35,90 zł
Nowa książka autora nagrodzonej Pulitzerem „Detroit. Sekcja zwłok Ameryki”!
Charlie LeDuff, ekscentryczny amerykański dziennikarz, wraz z ekipą telewizyjną rusza w podróż po Stanach Zjednoczonych, oddając głos tym, których na co dzień nikt nie chce słuchać. Biali mężczyźni ciężko pracujący przy wydobyciu ropy, meksykańscy imigranci docierający do USA wpław przez Rio Grande, czarnoskórzy mieszkańcy Baltimore i Detroit żyjący na marginesie społeczeństwa, samotne matki płacące krocie za wodę niezdatną do picia i wielu innych, których poza LeDuffem wysłuchała tylko urna wyborcza.
Ostatnie wybory prezydenckie w USA nie należały do elit z Nowego Jorku, Los Angeles czy Waszyngtonu. Należały do ludzi, jak pisze autor, mieszkających w samym butwiejącym środku, w miejscu, którego nie widać z gabinetów na obu wybrzeżach ani z drapaczy chmur, gdzie ulokowały się medialne elity. Te wybory nie należały do garniturów. Należały do flaneli.
LeDuff nie przebiera w środkach i przekraczając niejedną granicę, obnaża to, co w polityce najgorsze – łapówkarstwo, bezczelność, oderwanie od rzeczywistości i bezkarność. Pokazuje też ignorancję mediów, które zamiast pochylać się nad najsłabszym, poklepują po plecach najsilniejszych.
A więc, Panie i Panowie, zapraszamy! Przed wami niespotykany pokaz pychy, arogancji i głupoty. Degrengolada, cyrk na kółkach, burdel, kipisz… Krótko mówiąc – prawdziwy shitshow!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 296
SERIA AMERYKAŃSKA
Patti Smith Poniedziałkowe dzieci
Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy
Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero
Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki
Johnny Cash Cash. Autobiografia
Allen Ginsberg Listy
Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy
William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały
Lawrence Wright Droga do wyzwolenia. Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary
S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów
David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin
Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu
Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija
Kim Gordon Dziewczyna z zespołu
Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach
Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu
Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze. Amerykańska droga do oświecenia
Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego Zachodu
James Grissom Szaleństwa Boga. Tennessee Williams i kobiety z mgły
Patti Smith Pociąg linii M
Billie Holiday William Dufty Lady Day śpiewa bluesa
Dan Baum Dziewięć twarzy Nowego Orleanu
Jill Leovy Wszyscy wiedzą. O zabójstwach czarnych w Ameryce
Tom Clavin Bob Drury Serce wszystkiego, co istnieje. Nieznana historia Czerwonej Chmury, wodza Siuksów
Brendan I. Koerner Niebo jest nasze. Miłość i terror w złotym wieku piractwa powietrznego
Hampton Sides Ogar piekielny ściga mnie. Zamach na Martina Luthera Kinga i wielka obława na jego zabójcę
Paul Theroux Głębokie Południe. Cztery pory roku na głuchej prowincji
S. C. Gwynne Wrzask rebeliantów. Historia geniusza wojny secesyjnej
Jon Krakauer Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim
James McBride Załatw publikę i spadaj. W poszukiwaniu Jamesa Browna, amerykańskiej duszy i muzyki soul
Dan Baum Wolność i spluwa. Podróż przez uzbrojoną Amerykę
Legs McNeil Gillian McCain Please kill me. Punkowa historia punka
David McCullough Bracia Wright
Lawrence Wright Wyniosłe wieże. Al-Kaida i atak na Amerykę
Linda Polman Laleczki skazańców. Życie z karą śmierci
Sam Quinones Dreamland. Opiatowa epidemia w USA
Jan Błaszczak The Dom. Nowojorska bohema na polskim Lower East Side
Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki (wyd. 3)
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego Sh*tshow! The Country’s Collapsing… and the Ratings Are Great
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Fotografia na okładce © by William Campbell / Corbis via Getty Images
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © 2018 by Charles LeDuff
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2019
Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2019
Redakcja Marta Höffner
Korekta d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Małgorzata Poździk / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-862-4
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Wołowiec 2019
Wydanie I
Mamie
Na spotkanie z Rogerem Ailesem przybyłem z fasonem i na pełnym gazie, zwarty i gotowy, żeby sprzedać mu pomysł na ogólnokrajowy segment telewizyjny Amerykanie, ale atmosfera była jak w kostnicy, więc mój entuzjazm nieco przygasł. Biura stacji Fox News na Manhattanie to labirynt boksów z popierdującymi cicho świetlówkami i ponurą, żółknącą farbą na ścianach. Za tanim biurkami siedziały jakieś wypłosze; wpatrywały się przed siebie pustym wzrokiem i apatycznie stukały w klawisze. Środkiem lobby przemknął Bill O’Reilly. Był rozkojarzony, twarz wykrzywiał mu grymas. Bez makijażu wyglądał koszmarnie, dupsko miał obwisłe i w ogóle przypominał starą, wyżętą ścierę.
– O, Tata Miś, siemka! – krzyknąłem do niego i uniosłem dłoń zaciśniętą w pięść. Fight the power!
Odmachał mi niechętnie i ruszył w stronę windy. Bill Bez Ściemy, we własnej osobie, dźwigający ciężar najpopularniejszego programu informacyjnego w telewizji kablowej na swoich powabnych, przygarbionych barkach.
– Tata Miś im wszystkim pokaże!
Roger Ailes, prezes Fox News, miał ładne biuro. Wstępu strzegł kociak w czarnych pończochach, spódnicy i obcisłym sweterku, wyglądający dokładnie tak samo jak cała masa innych wydekoltowanych kociaków w czarnych pończochach, kręcących się po korytarzach siedziby stacji. Kto stworzył ten plastelinowy raj? Kim był geniusz, który wpadł na to, żeby zmiksować wartości rodzinne z niewyżytym geriatrycznym libido?
