywistości, mit siebie samego jako ojca narodu. Kiedy wybuchła pandemia, Łukaszenka całkowicie ją zignorował. Czy zrobił to, by po raz kolejny pokazać, że niczego się nie boi, czy nie zrozumiał zagrożenia, nie ma żadnego znaczenia. Bali się bowiem ludzie, a tu nagle odkryli, że ich prezydenta nic to nie obchodzi. W moim najgłębszym przekonaniu covid, a w zasadzie reakcja czy też raczej brak reakcji Łukaszenki na covid, przyczynił się w fundamentalny sposób do wybuchu protestów społecznych po sfałszowanych przez reżim wyborach latem 2020 roku na Białorusi.
Pacyfikacja demonstracji latem 2020 roku była niebywale brutalna. Łukaszenka przekroczył wówczas, jak sądzę, również pewną psychologiczną granicę, chociaż dla uczciwości trzeba zaznaczyć, że nie jest to człowiek, który nie miałby rąk umaczanych we krwi już wcześniej. Nie zmienia to faktu, że aż do 2020 roku Łukaszenka mimo wszystko jednak oscylował pomiędzy miękkim a twardym autorytaryzmem. Latem 2020 roku stał się już dyktatorem z prawdziwego zdarzenia. Państwo białoruskie zaś przekroczyło granicę oddzielającą twardą dyktaturę od dyktatury z elementami totalitaryzmu, choć oczywiście wyrażenie to jest w jakimś sensie przesadą, bo słowo totalitaryzm zapewne jednak należałoby rezerwować dla systemów typu stalinowskiego czy też północnokoreańskiego (choć w ich wypadku można by też w ramach gradacji ustrojów autorytarnych mówić o ludobójczym totalitaryzmie). To, czy z tej drogi Łukaszenka może zawrócić, jest pytaniem, na które nie znam odpowiedzi. Znając jego tendencję do gry, nie wykluczałbym tego. Obserwując jednak kierunek ewolucji jego i ludzi z jego otoczenia – obawiam się, że zejść z tej drogi będzie skrajnie trudno.
Łukaszenka, jakkolwiek pozostaje na tronie, utrzymuje się na nim już tylko dzięki nagiej sile. Nieprawdą byłoby jednak stwierdzenie, że ma przeciwko sobie cały naród. Nadal bowiem istnieje całkiem liczna grupa Białorusinów, którzy go popierają. Z całą pewnością nie jest to już jak kiedyś większość, ale zarazem dostatecznie dużo, by móc nadal sprawować władzę.
* * *
Bardzo charakterystycznym elementem pozwalającym zrozumieć system władzy Łukaszenki jest to, że tylko przez bardzo krótki czas trzydziestolecia jego rządów istniał ktoś w jego otoczeniu, kogo mogliśmy nazwać „drugą osobą” w państwie. Kiedy wyjeżdżałem na Białoruś, takim człowiekiem był szef Administracji Prezydenta (najważniejszego urzędu na Białorusi) Władimir Makiej. Co ciekawe, w MSZ w Warszawie usłyszałem, że Makiej wypadł z łask Łukaszenki i lada dzień straci stanowisko. Prognoza ta – jak zresztą większość prognoz naszego MSZ i rządowych ośrodków analitycznych, takich jak Ośrodek Studiów Wschodnich i Polski Instytut Spraw Międzynarodowych, na temat Białorusi – okazała się funta kłaków warta. Makiej nie tylko nie został zdymisjonowany, ale przez lata pozostawał najbliższym współpracownikiem Łukaszenki, choć z czasem przestał być szefem Administracji Prezydenta i został ministrem spraw zagranicznych.
Chybioną prognozę, że Władimir Makiej wypadł z łask, zweryfikowałem przy okazji uroczystości z okazji wyzwolenia Mińska. Łukaszenka przybył otóż na uroczystość wspólnie ze swoim najmłodszym, wówczas sześcioletnim synem Kolą. W pewnym momencie spiker zapowiedział przemówienie prezydenta. Łukaszenka ruszył do pulpitu i wziął ze sobą Kolę. Fakt, że w tak ostentacyjny sposób pojawiał się wszędzie z nieślubnym dzieckiem w konserwatywnym, białoruskim społeczeństwie, nie był, dodajmy, odbierany pozytywnie. W pewnym momencie Łukaszenka zawahał się i cofnął, oddając Kolę pod opiekę Makieja. Ja zaś zrozumiałem, że pozycja Makieja jest stabilna, skoro to jemu Łukaszenka przekazał dziecko.
Trzeba w tym miejscu wspomnieć, że Łukaszenka poza Kolą ma jeszcze dwóch synów. Najstarszego Wiktora, który związany jest ze strukturami siłowymi, i średniego Dymitra, będącego szefem prezydenckiego klubu sportowego i uważanego za kasjera rodziny. Byłem świadkiem, kiedy w bardzo wąskim gronie Łukaszenka zapytany o to, dlaczego pojawia się wszędzie z Kolą, mimo iż nie jest to dobrze odbierane w społeczeństwie, odparł: „Bo to jedyny człowiek, który mnie naprawdę kocha”. Na uwagę, że ma przecież jeszcze dwóch synów, zareagował kpiącym spojrzeniem. Wtedy przeszły mnie ciarki. Zrozumiałem, że Łukaszenka jest archetypem dyktatora. Jest człowiekiem, który nikomu – w tym również swoim dwóm starszym synom – nie ufa. Pytanie, czy ufa dzisiaj nastoletniemu już Koli, też nie jest pytaniem bezzasadnym.
* * *
Wiele lat później, kiedy z żoną i dziećmi postanowiliśmy przygarnąć dwa koty, zauważyłem zasadniczą różnicę pomiędzy jednym, który jest tak ufny, że można do niego podejść, nawet gdy śpi, i drugim, do którego nie sposób podejść bez obudzenia go. Jeśli Aleksandra Łukaszenkę porównać do kota, to jest tym drugim. Jest perfekcyjnym dyktatorem i wzorcem autokraty. Przez długie lata konstruował reżim, który zawierał w sobie wszystkie elementy stabilnych dyktatur. Po pierwsze, brak drugiego człowieka w państwie, o czym już wspominałem, po drugie, wielość konkurujących ze sobą służb specjalnych, i po trzecie, całkowity brak zaufania, przy czym w jeszcze większym stopniu w stosunku do przyjaciół i sojuszników niż do wrogów. Z tego też powodu mitem, który mścił się na naszych analizach, było przekonanie, że Rosjanie byliby w stanie z łatwością Łukaszenkę usunąć. Teraz, gdy zależność Białorusi od Rosji w dramatyczny sposób wzrosła, w Polsce mówi się, że Łukaszenka jest już jedynie wykonawcą poleceń Kremla. W moim przekonaniu jest to jednak półprawda. Niewątpliwie pole manewru Łukaszenki jest dziś bardzo wąskie, a fakt, że wziął udział w napaści na Ukrainę, czyni zeń przestępcę. Równocześnie jednak bardzo liczne wypowiedzi czołowych ukraińskich polityków, w tym prezydenta Zełenskiego, dowodzą, że Ukraińcy nadal grę z Łukaszenką prowadzą, co znaczy, że traktują go jako osobę mającą pewien zakres autonomii.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki