34,90 zł
Detroit – niegdyś w amerykańskiej awangardzie, słynące z wielkiego przemysłu, nowatorskich rozwiązań, śmiałych biznesmenów i znanych na całym świecie samochodów – dziś jest stolicą bezrobocia, nędzy i przestępczości. Charlie LeDuff, zdobywca Nagrody Pulitzera, porzuca pracę w „New York Timesie” i wraca do miasta, w którym się urodził. Puka do drzwi wpływowych polityków, wędruje przez squaty, rozmawia z bezdomnymi i przedsiębiorcami, z właścicielami pustostanów, policjantami i strażakami walczącymi z plagą podpaleń, wreszcie sięga do tragicznych losów własnej rodziny i próbuje zrozumieć, co stało się przyczyną upadku jednego z najbogatszych kiedyś miast Ameryki.
"Książka LeDuff’a to coś pomiędzy wspomnieniami a reportażem, lektura wstrząsająca chłodnym podejściem do trudnej prawdy… Trudno zignorować relację LeDuff’a – trochę w niej głupka, gliniarza, gapia, miłosiernego samarytanina." „The Wall Street Journal”
"Charlie LeDuff – dziennikarz, zdobywca Nagrody Pulitzera – tworzy wyrazisty portret upadku, zniszczenia i możliwego wybawienia jego rodzinnego miasta… Ze szczerością i współczuciem pisze o mieście, które ulega autodestrukcji, a tym samym łamie jego serce." „Publishers Weekly”
"Książka pełna zarówno literackiego wdzięku, jak i zasłużonego zmęczenia życiem… To spotkanie Iggy’ego Popa z Jimem Carollem i Charlesem Bukowskim." „Kirkus”
"Naszym zdaniem to będzie przyszłoroczny hit z gatunku literatury faktu. Charlie LeDuff to wybitny dziennikarz, a jego książka to przykład niezwykłego pisarstwa. Autor jest świadkiem tego, jak zaniedbania i korupcja obracają jego rodzinne miasto w ruinę." „Huffington Post”
"Co możesz robić, gdy jesteś reporterem, a twoje rodzinne miasto obraca się w perzynę? Jeżeli jesteś LeDuffem, porzucasz „The New York Timesa” i wyruszasz ku ruinom, by jeździć na akcje ze strażakami, spotykać się ze skorumpowanymi politykami i odtwarzać przykre historie rodzinne związane z dragami. Inni dość dobrze opisywali miasto, ale nikt nie zrobił tego z wewnętrzną złością, frustracją i nienasyconym człowieczeństwem LeDuffa." „Newsweek”
"Kto by pomyślał, że książka o parszywym rozpadzie amerykańskiego snu może być taka wciągająca, a przy tym taka zabawna? Mało kto potrafi tak pisać jak Charlie LeDuff. Kusi mnie, żeby powiedzieć, że jest on pisarzem naszych rozpaczliwych czasów, tak jak Steinbeck czy Orwell byli piewcami rozpaczliwych czasów innych ludzi; tyle że LeDuff jest tak oryginalny, że nie sposób go z kimkolwiek porównywać." Alexandra Fuller, autorka „Rozmów pod drzewem zapomnienia” i „Dziś wieczorem nie schodźmy na psy”
"Charlie LeDuff to pijak, chwalipięta, reporter Fox News – i wspaniały pisarz. Detroit to książka pełna słusznej złości i rozdzierających serce detali. Jest również piekielnie zabawna. Hunter S. Thompson uwielbiałby każdą jej stronicę." Eric Schlosser, autor „Fast Food Nation” i „Reefer Madness”
"W Detroit. An American Autopsy Charlie LeDuff ożywia rzeczywistość naszego ukochanego miasta. Miasta, w którym podczas mojej dwudziestosześcioletniej służby w policji zostałem ośmiokrotnie postrzelony. Na razie Detroit przetrwało pomimo korupcji, politycznej niedorzeczności, słabej edukacji i dekad bezrobocia. Detroit. An American Autopsy to książka, którą powinien przeczytać każdy Amerykanin." Ike McKinnon, emerytowany szef policji Detroit, absolwent Uniwerystetu Detroit Mercy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 366
W Serii Amerykańskiej ukaże się m.in.:
S.C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów, najpotężniejszego indiańskiego ludu w historii Ameryki Północnej
Już w księgarniach:
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci
Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
Allen Ginsberg Listy
Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.
Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
CHARLIE LEDUFF
DETROIT
Sekcja zwłok Ameryki
Przełożyła Iga Noszczyk
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Tytuł oryginału angielskiego Detroit: An American Autopsy
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Fotografia na okładce © by Bruce Gilden / Magnum Photos / FORUM
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © 2013, 2014 by Charles LeDuff
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2015
Copyright © for the Polish translation by Iga Noszczyk, 2015
Redakcja Tomasz Mucha
Korekta Andrzej Piotr Lesiakowski / d2d.pl, Magdalena Mrożek / d2d.pl
Skład Alicja Listwan / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej Janusz Oleś / d2d.pl
ISBN 978-83-8049-051-2
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
www.czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
tel. +48 18 351 00 70, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2015
Wydanie I
Dla Amy i Claudette
Detroit było niebem,
ale okazało się,
że potrafi być też piekłem.
Marvin Gaye
Sięgnąłem w dół i gumką mojego ołówka trąciłem mankiet spodni. Zamarznięty na kamień. Ale na pewno człowiek.
– Niech to szlag!
Głęboko zaciągnąłem się papierosem. Chciałem odetchnąć, ale nie przez nos. Pod koniec stycznia powietrze było tak zimne, że aż piekło. Jak zwykle o tej porze roku w Detroit śnieg padał z ukosa. Martwego mężczyznę pokrywała gruba na co najmniej metr skorupa lodu. Znalazłem go w opuszczonym budynku na dnie szybu nieczynnej windy. Wolałem nie zastanawiać się nad tym, jak bardzo, pomimo mrozu, może tu śmierdzieć.
Nie byłem w stanie dojrzeć jego twarzy. Jedyną rzeczą, jaka wystawała spod lodu, były stopy ubrane w białe bawełniane skarpetki i czarne sportowe buty. Pod powierzchnią lodu dostrzegłem też rąbek kurtki. Reszta mężczyzny niknęła w pustce.