Chwilę później dwie szychy z zarządu stacji Fox wprowadziły mnie do sanktuarium Ailesa.
Nie ma to tamto, Ailes wiedział, jak się ustawić. Duże, eleganckie biuro. Okno z widokiem na przedmieścia. Kanapa. Prywatna łazienka. Biurko bez choćby skrawka papieru. Nic a nic, ani jednego kawałeczka. Żadnego kalendarza. Żadnej umowy. Żadnej chusteczki. Żadnego jednorazowego kubka. Żadnego paprocha.
– Tu wszystko trzymam – powiedział Rog, okrągławy mężczyzna o ściągniętej twarzy, i popukał się palcem wskazującym w bladą, łysą czaszkę. Nosił w głowie mapę całego królestwa.
Roger to geniusz, wyjaśnił mi jeden z dyrektorów, który przyprowadził mnie na spotkanie z Jego Magnificencją. Zbudował to wszystko od podstaw i nikomu nie chce powiedzieć jak.
– Moje gwiazdy nie bardzo za tym przepadają – zagaił Rog – ale ja zdaję się na instynkt. A jak tam moje gwiazdy? Narzekają na nowy harmonogram?
Gwiazdy, pomyślałem. On tak mówi o swoich komentatorach.
– Jestem reporterem – zacząłem – i pracuję dla lokalnego oddziału pana stacji w Detroit.
– Wiem – odparł i wskazał na swój magiczny czerep. – Książkę napisałeś.
– No więc, proszę pana, tak jak napisałem w tej książce, tu wcale nie chodzi o to, że Detroit to tylko taki mały cyrk. Cały kraj się sypie, wszędzie wrze. Jeden wielki shitshow. Mam taki pomysł, żeby zrobić serię reportaży dla lokalnej telewizji (Fox posiadał osiemnaście lokalnych stacji na największych rynkach USA, z czego większość z własną drużyną ligi NFL do kompletu). Chciałbym przejechać się po Ameryce z kamerą, pokazać, jak to naprawdę wygląda między Los Angeles a Nowym Jorkiem. Porozmawiać z prawdziwymi ludźmi. Mało ich u pana. A wybory są bliżej, niż się panu wydaje.
Rog spojrzał na swoich dyrektorów.
– Da się go jakoś przypilnować? – zapytał.
– Że jak, do chuja wafla? – wypaliłem, bo Rog to zaprawiony w bojach twardziel, jego byle co nie gorszy. Stary wyga, co na niejednym froncie bywał, zawsze z szerokim, protetycznym uśmiechem, śliski i niebezpieczny, obły, z ziemistą cerą i szklistymi oczkami. Z nim można było kawę na ławę – w końcu to Rog wymyślił na nowo Richarda Nixona, a potem stworzył prawackie telewizyjne wiadomości z dupy. I to on pierwszy zorientował się, że istnieje ogromna widownia, która ma dość wciskanych im od kilkudziesięciu lat lewackich wiadomości z dupy. Rog był geniuszem, jasna sprawa.
A teraz proponowałem mu coś z samych bebechów: chciałem pokazać zwykłych ludzi i ich codzienne zmagania na tle sypiącego się kraju i życia.
– Żebyś mi tylko nie robił żadnych historii o organizacjach charytatywnych Ruperta Murdocha – powiedział Rog śmiertelnie poważnie.
Tak naprawdę mój czarodziej miał na myśli to, że mam nie ruszać niczego, co mogłoby go kosztować pieniądze lub reklamodawców albo sprowokować telefon od kogoś z elitarnego klubu czy nawet samego Szefa. Dokładnie takie same obawy żywiło kierownictwo liberalnych mediów. Ostatecznie w wiadomościach nie chodzi ani o to, żeby informować opinię publiczną, ani o to, żeby rozliczać możnych tego świata. Wszystko rozbija się o gotówkę. Konstytucyjna pierwsza poprawka to dobra rzecz, ale ojcowie założyciele zapomnieli zorganizować mediom źródło dochodu. Właśnie dlatego branża wciska nam tyle historii o naćpanych celebrytach, świrach w czapkach z celofanu i kotach – zwłaszcza o kotach, kotach na gigancie, kotach, które mówią, kotach-duchach, kotach na kiblu i kotach bez łapek na wózkach inwalidzkich. To pieniądz napędza dwudziestoczterogodzinny cykl informacyjny. Nauczyły mnie tego lata spędzone w redakcjach gazet.
Szczerze mówiąc, organizacje charytatywne Ruperta zupełnie mi zwisały. Nie jestem kolaborantem, nie jestem skamlącym psem na pasku korporacji. Nie jestem narzędziem, organem ani tubą klasy rządzącej. Nie chodzę z nimi na wódkę, nie wyjeżdżam z nimi na wakacje, nie bywam w Białym Domu na obiadach dla korespondentów. Bliskość władzy nic dla mnie nie znaczy. Nawet nie mówię o sobie „dziennikarz”. Reporter, i tyle. Ale nie ogarniam czegoś tak tajemniczego jak organizacje charytatywne Ruperta. Zostawiam to gadającym szympansom i opiniotwórczym publicystom. Chciałem po prostu pokazać amerykańskie życie od podszewki.
– No dobra – powiedział, węsząc tym swoim słynnym nosem. – Jedziemy z tym koksem.
Trzeba mu przyznać, że nie bawił się w żadne podchody. Żadnego „obróć się, niech no ci się przypatrzę”. Żadnego macania po klacie ani bicepsach. Żadnego zaproszenia na obiad w eleganckim hotelu. Żadnych akcji z molestowaniem, które trzy lata później miały doprowadzić do odsunięcia go od stacji, którą sam zbudował. Pracę w telewizji łatwiej dostać, jak człowiek jest odpicowany, upudrowany i zrobiony na siłowni, zwłaszcza gdy nie jest tytanem intelektu. Masz przerzedzone włosy i żółte zęby? Daleko nie zajdziesz, nie ma bata. Ale Rog zobaczył we mnie coś więcej. Powiedział, że jest na „tak”, i jestem mu za to bardzo wdzięczny.
