Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Witold Jurasz, autor popularnego podcastu Raport międzynarodowy, widział Rosję z bliska – był dyplomatą w polskiej ambasadzie w Moskwie. W swojej książce, przeplatając opisy polityki Władimira Putina z opowieściami z codziennego życia w Rosji, pokazuje, że Putin nie jest twórcą zła, które widzimy, oglądając relacje i czytając reportaże na temat rosyjskich zbrodni popełnianych na Ukrainie. Zło w Rosji – i niestety również zło w Rosjanach – było bowiem jedynie uśpione i wystarczyło niewiele, by na nowo zatriumfowało. Co gorsza, zło miało w sobie wiele zwodniczego uroku. Uwodziło umiejętnością gry na głęboko skrywanych, zduszonych polityczną poprawnością słabościach ludzi Zachodu. W efekcie, mimo że Władimir Putin szczerze, jak mało który przywódca w historii, informował o swoich zamierzeniach, równocześnie zdołał uśpić naszą czujność. A może to nie Putin nas uśpił. Może sami chcieliśmy być ślepi? "Lata mojej pracy w Moskwie przypadły na swego rodzaju szczyt putinizmu. Moskwa niczym Nowy Jork nigdy nie spała, za to cały czas się bawiła. Ulice były pełne luksusowych samochodów. Tylko gdzieś w tle, gdzieś w cieniu, czaiło się coś złowrogiego. Czasami – jak w czasie wojny w Gruzji – to coś wychodziło na powierzchnię po to, by się następnie szybko schować, choć w tle cały czas pozostawało."
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wstęp
W 2005 roku po zakończeniu pracy w Ministerstwie Obrony Narodowej dostałem propozycję wyjazdu na placówkę dyplomatyczną do Moskwy. Gdy wszystkie formalności miałem już za sobą, spotkałem się z kilkoma byłymi dyplomatami, prosząc ich o rady i sugestie. Usłyszałem wiele dobrych rad, ale najlepszej – nie tyle może nawet rady, ile lekcji życia – udzielił mi przyjaciel mojego ojca, wieloletni pracownik Ministerstwa Handlu Zagranicznego Andrzej Werner. Zadał mi on otóż pytanie, co będę robił jako dyplomata. Odparłem, że będę reprezentował Polskę. Andrzej Werner popatrzył na mnie z mieszaniną życzliwości i politowania. Powiedział, że sądził, że jestem trochę bardziej inteligentny, po czym wysłał mnie do kuchni, żebym zrobił jemu i sobie kawy. Gdy wróciłem po kilku minutach, mój rozmówca powiedział: „To teraz niech pan słucha i zapamięta na całe życie. Polskę reprezentuje ambasador, czasem jego zastępca… Pan jako młody dyplomata może Polskę reprezentować, tyle że w złym tego słowa rozumieniu: jak się pan spije i będzie na tyle głupi, żeby dać się jeszcze nagrać. Jako młody dyplomata nikogo i nigdy pan nie reprezentuje. I niech sobie pan wbije raz na zawsze do głowy, że na razie nie będzie pan nikim ważnym, bo w polskiej dyplomacji nadętych bubków, którzy są nikim, a sądzą, że są ważni, zawsze było za dużo. Jedyne zadanie, które pan ma w Moskwie, to chodzić wszędzie, gdzie się da, słuchać, obserwować, jak się da, zrozumieć i pisać szyfrogramy. Jak będzie pan to dobrze robił, zrobi pan karierę i kiedyś będzie pan może reprezentował Polskę”. Następnie zaś dodał: „A jak będzie pan to robił za dobrze, to nigdy pan Polski nie będzie reprezentował, bo pana wykończą, przy czym nie oni, a nasi”. Brutalny realizm był tym, co skądinąd bardzo często zauważałem u dyplomatów, urzędników i ludzi ze służb, którzy wywodzili się jeszcze z czasów PRL. Zapewne większość z nich w latach realnego socjalizmu mogła wybrać inaczej, lepiej, ale prawda jest taka, że najwięcej nauczyłem się właśnie od starych wyjadaczy z ową PRL-owską przeszłością.
To, co usłyszałem od Andrzeja Wernera, to w istocie definicja pracy młodego dyplomaty. To zarazem słowa, które definiują książkę, którą oddajemy w Państwa ręce. Nie będzie to zapis mojego udziału w wielkiej polityce, gdyż jako dyplomata w Rosji byłem zbyt niski rangą, by brać udział w wielkiej polityce, choć zdarzyło mi się być blisko istotnych wydarzeń. Tak naprawdę były to jednak jedynie drobne epizody. W Moskwie przede wszystkim słuchałem, obserwowałem i starałem się zrozumieć. Wyłapywałem szczegóły, które niczym puzzle, razem dawały większy obraz. Chodziłem do rosyjskiego MSZ, spotykałem się z kremlowskimi politologami, rozmawiałem z kolegami z korpusu dyplomatycznego i chłonąłem. Chciałem rozumieć to, co słyszałem, a przede wszystkim chciałem umieć oddzielić nie tyle może nawet prawdę od nieprawdy, ile prawdę od półprawdy (bo wbrew pozorom w dyplomacji bardzo rzadko się kłamie, częściej się przemilcza). Starałem się rozumieć kontekst.