W większości miast takie miejsce, z taką śmiercią, uważano by za coś niezwykłego, szokującego, przerażającego. Ale nie tutaj. Gdy mnie nie było, w Detroit musiało się coś stać.
Wyjechałem z miasta dwadzieścia lat temu. Chciałem zapewnić sobie życie, w którym nie byłoby miejsca na powolne umieranie, jakie oznaczała praca w fabryce chemikaliów czy sklepie monopolowym. Miało być w nim miejsce na wszystko prócz tego.
Ale gdzie miałem znaleźć to życie? Przez lata tułałem się po świecie – po Azji, Europie i Dzikim Zachodzie Arktyki – pracując jako pomocnik w fabryce konserw, stolarz czy rybak włóczęga na dryfterze. W końcu zająłem się pracą najbardziej naturalną dla kogoś, kto pozbawiony jest jakichkolwiek prawdziwych talentów.
Dziennikarstwem.
To zajęcie nie wymagało żadnych kompetencji, żadnych koligacji rodzinnych ani układów towarzyskich. Co więcej, jawiło mi się jako jedyna – poza domokrążnym sprzedawaniem Biblii – praca, w której płacą ci za to, byś podróżował. Miałem prawie trzydzieści lat i znów znalazłem się w szkole, by studiować dziennikarską zasadę odwróconej piramidy. Pierwszą posadę w nowym fachu złapałem w codziennej gazecie rybackiej „Alaska Fisherman’s Journal”, dla której artykuły pisałem odręcznie w notatniku i w takiej postaci wysyłałem je do głównej siedziby gazety w Seattle.
Tak więc przemierzałem stan Alaska z notatnikiem i namiotem. Pisałem o tym, co widziałem: kawałki o rybakach, którzy walczyli o przeżycie; o kobiecie, która za dużo piła i suszyła swoje majty na linie rozciągniętej na dziobie łodzi; o meksykańskich robotnikach, którzy musieli żyć na bagnach; o księciu, który mieszkał pod mostem, i o pianiście geju, który uwił sobie gniazdko na frymuśnym statku wycieczkowym. O ludziach, którzy jakoś sobie radzili. O ludziach mojego pokroju. Pasowała mi ta praca.
Gdy już odpracowałem swoje na Alasce, zacząłem starania o znalezienie prawdziwej roboty. Jednak nie było łatwo. Nie chcieli mnie w „Detroit Free Press” ani w „San Francisco Chronicle”, ani w „Oakland Tribune”. Gdy już myślałem o tym, by wrócić na alaski kuter rybacki, pewna mała, nic nieznacząca gazetka z Zadupia Dolnego zaprosiła mnie na letni staż. Gazetka ta ukazywała się pod tytułem „New York Times”.
Dobrze czasem mieć farta.
Skończyło się tak, że przez dekadę pracowałem dla Szarej Damy, szkicując życiorysy cwaniaczków, pracusiów i strażaków ze Strefy Zero. Miałem dobrą passę. Ale z zamiłowaniem do przygód jest jak z piękną dziewczyną – pewnego ranka budzisz się i widzisz, że się zestarzała. Wtedy albo decydujesz się zostać i oddać w ofierze resztę życia, albo odchodzisz. Ja odszedłem i – jak to w życiu bywa – zatoczyłem koło. Wróciłem do domu, przyjmując pracę w „Detroit News”. Koledzy z Nowego Jorku śmiali się ze mnie. Życie tej gazety przypominało czuwanie przy zmarłym. A tym zmarłym było Detroit.
Muszę tu zaznaczyć pewną ważną rzecz: przede wszystkim dorastanie w Detroit czy na jego przedmieściach nie było niczym fajnym. Starsi ludzie lubią opowiadać mi o dawnych latach świetności, latach saturatorów, eleganckich sklepów i leniwych sobotnich nocnych przejażdżek. Ale prawda jest taka, że Detroit zaczęło umierać czterdzieści lat temu, gdy Japończycy doszli do tego, jak zrobić lepszy samochód. Teraz cały kraj wiedział, że to miasto i cały region już wtedy staczały się po równi pochyłej. I cały kraj z nas się śmiał. Z bandy leniwych, niewykształconych i niekompetentnych robotników. Pas rdzy[1] zmienił się w zardzewiały klozet. Nie warto o tym mówić. To Floryda dawała możliwości.
Nikt nie przejmował się Detroit aż do momentu spadku indeksu Dow Jones w 2008 roku, kiedy to nastąpiło wielkie załamanie gospodarki, a dyrektorzy naczelni Wielkiej Trójki pojechali do Waszyngtonu, by tam płaszczyć się i pełzać w poszukiwaniu pieniędzy. Nagle oczy całego narodu zwróciły się znów w stronę tego postindustrialnego grobowca, w którym po bezwładnych ulicach i korytarzach władzy hulały zbrodnia, korupcja, niegospodarność i chaos. Detroit stało się epickie, historyczne, hipsterskie, a nawet symboliczne. Zacząłem odbierać telefony od reporterów z całego świata, którzy wypytywali mnie o miasto: jakie jest i co się w nim dzieje. Zastanawiali się, czy rak toczący pas rdzy wytworzy przerzuty i zaatakuje także Los Angeles, Londyn i Barcelonę. Czy Detroit stanowiło kontur zewnętrzny, czy samo epicentrum? Czy było symbolem większego rozpadu? Czy los Miasta Silników obrazował przyszłość całej Ameryki? Czy żyjemy w zamkniętym cyklu, czy też w odrębnej epoce? Nagle tam, za miastem, wszyscy przestali się już śmiać.
Na Detroit dokonano zrzutu całego oddziału dziennikarzy. Moje materiały z „Detroit News” – choć podpisane innymi nazwiskami – zaczęły pojawiać się w „Rolling Stone” i „Wall Street Journal”, na antenach NPR, PBS i CNN. Reporterzy bardzo rzadko, jeśli w ogóle, zawracali sobie głowę tym, by jakoś wycieniować i uszczegółowić swoją wizję naszego miasta i jego miejsca w amerykańskim krajobrazie. Po prostu robili rundkę po ruinach, zrzynali nasze nagłówki, orzekali o okropieństwie sytuacji i wyjeżdżali.
Faktycznie, to jest okropieństwo; nie można tego inaczej nazwać. Ale ja wierzę, że Detroit jest miastem Ameryki. Należało do awangardy w jej drodze ku chwale, tak samo jak teraz należy do awangardy w naszej drodze ku klęsce. I można mieć nadzieję, że ponownie znajdzie się na przedzie, gdy droga znów będzie prowadziła ku dobremu. Detroit to Pax Americana. To tu narodziła się produkcja masowa, dobrze płatne posady robotnicze, kupowanie na własność domów i zaciąganie kredytów na masową skalę. To tutaj narodził się amerykański styl życia.
To tu w 1919 roku koncern General Motors wynalazł system sprzedaży ratalnej, by handlować swoimi samochodami. To właśnie to miasto nazywane było w latach czterdziestych arsenałem demokracji, bo to tutaj budowano maszyny wojenne, które miały zatrzymać przemarsz faszyzmu przez świat.
Gdy w latach pięćdziesiątych i sześćdziesiątych przedstawiciele władz kierowniczych fabryk samochodowych zaczęli odwiedzać Waszyngton, styl i struktura zarządzania zyskały znamiona drylu wojskowego. Robert McNamara był nie tylko twórcą forda falcona, ale także architektem wojny w Wietnamie. A Charlie Wilson, prezes General Motors i człowiek Eisenhowera w Pentagonie, wypowiedział wiekopomne słowa: „Co jest dobre dla naszego kraju, jest też dobre dla General Motors. A co jest dobre dla General Motors, jest też dobre dla Ameryki”.
Jeśli Wilson miał rację, prawdziwe musi być również twierdzenie przeciwne.
Dzisiaj to miasto sukcesu jest miastem plajty. Jest upiornym i groźnym miejscem, pełnym opuszczonych fabryk i domów oraz zapomnianych ludzi. Detroit – onegdaj miasto z największą liczbą posiadaczy domów własnościowych – teraz jest stolicą nieruchomości zajętych przez komorników. Jego centrum to muzeum widmowych drapaczy chmur. Drzewa, preriowa trawa i dzikie zwierzęta wróciły, by odzyskać swoje prawowite miejsce. Mieszkają tu też kojoty, za to znikają gołębie. Ktoś mi kiedyś powiedział, że w puste parcele Detroit można by wygodnie wpasować całe miasto wielkości San Francisco i Manhattanu razem wziętych.
Detroit, kiedyś najbogatsze miasto w kraju, teraz jest miastem najbiedniejszym. Detroit to amerykański analfabeta i stolica tych, którzy zbyt wcześnie zrezygnowali z nauki. Tutaj dzieci muszą zostawiać podręczniki w szkole, za to przynosić do niej własny papier toaletowy. Detroit to stolica bezrobocia, w której połowa dorosłej populacji nie ma stałej pracy. Znajdziesz tu strażaków bez butów, policjantów bez samochodów, nauczycieli bez długopisów, członków Rady Miejskiej z telefonami podsłuchiwanymi przez FBI i zdecydowanie zbyt wiele kobiet, które nie mają już czym płakać.
Ale Detroit nie można już dłużej ignorować, bo to, co wcześniej wydarzyło się tutaj, teraz dzieje się tam. Od Phoenix, przez Los Angeles, po Miami – kolejnych sąsiadów Detroit atakuje plaga pustych domów i mężczyzn o bezczynnych rękach. Amerykanie toną w długach. Szanse na spłatę tych długów maleją z każdym dniem, w którym kolejne dobrze płatne stanowisko pracy wyparowuje z powierzchni ziemi lub przenosi się do innego kraju. Ekonomiści mówią, że zmiana na lepsze jest nieunikniona. Ale kiedy znajduję się tutaj, w Michigan, wydaje mi się, że nie pozostały już żadne fundamenty, na których można by zbudować dobre życie.
Dalej, śmiało, śmiejcie się z Detroit. Bo śmiejecie się z samych siebie.
W miastach i miasteczkach naszego kraju na aukcjach sprzedaje się całe fabryki. Faceci w ciężarówkach wywożą maszyny ślusarskie, aluminiowy siding, dźwigi i wodotryski z wodą pitną. Na naszych oczach żywcem wyrywa się mechaniczne serce kraju.
Świeżo zatrudniony robotnik w przemyśle samochodowym zarobi czternaście dolarów na godzinę. Jeśli wziąć pod uwagę inflację, jest to o trzy centy mniej, niż w 1914 roku płacił Henry Ford, gdy ogłosił, że u niego można zarobić pięć dolarów dziennie. Oczywiście teraz Ford nie zatrudnia nowych ludzi.
Wpadajcie do Detroit. Przejedźcie się pustymi, zdewastowanymi bulwarami; zobaczcie miejsce, w którym życie zostało zmiażdżone, gdzie rozkład stanowi ciągły, otępiający fakt. Jeśli będziecie się gapić wystarczająco długo, zacznie wam się to jawić jako norma. Przeciętność. Codzienność. Zmieni się w bzyczenie muchy.
Aż któregoś dnia traficie na coś takiego jak zamarznięty mężczyzna. Wtedy odkryje się przed wami prawdziwy szkielet tej okolicy.
W tym szkielecie kości szyi łączą się z miliarderem – właścicielem niszczejącego budynku, w którym umarł mężczyzna. Żebra łączą się z niezliczonymi łapserdakami, którzy włóczą się po zamarzniętych ulicach i podkładają ogień w pustych magazynach, by się ogrzać i naćpać. Kość biodrowa łączy się ze zdemoralizowanymi służbami policyjnymi, które mają w dupie wyciąganie martwego lumpa z szybu windy. Kość udowa łączy się z białymi mieszkańcami przedmieść, którzy odwracają głowy, by nie widzieć klęski Detroit; jak gdyby ludzkie cierpienie mogło być problemem kogoś innego. I kości stóp – cóż, one wystają z bryły zamarzniętej, brudnej wody i należą do nieznanego mężczyzny, którego śmierć, jak się wydaje, wydarzyła się wśród kompletnej obojętności.