Oddaję wam teraz do rąk chronologicznie ułożone historie spisywane przez trzy lata, które spędziłem, podróżując po USA jako reporter ogólnokrajowego programu Amerykanie; trzy lata, podczas których amerykański krajobraz polityczny, rasowy i gospodarczy przeszedł głęboką transformację. Od skutków nowego globalizmu – tych ewidentnych i tych mniej oczywistych – po narastające napięcia na tle rasowym i konflikt między ludźmi a rządem, który w ich przekonaniu odwrócił się od nich i ich oszukał. Stawałem na głowie, żeby do nich dotrzeć i ich zrozumieć: ich prawdziwe lęki i desperację. Amerykański sen się sypał, nie miałem co do tego wątpliwości. Był zadłużony po zęby. Ale co – nie licząc mediów społecznościowych, pracy w niepełnym wymiarze godzin i leków na receptę – mogło go zastąpić?
Black Lives Matter. Rebelia ranczerów. Zatruta woda we Flint. Prezydentura Trumpa. To właśnie te wydarzenia i kryzysy zostaną najprawdopodobniej zapamiętane jako przełomowe momenty we współczesnej historii USA. A my byliśmy na miejscu, przepychając się przez tłum w kłębach gazu łzawiącego, kurczowo ściskając w dłoniach kamery i notesy, bez choćby grama makijażu na twarzach.
Przez trzy lata z rozmaitych ulic i barów obserwowałem, jak Ameryka powoli się rozpada, słuchałem, jak ludzie mówią, że chcą czegoś nowego, więc wybór Donalda J. Trumpa na prezydenta wcale mnie nie zaskoczył, i mam nadzieję, że po lekturze tej książki będziecie wiedzieli dlaczego. Razem z fokami z wędrownego medialnego cyrku Trump spektakularnie wpasował się w nasz shitshow, a my zrobiliśmy z nich wszystkich rekwizyty, bo się do tego idealnie nadawali.
Kiedyś na początku kampanii Trumpa podszedłem do niego podczas konferencji prasowej w okolicach Flint, tuż zanim zaczął przemawiać do nabitej po same brzegi sali, i powiedziałem, że moim zdaniem ma spore szanse na wygraną. Musi tylko lepiej mówić. Znaleźć z ludźmi wspólny język, ale taki, który nie wywoła wojny rasowej. Trump nadął się jak polana wodą gąbka, widać było, że moja diagnoza mile go połechtała, że podziwia moją dziennikarską przenikliwość i wiarygodność. No to poprosiłem go o rozważenie mojej kandydatury na stanowisko wiceprezydenta.
Na chwilę zbiło go to z tropu.
– Ty chcesz zostać wiceprezydentem?
– Jasne. Dlaczego nie?
Zmienił taktykę. Zaczął podważać moją wiarygodność. Zapytał, skąd się tu wziąłem. W sensie: kto tutaj wpuścił tego gościa? Potem odwrócił się do sali. Skąd on się urwał?
Dziennikarze zaczęli się ze mnie śmiać. Wtedy pierwszy i ostatni raz słyszałem, żeby Trump i przedstawiciele mediów byli w jakiejś sprawie tak jednomyślni.
Nie zamierzałem startować razem z nim w wyborach, to miał być performance z kandydatem na prezydenta, ot, widowisko na marginesie amerykańskiego cyrku, który gościł na ekranach waszych telewizorów. Uważałem, że do tego, żeby uprawiać dziennikarstwo XXI wieku, potrzebne są nie tylko głowa (dosłownie) i jaja (w przenośni), ale także styl i prezencja, hiperbola i humor, ostentacja i oburzenie. Ale przede wszystkim potrzebna jest rzetelność.
Nie wiem, czy istnieje bardziej powierzchowna forma dziennikarstwa niż wiadomości telewizyjne. Hunter Thompson opisał je pięćdziesiąt lat temu jako długi, plastikowy korytarz, po którym biegają swobodnie złodzieje i alfonsi, a dobrzy ludzie idą na śmierć. Mogę z całą pewnością stwierdzić, że poza twarzami na ekranie niewiele się od tego czasu zmieniło.
Na kolejnych stronach znajdziecie historie o kobietach i mężczyznach w Ameryce, i to im właśnie dedykuję tę książkę. To o nich piszę – o gliniarzach, komandosach, kowbojach, Indianach, imigrantach, robotnikach fabrycznych, fryzjerach, hodowcach świń, gospodyniach domowych, wdowach, przemytnikach, kieszonkowcach, politykach i innych złodziejach oraz o latynoskim ogrodniku, który kosi trawnik u Wielkiego Smoka Ku Klux Klanu, a także o wielu innych, przygniecionych ciężarem długów i brakiem sensownej pracy, o ludziach, którzy zbyt długo byli ignorowani, którzy musieli dokonywać niełatwych wyborów, żeby wyżywić dzieci. Im wszystkim dedykuję tę książkę – z wyjątkiem Wielkiego Smoka. On akurat może mnie pocałować w dupę.
Załatwiliśmy interesy i Rog przeszedł płynnie do rozmowy o broni palnej:
– Lubisz strzelać?
– Pewnie – powiedziałem. – Jak ktoś mi wejdzie do domu bez pozwolenia, to go rozwalę. Proste.