Ta książka składa się z takich właśnie drobnych puzzli, które razem – mam nadzieję – składają się w większą całość. Książka, którą oddaję w Państwa ręce, to swoisty portret pamięciowy putinowskiej Rosji, który odtwarzam z urywków pamięci, a który powstał w mojej głowie w latach 2005–2009, czyli podczas mojej pracy w Wydziale Politycznym Ambasady RP w Moskwie. Zapewne nie uniknę kilku wspomnień z późniejszego okresu życia, gdy pełniłem funkcję chargé d’affaires RP na Białorusi.
Lata mojej pracy w Moskwie przypadły na swego rodzaju szczyt putinizmu. Moskwa niczym Nowy Jork nigdy nie spała, za to cały czas się bawiła. Ulice były pełne luksusowych samochodów. Tylko gdzieś w tle, gdzieś w cieniu, czaiło się coś złowrogiego. Czasami – jak w czasie wojny w Gruzji – to coś wychodziło na powierzchnię po to, by się następnie szybko schować, choć w tle cały czas pozostawało.
Ilekroć myślę o Rosji, mam skojarzenia z muzyką symfoniczną, gdzie piękna, liryczna melodia przełamywana jest drugą, złowrogą linią melodyczną, która z początku nie dominuje, ale potem narasta i rozumiemy, że tylko chwilowo pozostaje tłem. To trochę jak u Piotra Czajkowskiego w poemacie symfonicznym Francesca da Rimini, który jest o tyle dobrym przykładem, że zaczyna się od złowrogiej muzyki. Następnie zaś jest lirycznie. Ale to tylko moment, tylko iluzja, tylko krótki epizod.
Początki
Od mojej rosyjskiej rozmówczyni, obrończyni praw człowieka, usłyszałem kiedyś, że Rosja jest uzależniona od „bata” tak jak narkoman od narkotyku i że tak jak narkoman musi pewnego dnia wylądować na dnie, by wyjść z narkomanii, tak Rosji trzeba było również pozwolić sięgnąć dna, „ale wy na Zachodzie tego nie rozumiecie”.
Na kilka miesięcy przed wyjazdem do Moskwy leciałem samolotem z Genewy do Warszawy. Obok mnie siedział starszy, bardzo elegancki pan i, jak to bywa w samolocie, wdałem się z nim w rozmowę. Okazało się, że siedziałem obok Jerzego Pomianowskiego, założyciela pisma „Nowaja Polsza”. Pismo skierowane było do rosyjskiej inteligencji. Gdy dowiedziałem się, że jadę do Moskwy, postanowiłem skorzystać z nawiązanej w samolocie znajomości i poprosiłem o spotkanie. Jerzy Pomianowski polecił mi wówczas, żebym koniecznie słuchał opozycyjnego radia Echo Moskwy, czytał prawdziwie demokratyczną „Nową Gazietę”, biznesowy dziennik „Kommiersant” oraz teksty wielkoruskich szowinistów, jakimi niewątpliwie są Aleksander Prochanow i Aleksander Dugin. Te dwie ostatnie rekomendacje bardzo mnie zdziwiły, bo obydwaj wymienieni byli dziwakami, ekstremistami i potocznie rzecz ujmując – świrami. Jerzy Pomianowski odparł, że właśnie dlatego powinienem śledzić to, co piszą, bo, niestety, nie mamy żadnej pewności, czy to nie oni prędzej czy później zdobędą rząd dusz. Szczerze powiedziawszy, nie do końca posłuchałem tej rady, bo widząc regres w zakresie demokracji, spodziewałem się raczej zwrotu ku, nazwijmy to umownie, technokratycznemu autorytaryzmowi, a nie tego, z czym mamy dziś do czynienia. Ale uczciwość każe odnotować, że to Jerzy Pomianowski zasugerował mi śledzenie tych, a nie innych autorów.
Do Moskwy pojechałem pociągiem. Wykupiliśmy z żoną przedział sypialny. Zachodni dyplomaci korzystają z firm przeprowadzkowych, polskich dyplomatów na profesjonalną usługę nie stać. Wynagrodzenia – szczególnie niższych rangą dyplomatów – są tak żałośnie niskie, że musielibyśmy odkładać kilka miesięcy, żeby wyposażyć swoje mieszkanie, więc jechaliśmy objuczeni jak nikt w całym pociągu.