I nie jesteśmy w tym sami. W całym kraju ciała zmarłych czekają na odbiór w kostnicach miejskich, ponieważ ludzie nie mają pieniędzy na to, by pochować swoich ukochanych. Los Angeles, Nowy Jork, Chicago – wszędzie jest tak samo. Rodzina stara się jakoś uzbierać na pudło i kwaterę, a tymczasem dziadziuś pozostaje w depozycie.
To nie jest książka o geopolityce, makroekonomii czy finansach globalnych. Nie jest to też historia, która dobrze się kończy i wywołuje niezłe samopoczucie. Ta książka to reportaż. To ponury pamiętnik reportera, który wraca do domu, a ten dom nie przypomina już tego, który kiedyś miał. To książka o żywych ludziach, których robota polega na przetrwaniu w miejscu, z którego już nikt – poza tymi, którzy tam zostali – nie ma żadnego pożytku. To książka o tym, jak to jest obudzić się pewnego ranka i usłyszeć, że wyszedłeś już z użytku; i choć wiesz, że to prawda, nie chcesz w to uwierzyć. To jest książka o brutalnym mieście i twardych ludziach, pokazanych w najdonioślejszych chyba i najbardziej katastrofalnych latach, jakie musiała dotąd przeżyć Ameryka. To książka o rodzinie, gliniarzach, przestępcach i pracownikach fabrycznych. O skorumpowanych politykach i upadającej gazecie. O gniewnych ludziach, którzy walczą, płaczą i chwytają się siebie nawzajem, próbując utrzymać się przy życiu.
To książka o przyszłości Ameryki i naszych desperackich staraniach, by się przed nią uchronić.
Koniec końców mieszkaniec Detroit jest być może najważniejszym ze wszystkich Amerykanów, ponieważ nikt lepiej od niego nie wie, że wszyscy stoimy na krawędzi szybu.
Skręciłem na stację, bo strzałka wskazywała niemal pusty bak.
To był błąd. W Detroit, nawet w biały dzień, jeśli tylko możesz, powinieneś unikać tankowania na East Side, ponieważ wschód Miasta Silników to dupa świata, gdzie panuje bezprawie i szaleństwo. Jego obywatele rzadko kiedy zawracają sobie głowę dzwonieniem na policję. Policja zaś szczodrze odwdzięcza im się za tę przysługę i rzadko kiedy zawraca sobie głowę reagowaniem na wezwania.
Gratiot Avenue – którą to nazwę wymawiać należy „gra-shit”[2] – główna arteria prowadząca od centrum miasta przez wschodnie przedmieścia daleko na wieś, była szara i zamglona. Sześć pasów ruchu i ani jednego człowieka. Ani jednego samochodu. Ani jednego autobusu. Tylko buchające spod pokryw studzienek kanalizacyjnych kłęby pary. Wszedłem na stację, zapłaciłem dziesięć dolarów siedzącemu za kuloodporną szybą Arabowi i wyszedłem na zewnątrz, by zatankować.
Mężczyzna niepostrzeżenie wyłonił się z szarości. Nie zauważyłem go, dopóki nie pojawił się tuż przed przednim zderzakiem mojego samochodu. Kolejny błąd. Zawsze stój tyłem do dystrybutora, z oczami utkwionymi w horyzont.
Oczy tego faceta były martwe, zimne i matowo czarne jak dno patelni. Miał rozczochrane włosy. Był chudy jak bezpański pies i nosił brudny płaszcz.
– Dobry człowieku – powiedział trochę zbyt pogodnie. – Masz pan może fajkę?
Z kieszeni marynarki wyciągnąłem paczkę i dałem mu jednego papierosa, mając nadzieję, że tym sposobem szybko się go pozbędę.
Włożył papierosa za ucho, nie podziękował i wciąż nie chciał odejść.
– Nie ma za co – powiedziałem. Miałem nadzieję, że to już koniec naszego spotkania i że facet zaraz sobie pójdzie.
Kolejny błąd. Miłosierdzie bywa niebezpieczne. Postanowił pokazać, na co go stać.
– Dobry człowieku – powiedział znów, tym razem już nie tak przyjacielskim tonem. – Nie ma pan jakichś drobnych na zbyciu?
– Drobnych na zbyciu? – zapytałem. – To Ameryka, bracie. Tutaj nie ma już czegoś takiego, jak drobne na zbyciu.
– POWIEDZIAŁ, ŻEBYŚDAŁPIENIĄDZE, SKURWYSYNU!
Ten rozkaz dobiegł mnie od strony dyspozytora za mną. W międzyczasie podszedł tam drugi mężczyzna, czego nie zauważyłem. Był większy, ciemniejszy i miał dziksze oczy niż ten pierwszy. Oba jego siekacze były złote. „Tandetna robota. Takie zęby robią sobie Meksykańce” – pomyślałem.
– Ostatnie dziesięć dolców wydałem na benzynę, koleś – odpowiedziałem, starając się odzyskać nieco luzu. – Poczekaj moment, to sprawdzę tam – wskazałem na schowek.
Schyliłem się do samochodu i sięgnąłem do schowka. Miałem tam pistolet, dziewiątkę. Nie była moja. Należała do pewnego reportera, który zapomniał zostawić ją w biurku, gdy jechał na konferencję prasową. Gdy byliśmy już na parkingu, poprosił mnie, bym ją dla niego przetrzymał, a ja nabijałem się z dziennikarza, który chodzi z ukrytą bronią. Powiedziałem mu, że nawet korespondenci wojenni w strefie walki tak nie robią.
– A ilu znasz korespondentów wojennych, którzy byli w Detroit? – zapytał.
Nie umiałem wymienić ani jednego.
Tu i teraz byłem na syfiastym East Side – w strefie, która była wojenna z samej swojej natury. W miejscu należącym do tych, którzy kiedyś-coś-mieli. A ci, którzy kiedyś-coś-mieli, są o wiele bardziej niebezpieczni niż ci, którzy nie-mieli-nigdy-nic. Facet, który stał przede mną, był z gatunku tych, którzy prowadzą swoją własną wojnę. Nie walczył z żadną władzą, tylko z sobą samym. Na taką wojnę częściej można trafić na stacji benzynowej niż na Wall Street.