Spodobało mu się to podejście. Uśmiechnął się szeroko i pokazał mi swoje pozwolenie na noszenie ukrytej broni (obaj dyrektorzy natychmiast zabronili mi wrzucać zdjęcie na Twittera). Zapytałem go, czy podpisałby mi się na butach we wzór z amerykańskiej flagi, bo proszę o to każdego świra, na jakiego się natknę, od kongresmena po zaćpaną dziwkę z Frisco i mistrza świata wagi średniej. Rog wziął ode mnie pisak i sięgnął po lewy but.
– Lepiej na prawym, Rog – powiedziałem. Skrajnie prawym. Właśnie tak. Tak jest, proszę pana.
Zakręciłem pisak, dyrektorzy ruszyli przodem, żeby mnie wyprowadzić z gabinetu, a Rog wrócił za swoje puste biurko. Po drodze zatrzymałem się i złapałem za klamkę drzwi po lewej. To była osobista toaleta Roga, a mnie strasznie chciało się srać. Za dużo kawy. Miałem zostać korespondentem krajowym – i to dla lokalnych wiadomości, czyli najgorszej formy komunikacji, jaką kiedykolwiek wynaleziono (choć w osiemnastu różnych miastach) – i planowałem zacząć od zdeponowania dwójeczki w fortecy Jedynki. A co tam, mogłem nawet wrzucić to na Twittera. Nawet nie zdążyłem rozpiąć spodni, kiedy powstrzymała mnie uprzejmie sekretarka.
– Bardzo pana przepraszam – wyszeptała – ale pan Ailes ma swoje zasady, jeśli chodzi o jego prywatną toaletę. Nikomu nie wolno z niej korzystać bez jego pozwolenia. Z pewnością pan to rozumie.
– Tak, tak, oczywiście. Z pewnością rozumiem. Pozwolenie. Tak, dziękuję.
Może i byłem za mało seksowny, żeby Rog mnie wpuścił do swojego prestiżowego klozetu, ale za to miałem własny show – nadszedł czas, by ruszyć w drogę.
Pomyślałem sobie, że nasza pierwsza historia powinna dotyczyć pracy. Globalny kryzys trwał od ponad pięciu lat, a ludzie w Stanach Zjednoczonych nadal mieli problem ze znalezieniem zatrudnienia. Całe rzesze kierowały się w miejsce, które okrzyknięto stolicą współczesnej gorączki złota: na pola naftowe w Dakocie Północnej.
W epicentrum boomu znalazło się miasto Williston, położone nad rzeką Missouri w północno-zachodniej części stanu.
Na tych terenach mieszkali przodkowie Szoszonki Sakakawei, a z historycznych zapisków prowadzonych od dnia, w którym w czółnie przypłynął tu pierwszy biały człowiek, wyłania się obraz przekupstwa, nieporozumień, urażonych uczuć i doskwierającego braku kobiecego towarzystwa. Wystarczy zajrzeć do relacji Williama Clarka, kapitana wyprawy, którą dowodził wspólnie z Lewisem.
22 listopada 1804 roku, w czasie pobytu w obozie na północ od miejsca, gdzie dziś znajduje się miejscowość Bismarck, Clark zanotował w dzienniku, że do obozu przybyła Indianka, którą pobił i ugodził nożem mąż. Wszystko wskazywało, że niemal ją zabił za to, że bez jego zgody przespała się z jednym z sierżantów ekspedycji.
„Poszedłem tam i rozmówiłem się z mężem na temat nieroztropnego czynu, któren ów gotowił się popełnić – pisał Clark – i zabroniłem wszelkich czynów tego rodzaju w bliskości fortu. […] Nakazaliśmy, ażeby nikt z naszej partii zbliżyć się do owej niewiasty nie poważył pod groźbą surowej kary. […] Poleciliśmy, ażeby sierżant ów dał [mężowi] nieco towarów, poczem powiedziałem Indianinowi, że wedle mej wiedzy żaden inny mężczyzna z naszej partii nie tknął był jego żony, z wyjątkiem tego, któremu [wcześniej] sam ją był ofiarował, ażeby z niej na jedną noc zrobił użytek w jego własnem łożu […] i poradziłem mu, ażeby zabrał swą squaw do domu i żył z nią dalej szczęśliwie. Naonczas przybył wielki wódz plemienia i bardzo go o czemś pouczał, poczem obaj odeszli, a widać było, że wielce są niezadowoleni”.
Przekupstwo i brak kobiecego towarzystwa. Równie dobrze mogłaby to być współczesna relacja z pól naftowych Dakoty Północnej. Spakowaliśmy się i pojechaliśmy sprawdzić, jak dzisiaj wygląda poszukiwanie amerykańskiego snu. Czekało na nas miasto boomu.
Obskurny pokój w okolicy Fortu Berthold, w pół drogi między miastami Minot a Williston, kosztował co najmniej dwieście pięćdziesiąt dolców za noc. Za dodatkową osobę trzeba było wybulić jeszcze pięć dych. Ale i tak wszystko pękało w szwach i ciężko było w ogóle cokolwiek znaleźć. Razem z Bobem i Mattem, moimi kamerzystami, dorwaliśmy ostatnie wolne lokum. Oni zajęli łóżka, a ja rozłożyłem śpiwór na lepkiej, cuchnącej szambem i szlaką podłodze. Rudera ledwo się trzymała kupy, po sam dach wypchana białasami z Alabamy, Missisipi, Teksasu i Idaho, którzy przybyli tu w poszukiwaniu ostatniej szansy. Sami bezrobotni mężczyźni, usiłujący ratować małżeństwo przed rozpadem albo dom przed licytacją. Ktoś im powiedział, że znajdą tu pracę na polach naftowych: głęboko pod zamarzniętą równiną Dakoty dziesięć miliardów baryłek czeka na wydobycie z łupków.
Krążyły plotki, że można tu nieźle zarobić, ponoć niektórzy wyciągali sto koła rocznie. Brali wszystkich jak leci, no to nazjeżdżało się tu rozmaitych zawodników z całego kraju.