Drugiego lub trzeciego dnia pobytu na placówce przyjął mnie ambasador Stefan Meller, który zadał mi pytanie, co wiem o Rosji. Odpowiedziałem – zgodnie z prawdą – że poza wiedzą czysto encyklopedyczną tak naprawdę niczego nie wiem. Ambasador odchylił się w fotelu, pokiwał głową i z pewnym chyba uznaniem powiedział: „No to jest dla pana jakaś szansa, bo najgorsi to są ci, którzy przyjeżdżają i już coś wiedzą”. Po czym dodał: „Pan ma być jak chirurg, to znaczy nie mieć żadnego stosunku, ani negatywnego, ani pozytywnego do pacjenta, którym się pan zajmuje” i wyjaśnił, że moim pacjentem jest rosyjska polityka zagraniczna. Po krótkiej rozmowie ambasador zaprosił mnie do swojej rezydencji, która mieściła się na terenie ambasady i do której można było przejść z gabinetu ambasadora. W rezydencji Stefan Meller włączył nagranie z zaprzysiężeniem Władimira Putina. Zaprzysiężenie odbywało się rzecz jasna na Kremlu. Władimir Putin kroczył przez salę wypełnioną najwyższymi dostojnikami. Ambasador Meller zadał mi pytanie, czy rozpoznaję ludzi widocznych na nagraniu. Odpowiedziałem, że oczywiście tak. Kilka minut później Władimir Putin, tym razem już filmowany z daleka, wsiadał do swojej opancerzonej limuzyny. Nim jednak wsiadł do samochodu, objął się z kilkoma ludźmi, których twarzy nie było widać. Ambasador zapytał: „A tych pan rozpoznaje?”. Odparłem, że oczywiście nie. Stefan Meller zareagował na to słowami: „No i widzi pan, to jest właśnie to, czego nie wiemy. Wiemy, kto teoretycznie jest blisko wodza, ale nie wiemy, kto jest najbliżej. Jak się pan dowie, to załatwię panu natychmiastowy awans”.
W istocie słowa ambasadora Mellera były najczystszą prawdą. Przez większość czasów rządów Władimira Putina w Polsce, ale też w znacznym stopniu zapewne również i na całym Zachodzie jedynie domyślano się, kto tak naprawdę rządzi Rosją. Teoretycznie wiedzieliśmy, kto pełni najwyższe funkcje, ale problem polega na tym, że sprawowane funkcje i wpływy wcale nie były ze sobą tożsame. Czas, gdy pracowałem w Moskwie, wiele lat później zacząłem nazywać okresem Putina 2.0. Oznaczenie miało symbolizować ewolucję putinizmu. W początkowym okresie swoich rządów Władimir Władimirowicz był tak naprawdę tylko jednym z wielu bardzo wpływowych ludzi na Kremlu. Teoretycznie miał w swoich rękach pełną władzę, ale zarazem wpływy jelcynowskiej jeszcze ekipy, tudzież oligarchów, powodowały, że Władimir Putin sprawował rządy w taki sposób, że rozsądzał spory pomiędzy różnymi koteriami. Po kilku latach prezydent Putin zdołał jednak na tyle skonsolidować władzę, że jego pozycja była już znacznie mocniejsza. Nadal co prawda manewrował, ale już wyraźnie stawał się jedynowładcą. Na tym jednak etapie był oświeconym, to jest słuchającym swoich doradców i gotowym nawet do zmiany polityki, przywódcą. Putin 3.0 nadszedł ledwie kilka lat później, gdy dalsza konsolidacja władzy spowodowała, że stał się carem. Dzisiaj, to jest w chwili, w której Rosja dokonała inwazji na Ukrainę na pełną skalę, mamy do czynienia – jak sądzę – z Putinem 4.0, czyli człowiekiem, który jest nie tylko carem, ale jest też carem, którego się boją już nie tylko jego wrogowie, ale również ci, którzy są w jego najbliższym otoczeniu. Ewolucja Putina zmienia zarówno system rządów, jak i w ślad za tym również Rosję. To, co jest niezmienne, to nasz brak wiedzy, kto tak naprawdę ma tak zwane „dojścia”, czy też, inaczej rzecz ujmując, z czyim zdaniem w ogóle jeszcze liczy się rosyjski przywódca.
