Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Paweł Chodera
Deszcz sprzyja mordercom
Słupsk, 1964 roku
Mężczyzna siedzący za biurkiem, podpułkownik Franciszek Zaborowski, miał czterdzieści pięć lat. Trzyletni pobyt w syberyjskim łagrze, następnie przemarsz z karabinem w ręku od Oki do Szprewy nie odcisnęły widocznego piętna na jego wyglądzie. Dawano mu najwyżej czterdziestkę. W kontaktach międzyludzkich niekonfliktowy, raczej przyjazny. Ogólnie szanowany i lubiany nawet przez podwładnych.
Po drugiej stronie biurka zajmował miejsce dwudziestoośmioletni kapitan Zenon Lisiecki. Pracę rozpoczął po ukończeniu studiów na wydziale prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Kolegów nie miał i pewnie mieć nie będzie. Wyniosły, eksponujący swoje magisterium. Na komisariacie nazywano go kapitan Pyszałek.
– Kapitanie – zaczął Zaborowski. – Dyżurny zameldował mi, że przez cały poprzedni tydzień kierował pan komendą. Co się wydarzyło? Zgoda, końcówkę urlopu spędziłem poza Słupskiem, lecz majorowi Bolejce zostawiłem kontaktowy numer telefonu.
– Pana zastępca, major Bolejko, jest w szpitalu. Próbował załatać dziurę w dachu swojej altanki, poślizgnął się i spadł na beton. Ma założony gips. Przekazał mi do pana numer telefonu, ale nie było potrzeby pana niepokoić.
– Dobrze. A co z kapitanem Wolnym?
– Na szkoleniu. Delegowany do Warszawy. Bolejko odebrał zawiadomienie z głównej i ekspediował kapitana.
– Nie po kolei mają w tej Warszawie. Okres urlopowy, największa przestępczość, a oni urządzają szkolenia. Jak pan sobie radził, mając takie braki kadrowe?
– Pierwsze trzy dni były spokojne. Praca, i to intensywna, zaczęła się w czwartek rano. Otrzymałem anonimowy telefon o zwłokach przy ulicy Arciszewskiego. Anonim podał adres i szybko odłożył słuchawkę. Mógł to być dowcip lub nie. W komendzie z oficerów był jedynie podporucznik Kowalski. Poprosiłem go, aby razem z sierżantem Grzelakiem udali się pod wskazany adres. To nie był żart… Przyniosłem dokumentację śledztwa prowadzonego przez podporucznika. W sobotę rano, gdy podczas powtórnej rewizji znaleziono pewien dowód rzeczowy, przerwałem śledztwo i zawiadomiłem województwo. Przyjadą dzisiaj. Niewątpliwie przejmą sprawę.
– Skoro nie chciał mnie pan niepokoić, to chociaż trzeba było zaczekać do dziś. Wiedział pan, kiedy wracam z urlopu.
– Proszę przejrzeć te dokumenty, a potwierdzi pan, że szybkość działania była konieczna.
– Panie Zenonie. Skoro załatwił pan sprawę po swojemu, po co mam sobie psuć humor? Proszę zabrać te papierzyska i przygotować konkretne sprawozdanie dla gościa. Jeżeli jest gdzieś Kowal w pobliżu, proszę go do mnie przysłać.
Mniej więcej pięć minut po przywitaniu z Kowalem Zaborowski powiedział:
– Siadaj.
Kowal usiadł. Czekał ze spuszczoną głową. Komendant przyglądał mu się wnikliwie, po czym zapytał:
– Władek, ile lat się znamy?
– W listopadzie będzie dziesięć, panie Franku.
– Tak. Miałeś czternaście lat. Zacząłeś uczęszczać do ogólniaka. Ku zdziwieniu całego grona nauczycielskiego zostałeś szachowym mistrzem szkoły, pokonując starszych kolegów. Żona, która uczyła historii w szkole, namówiła cię do pracy nad udoskonaleniem gry szachowej. Byłeś posłuszny. Przyszedłeś do klubu, gdzie w sekcji szachowej byłem grającym instruktorem. Niektórzy mówili trenerem. Bez żenady zapytałeś: „Czy pan major Zaborowski? Pani profesor powiedziała, abym się do pana zgłosił”. „Witaj w sekcji szachowej, młody mistrzu”, powiedziałem. „Tu nie komisariat. Nie ma ani stopni, ani tytułów. Jeżeli chcesz, mogę ci pomóc. Żona opowiadała mi o tobie. Wiem, że mieszkasz w domu dziecka. Kto nauczył cię grać w szachy? Pamiętaj, mów do mnie Franek”. Wtedy wyjaśniłeś: „Pan Kłosowski, był wychowawcą u nas na Partyzantów. Odszedł, nauczać w podstawówce”. „Znam Kłosowskiego. Jeżeli zechcesz u nas trenować, spotkasz go. Jest zawodnikiem w naszej sekcji”, tak ci wtedy wyjaśniłem, a ty na to: „Dobrze, będę ćwiczył, panie Franku”.
– Tak pan chciał, żebym mówił.
Ta forma zwracania się do siebie pozostała do dzisiaj. Oczywiście na niwie prywatnej. Po chwili ciszy Zaborowski znów zadał dziwne pytanie:
– Czy domyślasz się, dlaczego zapytałem cię o te dziesięć lat?
– Skąd niby mam wiedzieć?
– Nigdy przez lata naszej znajomości nie widziałem cię w tak fatalnym stanie. Wyglądasz, jakbyś był po solidnej libacji. Zacząłeś pić?
– O piciu nie ma mowy. Jestem niewyspany. Popełniłem błąd, który może mnie dużo kosztować. Właściwie to nie tylko jeden błąd.
– Mówisz jak pokręcony. Co przeskrobałeś?
– Nie sprawdziłem w kadrach, kiedy kończy się pana urlop. Myślałem, że urlopuje pan do końca miesiąca.
– Jakie to ma znaczenie?
– Pośpieszyłem się, a to może mieć wpływ na dalsze moje życie. Mogłem ten podstawowy dowód rzeczowy przetrzymać do dzisiaj, a panu pozostawić decyzję o dalszym działaniu.
– Chodzi o śledztwo, które przekazujemy wojewódzkiej?
– Oczywiście. Ten dowód to notes denatki, a raczej dzienniczek obrazujący działalność prostytutki. Daty, kwoty, nazwiska. Nazwiska z pierwszych stron gazet, głównie polityków, również zagranicznych. Nazwisk osób nieznanych jest mało. Są to Polacy, tak wynika z pisowni. Dziwny szczegół: kwoty w konkretnym roku są jednakowe. Dwa lata temu, w sześćdziesiątym drugim roku, czterysta sześćdziesiąt złotych, trzy lata temu czterysta pięćdziesiąt złotych, obecnie już pięćset złotych. Wiadomo, inflacja. Taka stała taksa może znaczyć tylko jedno: sutenerstwo.
– Nic z tego nie rozumiem. Dla mnie to bełkot. Powiedz wreszcie: czego masz się bać?
– Sprawę prowadziłem od czwartku. Notes przekazałem Lisieckiemu dopiero w sobotę.
– Czy dobrze wnioskuję, że znalazłeś dowód w czwartek i nie dołączyłeś do akt śledztwa? Dlaczego go przetrzymałeś?
– To, co widziałem na miejscu zdarzenia, i wnioski, jakie wyciągnąłem… Ten nieszczęsny notes nie ma nic wspólnego z zabójstwem. Rzeczywiście, znalazłem go po kilku minutach od chwili rozpoczęcia przeszukania. Gdy zapoznałem się z bombową treścią tego dowodu, zrozumiałem, że to sprawa nie dla nas. Połakomiłem się. Taka gratka. To nie to samo, co użeranie się z pijakami lub godzenie zwaśnionych małżonków. W raportach i dla Lisieckiego jestem czysty. Potrafiłem to załatwić. Gdyby ktoś inny siedział na pana miejscu, nie puściłbym pary z gęby. Przed panem nie mogłem tego przemilczeć. Czułbym się oszustem.
– Nie mogę tolerować takiego postępowania. Nawet w twoim przypadku. Powinienem cię zawiesić. Samowolka musi być ukarana.
– Rozumiem. Proszę, niech pan wstrzyma się z decyzją do czasu przyjazdu panów z województwa. Chociaż nie ma żadnych przesłanek, że przetrzymałem dowód, i tak nie będą dla mnie łaskawi.
– Czy jeszcze czegoś nie wiem?
– Chyba Lisiecki niedokładnie przedstawił całą sprawę.
– Powiedział: „zawiesiłem śledztwo i przekazałem sprawę do województwa”. Nic więcej.
– A to szuja.
– Nie lubisz kapitana?
– Należy zapytać: kto go lubi? Do soboty był mi obojętny. Jego sposób bycia to indywidualna sprawa. Nie raziło mnie to, że obnosił się swoim wykształceniem. Panie Franku, pan również studiował i wie pan, że wśród kończących studia trafiają się nieudacznicy. Nie załapał się na aplikację, więc przy pomocy wujka przytulił się do milicji. W ciągu czterech lat awans o dwa stopnie to też fenomen.
– Skąd wiesz o wujku?
– Jestem gliniarzem. Lubię wiedzieć, z kim współpracuję. Proste zadanie. Dlaczego urodzony w Warszawie absolwent warszawskiej uczelni wylądował w Słupsku? Nie miałem trudności ze znalezieniem odpowiedzi. Zastępca komendanta wojewódzkiego w Koszalinie, podpułkownik Cicharski, to młodszy brat jego matki.
– Zgadza się. Wiedziałem o tym. Powiedz wreszcie: co cię tak zbiesiło?
– Nie powiedział całej prawdy. Dzwonił nie tylko do wojewódzkiej, lecz także do Komitetu Wojewódzkiego Partii. Zameldował o przerwaniu śledztwa ze względów politycznych. Co do mnie, próbował przeniesienia, najlepiej daleko od Słupska. Wmawiał im, szczególnie tym w partii, że za dużo wiem i upieram się, aby dalej prowadzić śledztwo. Powiedział: „Zachodzi obawa prowadzenia śledztwa na własną rękę”. Zrobił ze mnie potencjalnego prywatnego łapsa. Dalej mówił: „To młody, ambitny milicjant. Może narobić dużo szkody”.
– Świnia. Wiedziałem, jaki z niego drań, ale nie do tego stopnia. Mamy problem. Z wojewódzką może udałoby się dogadać, gorzej z partią.
W pokoju zaległa cisza. Po namyśle Zaborowski powiedział:
– Władek, co zrobię? Jeszcze nie wiem. Muszę znać wszystkie twoje działania od chwili otrzymania polecenia w czwartek do momentu zawieszenia dochodzenia. Skoro zdecydowałeś zwierzyć mi się ze swojego, delikatnie mówiąc, zaniedbania, uwierzę w każde twoje słowo.
Kowalowi kamień spadł z serca. Słowa komendanta dodały mu otuchy. Pewniejszym już głosem zaczął:
– Razem z Grzelakiem pojechaliśmy na Arciszewskiego pod wskazany adres. Domek jednorodzinny, parterowy, usytuowany po prawej stronie, jadąc od Śródmieścia. Wejście od frontu nieużywane. Przy szczycie, tym bliższym Śródmieścia, brama wjazdowa z furtką. Na podwórzu domek gospodarczy. Połowa przeznaczona na opał, a druga część to garaż. W nim ford taunus w dobrym stanie.
– Streszczaj się. Mamy niewiele czasu. Lada moment mogą nas zaskoczyć goście.
– Wejście z podwórza do sieni. Tam schody na strych i część zaadaptowana na niewielką łazienkę. Po lewej kuchnia, a z niej przejście do pokoju od ulicy. Po wejściu do niego odjęło nam mowę. Niektóre gwiazdy Hollywood nie posiadają takiej biżuterii i markowych ciuchów. W prawo pokój, nazwę go gościnny. Tam znaleźliśmy zwłoki. Z gościnnego było wejście do sypialni usytuowanej od ulicy. Zawiadomiłem Lisieckiego o tym fakcie. To nie był żart. Drzwi od podwórza były szeroko otwarte. Anonim musiał być w mieszkaniu. Oficjalnie otrzymałem polecenie rozpoczęcia śledztwa. Urosłem. Dwadzieścia cztery lata, zaledwie rok służby, a tu taka gratka. Morderstwo! Euforia nie trwała długo. Wróciłem na ziemię. Zacząłem analizować. Na podstawie tego, co zastałem, wywnioskowałem, że goście, z których jeden był zabójcą, byli znani denatce. To nie byli zwykli złodzieje. Do pokoju za kuchnią nie wchodzili. Żadnych śladów, a wszystko wskazywało na amatorszczyznę. W pokoju tym było niezłe bogactwo. Nie o to im chodziło. Następny wniosek: zabójstwo w afekcie.
– Władek, nie szarżuj.
– Powiem, co zastałem, a przekona się pan o słuszności mego rozumowania.
– Zgoda. Tylko bez fantazji. Więcej konkretów, fakty i tylko fakty.
– Opiszę z całą precyzją miejsce zdarzenia z najdrobniejszymi szczegółami.
– Zobaczymy. Mów zwięźle i pamiętaj o czasie.
– Właścicielką domu była denatka Jolanta Różyk, lat dwadzieścia sześć. Pracowała jako bufetowa w kawiarni „Jagódka”. Pokój, w którym została zabita, ten niby gościnny, z sieni w prawo, sytuowany jest w części przylegającej do podwórza. W kącie piec kaflowy, za nim wejście do sypialni. Na środku gościnnego stolik kwadratowy, metr na metr. Krzesła typu fotelikowego obciągnięte chropowatą tkaniną koloru ciemnoczerwonego.
– Zostaw takie szczegóły, bo do jutra nie skończysz…
– Mówię, co jest ważne. Na stoliku trzy kryształowe kieliszki. Z ułożenia zwłok i po rozstawie kieliszków wynika, że kobieta zajmowała miejsce od strony meblościanki ustawionej naprzeciw drzwi wejściowych. Jeden z gości siedział przy oknie plecami do podwórza, a drugi naprzeciw gospodyni. Dlaczego założyłem uderzenie w afekcie? Została uderzona w prawą skroń w pozycji stojącej. Lekarz oprócz tego stwierdził podpuchnięcie na potylicy od uderzenia głową o szafę. Musiało dojść do sprzeczki.
– To spekulacja. Nie wolno tak szybko wyciągnąć wniosków.
– Nie tylko na podstawie tego, co dotychczas powiedziałem, założyłem afekt. Narzędzie zbrodni, duża kryształowa karafka, ponad dwadzieścia centymetrów, z krótką, gładką szyjką. Gładka również góra karafki. To bardzo ważne. Zabójca po uderzeniu odrzucił ją. Potoczyła się pod piec. Nie uległa potłuczeniu. Zabezpieczyłem ją, nie pozwoliłem technikom jej dotykać. Może mówię na wyrost, chaotycznie. Łatwiej pracować niż o tym rozprawiać. Powinienem zacząć, wezwałem ekipę, lekarza, co oczywiste, ale chciał pan krótko… Zabójcom nie chodziło, jak już wspomniałem, o świecidełka ani o notes. Wyklucza to próbę uniknięcia szantażu. Interesował ich tapczan. Tam na skrzyni zostawili ślady. Wyraźne odciski. Dlatego wcześniej powiedziałem, że to amatorszczyzna. To, czego szukali, musiało być duże. Unieśli część służącą do leżenia, odsłaniając skrzynię.
– Skąd masz pewność. Może to denatka szykowała się do spania przed ich przyjściem?
– Mam stuprocentową pewność. Pani Jola była leniuchem albo osobą praktyczną. Nie chowała pościeli do skrzyni. Wygładziła kołdrę i poduszki, przykrywała kapą, mniej roboty. Kapa była na pościeli, więc to nie ona uniosła tapczan. Gości interesowało coś, co mogło być w środku. Czy było i czy coś zabrali? Sprawa do wyjaśnienia. Poza tapczanem i na karafce nie zostawili śladów.
– Coś się uczepił tej karafki?
– Ona może poświadczyć to, co dla mnie jest oczywiste. Jolantę Różyk zabił mańkut.
– Coś mi świta. Uderzenie w prawą skroń. Nie słyszałem, aby zabójcy stosowali backhand. To nie tenis. Co jednak ma do tego karafka?
– Już wyjaśniam. Gładka, krótka szyjka, na niej odcisk kciuka. Gładka góra, z której wystaje szyjka, a na niej odcisk palca wskazującego lub środkowego. Inny jest układ kciuka dośrodkowego lub wskazującego u praworęcznego, a inny u mańkuta. Dlatego nie pozwoliłem technikom ruszać karafki. Chciałem, żeby zrobił to nasz spec od daktyloskopii, porucznik Spochacz. Gdy zakończyliśmy pracę w domu denatki, zacząłem od sąsiadów, a Grzelaka z karafką wysłałem do porucznika Spochacza.
– Potwierdził? Mańkut?
– Tak. Sprawa wydawała się prosta, gdyby nie ten notes. Teraz rozumie pan, dlaczego nie ujawniłem go od razu. Miałem dużo: miejsce zdarzenia, sposób wykonania, morderca mańkut, brak mi było tylko motywu.
– Mów dalej. Pamiętaj, czas nagli.
– Teraz będzie krócej. Sąsiadki, ta z lewej i ta z prawej, mówiły to samo. Lekarz określił czas zgonu na około dwudziestą trzecią. Wówczas padało, była burza, nikt nic nie słyszał. Zapytałem obie panie o znajomych denatki, jej przeszłość. Chciałem ustalić, skąd tyle bogactwa. Prostytucja, owszem, ale aż tyle? Musiało być coś więcej. Z relacji sąsiadek wynika potwierdzenie. Ojciec Joli, który zginął cztery lata temu w wypadku samochodowym, zostawił jej spory spadek. Nie tylko dom i samochód, ale też, jak mówiły, niemałą kwotę gotówki. Nie zostawiły na nim suchej nitki. Określiły go jako kombinatora, wręcz złodzieja. Wskazały pewnego pana, jego znajomego, który może to potwierdzić. Odwiedziłem go, ale o tym później. Będę kontynuował o rodzinie Różyków. Na Arciszewskiego wprowadzili się w czterdziestym szóstym, Jola miała wtedy osiem lat. Przez zawieruchę wojenną rozpoczęła naukę w podstawówce jako ośmiolatka. Matka, gdy przybyli do Słupska, już była chorowita. Gruźlica. W tym czasie na tę chorobę nie było lekarstwa. Zmarła zimą na początku czterdziestego ósmego. Ojciec nie ożenił się ponownie. Jola była dla niego wszystkim. Ojcem był dobrym. Pilnował, aby nie zaniedbywała nauki. Mówiły bez skrępowania: on dla niej kradł. Gdy w pięćdziesiątym trzecim rozpoczęła naukę w ogólniaku przy ulicy Bieruta, miała lat piętnaście. Była ładna i zdawała sobie z tego sprawę. Chłopcy kręcili się przy niej, a jej to imponowało. Ojciec pilnował, aby nie posunęła się za daleko. Skończyła szkołę, zdała na studia w Sopocie. Sąsiadki nie wiedziały, co studiowała. Mój domysł, że ekonomię. Tam chyba jest Wyższa Szkoła Ekonomiczna. Gdy ojciec zginął, przerwała studia. Znalazła pracę w kawiarni. Sąsiadki nie mogły nadziwić się zmianie, jaka w niej nastąpiła. Żyła tylko pracą. Brak towarzystwa zarówno płci męskiej, jak i żeńskiej. Istna samotnica. Tak było przez dwa lata. Jesienią sześćdziesiątego drugiego pojawił się narzeczony. Nie miejscowy, gdyż przyjeżdżał dużym motocyklem z przyczepką. Jedna z zeznających pań stwierdziła, że to był dziwny motocykl, nie miał łańcucha. Taka spostrzegawcza. Stwierdziła później, że to był simson na kardan. Mężczyzna w jej wieku. Wysoki postawny, stanowili piękną parę. Bardzo porządny. Nigdy nie zostawał na noc. Gdy trzeba było, naprawiał jej samochód. Sielanka trwała niecały rok. Urwało się to równie niespodziewanie, jak niespodziewanie się zaczęło.
– Zapytałeś o namiary na faceta?
– Nie było potrzeby. Same powiedziały. To Edward Gęślik, gość, który zabił ministra X, właśnie w kawiarni „Jagódka”.
– Pamiętam. Sprawę prowadził Kazik Wolny. Zrobiono z tego sprawę polityczną. Musieliśmy przekazać śledztwo Koszalinowi. Kazik polityki w tym nie widział. Cóż, byliśmy bezsilni.
– Znały wyrok. Kara śmierci. Mówiły: „Pewnie strasznie to przeżyła”. Nie pokazywała tego jednak po sobie.
– Zeznania sąsiadek nic przydatnego do śledztwa nie wniosły.
– Słusznie. Grzelaka wysłałem do komendy, a sam udałem się do „Jagódki”. Kierownika nie zastałem. Lokal niewielki, za to ceny astronomiczne. Zastałem trzy panie: bufetową, kelnera i panią pracującą w kuchni. Wszystkie poniżej trzydziestki, raczej bliżej dwudziestu pięciu, ładne, chociaż każda w innym typie.
– Skąd nagle u ciebie takie zainteresowanie kobietami?
– To, co powiedziałem, jest ważne dla śledztwa. Gdy dowiedziałem się, kto firmuje „Jagódkę”, zatkało mnie z notesem Joli w kieszeni. Ten lokal to filia domu wczasowego „Warszawianka” w Ustce.
– O rany. Ten dom wczasowy należy do Urzędu Rady Ministrów. Stąd takie nazwiska w notesie denatki. Nie ma najmniejszych szans, aby zostawili nam tę sprawę.
– Jasne. Dlatego Lisieckiego o URM-ie poinformowałem dopiero w sobotę.
– Co powiedziały panienki? Bo chyba rozmawiałeś z nimi?
– Z góry założyłem, że o Ustce nic mi nie powiedzą. Gdyby były takie skrupulatne jak Jola, najprawdopodobniej każda z nich miałaby podobny notes. Zacząłem od pytań na temat przyjaciół, znajomych Joli. W ten sposób doszliśmy do Gęślika. O innych znajomościach nie miały pojęcia. Jedna z panienek, Adela, była akurat w pracy, gdy spotkali się po raz pierwszy. Przyszedł z dwoma facetami, na oko rówieśnicy. Sprawiali wrażenie, jakby byli kolegami. Ci dwaj także nigdy przedtem w kawiarence nie bywali. Później także nie. Natomiast Gęślik często. Jola wpadła mu w oko. Stała za bufetem, gdy był pierwszy raz. Stolik obsługiwała Adela. Stwierdziła, że rozmawiali o piłce nożnej. Albo kibice, albo grali w jakimś klubie, byli młodzi, więc grać mogli. Nic więcej nie powiedziała, chyba tylko to: „Płacił Gęślik”.
– Czy któraś z nich była w pracy, gdy Gęślik zabił ministra?
– Nie była to zmiana, w której pracowała Jola. Rozwiązał się problem anonima. Panienki od kierownika wiedziały o śmierci koleżanki. Musiał być na Arciszewskiego. Korzystając z okazji, zapytałem Adelę, czy któryś z kolegów Gęślika był leworęczny. Nie zauważyła.