Wynurzyłem się z auta z lufą wymierzoną prosto w twarz mężczyzny.
Nic nie powiedziałem. Nie poczęstowałem go tekstem z Brudnego Harry’ego. Ani żadną metaforą rodem z powieści kryminalnej. Nawet nie wiedziałem, gdzie się to coś odbezpiecza ani czy w środku znajduje się choć jedna kula. Popuściłem w spodnie.
– Dobra, nie było sprawy – powiedział złotousty, wycofując się we mgłę. Drugi zaczął uciekać jak króliczek. Gdy tamci byli już daleko, Arab wyszedł zza swojej szyby i podszedł do drzwi frontowych.
– Wszystko w porządku, bracie? – krzyknął.
– Tak – odpowiedziałem.
– Nie chcę, by zabrzmiało to śmiesznie, bracie – powiedział, patrząc na moją kamizelkę i krawat. – Ale co robi biały facet, tankując benzynę na Gra-shit?
Faceci od przeprowadzek właśnie pakowali mój dom w Los Angeles, gdy dostałem wieści z Detroit. Ktoś wypuścił do „Free Press” wiadomość o tym, że burmistrz Kwame Kilpatrick jest przestępcą i alfonsem. Media uzyskały dostęp do jego SMS-ów, które jednoznacznie na to wskazywały.
Postawiony przed sądem Kilpatrick zaprzeczył temu, jakoby zwolnił szefa Biura Spraw Wewnętrznych policji dlatego, iż ten dowiedział się zbyt wiele na temat rzekomo urządzonej w posiadłości burmistrza orgii. Plotka głosiła, że podczas tej imprezy żona burmistrza pobiła do nieprzytomności obcasem swojej szpilki striptizerkę o pseudonimie „Truskaweczka”.
Później okazało się, że Truskaweczka została zamordowana.
Kilpatrick w sądzie zaprzeczył również temu, jakoby utrzymywał cudzołożne stosunki z szefową swojego personelu – kobietą, z którą chodził w czasach licealnych. Jednak SMS-y potwierdzały, że Kilpatrick nie tylko miał romans ze swoją podwładną, ale także był oszustem okradającym miasto i rozpustnikiem, który oglądał więcej tyłków niż niejeden sedes.
A to jeszcze nie koniec. Wiadomości z jego telefonu dowiodły również, że Kilpatrick wydał dziesięć milionów dolarów z pieniędzy obywateli Detroit na usunięcie ze Spraw Wewnętrznych człowieka, który doprowadził do ujawnienia informacji na jego temat.
To był naprawdę sensacyjny materiał, który bardzo umocnił pozycję „Free Press”, dotychczas traktowanego jak gorszy przyrodni brat „Detroit News”, z którym to pismem nieustannie starał się rywalizować. Poczułem ucisk w żołądku. Zadzwoniłem do Detroit, do zastępcy redaktora naczelnego gazety.
– Co się, do cholery, dzieje? – zapytałem.
– Nie wiem.
– Jest źle.
– Nie jest dobrze – powiedział. – Ale nie martw się o to. My też za tym węszyliśmy i mamy coś na nasz portal.
Nie martw się? Węszyliśmy? Mamy coś na portal? Co ja, kurna, zrobiłem?
Moja kariera w „New York Timesie” skończyła się w górach w Vermont. Pojechałem tam w związku z historią, o której akurat pisałem. Telefon nie poinformował mnie o nagraniu na poczcie głosowej, które pojawiło się poprzedniego wieczora i odsłuchałem je dopiero wczesnym rankiem, gdy przyjechałem na lotnisko Burlington.
Wiadomość brzmiała dosyć histerycznie.
– Charlie, Amy jest w szpitalu. Zaczyna już rodzić. Gdzie jesteś?
Nie chciałem być facetem, który jest tak zaabsorbowany sobą, że nigdy nie ma czasu dla dzieci. Nie chciałem być moim ojcem ani też moim pierwszym ojczymem. Nie miało znaczenia to, że pracowałem nad przydzielonym mi artykułem. Jeśli się dobrze przyjrzeć – pracoholizm jest bardzo podobny do alkoholizmu.
– Bardzo mi przykro, proszę pana, ale ma pan rezerwację na przyszłą niedzielę – usłyszałem na lotnisku. – Na dziś nie mam żadnych wolnych miejsc.
Zwymiotowałem.
Posłali po Latynosa. Przyszedł i posprzątał. Roztrzęsiona kobieta znów wpisała coś w komputer i znalazła dla mnie wolne dodatkowe miejsce na lot z Burlington do Los Angeles z przesiadką w Chicago.
Moja dziewczynka ważyła kilogram osiemset, a ja zdążyłem jeszcze odciąć pępowinę. Była mała, ale silna, więc już po dwóch dniach mogliśmy zabrać ją do domu.
Gdy obie moje kobiety ucinały sobie drzemkę, ogoliłem się i zmyłem z siebie smród rzygowin i papierosów. Później usiadłem do komputera i dopracowałem artykuł o kandydacie ubiegającym się z ramienia Partii Zielonych o stanowisko gubernatora Vermontu, który paradował po mieście przebrany za Ethana Allena, amerykańskiego patriotę z XVIII wieku. Pomyślałem o tym, że jego program był wyjątkowy. Populistycznie wpasowywał się we wciąż tlącą się wściekłość wyborców, którzy krzyczeli nieustannie: „Pieprzyć rząd federalny, pieprzyć policję stanową, pieprzyć wielkie banki. Vermont powinien oddzielić się od Stanów Zjednoczonych”.
Patrząc teraz wstecz, z perspektywy Partii Herbacianej[3], należy stwierdzić, że generał Allen wyprzedził swój czas. Tak czy siak, mój polityk bawił mnie. Ustawiał się przed kamerą, siedząc na koniu, na którym nie potrafił jeździć, i wlókł się przez wybieg, grzęznąc w błocie i gnoju. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie i kliknąłem „wyślij”.
Następnego dnia otrzymałem e-mail z odpowiedzią od mojej wydawczyni z Manhattanu.
„Ten facet to ofiara losu – napisała. – Przecież on nawet nic nie mówi. A co z profesorem, o którym miałeś pisać? Musimy porozmawiać”.