Gdy wyjeżdżałem na placówkę w 2005 roku, usłyszałem w naszym Ministerstwie Spraw Zagranicznych, że kierujący wówczas zaledwie od roku rosyjską dyplomacją Siergiej Ławrow ma bardzo słabą pozycję na Kremlu i najprawdopodobniej zostanie zdymisjonowany. Siedemnaście lat później – jak wiemy – nic takiego nie nastąpiło i Ławrow niezmiennie dyplomacją rosyjską kieruje. W jego wypadku należałoby również mówić o Ławrowie 2.0, przy czym Ławrow w tej odsłonie różni się od swojej pierwotnej wersji w zasadzie wszystkim. „Wczesny” Siergiej Ławrow był człowiekiem niezwykle bezwzględnym i niejednokrotnie bardzo brutalnym, ale zarazem był też wybitnie utalentowanym dyplomatą. Współczesny Ławrow to z profesjonalnego punktu widzenia przykry przykład upadku.
Mniej więcej rok po moim przyjeździe do Moskwy jednym z głównych pytań, które zadawaliśmy sobie zarówno w Ambasadzie RP, jak i szerzej w korpusie dyplomatycznym, było: kto zostanie następcą Władimira Putina. W opinii zdecydowanej większości analityków największe szanse miał ówczesny wicepremier Siergiej Iwanow. Gdy okazało się, że namaszczony na prezydenta (czy też raczej mający udawać prezydenta) jest Dmitrij Miedwiediew, przyjęto to z zadowoleniem, spodziewając się odwilży. Miedwiediew miał być tak zwanym „sistemnym liberałem”. Określenie to używane było dla tej grupy władzy, która miała mieć bardziej liberalne poglądy. Problem polega na tym, że ludzie ci byli co prawda bardziej liberalni, ale w odniesieniu do zarządzania gospodarką, a nie w zakresie polityki zagranicznej. Na swój użytek nazywałem ich „postpinochetowcami”, to znaczy takimi samymi w istocie zamordystami i wielkoruskimi szowinistami jak ich bardziej „konserwatywni” konkurenci, ale tym różniącymi się od nich, że skłonnymi do mordu tylko wtedy, gdy jest to konieczne, a nie zawsze wówczas, gdy jest to możliwe. Jak bardzo myliliśmy się w ocenie Miedwiediewa, widać było po raz pierwszy w czasie wojny w Gruzji latem 2008 roku. Liberałów i konserwatystów oczywiście różniło wiele, ale były to głównie różnice dotyczące metod sprawowania władzy, a nie jej istoty. Swoisty technokratyzm liberałów powodował oczywiście ich bliższe relacje z oligarchią finansową, tyle że i to było niezwykle ulotne. Oligarchia bowiem orientowała się na tych, którzy realnie mieli władzę.
Miałem nieraz wrażenie, że kiedy próbujemy rozszyfrować, kto tak naprawdę rządzi na Kremlu, uprawiamy coś w rodzaju „kremlinologii”, czyli sztuki przypisywania pozycji w biurze politycznym według kolejności, w której sowieccy przywódcy pojawiali się, a następnie ustawiali na Mauzoleum Lenina. Problem polegał na tym, że czasem wnioski wysnuwano na podstawie bardzo kruchych przesłanek. Oto w czasie jednej z uroczystości przywódcy pojawili się w innej niż do tej pory kolejności, z czego wyciągnięto wniosek o zmianie układu sił w sowieckim kierownictwie. Tymczasem kiedyś w latach dziewięćdziesiątych okazało się, że jeden z sowieckich przywódców, wchodząc na dach mauzoleum, po prostu potknął się i dlatego pojawił się później.
Mam wrażenie, że nasze próby rozszyfrowania układu sił na Kremlu były swego rodzaju odpowiednikiem oglądania nowego ustawienia przywódców na mauzoleum bez posiadania wglądu na zaplecze. Aby realnie rozumieć układ sił, należało albo mieć kontakty na odpowiednio wysokim szczeblu, których nigdy nie mieliśmy, źródła wywiadowcze, w których istnienie nie wierzę, albo wgląd w przepływy finansowe pomiędzy różnymi frakcjami na Kremlu, którego, w przeciwieństwie do niektórych naszych sojuszników, również nie mieliśmy. Ambasador Meller zdawał sobie z tego sprawę, a inni nie. Problem polega na tym, że zawsze występowaliśmy w stosunku do naszych partnerów na Zachodzie jako eksperci, którzy w przeciwieństwie do nich wiedzą. W rzeczywistości tymczasem nie tylko nie wiedzieliśmy, ale co gorsza, nie wiedzieliśmy, że nie wiemy.