– Sto koła! Ale by się stara ucieszyła – powiedział wieczorem jeden taki typek, zaciągając się dymem z mentola i siorbiąc bud lighta na oblodzonym parkingu przed syfiastym motelem. Może by to wystarczyło, żeby nie odeszła w siną dal z dziećmi albo, co gorsza, bez dzieci, zostawiając mu je na głowie.
Typek nie wynajął pokoju w hotelu, bo, jak stwierdził, całe to gadanie o kasie to ściema. Miał na to następujące wyjaśnienie: może i zarobisz te sto koła, tylko pierw se musisz znaleźć robotę. Jak już znajdziesz, to zapieprzasz po sto godzin na tydzień, a robota, jak to robota, raz jest, a raz nie ma, tylu się tu kutasiarzy nazjeżdżało, co chwila jakiś ładuje manatki do samochodu, wskakuje za kółko i grzeje, ile fabryka dała, wali tu na północ, na tę lodową pustynię, po ostatnią szansę.
Zatem nasz typek był bez kasy i spał w samochodzie na parkingu, chociaż był styczeń i jakieś minus siedem stopni Celsjusza na dworze, o ostrym wietrze nie wspominając. Zresztą i tak musiał płacić recepcjoniście na nocnej zmianie dwadzieścia dolców za sam przywilej parkowania. Tylko rano ma cię tu już nie być, zanim kierownik przyjdzie.
– Kiedyś znaleźli tu trupa – oznajmił nam, ruchem brody wskazując ciemność rozciągającą się poza granicami miasteczka. – W takim rowie, tam, gdzie nie ma latarni. Był zawinięty w materac. Z kulką we łbie. Zamarznięty. Meksykanin. Skąd tu się, do chuja, wzięli Meksykanie?
Powiedziałem mu, że teraz Meksykanie to jak kiedyś Chińczycy. Wszędzie się wcisną. Jedziesz do Konga, a tam chińska knajpa. Detroit – to samo. Jak komuś kiszki marsza grają, to wszędzie pojedzie. Tak jak ty.
– Ja tam nic nie wiem – wymamrotał. – Tyle ci tylko powiem, że tam w rowie leży mrożone burrito. Tu jest rzeźnia, synu. Głęboka dupa. Czekam tylko na wypłatę i spierdalam w podskokach.
Kiedy wróciliśmy do motelu, smród zdążył już ewoluować, niczym zapachowa wersja kameleona. Teraz waliło starym potem, ropą, dymem i skisłym piwem. W sąsiednim pokoju ktoś strasznie darł ryja, wrzaski ostro niosło przez cienkie, gipsowe ściany, ale żaden z nas się nie poskarżył. Ktoś pewnie wrzucił trefny towar. Albo wyjątkowo dobry, czasem to ciężko rozpoznać. Paranoję po prochach trudno odróżnić od euforii. Tak czy inaczej, lepiej zamknąć drzwi na klucz. Lepiej otworzyć sobie piwo i mieć baczenie na świra, na wypadek gdyby wdarł się tutaj przez cienką jak papier ścianę lub zaczął strzelać na oślep. Matt nakrył głowę poduszką i poszedł spać. Bob chrapał tak, że zagłuszał wrzeszczenie. Ja nie byłem w stanie zmrużyć oka, leżałem więc na podłodze, trząsłem się z zimna i wsłuchiwałem w potępieńczy skowyt aż po świt.
Słońce wzeszło późno, martwe i blade. Na źdźbłach preriowej trawy połyskiwały kryształki lodu. Ani jednego drzewa. Jak okiem sięgnąć, wszędzie tylko gęsta, niedostępna tundra. Fort Berthold jest po drodze do przeżywającego właśnie rozkwit miasteczka Williston, położonego w samym centrum rejonu Bakken, o którym mówiono, że wytwarza najwięcej ropy w całej Ameryce, więcej nawet niż ma to miejsce za kołem podbiegunowym na Alasce. Blisko jedna trzecia tej produkcji pochodziła z Fortu Berthold, zubożałego niegdyś indiańskiego rezerwatu, który obecnie był nieco mniej ubogi, choć nadal biedny. Mieszkają w nim Trzy Bratnie Plemiona: Mandanowie, Arikarowie i Hidatsa, czyli przybrany lud Indianki Sakakawei. Przez wiele lat rdzenni mieszkańcy Ameryki patrzyli, jak biali rozkradają ich terytorium, które skurczyło się do niecałego miliona akrów. Najpierw przyszli ranczerzy, potem kolej, a w końcu, w 1953 roku, Korpus Inżynieryjny Armii Stanów Zjednoczonych, który spiętrzył rzekę Missouri, zalał sto pięćdziesiąt tysięcy akrów najlepszej ziemi i zepchnął Indian na nierówne, jałowe pogórze. Z tymi nierównymi, jałowymi pogórzami to jest śmieszna sprawa. Pod ich powierzchnią często kryją się pokłady złota i uranu oraz złoża ropy naftowej.
Wszędzie, jak rezerwat długi i szeroki, pagórkowaty teren usiany był słupami płonącego metanu z powstałych w wyniku szczelinowania odwiertów dzierżawionych przez białych poszukiwaczy ropy. Wyglądały jak rzymskie ognie. Do Bratnich Plemion trafiał jednak ułamek zysków z wydobycia. Ich przedstawiciele poszli z tym do sądu, bo uważali, że rząd federalny pozwolił na kradzież ponad miliarda dolarów, nie wywiązując się z obowiązku dbania o interesy rdzennej ludności. Biali spekulanci i nowojorskie fundusze hedgingowe wykupywały prawa do dzierżawy za bezcen: po trzydzieści pięć dolarów za akr.