Pisałem teraz materiały na potrzeby produkowanych przeze mnie wideofelietonów „New York Timesa”. Dział nazywał się American Album. Idea tych felietonów była prosta: jeździć po kraju w poszukiwaniu zwykłych Amerykanów, pisać o nich artykuły i robić filmy, a później zamieszczać je w internecie. Chodziło o to, by posługiwać się językiem moich bohaterów i patrzeć z ich punktu widzenia. Felietony cieszyły się popularnością wśród czytelników, ale nie wśród wydawców. A w „Timesie” to nie czytelnik liczy się najbardziej.
Farmerów, myśliwych, sprzedawców w barach dla zmotoryzowanych i pracowników w fabrykach – bohaterów, o których pisałem – moja wydawczyni nazywała ofiarami losu, przegrańcami – luzerami. Wypowiedz słowo luzer odpowiednio wolno, a zabrzmi jak splunięcie.
Luzerzy.
To oni już wtedy stanowili osiemdziesiąt procent ludności tego kraju, a teraz nowa, zglobalizowana struktura ekonomiczna produkuje ich jeszcze więcej. Widziałem to podczas podróży. Widziałem to, przyjeżdżając na święta do rodzinnego Detroit. Kurna, widziałem to w sklepach na Sunset Boulevard, gdzie ludzie przegrzebywali wielkie kosze w poszukiwaniu fajnych przecenionych rzeczy, i na tabliczkach „na sprzedaż” stojących na pagórkach Los Angeles. Supermarkety Wal-Mart były zatłoczone, a fabryki puste. Był 2007 rok i ludzie się bali. Czuło się, że cieplutkie, przyziemne szczęście wystawnej Ameryki powoli zaczyna odchodzić w przeszłość. Patrzyłem na to jak na nadciągającą burzę. Można to było zauważyć nawet w Nowym Jorku, jeśli tylko zaryzykowało się wyprawę dalej niż na Dziewięćdziesiątą Szóstą Ulicę. Uginaliśmy się pod ciężarem naszej własnej masy.
Znudziłem się intelektualnymi zapasami w błocie i zawoalowanymi upokorzeniami. Ofiary losu. Zwolniłem się z „Timesa”.
Znudziłem się też Los Angeles. Od kiedy nie byłem już pismakiem, nie czułem żadnej przynależności do tego miejsca. Stałem się ojcem dziecka, kurem domowym, zamkniętym przed światem w swoim hollywoodzkim domu wyposażonym w wyjącego bobasa i brudne pieluchy.
Uświadomiłem sobie odcięcie, odłączenie, jakiego doświadczaliśmy. Musieliśmy przejść przez dwie wielkie ulice, by dotrzeć do parku. Nie mieliśmy w pobliżu żadnej rodziny. Niemal nie znaliśmy naszych sąsiadów.
Być może w Los Angeles była nawet jakaś pogoda, ale tak naprawdę żyliśmy w nieustannej duchocie korka w godzinach szczytu, które trwały od świtu do świtu. Wcale nie pragnąłem wychowywać swojego dziecka w Mieście Aniołów. Byłem przekonany, że moja dziewczynka zmieni się tu w małego, egocentrycznego diabła. Za wcześnie jak na swój wiek zacznie się przechadzać wzdłuż Melrose Avenue. Będzie się zbyt mocno malowała niebieskim tuszem do rzęs i ubierała w zbyt kusą koszulkę odsłaniającą jej ledwo rysujące się piersi.
Napisałem o tym wszystkim dla prestiżowego czasopisma artykuł w guście „Wypasiony pisarz odchodzi z wypasionego »Timesa«. Siedzi w domu z niemowlakiem i użala się nad sobą”:
Nigdy już nie zadzwoni do mnie gubernator. Ani żaden z moich starych znajomych. Skończyły się hollywoodzkie imprezki. Żadnego funduszu reprezentacyjnego. Żadnej akcji. Będziesz już tylko ty i twoje dziecko. Później dziecko dorośnie i nie będzie miało zielonego pojęcia o tym, jak dobry kiedyś byłeś. A najgorsze będzie szaleństwo, jakie ogarnie cię w pustym domu – gdy jasne popołudniowe słońce totalnie cię ogłupi, aż poczujesz, jak zbliża się stary dobry deadline, ten czas adrenaliny – właśnie wtedy zaczniesz się zastanawiać, czy w ogóle kiedykolwiek byłeś w czymkolwiek dobry. Będziesz stał i wpatrywał się w brudną pieluchę jak w herbaciane fusy, starając się wywróżyć z niej jakąś historię o wadach ostatniego projektu ustawy o imigracji.
Nie zadzwonił żaden ze starych znajomych. Ale w połowie listopada, kilka tygodni po tym, jak ukazał się mój artykuł, przyszedł do mnie list. Przysłał go gubernator Schwarzenegger, z którym poznałem się podczas jego kampanii. Za tę korespondencję zapłacili, tonący w morzu czerwonego atramentu, podatnicy ze Złotego Stanu.
Gubernator przeczytał mój tekst i zrozumiał go bardzo dosłownie – jako przydługie wyznanie zwątpienia w siebie. A jeśli jest choć jedna moc, której Schwarzenegger nie posiada, to jest nią właśnie umiejętność zwątpienia w siebie.
Wiem, że na pewno otrzymałeś już całą masę przyjacielskich porad, od mądrości rodem z programów Oprah po kompletne głupoty. Tak więc ja nie mogę tu wiele dodać. Jednak musisz wiedzieć, że to, co robisz teraz, da ci większą satysfakcję niż którakolwiek z twoich szalonych przygód. W rzeczywistości może okazać się, że to właśnie ta jest najbardziej szalona. Każdy ojciec może pozazdrościć ci życia, które prowadzisz.
Ujmując rzecz w skrócie, powiedział mi, bym kierował się swoim instynktem; bym robił to, co sam uważam za dobre dla siebie i swojej rodziny; i bym chwytał życie za gardło.
A zakończył tak:
Jeśli kiedykolwiek poczujesz się nieważny, będziesz w błędzie. I zawsze możesz przywołać swoje dni chwały. Możesz też opowiedzieć ludziom o swoim kumplu, który rządzi największym stanem na świecie, a który pomógł ci, gdy tego potrzebowałeś. Albo możesz do mnie zadzwonić. Bardzo chętnie posłucham, jak opowiadasz o swojej nowej życiowej roli.