Pierwsze spotkanie z ambasadorem Mellerem nie skończyło się na jego uwadze, że byłoby dobrze, żebym się dowiedział, z kim uściskał się Władimir Putin. Stefan Meller, rzecz jasna w żartach, zadał mi pytanie, czy mam jakieś plany na wieczór. Odpowiedziałem, że nie mam, na co ambasador powiedział: „To pójdziemy na d***” i trzymając papierosa w ustach, zadał mi pytanie, czy orientuję się, ile „to” kosztuje w Moskwie. Nie czekając na moją reakcję, dodał: „Nie stać pana i niech pan sobie zapamięta, że polski dyplomata w Moskwie może być dziwką, ale na pewno nie stać go na dziwki”. Ceny poznałem w ciekawych okolicznościach. Pewnego razu w przybytku uciech utknęło dwóch posłów na Sejm. Obsługa lokalu zadzwoniła do ambasady, żądając wykupienia panów posłów. Mój ówczesny szef wręczył mi gotówkę i kazał panów posłów rzecz jasna wykupić. Jeśli Państwo sądzicie, że rosyjskie służby mają haki na owych przedstawicieli naszego narodu, to zapewniam, że na pewno tak nie jest. Rosyjskie służby wszystko mogły bowiem podejrzewać, ale na pewno nie to, że dwóch posłów do parlamentu natowskiego kraju jest na tyle głupich, by akurat w Moskwie korzystać z usług przedstawicielek najstarszego zawodu świata. Ja nazwisk panów posłów już dawno nie pamiętam, a czy nie pamięta ich również mój ówczesny szef, który, jak dowiedziałem się po odtajnieniu dokumentów IPN, wcale nie był jedynie dyplomatą, tego się pewnie nigdy nie dowiem.
Jedno z pierwszych spotkań w Moskwie odbyłem z bardzo wówczas już zaawansowaną wiekiem panią, która była legendą ruchu dysydenckiego. Jej nazwiska – tak jak skądinąd i kilku dalszych w tej książce – nie wymienię ze zrozumiałych względów. Rosja niezmiennie jest niestety krajem, w wypadku którego okres karencji musi być znacznie dłuższy. Spotkanie z nią nie wchodziło w zasadzie w mój zakres obowiązków. Przed wyjazdem na placówkę kilku rad udzielił mi jednak wieloletni ambasador, a w swoim czasie również wiceminister spraw zagranicznych Jakub Wolski. Jedną z tych rad było, by nie ograniczać się do formalnego zakresu obowiązków, ale korzystając z tego, że dyplomaci mają ułatwiony kontakt z wieloma ludźmi, starać się nawiązywać możliwie szerokie kontakty. Nigdy bowiem nie wiadomo, kto powie nam ciekawostkę, dzięki której uda się z rozrzuconych i nietworzących żadnej całości puzzli ułożyć cały obrazek. Była to bardzo dobra rada. Dobry dyplomata pracuje tak naprawdę nie we własnej ambasadzie, ale poza nią, a czas spędzany we własnej ambasadzie powinien ograniczać do minimum. Polskie ambasady są natomiast pełne ludzi, którzy prawie z nich nie wychodzą, ale mimo to co chwilę piszą szyfrówki. Skoro nie wychodzą, to łatwo się domyślić, że piszą głównie raporty na swoich kolegów.
Moja rozmowa ze wspomnianą starszą panią dotyczyła kierunku, w którym zmierza Rosja. Moja rozmówczyni nie miała żadnych złudzeń i twierdziła, że miękki autorytaryzm zamieni się w twardy, a następnie w dyktaturę. W jej ocenie Zachód popełnił błąd, przesyłając żywność do Petersburga, co miało być formą wsparcia dla upadającego Związku Sowieckiego i zapobiec temu, czego Zachód zawsze najbardziej się obawiał, czyli wybuchowi społecznemu. Pytałem, czy chodzi o to, że owa pomoc była, jak powszechnie wówczas się mówiło, rozkradana i czy to ona stanowiła finansową odskocznię dla Putina i jego ludzi. Moja rozmówczyni pokiwała przecząco głową i powiedziała, że nie o to chodzi, a następnie dodała, że owa pomoc spowodowała, że Rosjanie nie sięgnęli dna, a konkretnie nie zaznali głodu, który „zmienia świadomość”. Byłem zupełnie wstrząśnięty, że oto obrończyni praw człowieka mówi coś tak nieprawdopodobnie wprost brutalnego. W odpowiedzi usłyszałem, że Rosja jest uzależniona od „bata” tak jak narkoman od narkotyku i że tak jak narkoman musi pewnego dnia wylądować na dnie, by wyjść z narkomanii, tak Rosji trzeba było również pozwolić sięgnąć dna, „ale wy na Zachodzie tego nie rozumiecie”. Jakby tego było mało, moja rozmówczyni oddała się rozważaniom na temat Katynia i stwierdziła, że również Polska popełniła błąd w tej sprawie. W jej ocenie nasz kraj powinien był w początku lat dziewięćdziesiątych zamordować wszystkich jeszcze żyjących sprawców zbrodni katyńskiej: „Jakbyście ich zabili tak jak Izraelczycy tych, którzy zabili ich sportowców w Monachium, toby was szanowano”. To, co usłyszałem, wydawało mi się tak kompletnie odrealnione, że zaprotestowałem, a przy okazji spytałem, jak też niby mielibyśmy to zrobić. Moja rozmówczyni odparła, że to nic trudnego i w zasadzie można by wynająć nawet miejscowych bandytów. To powiedziawszy, zreflektowała się i powiedziała, że to byłby jednak zły pomysł, bo zabójców z Katynia należało zastrzelić strzałem w potylicę, „a nasi bandyci to by ich jeszcze kijem bejsbolowym zatłukli”. Spytałem, czy ona nie chciałaby, żeby było inaczej. Odpowiedziała, że właśnie dlatego, że chce, żeby było inaczej, mówi to, co mówi.