Rezerwat przeistoczył się w ekologiczny nieużytek, pełen plam ropy naftowej, pocięty drogami dla ciężarówek, z zanieczyszczonym powietrzem. Do tego nie było wiadomo, jaki wpływ na stan rzeki Missouri będą miały polimery pompowane w ziemię, żeby rozbić łupki naftowe. Warto o tym pomyśleć za każdym razem, gdy widzisz niebieski płomień palnika kuchenki.
Jakby tego było mało, biali domagali się również prawa drogi dla ropociągu i gazociągu pod świętym sztucznym jeziorem Sakakawea. Gdyby Indianie wiedzieli, jak kiedyś będzie wyglądała ich ziemia, to jestem pewien, że poderżnęliby Lewisowi i Clarkowi gardła, odcięli im kudłate łby i spławili je rzeką Missouri z powrotem do St. Louis.
Ale cóż, było, minęło. W dzisiejszych czasach starszyzna plemienia to takie samo bagno jak rząd białego człowieka – złodzieje, którzy myślą tylko o sobie. Tex Hall, przewodniczący rady plemiennej, kręcił na boku lukratywne interesy w branży naftowej razem z białym wspólnikiem, który zdążył się dorobić bardzo grubej teczki w kartotece policji stanowej w Oregonie. Gdy przejeżdżaliśmy przez Dakotę Północną, lokalne gazety pisały właśnie, że biały przydupas Halla był podejrzany o dwa morderstwa na zlecenie, jedno w Spokane w stanie Waszyngton, a drugie w rezerwacie, i to na terenie należącym do Halla – ofiarę zatłuczono na śmierć pałką w jego garażu, a przynajmniej taka była teoria. Poszło ponoć o spór o prawa do dzierżawy. Władze uważają, że ciało zakopano na polach naftowych. W 2016 roku biały partner Halla został skazany za zabójstwo, ale sam przewodniczący zaprzeczył, jakoby miał cokolwiek wspólnego z tą zbrodnią, i jak dotąd nie został oskarżony o bezpośredni udział.
A jeśli chodzi o perfidię Texa Halla, o to, że utuczył się, rzekomo reprezentując interesy ludzi, którzy oddychali brudnym powietrzem i przeważnie umierali, nie doczekawszy renty – cóż, w konstytucji plemiennej nie było żadnego zapisu, który by tego zabraniał, jak powiedział dziennikarzom najwyższy sachem, po czym zadeklarował, że każda baryłka to coraz większa suwerenność.
Recepcjonistka w ponurej siedzibie władz plemienia powiedziała mi, że przewodniczący nie ma tego dnia ochoty na rozmowę z mediami. Był jednocześnie chory i przytłoczony troską o dobro swojego wielkiego narodu.
– Ale byłem umówiony – przypomniałem jej. – Przyjechałem z daleka.
– Przykro mi.
– Ja też mam indiańskie korzenie. Moi przodkowie pochodzili z Odżibwejów. To się chyba liczy?
– Przykro mi, przewodniczący nikogo nie przyjmuje.
– Trochę dziwne imię jak na indiańskiego wodza – powiedziałem, nie kryjąc irytacji. – Tex.
– Jego plemienne imię to Strzała o Czerwonym Czubku – wyjaśniła. – Niemniej, jak już powiedziałam, przewodniczący nikogo nie przyjmuje i nie może się z panem teraz spotkać.
Pośrodku rezerwatu, za wieżami wiertniczymi, przyczepami ciągników i białymi mężczyznami w płóciennych kombinezonach, kręcącymi się przy pompujących ropę kiwonach, stał most, który rozciągał się nad świętym sztucznym jeziorem. Widać było z niego imponujący przykład wielkoduszności przewodniczącego, jego dar dla ludu, fantastyczną inwestycję zakupioną za pieniądze z ropy, która miała wprowadzić jego pradawne plemię w XXI wiek. Tuż za kasynem, obok sklepu z przynętą wędkarską. Czyżby nowy szpital? Fabryka? Szkoła zawodowa? Nic bardziej mylnego. Dwupokładowy jacht imprezowy na bloczkach z cementu, Island Girl. Koszt? Dwa i pół miliona dolarów. Miało to być pływające kasyno, klejnot, który ściągnąłby do rezerwatu turystów, nie tylko poszukiwaczy ropy. Problem w tym, że komandor Tex zapomniał o jednej rzeczy – jezioro zamarza na całą zimę. Każda baryłka to suwerenność.
Williston, zamieszkane głównie przez białą populację miasto na zachód od Fortu Berthold, okrzyknięto najszybciej rozwijającą się miejscowością w Ameryce. Wszechobecne neony, asfalt oraz sprzęt budowlany dają najlepsze pojęcie o liczbie ludności, która w ciągu pięciu lat uległa podwojeniu, sięgając dwudziestu pięciu tysięcy. Tyle tylko, że te dane obejmują wyłącznie tych, którzy rzeczywiście osiedli w Williston i zapuścili tu korzenie. Nie uwzględniają ogromnej rzeszy zdesperowanych mężczyzn, którzy mają nadzieję wpaść tu na chwilkę, zbić fortunę i wrócić pędem do domu. Częściowo w wyniku tego napływu niegdyś senne miasteczko, pełne metodystycznych kościołów i schludnych, murowanych domów, teraz budziło skojarzenia z syfiastym kurwiszonem na podmiejskim parkingu dla tirów.
Prawdę mówiąc, niejeden taki kurwiszon kręcił się po parkingach między Holiday Inn, KFC i hotelem El Rancho a wyrastającymi znienacka męskimi obozowiskami i prowizorycznymi osiedlami przyczep na obrzeżach miasta. Mówiło się, że w Dakocie Północnej co miesiąc ktoś zostaje milionerem. Ale gdzie mieszkali ci magnaci? Gdzie były ich posiadłości? Ich apartamenty?