– Nie miałeś jeszcze potwierdzenia od Spochacza, a już zdążyłeś zadziałać?
– Była okazja. Na tym zakończyłem. Zapowiedziałem ponowne odwiedziny w piątek z samego rana, aby porozmawiać z kierownikiem. Następny krok to odwiedziny u pana Piotra Zielińskiego, znajomego Różyka, o którym wspominały sąsiadki. Pan Piotr, sześćdziesięciolatek, znał Różyka jeszcze przed wojną. Razem kończyli technikum chemiczne w Baranowiczach, a to, że wylądowali w Słupsku, to przypadek. Zieliński jest pracownikiem fabryki cukierków jako kierownik laboratorium. Z Różykiem spotykał się sporadycznie. Jolę znał tylko z widzenia. Ich ostatnie spotkanie odbyło się podczas pogrzebu jej ojca. Zapytałem wprost o kombinacje, o których wspominały sąsiadki.
– Ojciec i córka nie żyją, moja twierdząca odpowiedź nikomu już nie zaszkodzi. Kiedyś po kilku kieliszkach zdradził swoje machlojki. Pracował w komórce do zwalczania przestępstw gospodarczych. Jako chemik kontrolował prywaciarzy produkujących drobne przedmioty z tworzyw sztucznych: ekierki, linijki, zabawki i inne maszkary. Podczas kontroli zwracał uwagę, czy w pomieszczeniu produkcyjnym znajduje się cement. Polietylen, polipropylen są od niego znacznie droższe. Jak kładli do kieszeni, przymykał oko na oszustwa polegające na dodawaniu cementu.
– To wyjaśnia, skąd samochód i inne profity. Nie wnosi to jednak nic do śledztwa.
Widocznie Zaborowskiego wciągnęło to chaotyczne, jak samokrytycznie określił Kowal, sprawozdanie, gdyż przestał wspominać o upływającym czasie. Wprost przeciwnie.
– Ciekawi mnie, dlaczego postanowiłeś ujawnić wszystko, co zrobiłeś, aby uniknąć konsekwencji.
– Dojdę do tego. Ale po kolei. Czwartek zakończyłem przekazaniem materiału Lisieckiemu. Nie wszystko, tylko tyle, ile chciałem. Wieczorem otworzyłem notes. Większość nazwisk znałem z mediów. Były również nieznane. Pan minister X figurował w nim dwukrotnie. Ostatni wpis czterysta pięćdziesiąt złotych, maj ubiegłego roku. Prawdopodobnie kapitan Wolski miał rację. Musiał podpity przystawiać się do Joli, więc Gęślik go załatwił.
Najprawdopodobniej zazdrość. Adela zeznała, że Gęślikowi bardzo zależało na Joli. Był w niej zakochany. To było widoczne. „Jagódkę” otwierają o dziewiątej. Po porannej naradzie z Lisieckim punktualnie o dziewiątej wkroczyłem do kawiarni. Kierownik Zygmunt Sygnowski, mieszkaniec Ustki, przyjął mnie bardzo grzecznie. Elegancik, około czterdziestki. Do anonimowego telefonu przyznał się od razu. Tłumaczył bardzo mętnie, dlaczego nie ujawnił nazwiska. Nie naciskałem. Był u niej rano, chciał bowiem omówić zastępstwo kierowania lokalem w czasie jego urlopu we wrześniu. Udawałem, że wierzę. Umowę skierowałem na znajomość Joli z Gęślikiem. Zapyta pan: „Co to ma wspólnego z morderstwem?”. Przyznaję rację, ciekawość, nic więcej. Sporo wiedział. Od niego dowiedziałem się, że motocykl miał przyczepę, dobrze kalkulowałem. Awo simson sprzedał jakieś dwa miesiące przed aresztowaniem. Myślał o samochodzie. Od znajomych Joli wiedział to, co wszyscy. Potwierdza słowa Adeli: Gęślik uważał Jolę za narzeczoną. Nakierowałem rozmowę na dzień zabójstwa ministra. W czasie zajścia był w biurze, samej awantury nie widział. Miał szeroko otwarte drzwi, więc słyszał wszystko. Były wyzwiska. Przyznał, potwierdził to w sądzie, że głównym świadkiem oskarżenia był szwagier ministra, Eugeniusz Litwiniec.
– Wiem. Czytałem raporty Kazika. Litwiniec, słupski potentat finansowy. Producent luksusowego sprzętu oświetleniowego nie tylko na kraj, ale również na eksport. Miał przydział dewizowy w tej sprawie. Pan X był na pewno pomocny. Sygnowski zeznawał przed Litwińcem, słyszał, jak składał wyjaśnienia, był naocznym świadkiem. Razem ze szwagrem weszli do „Jagódki” na kawę, tak mówił. Gdy X podszedł do bufetu złożyć zamówienie, doskoczył do niego oskarżony, wykrzykując wyzwiska: „ty czerwony pająku, komunistyczna świnio, takich jak ty powinno się rozstrzeliwać, a nie dawać im rządowe stołki”. Wystarczyło na karę śmierci. Dziwne, ani Jola czy też pozostałe dwie panie nie były wzywane do sądu. Po rozmowie z Zygmuntem Sygnowskim rozmawiałem sobie z paniami z obsługi. Panna Marysia podczas zabójstwa ministra była wtedy w pracy. I relacja jest taka: moment ataku Gęślika był błyskawiczny. Krzyczał, to fakt. Zapamiętała tylko wulgaryzmy. Uderzył raz. Ministra odrzuciło do tyłu. Głowa uderzyła o marmurowy blat bufetu. To wystarczyło. Gęślik wyszedł z kawiarni. Panna Marysia to osóbka spostrzegawcza. Gdy Litwiniec podszedł do bufetu, zobaczył, co się stało szwagrowi, i wstając, odstawił szklankę, którą trzymał w lewej ręce. Aresztowanie nastąpiło następnego dnia po zabójstwie w Lęborku. Tam mieszkał. Był właścicielem warsztatu samochodowego. Naprawa aut i motocykli. Rodzice nie żyli. Brak danych o dalszej rodzinie. Po wizycie w kawiarni wróciłem na komendę. Poszedłem do Spochacza, potwierdził moje przypuszczenia, następnie zameldowałem Lisieckiemu, co dziś ustaliłem. Rozmawiałem z nim do końca pracy. Było normalnie. Na razie nie miałem wyrzutów sumienia. Oszukiwanie Lisieckiego traktowałem jak dobrą zabawę. Zjadłem szybki obiad i pojechałem do Ustki.
– Miałeś to uzgodnione z Lisieckim?
– Nie. Nie wiedział o URM-ie, więc wyjazd do Ustki musiałem przemilczeć.
– Co przez to chciałeś osiągnąć?
– Planowałem zbadać, czy Sygnowski to sutener i na jaką skalę.
Zatrudnianie pracowników to domena kierownika. Personel kawiarni to młode, ładne panie. Można wnioskować celową selekcję. Jolę udało się nakłonić, a pozostałe? Nie każda musi ulec. Poza prawdopodobnym sutenerstwem Sygnowski sprawiał wrażenie śliskiego spryciarza. Gdy stwierdziłem, że mieszka w Ustce, postanowiłem to sprawdzić. Nasunęła mi się taka koncepcja: Jola mogła sprawiać nie lada kłopot, stawiając wygórowane żądania. Należało sprawdzić i ten trop. „Warszawianka”, na tyle znam Ustkę, że z odszukaniem tego gmachu nie miałem kłopotu. Niemal naprzeciwko, z dobrą wizurą na główne wejście do wczasowiska URM-u, znajduję stolik przy oknie w spelunie trzeciej kategorii. Dosiadł się do mnie facet na oko trzydziestoletni. Pewnie pomyślał: „Obcy, może postawi kielicha”.
– Wyczuwam. Miał rację.