Powyższa rozmowa utkwiła mi w pamięci. Przypomniała mi się ostatnio, gdy doradca prezydenta Ukrainy Wołodymyra Zełenskiego oświadczył, że Ukraina tych Rosjan, którzy dopuszczają się zbrodni, będzie ścigać tak jak Izrael arabskich terrorystów. Ukraińcy zapowiadają publicznie coś takiego, co usłyszałem od – bądź co bądź – obrończyni praw człowieka.
Ty bolszoj czełowiek
Relacje bogatych i biednych w Rosji nacechowane są nieprawdopodobną wprost pogardą dla ludzi ubogich. Posiadanie pieniędzy nie oznacza tylko jeżdżenia lepszym samochodem, ale również prawo do parkowania tego samochodu, gdzie się tylko chce. Oznacza też większe prawa w relacjach z władzami, mniejsze prawdopodobieństwo bycia pobitym na posterunku milicji, inne traktowanie we wszelkiego rodzaju urzędach, na lotniskach etc. W Moskwie i szerzej w Rosji żyją nie tyle ludzie bogaci i biedni, co raczej dwa gatunki ludzi, które nie mają ze sobą nic wspólnego.
Jedną z rzeczy, które budziły moje największe zdziwienie w Moskwie, były relacje międzyludzkie. Krótko po przyjeździe do Moskwy poszliśmy z żoną do nie wiedzieć czemu bardzo modnej wśród cudzoziemców Cafe Puszkin. Zawsze mnie uderzało, do jakiego stopnia Rosjanie są w stanie eksploatować przeświadczenie Europejczyków, że Rosja to kraj Puszkina, Czajkowskiego i Turgieniewa, podczas gdy w rzeczywistości putinowska Rosja z żadnym z nich nic wspólnego nie miała. Myślę, że popularność Cafe Puszkin brała się właśnie z tego przeświadczenia, że oto idąc tam, odwiedzający Moskwę przeniesie się w inne czasy. W rzeczywistości była to kawiarnia, jakich wiele w Moskwie, co oznacza, że było bardzo smacznie i bardzo drogo. Problem pojawił się w chwili, w której chciałem zawołać kelnerkę. Najpierw powiedziałem „przepraszam” i usiłowałem gestem dać do zrozumienia, że chciałbym zapłacić, potem powiedziałem „poproszę”, a następnie „proszę pani”. Nie doczekałem się żadnej reakcji. Obok siedziały dwie eleganckie starsze Rosjanki, które z uśmiechem powiedziały mi, że trzeba powiedzieć „diewuszka”, czyli dziewczynko. Widząc zdziwienie w moich oczach, jedna z nich dodała: „Pan się ewidentnie spóźnił do Rosji o jakieś sto lat, trzeba było za cara przyjechać”.
Do wołania do kelnerki „diewuszka”, a do kelnera młody człowieku – „molodoj czełowiek” – z czasem się przyzwyczaiłem. W tym miejscu dodam, że tak doskonałej obsługi kelnerskiej jak w restauracjach w Moskwie nie widziałem nigdzie poza może słynącą z najdoskonalszego sznycla oraz Kartoffelsalat wiedeńskiej Plachutty. Rzecz w tym, że moskiewscy kelnerzy w tych oczywiście lepszych restauracjach byli jak duchy, to znaczy niby ich nie było, a zarazem ani przez moment nie miało się pustych czy to szklanki, czy kieliszka.