Nie miałem ochoty przyjmować porad życiowych od faceta, który grał Gliniarza w przedszkolu, ale Schwarzenegger tylko potwierdził to, co już wcześniej wiedziałem. Czas wracać do domu.
Częściowo zaś podjąłem tę decyzję ze względu na córkę. Chciałem wrócić do Detroit, gdzie byli jej dziadkowie, ciotki, wujkowie i kuzyni. Tam była kultura. Rodzina.
Częściowo zaś podjąłem ją ze względu na siebie. Czułem się jak kołek. Była czwarta po południu. Siedziałem w Los Angeles. Nie miałem nic do roboty i nie miałem z kim pogadać; no, może poza mieszkającym w domu obok Ormianinem, ale on prawie nie mówił po angielsku.
Tymczasem od amerykańskiego imprezowego autobusu zaczynały odpadać koła. Tabliczki „na sprzedaż” pojawiały się w całym Los Angeles. Gdy tam przyjechałem, sprzedaż zwykłego domu zajmowała mniej niż tydzień. Teraz pół roku było niezłym wynikiem.
Zatoczenie koła. Powrót do Detroit był czymś instynktownym. Działałem jak łosoś, który płynie w górę rzeki, bo tak każą mu geny. Detroit mogło być epicentrum, gabinetem krzywych luster albo projekcją przyszłości Ameryki. Niemożliwie depresyjnym miastem zapadającym się w śmierć.
Ale mogło być też kolorową i fascynującą zabawką dla reportera. Rozpad. Kilometry rozpadających się budynków. Morderstwo, ludzkie odpady, luzerzy. Zajebiście depresyjna i upośledzona, wielka, jarząca się kolorami piłka. Jedna niewiarygodna historia po drugiej.
Dlaczego nie miałbym się do tego przyznać? Jestem reporterem. Pijawką. Kupczę nędzą i cierpieniem. Dla nas, reporterów, złe rzeczy są dobre. Jesteśmy jak kolekcjonerzy martwych ciał. Mówiąc szczerze, zawód korespondenta jest zabawny; fajnie jest być gościem, który spada znikąd na swoim spadochronie, ogłasza, że wszystko wie, formułuje skandaliczne oświadczenia, zapisuje je, upija się w barze hotelowym, zwija spadochron, pakuje do plecaka kaca i wyrusza w następne miejsce, w którym cierpią ludzie.
W ciągu dziesięciu lat, kiedy pracowałem dla „Timesa”, byłem wszędzie i wszędzie rozglądałem się za tym, co niesamowite. Bo pracuję w niesamowitym biznesie. Przypuszczałem, że w Detroit nie będę musiał się specjalnie rozglądać. Niesamowitość znajdzie mnie sama. A ja podejdę do niej jak reporter ze spadochronem, przez rok czy dwa będę brudził sobie paluchy rozgrzebywaniem jej, pozwolę mojej matce przytulić wnuczkę, a później ruszę dalej.
Przez kolejne tygodnie i miesiące, wciąż mieszkając w domu w Los Angeles, reklamowałem mój towar na wszystkich dużych medialnych rynkach zbytu. – Co powiecie na Detroit? – pytałem. – Detroit to niezła historia – mówiłem. Historia. Wrak pociągu.
– Dzięki, ale nie – odpowiadali. Detroit nie było niczym ciekawym. Poza tym dzienniki i magazyny miały się coraz gorzej; otwarcie oddziału w Martwym Mieście było ostatnią rzeczą, na jaką ich naczelni zechcieliby wydać pieniądze.
W końcu schowałem swoją dumę do kieszeni i zadzwoniłem do „Detroit News”. Do gazety, która była tak spłukana, że nie wydawała już nawet niedzielnego numeru. Niespodziewanie okazało się, że mają wolną posadę.
– Przyjeżdżaj i rób to, co robisz – powiedzieli. – Pisz kronikę upadku Wielkiego Amerykańskiego Przemysłowego Miasta.
Przyjąłem tę ofertę. I obiecałem sobie coś. Że na brzegu rzeki Detroit zbuduję wieżę ze słów – tak wysoką, że choćby nawet tego nie chcieli, będą ją musieli dostrzec z Times Square.
Pewnego marcowego dnia 2008 roku rozpocząłem pracę w „Detroit News”. W newsroomie paliła się tylko połowa świateł. Pół żartem powiedzieli mi, że w ten sposób oszczędzają na elektryczności. Pokazali mi moje biurko, przy którym przywitało mnie połamane krzesło, zepsuty telefon i duża plama na wykładzinie, która przypominała jeden ze starych kredowych konturów, jakie rysowało się kiedyś na miejscu zbrodni. Komputer nie chciał załadować systemu. Cztery boksy wokół mojego stały puste, nie licząc papierów i długopisów, które pozostały tam po ostatnich lokatorach. Podobnie jak w redakcji „Timesa”, było tutaj spokojnie niczym w chłodni rzeźniczej. Ale bez wątpienia to miejsce znajdowało się w niższym kręgu piekła.
Materiał z trzydziestoośmioletnim Kilpatrickiem – który uważał się za ważnego gracza i lubował się w białych kapeluszach i diamentowych kolczykach – nadawany był w kółko; oglądałem go na ekranach telewizorów powieszonych w rzędzie nad biurkami redaktorów. Chętnie spekulowano o tym, jakoby prokurator zamierzał w najbliższym czasie wnieść akt oskarżenia przeciwko burmistrzowi. Chodziło między innymi o domniemanie krzywoprzysięstwa.
Telewizyjny obraz Kilpatricka był ciemny i mroczny, bo telewizory zużyły się już od ich nieustannego eksploatowania, a firmy nie było stać na wymianę. Ekrany działały na niekorzyść burmistrza, tak jak redaktorzy „Timesa” zadziałali kiedyś wobec O. J. Simpsona, czyniąc jego twarz ciemniejszą i bardziej złowieszczą.
Miałem poczucie, że te telewizory są zapowiedzią czegoś ważnego, jak kanarki zwiastujące niebezpieczeństwo w kopalni węgla. Gdy pewnego dnia ekrany zgasną, w stutrzydziestopięcioletniej klepsydrze „Detroit News” przesypie się ostatnie ziarnko piasku.
Wiadomości telewizyjne dawały do zrozumienia, że burmistrz zlecił zabójstwo striptizerki Truskaweczki, ponieważ za dużo wiedziała o imprezie i przedstawicielach władzy, którzy brali w niej udział.
A Kilpatrick uginał się pod naciskiem tych zarzutów. Poprzedniego wieczora wygłosił oficjalną przemowę, w której cudacznie i ryzykownie odszedł od scenariusza, atakując przewodniczącego Rady Miejskiej i nazywając go „czarnuchem na posyłki”[4] oraz podrzucając śmierdzące jajo w postaci stwierdzenia, jakoby otrzymywał pogróżki i pełne nienawiści e-maile, które rzekomo przychodziły od białasów z przedmieść.
Nawet w lepszych czasach reporterzy spoza miasta nie mieli czego szukać w Detroit, bo nie działo się tu nic spektakularnego. Słyszałem kiedyś historię o tym, że pewien morderca musiał jechać aż do Toledo, by wydać samego siebie, bo gliniarze w Detroit w ogóle nie zwracali na niego uwagi. „Forbes” nazwał niedawno Miasto Silników najnędzniejszą mieściną w Ameryce. Ale taki gość jak Kilpatrick przenosił nas na zupełnie nowy poziom. Striptizerki? Morderstwa? Wszak to spełnienie marzeń reportera. Nagle przestałem się przejmować moim rozpieprzonym krzesłem.
– Czy burmistrz rzeczywiście zabił dziewczynę? – zacząłem wypytywać otaczających mnie reporterów. Powiedzieli mi, że ta plotka ma już pięć lat, ale teraz zaczęła żyć drugim życiem jako główny punkt skandalu z SMS-ami, jaki wybuchł wokół naszego niefrasobliwego burmistrza.
Potrzebowałem strzału na bramkę, świetnego przyłożenia, fantastycznego sukcesu. Wizytówki. Czegoś naprawdę genialnego, co by obwieściło: CHARLIETUJEST.
Striptizerka zamordowana na zlecenie władz miasta doskonale by się nadawała!
Zadzwoniłem do pewnego znajomego detektywa.
W miejscu, które nieustannie walczyło o tytuł amerykańskiej Stolicy Morderstw, Mike Carlisle uważany był za jednego z najlepszych detektywów z wydziału zabójstw.
Rozwiązał ponad połowę przydzielonych mu spraw; a wydarzyło się to w mieście, w którym od 1960 roku naliczono ponad jedenaście tysięcy morderstw, które nie doczekały się wyjaśnienia. Choć poza nim wszyscy mieli w dupie martwe prostytutki i zaszlachtowanych dilerów, Carlisle szczycił się tym, że faktycznie zapracowuje na pieniądze, które dostaje.
Poznałem się z nim kilka lat temu, gdy przebywałem w Detroit na zlecenie „Timesa”. Ze swoim wiecznie zapalonym papierosem, murzyńskim słownictwem, garniturem człowieka pracy i białym wąsem wydał mi się bardzo w porządku. Według mnie wyglądał i myślał właśnie tak, jak powinien myśleć i wyglądać gliniarz od morderstw. W szufladzie biurka trzymał osobliwą kolekcję fotografii. Miks zdjęć ślubnych, fotek z wakacji i dokumentacji miejsc zbrodni – martwych dziwek leżących na ziemi w pozycji rozgwiazdy.
Carlisle odebrał telefon.
– Jak leci, Mike? – zapytałem.
– Jak leci? Ten wydział to kurewska dupa świata, Charlie. Zostało mi dziewięć miesięcy do emerytury, a potem wypieprzam stąd.
– Nic się nie zmieniło, co?
– Ani, kurwa, trochę.
Zapytałem, czy wie cokolwiek o sprawie Truskaweczki Greene.
– Tak, wiem coś o tym – powiedział. – Znów otworzyli dochodzenie, bo ten ćwok dał się przyłapać na pisaniu SMS-ów fiutem. I to ja okazałem się dupkiem, na którego biurku to wszystko wylądowało. Trzy segregatory akt.
– Ty masz tę sprawę? Nie pierdol!
– Nie pierdolę. A co ty robisz z powrotem w mieście?
Wyjaśniłem mu, co i jak. Zaśmiał się.
– To najgłupsza decyzja, jaką od dawna ktokolwiek podjął. A więc: witaj w domu.
– Dobra, daj spokój – powiedziałem, gapiąc się na plamę kawy tuż koło mojej nogi.
Zapytałem, czy mógłbym zobaczyć te akta.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
[1] Określenie uprzemysłowionych terenów na północnym zachodzie USA (przyp. red.).
[2] Niedbale wymówiona nazwa ulicy Gratiot rzeczywiście może zabrzmieć jak „grashit”. Jest to nieprzetłumaczalna gra słów. Shit oznacza „gówno, syf”. Ulica Gratiot jest wedle narratora brudną, niebezpieczną i odrażającą okolicą (przyp. tłum.).
[3] Taxed Enough Already Party, zwana też TEA Party, jest ruchem sprzeciwiającym się m.in. nowym obciążeniom podatkowym po kryzysie z 2008 roku. Jej nazwa nawiązuje do tzw. herbatki bostońskiej z 1773 roku, kiedy koloniści z Bostonu wrzucili do morza ładunek brytyjskiej herbaty, protestując przeciwko polityce finansowej Korony wobec nich (przyp. red.).
[4] W oryginale: step’n’fetchit. Gra słów odnosząca się do postaci Stepina Fetchita – czarnoskórej gwiazdy amerykańskiego kina z pierwszej połowy XX wieku. Fetchit był postacią kontrowersyjną – zarówno jego pseudonim (który aktor wziął od konia wyścigowego o imieniu Step and Fetch It, co przetłumaczyć można jako „leć i przynieś”), jak i kreowane przezeń postaci potwierdzały bowiem najgorsze stereotypy dotyczące Afroamerykanów (przyp. tłum.).