– Piwo i sześć pięćdziesiątek, czterdzieści złotych. Moja strata, lecz opłaciło się. Rencista wojskowy. Po zasadniczej został zupakiem. W czasie manewrów na poligonie drawskim stracił lewą rękę.
– Zająłeś moje miejsce – powiedział, bez żenady zwracając się do mnie.
– Przepraszam, nie wiedziałem – odpowiedziałem – nikt mnie nie uprzedził.
Przychodził tam codziennie. Punkt obserwacyjny miał idealny. W okresie urlopowym przeludnienie. Po sezonie Ustka to małe miasto. Taki wnikliwy jak mój rozmówca obserwator znał pewnie większość miejscowych. Kierownikiem „Warszawianki” jest niejaki Czesław Sygnowski, ma brata pracującego w Słupsku. Często odwiedza go w „Warszawiance”, sam lub w towarzystwie kobiety. Niekoniecznie tej samej. Jolkę, zdjęcie wziąłem ze sobą, poznał bez problemu. Po powrocie do domu ponownie zacząłem studiować zapiski w notesie. Nie interesowały mnie znane nazwiska. Szukałem Litwińca. Nie znalazłem. To jeszcze nic nie znaczy. Mógł zabawiać się z inną panienką. Cały czas miałem w pamięci: lewa ręka. Taki potentat mógł być groźny, zresztą nie tylko on. Były przypadki powiązań polityków z półświatkiem. Zacząłem pękać. Już widziałem, jak potrąca mnie elegancka limuzyna, jak zakładają mi pętlę. Normalnie ogarnął mnie strach. Pojechałem na Arciszewskiego. Po drodze wstąpiłem na komisariat, zabrałem plombownicę. Musiałem miejsce zdarzenia zostawić w stanie nienaruszonym. Nie mogłem podpaść. Podrzuciłem notes i pojechałem na powrót do komendy. Tam do Lisieckiego powiedziałem: „Telefonuję z komendy, przeglądam notatki z dochodzenia i znalazłem coś, czego nie dopatrzyłem. Moja wina, brak doświadczenia. Skoro szyjka karafki jest gładka, to może korek też jest gładki. Mogą być dalsze ślady w postaci odcisków”.
– Uwierzył?
– Podobało mu się moje kajanie. Zarządził wtórną rewizję: „Jedźcie. Jedźcie jeszcze raz rano z Grzelakiem. I jeszcze raz dokładnie przeszukajcie pomieszczenie”. Tak zrobiliśmy. Grzelak znalazł notes. Ja znalazłem zatyczkę. Uważałem, by Grzelak nie zajrzał do notesu. Odebrałem ten fatalny dowód i z korkiem wysłałem go do z Spochacza. Lisieckiemu miał zameldować, że muszę złożyć jeszcze jedną wizytę w kawiarni. Nie musiałem. Lisiecki nie wiedział o URM-ie. Dlatego wizyta w „Jagódce” była konieczna. Gdy wróciłem, przekazałem mu tyle, ile chciałem. Resztę pan zna.
– Muszę przyznać, spryciarz z ciebie. Nie pochwalam partyzantki. To praca zespołowa, śledztwo. Poczekamy, co powiedzą goście. Idź do bufetu wypij kawę, zjedz porządne śniadanie i czekaj tam na telefon.
Gdy Władek opuścił gabinet, Zaborowski podniósł słuchawkę telefonu.
– Proszę z pułkownikiem Antonim Wojnowskim. Proszę mu przekazać, że dzwoni Zaborowski ze Słupska.
Sekretarka znała kolegę swego szefa, natychmiast uzyskał połączenie.
*
Poczuł się lepiej. Zrzucił ciężar, który go dręczył. Z apetytem zjadł jajecznicę, dwie bułeczki z masłem i popił je herbatą. Teraz przyszedł czas na kawę. Myślał o tym, że jako wychowanek domu dziecka przeżył zarówno dobre, jak i złe chwile. To wyrabia odporność na życiowe ciosy. Zdawał sobie sprawę z tego, w jakiej jest sytuacji. Popijając wolno kawę, krok po kroku zaczął wspominać swoje dotychczasowe życie.
Urodził się w lutym tysiąc dziewięćset czterdziestego w Wołkowysku. Z opowiadania babki zna przeżycia z czasów wojny. O trzy lata starsza siostra niewiele z niej pamiętała. Ojciec zginął podczas kampanii wrześniowej. Matka pewnego dnia wybrała się do pobliskiej wioski – mieszkali na skraju miasta – by zorganizować jakiś prowiant. Nie wróciła. Nie wiadomo, co było przyczyną. Dużo kresowiaków nie chciało być obywatelami radzieckimi. Babcia również. Przybyli na tak zwane Ziemie Odzyskane, do Białogardu. Babka bez zawodu otrzymała pracę w szkole jako sprzątaczka. Było biednie, a po czterdziestym szóstym jeszcze gorzej. Babka zmarła, siostra i on trafili do domu dziecka. Na szczęście nie rozdzielili ich po kilku przeprowadzkach z jednego domu do drugiego.
Wylądowali w Słupsku przy ulicy Partyzantów. Nie narzekał, było znośnie. Po podstawówce był ogólniak przy ulicy Bieruta, niemal naprzeciwko domu. Wielkie dzięki panu Kłosowskiemu, który nauczył go grać w szachy. Widocznie był niezłym nauczycielem, bo zdobył mistrzostwo szkoły, następnie przyszedł czas na klub i spotkanie z panem Frankiem. Życie nabrało rumieńców. Nie tylko klub i szachy. Często był zapraszany do mieszkania państwa Zaborowskich. Pani Zaborowska, w szkole wymagająca, prywatnie kobieta do rany przyłóż. Ten okres wspomina szczególnie nie tylko dlatego, że już nigdy nie był głodny. Doznawał uczucia, jakby miał rodzinę. Pan Franek był świetnym instruktorem. Po roku intensywnej pracy zdobył mistrzostwo województwa juniorów. Powtórzył ten wyczyn w roku następnym, ale gdy był w klasie maturalnej, przestał trenować.
Znajomości z państwem Zaborowskich trwały nadal. Coraz bardziej wyczuwał, że traktowali go jak syna. W pięćdziesiątym piątym siostra ukończyła liceum pedagogiczne i dostała etat w podstawówce w Sławnie. Dzięki Zaborowskim mógł ją odwiedzać. Ich wstawiennictwo było konieczne do uzyskania przepustki na wyjazd. Kto z bidula wyszedł na prostą dzięki wielu dobrym, wyrozumiałym ludziom, będzie z wdzięcznością pamiętał o nich do końca życia.
Jednym z nich był profesor od przysposobienia wojskowego, pan Henryk Gałązka. Namówił go do pójścia do wojska jako ochotnik. Dostał przydział do KBW. To zadecydowało o dalszych jego losach. Dostał się do szkoły w Szczytnie, a po szkole przygarnął go niezawodny pan Franek.
Zaterkotał telefon. Pani bufetowa wysłuchała informacji i przekazała wiadomość Kowalowi:
– Panie poruczniku, dzwonił komendant. Do piętnastej jest pan wolny, później ma pan zameldować się u niego w gabinecie.