Lokalny kaznodzieja radiowy – usłyszałem go podczas jazdy przez równinę – wygłaszał kazanie o tubkach pasty do zębów na lotnisku JFK i o braku człowieczeństwa w Nowym Jorku, oraz o tym, że trzeba zawierzyć Jezusowi, tutaj, na tej roponośnej działce. Jezus da nam coś dla ducha i dla ciała. Kiedy to usłyszałem, postanowiłem, że koniecznie muszę się spotkać z tym człowiekiem o boskiej przenikliwości.
Wielebny Ron Evitt mieszkał w prostym domu w stylu kolonialnym, w dzielnicy budynków pokrytych zniszczonym i poplamionym sidingiem z aluminium. Przyszedł na świat w rodzinie domokrążnego sprzedawcy Biblii Gedeonitów. Studiował inżynierię naftową na Uniwersytecie Wyoming. Na początku XXI wieku kupił ziemię na kredyt, znalazł ropę i stał się bogatym człowiekiem. Biorąc pod uwagę, że baryłka kosztowała 107,57 dolara, z każdą chwilą był coraz bogatszy. Ale pieniądze to za mało. Kaznodziei marzyły się dusze, ludzie, wyznawcy, akolici, rankingi! Chciał mieć dla siebie kawałek nielsenowskiego tortu. Co komu po zyskach, jeśli twoja audycja nie dorównuje popularnością państwowej stacji radiowej w republikańskim bastionie? Wymyślił nawet chwytliwy slogan: „Pastor na działce – działce naftowej”. Mimo to mało kto słuchał jego płatnych spotów – paru więźniów z lokalnego pierdla, kilku ćpunów śpiących w ciężarówkach i garstka robotników przy odwiertach. Ci ostatni pożądali pieniędzy, a nie zbawienia.
Postanowiliśmy nakręcić Evitta podczas głoszenia dobrej nowiny przy odwiercie. Przyniósł pizzę. Powiedział, że dzięki temu ludzie chętniej się przysiądą i go posłuchają. Odrobina pepperoni doda smaku modlitwie.
Wszyscy robotnicy byli biali, co do jednego, i nagle dotarło do mnie, że w całej Dakocie Północnej nie widziałem jeszcze ani jednego ciemnoskórego człowieka. Nie zauważyłem też, żeby na polach naftowych pracowali jacyś Indianie. Ale pamiętałem, że w podłej chińskiej restauracji w Minot gotował Azjata. Był jeszcze ten Meksykanin w rowie, zawinięty w materac jak tortilla, śpiący snem wiecznym – i to wszystko.
Dotarliśmy z kaznodzieją do odwiertu położonego daleko w głębi równiny, prawie pod granicą z Kanadą. Wiatr zmienił kierunek i wiał teraz z północy. Było wściekle zimno, palce u rąk i nóg pulsowały bólem od mrozu i miało się wrażenie, jakby ktoś ci przejechał po twarzy kamieniem szlifierskim. Pracowałem kiedyś w rzeźni, ale tutaj to była najcięższa, najgorsza robota, jaką kiedykolwiek widziałem.
Jak stwierdził Bobby, kierowca ciężarówki z Arkansas, to nie jest prawdziwa praca. Czekał właśnie, aż maszyna skończy pompować resztki pozostałego po szczelinowaniu płynu z jednej spośród należących do kaznodziei cystern (Bóg wie, gdzie je potem wylał). To nie jest bynajmniej spełnienie marzeń ani amerykańskiego snu o ciepłej posadce. To jest chujnia. Żeby uciułać te sto tysięcy, musiałbyś robić na trzy etaty. Ale tego ci przed przyjazdem nie powiedzą. Jesteś zmęczony. Ciągle marzniesz. Jesteś wiecznie przybity i samotny. Ci kolesie w większości nie mają doświadczenia, nie pracowali przy wydobyciu ani nie jeździli ciężarówką, więc wszystko robi się po prostu bardzo niebezpieczne.
– Ten kaznodzieja? Po prostu mówię mu „nie, dziękuję”. Jestem ateistą. Nie ma Boga. Rozejrzyj się dookoła. Widzisz tu jakiegoś Boga? Żona mnie zostawiła. W Arkansas nic na mnie nie czeka. Próbuję uzbierać trochę kasy. Kupię sobie chatę w lesie w Idaho i zniknę na zawsze. Niczego więcej nie chcę od życia, tylko tę chatę. Oto mój amerykański sen.
Pod przyczepą kaznodzieja próbował urabiać robotników. On się modlił, oni nie. Pizzę przełknęli, ale jego przesłanie już niekoniecznie.
W podmiejskim osiedlu przyczep kaznodziei, który w dżinsowej kurtce i z fryzurą na pieczarkę wyglądał bardziej jak Opie Taylor niż Howard Hughes, też poszło słabo. Było tam kilka rodzin, ale większość mieszkańców stanowili mężczyźni, którzy wspólnie wynajmowali jedno lokum. Przeważnie nawet mu nie otwierali, a jeśli już tak się zdarzyło, to cierpko oznajmiali wielebnemu milionerowi, że to nie modlitwy potrzebują, a pracy. Pieniędzy. Kaznodzieja powiedział, że i tak będzie się za nich modlił, co przyszło mu z łatwością, bo tak się składało, że to on był właścicielem tych paru odwiertów, z których wydobywano ropę.
Rozglądając się po nędznym, ośnieżonym parkingu, nad którym unosiło się niewidzialne widmo porażki, zamieszkanym przez cały legion samotników, odludków i alkoholików, pomyślałem, że Bóg musiał rzucić na tę ziemię jakąś szczególną klątwę. Zapytałem kaznodzieję, czy jego zdaniem właśnie tego chciał dla tych ludzi nasz pan i zbawiciel Jezus Chrystus?
– No więc, jakby to… – Kaznodzieja wyraźnie się zacukał. – No nie – przyznał w końcu. Tak naprawdę to nie. Większość z nich nie spełni swojego marzenia.