Moskiewskie restauracje miały ceny zupełnie nieprawdopodobne. Sto euro za lunch było w zasadzie normą, a nie wyjątkiem, a nieco bardziej rozbudowane, ale wciąż pozbawione alkoholu menu oznaczało wydatek mniej więcej dwustu euro. Pamiętam, że kiedyś wróciłem ze służbowego spotkania i położyłem rachunek z restauracji na komodzie w przedpokoju. Zauważyła go nasza niania i z ciekawości spojrzała na kwotę. Poczułem się w obowiązku wytłumaczyć jej, że prywatnie nie stać mnie na takie restauracje, że byłem służbowo na obiedzie (tym, czego nie tłumaczyłem, to to, że wpadłem do domu tylko, żeby się przebrać i wrócić do ambasady i szybciutko napisać szyfrogram będący efektem owego lunchu). Opiekująca się naszym synkiem niania, która była bardzo kulturalną, elegancką panią bez cienia pretensji, skomentowała rachunek słowami, że to nie są miejsca dla normalnych ludzi. Zapewne gdyby zbadać, ilu Polaków chadza do restauracji, to nasz wynik byłby znacznie poniżej tego, który jest udziałem zamożniejszych od nas narodów, choć pewnie też i tych, w których jedzenie poza domem wiąże się nie tyle z zamożnością, ile bardziej z kulturą i tradycją. Nie to jednak było dla mnie wstrząsające, że nasza niania będąca emerytowaną panią po studiach nie mogła sobie pozwolić na chodzenie do restauracji, ale to, że utożsamiała ona w istocie swój niższy status materialny ze swoim miejscem w strukturze społecznej. Irina tak naprawdę przy tym nie myliła się. W Rosji w istocie zamożność była bezpośrednio związana, czy też bezpośrednio przekładała się na miejsce w strukturze społecznej. Do pewnego stopnia widzę echa tego, kiedy obserwuję współczesnych czołowych rosyjskich propagandzistów. Nie licząc niesławnego dziennikarza Władimira Sołowjowa, który od lat jest już milionerem, większość to ci, którzy przez długie lata byli gdzieś w drugim szeregu i tym samym nie mieli możliwości dorobienia się. Mam wrażenie, że radykalizm występujących w rosyjskiej telewizji ekspertów, którzy kariery medialne zaczęli robić stosunkowo niedawno, jest tyleż pochodną ich poglądów, co też i ich nadziei na nagrodę za swoje poglądy. Będą w końcu w stanie przesiąść się na przysłowiowe „szestisotyje”, czyli „sześćsetki” (kodowe oznaczenie topowego Mercedesa klasy S z lat dziewięćdziesiątych).
Relacje bogatych i biednych w Rosji nacechowane są nieprawdopodobną wprost pogardą dla ludzi ubogich. Posiadanie pieniędzy oznacza nie tylko jeżdżenie lepszym samochodem, ale również prawo do parkowania tego samochodu, gdzie się tylko chce (choć to zmieniło się nieco po tym, gdy merem Moskwy został Siergiej Sobianin). Oznacza też większe prawa w relacjach z władzami, mniejsze prawdopodobieństwo bycia pobitym na posterunku milicji, inne traktowanie we wszelkiego rodzaju urzędach, na lotniskach etc. W Moskwie i szerzej w Rosji żyją nie tyle ludzie bogaci i biedni, co raczej dwa gatunki ludzi, które nie mają ze sobą nic wspólnego. W hollywoodzkim filmie Okup, w którym Mel Gibson gra rolę ojca chłopca porwanego przez szajkę dowodzoną przez skorumpowanego policjanta, ma miejsce dialog, kiedy porywacz tłumaczy ojcu dziecka swoje motywy. Opowiada o świecie przyszłości, w którym są dwa gatunki ludzi: jeden zamożny, szczęśliwy, żyjący nad ziemią i drugi dziki, żyjący pod ziemią. Porywacz tłumaczy, że ci żyjący nad ziemią nie mają pojęcia, jak żyją ci, którzy są pod ziemią. Ten film oglądałem w Moskwie i pierwsze skojarzenie, które mi się nasunęło, było takie, że powyższe jest w dużym stopniu alegorią życia w stolicy Rosji. Inaczej bowiem niż na przykład w Nowym Jorku, gdzie w metrze może spotkać się bogacz z biedakiem, w Moskwie z metra korzystają w zasadzie wyłącznie ludzie ubodzy lub wywodzący się z klasy co najwyżej średniej. Ludzie bogaci cierpią co prawda z powodu korków, ale poruszają się nad ziemią. W tym miejscu dodam, że sam moskiewskiego metra wyjątkowo nie lubiłem z jednego podstawowego powodu. Nie dlatego nawet, że było w nim tłoczno, ale dlatego, że było w nim zawsze duszno, a zimą, gdy temperatura na zewnątrz wynosiła minus dwadzieścia, a w metrze plus dwadzieścia stopni, wychodziłem z niego zawsze spocony jak mysz kościelna. W efekcie z moskiewskiego metra korzystałem wyłącznie wtedy, kiedy przyjeżdżali goście i trzeba było im je pokazać, bo rzeczywiście główne stacje, szczególnie na tak zwanej „kolcewoj”, czyli okrężnej linii, są przepiękne. Swoją drogą pamiętam swój zawód, kiedy skorzystałem po raz pierwszy z nowojorskiego metra, które na tle moskiewskiego jest byle jakie, szare i brudne. Rzecz w tym, że dało się w nim oddychać. Być może ta różnica pomiędzy metrem, które ma wzbudzać podziw, a tym, w którym nie ma nic szczególnego, ale w którym da się oddychać, jest swego rodzaju istotą różnicy między Rosją a Zachodem.