Spojrzał na zegarek – jeszcze dwie godziny niepewności. Poszedł nad Słupię, niebo było bezchmurne, lekki wietrzyk, niezbyt upalnie, w sam raz. Usiadł na ławeczce i zastosował swoją metodę. Są różne sposoby na chandrę. Niektórzy sięgają po alkohol. To nie jest dobra metoda. Wprost przeciwnie. Trudne chwile nie znikną. Można je odwlec, wrócą, pogłębiając stan przygnębienia. Po pierwszym mistrzostwie województwa Zaborowski podarował Władkowi książkę autorstwa rosyjskiego arcymistrza Zakeresa. To zbiór kompletnych partii szachowych rozgrywanych w przeszłości przez takich wielkich mistrzów jak Alechin, Capablanca, Euve, Rubinstein, Botwinnik, Bronstein, Korcznoj, Smyslow, Petrosjan i wielu innych. To nazwiska przewijające się w tej książce. Zapamiętał kilka ciekawych końcówek. Najdziwniejsza z nich to partia pomiędzy mistrzem świata Alechinem a słynnym kubańczykiem Capablancą. W pewnej chwili wydawało się, że Alechin zagrał jak nowicjusz lub że w taki sposób poddaje partię. Podstawił hetmana do zbicia. Capablanca wykorzystał sytuację. Zdjął hetmana z szachownicy. Nie zauważył podstępu, po czterech ruchach otrzymał mata skoczkiem. Taki był Alechin.
Kowal na chwilę słabości miał specyficzny sposób. Rozgrywał w pamięci zapamiętane końcówki. Siedząc nad Słupią, a mając właśnie taki stan niepewności, przypomniał sobie partię rozegraną przez Rubinsteina. Uśmiechnął się pod nosem. Przypomniała mu się uwaga Zaborowskiego, gdy analizowali ową rozgrywkę.
– Władek, jak usłyszysz w radiu, że poloneza as-dur Chopina wykonał Rubinstein, to nie myśl, że to ten, o którym teraz mówimy. Ziemia polska wydała dwóch Rubinsteinów grających na światowym poziomie: pianistę i szachistę. Pamięciowe rozgrywki szachowe pozwoliły zabić czas do czternastej czterdzieści. Wstał i ruszył w kierunku komendy.
*
Weszli, komendant wojewódzki Paweł Jaworski oraz Ryszard Czerwiec, zastępca pierwszego sekretarza wojewódzkiego. W myślach Zaborowski nazywał go koszalińskim Goebbelsem. Nie tylko dlatego, że był głównym propagandzistą w województwie. Również przez to, że tak samo jak minister III Rzeszy utykał na jedną nogę. W kręgach partyjnych uchodził za ofiarę wojny, partyzant Armii Ludowej raniony w nogę podczas akcji. Prawda przedstawia się jednak inaczej. Przed awansem do Komitetu Wojewódzkiego był jakimś tam sekretarzem w mieście powiatowym. Pewnego dnia nie podobały mu się głośne śpiewy sąsiada, co skończyło się lądowaniem o piętro niżej ze złamaną nogą. Szpitale powiatowe najczęściej nie dysponowały ortopedą, więc nogę składał mu chirurg – mówiąc z przymrużeniem oka – od ślepej kiszki. Stąd taki efekt. Jaworskiego Zaborowski znał, był jego przełożonym w Komendzie Miejskiej w Słupsku. Przed awansem na wojewódzkiego relacje między nimi były więcej niż poprawne, nawet przyjacielskie, jego w tej konkretnej sprawie się nie bał. Gorzej z Czerwcem, cholernym służbistą – przewidywał ciężką przeprawę. Poprosił, by zajęli miejsca, i zadzwonił po Lisieckiego. Krótko po telefonie przyszedł. Po przywitaniu z gośćmi położył raporty na biurku i usiadł. Nie czekając na dalszy rozwój sytuacji, powiedział:
– Sporządziłem sprawozdanie w dwóch egzemplarzach, tak będzie prościej.
– Lizus – pomyślał Zaborowski.
Nie przeglądając, wręczył raporty gościom i czekał na reakcję przyjezdnych. W gabinecie zaległa cisza, słychać było tylko szelest przekładanych kartek. Jako pierwszy głos zabrał sekretarz, zwracając głowę w stronę Jaworskiego:
– Komendancie, przejmujecie sprawę. Z personelem URM-u zrobimy porządek, to nasza sprawa. Czy dom, w którym popełniono zbrodnię, jest zabezpieczony?
– Tak jest, panie sekretarzu!
– Dziękuję, kapitanie!
– To mamy wszystko załatwione – powiedział Zaborowski. – Jest przerwa obiadowa, zapraszam na obiad do „Metra”.
Jaworski do tej pory nie wypowiedział ani jednego słowa, był doświadczonym gliniarzem, awans na wojewódzkiego wypracował uczciwie. To nie była nominacja poprzez znajomości. W duchu był po stronie Zaborowskiego. Lisiecki mu się nie podobał. Zarozumialec. Wypadało w końcu coś powiedzieć…
– Jutro, kapitanie, przekaże pan całość sprawy majorowi Gawlikowi. Przyjedzie z samego rana. Jeżeli pan sekretarz wyrazi zgodę, to przyjmujemy zaproszenie na obiad.
– Chwileczkę, jest jeszcze jedna ważna sprawa – odezwał się Czerwiec. – Kto zna treść tego notesu? Z raportu wynika, iż znalazcą był sierżant Grzelak.
– Grzelak nie ma pojęcia o wpisach, tak twierdzi podporucznik Kowal – stwierdził Lisiecki.
– Sprawdzimy. Proszę wezwać sierżanta.
Stary wyga, krótko przed emeryturą, wszedł pewny siebie. Na Grzelaku szarże już nie robiły wrażenia.
– Dzień dobry panom.
– Dzień dobry. – Tym razem inicjatywę przejął Jaworski. – Sierżancie, to pan razem z porucznikiem Kowalem uczestniczył w śledztwie o zabójstwo na Arciszewskiego?
– Zgadza się. Przepraszam, że przy pierwszym przeszukaniu nie znalazłem tego zeszyciku. Starość nadchodzi.
– Zaglądaliście do tego, jak to nazwaliście, zeszyciku?
– Nie, oddałem Kowalowi. On był szefem śledztwa.
– Nie interesowało was, co w nim notowała denatka?
– Pewnie. Zapytałem nawet porucznika, czy to zapiski wydatków. Znaleźliśmy sporo biżuterii, sukienek i bucików. A taką damską bieliznę moje oczy zobaczyły po raz pierwszy
– Jak zareagował? Co odpowiedział?
– Panie Henryku, pan powinien grać w totolotka. Pewnie to, co widzieliśmy, robi wrażenie, a kosztuje niemało. Księgowała swoje wydatki. Prawidłowo to pan określił.
– Dziękujemy, sierżancie. Dobra robota. Tym, że za pierwszym razem umknął panu ten zeszycik, niech się pan nie martwi. Zdarza się. Może pan wracać do swoich obowiązków. Życzę powodzenia!
– Do widzenia państwu.
Po wyjściu Grzelaka z gabinetu Zaborowski pomyślał: dobra sytuacja.
– Teraz już możemy jechać na obiad – ponowił zaproszenie.
– Jest jeszcze podporucznik, zna zawartość zeszytu. Podobno upiera się, aby dalej prowadzić śledztwo. Czy tak, kapitanie?
– Muszę, niestety, potwierdzić, towarzyszu sekretarzu.
– Ile ma lat ten podporucznik?
– Skończył dwadzieścia cztery – odpowiedział Zaborowski.
– Młody. To niedobrze. Jeśli ambitny, może zaszkodzić, komendancie – stwierdził i zwrócił się do Jaworskiego: – Trzeba go przenieść. Najlepiej jak najdalej.
– Czy to naprawdę konieczne? – zapytał Zaborowski.
– Konieczne. Musimy mieć pewność. Zachodzi obawa dochodzenia, określę to łagodnie, na własną rękę.
– Szkoda. Ten chłopak to świetny materiał na śledczego. Znam go dziesięć lat. Panowie, znacie moją przeszłość? Byłem jego instruktorem w klubie w sekcji szachowej. Chłopak, wychowanek domu dziecka. Czuję odpowiedzialność za niego. Mam zatem prośbę. Pozwólcie mi zadzwonić do mojego przyjaciela, Antoniego Wojnowskiego. Był moim dowódcą kompanii w pierwszej armii. Obecnie w stopniu pułkownika jest wojewódzkim komendantem milicji w Szczecinie. Jak ma wolne etaty, można spróbować. Warunek towarzysza sekretarza byłby spełniony. Szczecin jest dość odległy od Słupska.
– Świetny pomysł. Znam Antka. Jeśli wyrazi zgodę, to ja też.
– Skoro tak, to proszę dzwonić – powiedział Czerwiec.
– Dziękuję.
Rozmowa trwała nie więcej niż pięć minut. Kowal został pracownikiem komendy wojewódzkiej w Szczecinie. Zaborowski zadzwonił do bufetu, po czym zwrócił się do Lisieckiego:
– Kapitanie, ponieważ Kowal nie jest już naszym pracownikiem, na pana spada obowiązek przygotowania przekazu majorowi Gawlikowi. Proszę od razu zabrać się do roboty.
Kapitan pożegnał gości i opuścił gabinet.
Goście z komendantem Zaborowskim pojechali do „Metra”. Po obiedzie Zaborowski zamówił kawę i ciasto. Czerwiec przeprosił towarzystwo i udał się do toalety.
– Franek, nareszcie sami. Przyznaj, z Antkiem miałeś wcześniej nagrane przeniesienie Kowala.
– Nie zaprzeczam. Gdyby Lisiecki dzwonił tylko do was, nie musiałbym tego robić. Wiedziałem o drugim telefonie do Komitetu Wojewódzkiego.
– Powiedział ci?
– Nie. Kowal jest sprytniejszy od niego.
– Szkoda tracić tak obiecującego oficera. Po przeczytaniu raportu z tej sprawy myślę, że Kowal ma rację. Nie notes był powodem zabójstwa. Gdyby ktoś z notesu chciał uciszyć niewygodną osobę, nająłby zawodowców. W tej sprawie pachnie amatorszczyzną.
*
– Siadaj. To, co mam do powiedzenia, z trudem przejdzie mi przez gardło. Rozstajemy się. Jedyne pocieszenie: nowe miejsce pracy dla ciebie to najlepsze, co mogłem uzyskać. Awansujesz nie stopniem, lecz firmą stojącą w hierarchii milicyjnej o piętro wyżej. Od środy jesteś pracownikiem Komendy Wojewódzkiej w Szczecinie. Zdaj broń. Z rana dokonaj rozliczenia z naszą komendą. Jesteś zaproszony na obiad do nas. Jadzia już wie. Jest niepocieszona. Mimo wszystko przygotuje wyśmienitą wyżerkę. Nie ma sensu wpadać w panikę. Szczecin nie leży za oceanem. Możemy się spotykać, gdy tylko będzie okazja. Przyjdź koniecznie. Porozmawiamy, zagramy partyjkę szachów. Dam ci fory. Jako gość grasz białymi.
– Wiedziałem. Lubi pan obronę sycylijską. Białymi na pewno nadzieje się na sycylijkę, kontratak to pana domena.
Z kwiatami i solidną bombonierką oraz butelką bułgarskiego koniaku przyszedł do Zaborowskich punktualnie o godzinie szesnastej.
– Mówiłem ci, żebyś nic nie przynosił?
– Nie posłuchałem. Rządzi mną komendant szczeciński, a od niego nie było żadnego zakazu – zażartował Władek.
Pan Franek, śmiejąc się, powiedział:
– Ten komendant nazywa się Antoni Wojnowski. To mój przyjaciel z czasów wojny. Sprawdziłeś godzinę wyjazdu?
– Wyjeżdżam o piątej. Zdążę, to niecałe cztery godziny jazdy. O dziesiątej zamelduję się u pana Wojnowskiego.
– Nie obawiaj się. Obiecał się tobą zaopiekować, o mieszkanie nie musisz się martwić. Dla niego załatwienie takiej sprawy to bułka z masłem. Wojnowski był moim dowódcą kompanii. Razem służyliśmy, jednakowo gryzły nas wszy. Wiem, jak traktuje podwładnych. Wystarczy nie podpaść, a będzie dobrze.
Do umówionej partii szachów nie doszło. Natomiast od szachów, a właściwie o Fiodorze, z którym Zaborowski grywał na Syberii, rozpoczął rozmowę Władek:
– Panie Franku, mówił pan sporo o swym szachowym guru. O tym, że był więźniem politycznym skazanym na siedem lat. Powinien być dawno na wolności, kontaktował się z nim pan po wojnie? Na pewno takie możliwości pan miał.
– Pisałem w tej sprawie do radzieckiego związku szachowego. Otrzymałem wyczerpującą odpowiedź. Zginął w sierpniu czterdziestego piątego roku na froncie wschodnim. Stalin, gdy Japończycy byli już na kolanach po Hiroszimie, wypowiedział im wojnę. Chodziło o Wyspy Kurylskie. „Bohaterski” Stalin zachował się jak facet, który kopie leżącego. Prawdopodobnie skazańców wysłano na front jako mięso armatnie. Może nie wszystkich, ale jednym z nich był Fiodor. Szkoda, to był wspaniały człowiek i świetny szachista. Posiadał klasę mistrzowską. Mnie nauczył prawdziwych szachów. Debiutów, obron, a przede wszystkim myślenia szachowego. Był nauczycielem matematyki, mówił: „Matematyka i szachy wymagają myślenia, ale innego. W matematyce zrobisz pewne założenie, może niewłaściwe, ale zawsze możesz spróbować innej koncepcji. W szachach podejmiesz po prostu złą decyzję, oddaj partię”.
– To prawda.
– Mówiłem ci, więzień polityczny. To tylko częściowa prawda. Skoro już rozmawiamy o Fiodorze, powiem ci wszystko, co o nim wiem. Imię Fiodor dostał na cześć Dostojewskiego. Matka, nauczycielka języka rosyjskiego, była wielbicielką tego wybitnego pisarza. Gdy dorósł, przekonała go do przeczytania takich powieści jak Zbrodnia i kara, Biesy, Idiota, Bracia Karamazow. Fiodor Dostojewski to dla czytelnika nie lada wyzwanie, ale gdy złapie się właściwy rytm, trudno oderwać się od jego powieści. Tak było z Fiodorem, podobało mu się wszystko, co Dostojewski napisał. Żałował, że nie przeczytał jego wspomnień z zesłania na Syberię.
– To on też siedział?
– Był oficerem. Za bunt przeciw carowi został skazany na karę śmierci. Na szczęście dla literatury ułaskawiony.
– Zaciekawił mnie pan. Zacznę czytać Dostojewskiego, skoro jemu przypadły jego powieści do gustu. I ja spróbuję.
– Wrócę do tej niby-polityki. Nazwisko Fiodora było przyczyną odsiadki. Nazywał się Kaganow. Podczas pewnej libacji, będąc na lekkim rauszu, zażartował: „Gdyby do mojego nazwiska dodać końcówkę „-icz”, nie pilibyśmy tej wstrętnej siwuchy pod kiszone ogórki, lecz pilibyśmy szkocką, zagryzając ją czarnym kawiorem, a gołe panienki tańczyłyby nam na stole. Jeden z uczestników popijawy doniósł wszystko. I wystarczyło na siedem lat. Kaganowicz był jednym z najbliższych współpracowników Stalina. Stąd polityka.
Pani Jadwiga nie miała ochoty na rozmowę. Przebywała najczęściej w kuchni. Rozstanie z Władkiem przeżywała bardziej niż mąż. Gdy donosiła przyrządzone smakołyki, spoglądała na Władka ze smutkiem.
– Rozstanie z Fiodorem nastąpiło po utworzeniu armii Berlinga?
– Masz rację. Nie było łatwo. Zżyliśmy się. To, co starałem się przekazać tobie, mówię o szachach, to jego zasługa. Władek, dom dziecka to nie to samo, co wychowanie przy rodzinie. Też nie miałem lekko. Matka zmarła, gdy miałem osiem lat. Ojciec, oficer policji, nie ożenił się ponownie. Nie miałem nawet macochy. Trzymał mnie krótko. Takie wychowanie hartuje, może dlatego przeżyłem Syberię. Mieszkaliśmy we Lwowie. Po maturze zacząłem studiować historię. Zdążyłem zaliczyć zaledwie rok. Po wkroczeniu Armii Czerwonej już pierwszego dnia aresztowano ojca. Więcej go nie widziałem. Prawdopodobnie Katyń, wiesz, co to znaczy.
Władek kiwnął głową. Nie powiedział nic.
– Po trzech dniach bez wyjaśnienia mnie również aresztowano – kontynuował. – Tak trafiłem na Syberię. Wojna. Przeżyłem. Zakończyłem ją jako podporucznik. Dostałem przydział do milicji. Nie utrudniali mi kontynuacji studiów, oczywiście zaocznie. Tak poznaliśmy się z Jadwigą. Skończyłem studia. Zostałem jednak w milicji. Resztę znasz.
Kowal słuchał zdziwiony. Dlaczego Zaborowski się przed nim otwiera? Wyjaśnienie nastąpiło po krótkiej przerwie:
– Polubiliśmy cię. Dla nas jesteś jak syn. Nie mamy własnych dzieci. Tak wyszło. Nic nie musisz mówić.
– Ale chcę. Nie jestem ani ślepy, ani głupi, Od dziesięciu lat doznaję waszej dobroci. Dziękuję to za mało. Co mam zrobić, aby odpłacić za wszystko, co dla mnie zrobiliście?
– Źle mnie zrozumiałeś. My nic nie wymagamy. Zostań sobą. Rób, co umiesz najlepiej. Prowadząc śledztwo z ulicy Arciszewskiego, udowodniłeś swą przydatność. Potwierdził to nawet Jaworski. Staraj się przysłużyć Wojnowskiemu. To tyle. Tutaj nasze drzwi są dla ciebie zawsze otwarte.
– Dziękuję. Zapamiętam te słowa.
– Na koniec jeszcze jedna uwaga: nie wdawaj się w politykę. Znasz to brzydkie określenie, czym jest polityka? Ona może, bo polityka to panienka spod latarni… Ale niekoniecznie. I nie wszystkim. Masz czystą kartę, to ją zachowaj. Nie zwracaj uwagi na nas, starych. Pomimo zawirowań życiowych musimy jakoś trwać. Na zewnątrz tego nie pokazuję. Niekiedy dręczy mnie sumienie. Służę systemowi, który zabił mi ojca. Żadna pociecha, że nie jestem sam w tej rozterce. Na wojnie spotkałem młodszego od siebie o trzy, może cztery lata zdolnego, inteligentnego chłopaka. Wojnę zakończył tak jak ja, w stopniu podporucznika. Też był na zsyłce na Syberii. Był jeszcze wyrostkiem, gdy trafił tam z całą rodziną. Ojciec nie wytrzymał. Sytuacja podobna do mojej. Został w wojsku. Teraz jest generałem. Ciekawe, czy przeżywa to samo, co ja.
– Panie Franku. Tego się nie dowiemy. Gdy służyłem w wojsku, przez pewien czas byłem pisarczykiem u dowódcy jednostki. Przebywaliśmy podczas służby w jednym pomieszczeniu. Pewnego dnia odwiedził go dowódca sąsiedniej jednostki. Też pułkownik. Rozważali, co myśli ten generał, mając przeszłość syberyjską. Wniosek był taki: został stuprocentowym abstynentem. Nie pije, aby się nie wygadać, co mu w duszy gra.
– Wymienili przy tobie nazwisko?
– Oczywiście. Ten człowiek to Wojciech Jaruzelski.
Szczecin-Dąbie. To jedna z administracyjnych dzielnic miasta. Jest to zlepek miejscowości zlokalizowanych na północny wschód i południe od siedziby jądra dzielnicy, czyli Dąbia. Od zachodu Jezioro Dąbrowskie i rzeka Regalica oddzielają dzielnicę Dąbie od pozostałych dzielnic miasta. Jadąc od Dąbia na południe wzdłuż Regalicy, mija się po kolei Zdroje, Podjuchy, Żydowce i Klucz zamykający ciąg dzielniczek.
Zdroje, atrakcja turystyczna, przyciąga wycieczkowiczów Jeziorem Szmaragdowym. Nazwa powstała od zabarwienia wody. Jest to akwen po wyrobisku, była tu kopalnia odkrywkowa. Jezioro jest usytuowane na skraju Puszczy Bukowej. Malowniczy teren. Zachwycił nawet tak bezwzględnego, bezdusznego nazistę jak Herman Goering, który miał tu swoją letnią rezydencję.
Podjuchy. Brak większego zakładu produkcyjnego. Z tego powodu tę dzielnicę nazwano noclegownią. Jedyną rzeczą godną uwagi jest jednostka wojskowa szkoląca saperów.
Żydowce. Ważna dzielniczka, może nawet najważniejsza w całej dzielnicy Dąbie. Jej wizytówką jest fabryka chemiczna, dająca zatrudnienie miejscowym, choć nie tylko.
Klucz. Tak jak Podjuchy też noclegownia. Kraniec południowy, tuż przy granicy miasta. To tereny rolne.
Skoro fabryka w Żydowcach stanowi najważniejszy obiekt południowej części dzielnicy, warto ją odwiedzić.
Jest ostatni piątek sierpnia, godzina szósta rano. W mistrzówce wydziałowej siedzi dwóch panów, przedziela ich biurko – mistrz zmianowy Jan Żyliński przekazuje zmianę Arturowi Maziejowi.
– Janek, nie widzę parasola. Chyba musiało cię porządnie przemoczyć.
– Fakt, zmokłem. Zdążyłem już wyschnąć, lało od obiadu do drugiej w nocy.
– Deszcz deszczem, ale martwię się, co będzie, jak fabryka nie wytrzyma. Takiej starej manufaktury nikt nie przejmie.
– Racja, nie jestem pewny, czy dotrwamy do końca wieku.
– Jak to jest? Czy dwutysięczny to już dwudziesty pierwszy czy jeszcze dwudziesty wiek?
– Dwudziesty. Do dwudziestego pierwszego jeszcze cztery lata i cztery miesiące.
– Ty nie musisz się martwić, za dwa lata idziesz na emeryturę. Jak zamkną budę, nie wiem, co zrobię. Mam trzydzieści dziewięć lat, przez parę miesięcy, może rok, dadzą zasiłek, a co potem?
– Coś na pewno znajdziesz. Pomyśl teraz o robocie. Możesz mieć trudności z obsadą stanowisk. Widziałem wczoraj po południu Józka Pędraka, jak pijany w sztok odprowadzał szwagra do autobusu. Jego stan był podobny do chorągiewki na wietrze. Zresztą szwagra też. Mówię ci, jak przyjdzie, to tylko po urlop.
– Józek wrodził się w starego Pędraka. Dobrze go pamiętam. Grzeczny, spokojny, pracowity, ale jak zaczął pić, to trzy dni. Nigdy więcej.
– Przez kilka lat pracował na mojej zmianie. Produkowaliśmy jeszcze kort. Gdy była potrzeba, pracował za dwóch. Jak trafiła mu się trzydniówka, wstrzymywałem się z wypisywaniem tak zwanych enek. Gdy zjawił się potulny po trzech dniach, wpisywałem mu urlop.
– Janek, coś z Józkiem jest nie tak. On nie idzie, on biegnie.
Żyliński siedzący tyłem do hali produkcyjnej odwrócił się razem z krzesłem. Rzeczywiście, Józek pędził, jakby oszalał.
Wpadł do mistrzówki zdyszany, blady – znać było skutki wczorajszej popijawy. Zaczerpnął powietrza i zaczął:
– Majster, dzwoń na policję, kelner z „Borowika” leży wypatroszony na mojej działce. To tak samo jak ci, o których pisali w gazetach. Ma obcięte no to, wiecie…