Warda Koesera, burmistrza Williston, wytropiłem w biurze, w sypiącym się budynku przy głównej ulicy, podobnym do siedziby indiańskiej rady plemiennej: ściany z cegły, niegdyś czerwonej, a obecnie burej od sadzy, kurzu i błota pryskającego spod kół nieustannie jeżdżących tędy pojazdów. Burmistrz właśnie oddawał władzę po dwudziestu latach urzędowania.
Zaczął od preambuły „tylko proszę mnie źle nie zrozumieć”, więc od razu pomyślałem, że kiepsko się dzieje na Wielkich Równinach. Oznajmił, że wszystko idzie świetnie. Rozwój. Milionowe inwestycje w budownictwo. Nowi ludzie.
– Tak, ale?
– Nie no, problemy się zdarzają, jasna sprawa. Pan jesteś z mediów, to pan pewnie chcesz usłyszeć o problemach, prawda?
– W zasadzie tak – przyznałem, skoro mnie już rozszyfrował. Dobre wiadomości są nudne. Źle wypadają w telewizji. Wszyscy opowiadają o wynikach produkcji i tej mitycznej setce patoli. A co z ćpaniem, prostytucją i bezdomnymi?
– Wiem, że nieładnie tak mówić – odparł burmistrz monotonnym głosem – ale najchętniej bym im wszystkim zapłacił, byle tylko wrócili, skąd przyjechali.
Powiedział nam, że najgorzej jest przy stacji kolejowej, więc oczywiście od razu tam pojechaliśmy. Na Front Street, przy biegnących równolegle do rzeki Missouri torach, wyrosło miniaturowe męskie obozowisko ciężarówek i przyczep kempingowych. Zanim zaczęła się gorączka naftowa, ludzie nie przyjeżdżali do Williston, a raczej stąd uciekali. Teraz codziennie pojawiali się coraz to nowi przybysze – zjeżdżali tu pociągami, autobusami albo rozpadającymi się gruchotami, zdesperowani, bez mieszkania, bez znajomych, sypiając w furgonetkach. Ci mężczyźni kręcili się potem przy torach. To tutaj, w parku przy stacji, mieścił się ośrodek zatrudnienia, tyle że nikt nikogo nie zatrudniał. Działała tam Armia Zbawienia, która od czasu do czasu rozdawała gorącą zupę w samo południe, ale żeby dostać talerz, trzeba było ugiąć kark. Dalej były dworzec autobusowy i zajezdnia kolejowa, kawiarnia i pięć barów na Main Street – dwa z nich, Pod Złamanym Sercem i Szepty – działały też jako kluby ze striptizem.
Plotki nigdy specjalnie mnie nie interesowały, więc ominąłem Szepty i ruszyłem prosto Pod Złamane Serce. Od progu było jasne, dlaczego tak nazwali to miejsce. Czterech wynędzniałych pijusów przy barze. Myśliwskie trofea na ścianie. Wyliniały dywan. Wyliniała rura. Stanowisko DJ-a. Telewizor ustawiony na wiadomości na kablówce. Nie wiem, komu przyszło do głowy, że jakiś otłuszczony biały przychlast w babcinych okularach, który kłapał dziobem, choć dźwięk był wyłączony, w sam raz się nada do pełnej desperatów knajpy ze striptizem, ale ktoś tak właśnie postanowił, i oto proszę bardzo. Telewizja.
Barmanka powiedziała mi, że pod Szeptami niedawno kogoś zadźgali, po czym od razu dodała, że wybrałem znacznie bardziej elegancki lokal. Odparłem, że na zachodzie ludzie w ogóle chyba wolą noże. Cios nożem jest dużo bardziej osobisty, intymny i chrześcijański niż seria kul z przejeżdżającego samochodu. Takie rzeczy odstawiają tylko miastowe pizdy. A jak szykujesz się, żeby dziabnąć kolesia w oczodół, to przynajmniej ma szansę się zorientować, co się święci. Podstawowa kindersztuba.
Barmanka zachichotała. Parę miesięcy temu też tu kogoś zastrzelili. Różni się tu kręcą.
Była mormonką i pochodziła z Idaho. Całkiem przyjemna dla oka brunetka. Obcisły top i krótkie spodenki, za skąpe na taką pogodę, ale dziewczyna musi przecież jakoś podkreślić wdzięki. Tatusiowi by się to nie spodobało, ale, jak powiedziała, tatuś nie o wszystkim musi wiedzieć.
– Ja tam akurat taka nie jestem, ja tu za barem pracuję, nic więcej. Ale jakby co, to znajdzie się dziewczyna, która może dotrzymać ci towarzystwa. Każdy potrzebuje towarzystwa. Bez towarzystwa człowiek tylko błąka się po świecie. Trzysta dolarów.
– Niezła sumka jak za parę minut w szafie na szczotki – powiedziałem.
– Jak od gościa capi, to jest jeszcze drożej. – Mrugnęła porozumiewawczo i wskazała kciukiem jakiegoś zapuszczonego nafciarza.
Wyszedłem na papierosa, żeby to sobie przemyśleć. Przyjechałem tu zbierać różne smaczki, różne, prawda, detale do opowieści, wasz nieustraszony reporter donosi z samego środka amerykańskiego snu. Numerek za trzy stówy w kiblu na zajezdni kolejowej. Coś w tej wizji bardzo mnie rozbawiło. Ale raczej marne szanse, żeby mi to uwzględnili w rozliczeniu delegacji.
Właśnie wtedy zawołał mnie menel, który mieszkał w samochodzie. Otworzył okno i zaczął sępić o fajkę. Poszedłem na drugą stronę ulicy. Meksykanin! Z Vegas. (Ja pierdykam, ci Meksykanie to faktycznie wszędzie pojadą, całkiem jak Chińczycy). Powiedział mi, że przyjechał trzy miesiące temu, trochę popracował, ale potem nic więcej nie znalazł.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.