Bogaci Rosjanie żyją rzecz jasna nie tylko w Moskwie. Przykładowo jedna z czołowych luksusowych marek samochodowych, czyli Bentley, ma poza trzema (sic!) salonami w Moskwie również przedstawicielstwa w Petersburgu, Krasnodarze, Krasnojarsku oraz w Jekaterynburgu. Używane auta sprzedawane w Rosji miały jedną wspólną cechę, wszystkie miały otóż dość niskie przebiegi, bowiem wszystkie służyły wyłącznie do jazdy po mieście, w którym zostały kupione. I nie chodzi tutaj wcale o znaczne odległości pomiędzy miastami, ale o to, że na przykład droga do Petersburga w czasach, kiedy pracowałem w Moskwie, była tak fatalnej jakości, że jazda samochodem z niskim zawieszeniem z całą pewnością nie była dobrym pomysłem. Do Petersburga z Moskwy latało się więc samolotem albo też jechało pociągiem. Przez wszystkie lata pracy w Moskwie nie poznałem swoją drogą w zasadzie żadnych Rosjan, którzy jeździli do jakichkolwiek innych miast poza Petersburgiem i ewentualnie jeszcze Soczi. Z tego powodu nigdy zbytnio nie poważałem ekspertów, którzy przyjeżdżając do Rosji, jeździli do tak zwanej głubinki, czyli na prowincję. Politycznie liczyła się w mojej opinii wyłącznie Moskwa, do jakiegoś stopnia Petersburg, przy czym jeśli mówić o Moskwie, to tak naprawdę ważne było tylko to, co znajdowało się w promieniu góra dziesięciu kilometrów od Kremla (poza siedzibą SWR, czyli służby wywiadu zagranicznego, która znajdowała się w Jasieniewie za tzw. MKAD).
MKAD, czyli Moskowskaja Kolcewaja Awtomobilnaja Doroga to zewnętrzna, licząca sto dziewięć kilometrów obwodnica miasta. Moskwa ma jeszcze dwie inne drogi o kształcie koła wewnątrz miasta – tzw. Trietie Transportnoje Kolco, czyli „trzecią transportową drogę” oraz Sadowoje Kolco, wewnątrz którego można jeszcze znaleźć i czwarte – tzw. Bulwarnoje Kolco – to ostatnie jednak jest zaledwie półkolem. Polityczne oraz biznesowe życie tak naprawdę toczy się w środku nawet nie koła wyznaczonego przez MKAD, ale tego, którego granice wyznacza liczący nieco ponad trzydzieści pięć kilometrów trzeci pierścień (Trietie Transportnoje Kolco). Fakt, iż ruch w mieście zorganizowany jest za pomocą owych obwodnic oraz rozchodzących się w gwiaździsty sposób ulic skierowanych we wszystkie strony, powoduje straszliwe korki. Bardzo często nie ma możliwości przejechania samochodem z miejsca położonego po jednej stronie którejś z owych dużych ulic bez wjechania na obwodnicę. W efekcie pokonanie odcinka, który w linii prostej liczy na przykład dwa kilometry, bardzo często oznacza konieczność przejechania sześciu czy dziesięciu kilometrów i to zazwyczaj w straszliwym korku. Dużo ciekawsza jest jednak polityczna symbolika tego, jak zorganizowana jest Moskwa. Oto bowiem z centrum (od prezydenta) można wyjeżdżać tylko jasno wytyczonymi drogami. Centrum (władza centralna) otoczone jest kręgami, które symbolizują w jakiś przedziwny sposób tyleż odległość w sensie dosłownym, co i dystans (od władzy). Cały świat rosyjskiej polityki toczy się w swego rodzaju kręgu, którego centrum wyznacza moskiewski Kreml. Wspomniane wyżej gwiaździście rozchodzące się ulice są tyleż imponujące (mają od ośmiu do nawet dwunastu pasów ruchu), co całkowicie niepraktyczne. Niczym autostrady wewnątrz miasta powodują, że przejście z jednej strony ulicy na drugą często wymaga bardzo długiego spaceru po to, żeby znaleźć przejście podziemne. Nie zmienia to oczywiście faktu, że wjazd do Moskwy na przykład Kutuzowskim Prospektem robi zawsze imponujące wrażenie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki