Diabeł w Białym Mieście - Erik Larson - ebook + książka

Diabeł w Białym Mieście ebook

Erik Larson

4,1
37,50 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Morderstwo, magia i szaleństwo podczas Światowej Wystawy. Erik Larson, bazując na rzetelnej dokumentacji, stworzył niezwykle wciągającą opowieść o fascynujących czasach i ludziach. Prawdziwa historia dwóch mężczyzn, architekta i seryjnego mordercy, których losy połączyła największa wystawa w amerykańskiej historii: Kolumbijska Wystawa Światowa z 1893 roku, zorganizowana w Chicago i nazywana „Białym Miastem”. Daniel Hudson Burnham, wybitny dyrektor robót wystawy i twórca wielu ważnych budynków, takich jak Flatiron Building w Nowym Jorku czy Union Station w Waszyngtonie, pokonuje liczne przeszkody i wraz ze swoim zespołem stara się przekształcić podmokły park Jacksona w „Białe Miasto”. W tym samym czasie Henry H. Holmes, młody lekarz, złośliwie parodiując „Białe Miasto” Burnhama, wznosi nieopodal swój Hotel Wystawy Światowej – urządzając w nim straszliwe miejsce mordów, wyposażone w stół sekcyjny, komorę gazową i piec krematoryjny. „Kolejna udana eksploracja historii Ameryki… Larson umiejętnie równoważy makabryczne szczegóły z wnikliwą analizą ”. USA Today „Zupełnie nieprzewidywalna. Larson to historyk z duszą pisarza”. Chicago Sun-Times

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 613

Oceny
4,1 (14 ocen)
5
6
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Morderstwo, magia i maligna na wystawie,

która zmieniła oblicze Ameryki

Z języka angielskiego przełożyła Monika Wyrwas-Wiśniewska

The Devil in the White City

Copyright © 2003 by Erik Larson

All rights reserved.

Copyright © 2008, 2014, 2016, 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2008 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie autora: © Roseanne Olson

Redakcja: Olga Rutkowska, Marcin Grabski

Korekta: Radosław Ragan, Barbara Meisner, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-8230-080-2

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2021. Wydanie II

Dla Chris, Kirsten, Lauren i Erin,

dla których warto było to zrobić.

I dla Molly, której namiętność do skarpetek

trzymała nas w ciągłym napięciu.

Chicago, rok 1891

Nieuchronne zło

Od autora

Pod koniec dziewiętnastego wieku w Chicago, wśród dymu fabryk i łoskotu pociągów, mieszkało dwóch ludzi. Obaj byli przystojni, niebieskoocy i niezwykle utalentowani w dziedzinach, jakimi przyszło im się w życiu zajmować. Każdy z nich uosabiał jeden z elementów wielkiej dynamiki, która charakteryzowała amerykański pęd ku dwudziestemu wiekowi. Pierwszy był architektem, twórcą wielu najważniejszych budynków w Ameryce, między innymi Flatiron1 Building w Nowym Jorku i dworca kolejowego Union Station w Waszyngtonie. Drugi był mordercą, jednym z najbardziej „płodnych” w historii, a także archetypem amerykańskiego wielkomiejskiego seryjnego zabójcy. Choć ci dwaj mężczyźni nigdy się nie spotkali, przynajmniej oficjalnie, ich losy związało z sobą jedno magiczne wydarzenie – wydarzenie, które prawie zniknęło w mrokach niepamięci, ale w swoim czasie było postrzegane jako siła niosąca przemiany niemal równie wielkie jak wojna secesyjna.

Na następnych stronach opowiem historię tych ludzi i tego wydarzenia, ale muszę najpierw ostrzec czytelników: bez względu na to, jak dziwne czy makabryczne wydadzą się wam niektóre opisane tutaj zdarzenia, niniejsza książka nie jest fikcją. Wszystko, co znajdziecie w cudzysłowach, pochodzi z listów, pamiętników lub innych ówczesnych dokumentów. Akcja rozgrywa się w Chicago, mam jednak nadzieję, że zostaną mi wybaczone wycieczki poza granice stanu, na przykład w sytuacjach takich jak ta, kiedy pełen poświęcenia, pogrążony w żałobie detektyw Geyer wkracza do ostatniej przerażającej piwnicy. Proszę również o wyrozumiałość, gdy porzucam główny tok opowieści, zagłębiając się w kwestie konieczne dla jej lepszego zrozumienia, dotyczące choćby zdobywania zwłok na potrzeby medyczne czy właściwego wykorzystania pelargonii odmiany Black Prince w Olmstedowskich krajobrazach.

W swojej istocie, jeśli odrzucić grubą warstwę błota, dymu i przelanej krwi, jest to książka o ulotności życia i o tym, dlaczego niektórzy ludzie starają się wypełnić dany im krótki czas na Ziemi próbami osiągnięcia rzeczy niemożliwych, a inni – wywoływaniem smutku i rozpaczy. W ostatecznym rozrachunku jest to jednak opowieść o nieuniknionym konflikcie między dobrem i złem, światłem i mrokiem, Białym i Czarnym Miastem.

Erik Larson, Seattle

Nie należy tworzyć skromnych planów. Nie ma wnich magii zdolnej poruszyć serce mężczyzny.

DANIEL H. BURNHAM,

DYREKTOR DEPARTAMENTU ROBÓT

ŚWIATOWEJ WYSTAWY KOLUMBIJSKIEJ, 1893

Urodziłem się, mając wsobie diabła. Nic nie mogłem poradzić na to, że jestem mordercą, tak jak poeta nic nie może poradzić na to, że czuje inspirację do tworzenia poezji.

DOKTOR H. H. HOLMES,

PRZYZNANIE SIĘ DO WINY, 1896

PROLOGNa pokładzie Olympic

1912

Architekci (od lewej do prawej): Daniel Burnham, George Post, M. B. Pickett, Henry van Brunt, Francis Millet, Maitland Armstrong, pułkownik Edmund Rice, Augustus St. Gaudens, Henry Sargent Codman, George W. Maynard, Charles McKim, Ernest Graham, Dion Geraldine

Na pokładzie Olympic

Był 14 kwietnia 1912 roku, czarny dzień w historii żeglugi, choć oczywiście pasażer, który zajmował kabiny 63–65 na osłoniętym pokładzie C, nie mógł jeszcze o tym wiedzieć. Wiedział natomiast, że bardzo boli go stopa, zdecydowanie mocniej, niż się spodziewał. Miał sześćdziesiąt pięć lat i zrobił się... obszerny. Włosy mu posiwiały, wąsy stały się niemal białe, ale oczy pozostały równie błękitne jak kiedyś, a może nawet bardziej – zapewne wobec bliskości morza. Już raz ból stopy zmusił go do odłożenia podróży, teraz zaś dodatkowo uwięził go w kabinie, kiedy inni pasażerowie pierwszej klasy – wśród nich jego własna żona – oddawali się rozrywce, na którą i on miał wielką ochotę, to znaczy zwiedzaniu egzotycznych zakamarków statku. Pasażer kabin 63–65 zakochał się w luksusie tego liniowca równie mocno jak w wagonach pałacowych Pullmana i gigantycznych kominkach, ale kłopoty ze stopą znacznie zmniejszyły jego radość z podróży. Zdawał sobie sprawę, że choroba, będąca przyczyną tych problemów, po części wynikała z jego własnej winy. Sam przecież w minionych latach odmawiał stanowczo ograniczenia flirtów z najlepszymi winami, najwykwintniejszymi potrawami i najwyborniejszymi gatunkami cygar. A teraz ból przypominał mu codziennie, że jego czas na tej planecie zbliża się do końca. Tuż przed wyjazdem powiedział przyjacielowi: „Nie interesuje mnie przedłużanie życia za wszelką cenę, jeśli człowiek wykonał już swoją pracę na Ziemi, i to wykonał ją zadowalająco”.

Pasażer nazywał się Daniel Hudson Burnham, a jego nazwisko było znane na całym świecie. Był architektem, a swoją pracę wykonał zadowalająco w Chicago, Nowym Jorku, Waszyngtonie, San Francisco, Manili i w wielu innych miastach. W towarzystwie żony Margaret oraz córki i jej męża płynął do Europy na wielką wyprawę, która miała potrwać całe lato. Wybrał rejs na pokładzie R.M.S. Olympic, należącego do linii White Star, ponieważ był to nowy, wielki i wspaniały liniowiec pasażerski, a w momencie, kiedy rezerwował bilety, również największy statek na świecie pływający na regularnej trasie. Zaledwie trzy dni przed wyjściem w morze tytuł ten ukradła mu siostrzana jednostka – nieco większy brat bliźniak – wyruszająca właśnie w swój dziewiczy rejs. Burnham wiedział, że na pokładzie tego drugiego statku znajduje się jeden z jego najbliższych przyjaciół, malarz Francis Millet. On również przeprawiał się przez Atlantyk, ale w odwrotnym kierunku.

Gdy do kabiny wpadły ostatnie promienie zachodzącego słońca, Burnham ruszył wraz z Margaret do jadalni pierwszej klasy, znajdującej się jeden pokład niżej. Zjechali windą, żeby oszczędzić jego stopie męki pokonywania wspaniałej klatki schodowej. Niechętnie godził się na to udogodnienie, ponieważ podziwiał artyzm metalowej spiralnej balustrady schodów i ogromną kopułę ze szkła i stali, która oświetlała wnętrze statku naturalnym światłem. Obolała stopa znacznie ograniczała jego możliwość poruszania się. Zaledwie tydzień wcześniej spotkało go jeszcze większe upokorzenie: musiał przejechać na wózku inwalidzkim przez Union Station w Waszyngtonie, dworzec kolejowy, który sam zaprojektował.

Burnhamowie zjedli kolację tylko we dwoje, w jadalni pierwszej klasy, po czym wrócili do swoich kabin. A tam, bez jakiegoś szczególnego powodu, myśli Burnhama powróciły do Francisa Milleta. Pod wpływem nagłego impulsu postanowił wysłać przyjacielowi pozdrowienia ze środka oceanu, za pośrednictwem aparatu Marconiego, który znajdował się na pokładzie Olympic.

Zadzwonił po stewarda. Jego wiadomość zabrał mężczyzna w średnim wieku, w nienagannie odprasowanym białym uniformie, i zaniósł trzy pokłady wyżej, do kabiny radiowej przylegającej do pokładu oficerskiego. Kilka chwil później wrócił, ciągle trzymając wiadomość w dłoni. Wytłumaczył, że operator nie chciał jej przyjąć.

Zirytowany i obolały Burnham kazał mu wracać i zażądać wyjaśnień.

Burnham nigdy nie zapominał o Millecie ani o wydarzeniu, które ich do siebie zbliżyło: Wielkiej Wystawie Światowej, zorganizowanej w Chicago w 1893 roku. Millet był jednym z najbardziej oddanych sojuszników Burnhama w długich, słodko-gorzkich zmaganiach o budowę tej wystawy. Jej oficjalna nazwa brzmiała: World’s Columbian Exposition – Światowa Wystawa Kolumbijska, a jej oficjalnym celem było uczczenie czterechsetnej rocznicy odkrycia Ameryki przez Krzysztofa Kolumba. Jednak to dzięki Burnhamowi, jej głównemu twórcy, ekspozycja zmieniła się w coś więcej: w czarujące i znane na całym świecie Białe Miasto.

Choć trwała zaledwie sześć miesięcy, obliczono, że w tym czasie odwiedziło ją 27,5 miliona zwiedzających, i to w okresie, gdy całkowita liczba ludności Stanów Zjednoczonych wynosiła 65 milionów. W rekordowym dniu wystawę zwiedziło ponad 700 tysięcy osób. Już zresztą samo to, że powstała, nosiło znamiona cudu. Aby ją zbudować, Burnham musiał pokonać tysiące przeszkód, z których każda mogła – nie, raczej powinna była – zniweczyć cały projekt jeszcze przed dniem otwarcia. Z pomocą wybranych architektów wyczarował miasto marzeń, którego piękno i blask przewyższyły nawet najśmielsze wyobrażenia. Zwiedzający przychodzili tutaj ubrani w swoje najlepsze stroje, przybierając poważny wyraz twarzy, jakby wchodzili do wielkiej katedry. Niektórzy płakali na widok takiego piękna. Inni próbowali nowej przekąski o nazwie Cracker Jack2 oraz nowej potrawy, określanej jako chrupki śniadaniowe. Na teren wystawy przeniesiono całe wioski z Egiptu, Algierii, Dahomeju i innych odległych stron świata, i to razem z ich mieszkańcami. Na samej Ulicy Kairskiej było zatrudnionych prawie dwustu Egipcjan. Stało przy niej dwadzieścia pięć budynków, w tym teatr na sto pięćdziesiąt miejsc, w którym zaprezentowano Ameryce nową, skandalizującą formę rozrywki. Wszystko w tej wystawie było egzotyczne, a przede wszystkim olbrzymie. Zajmowała ponad dwa i pół kilometra kwadratowego powierzchni, na której wzniesiono ponad dwieście budynków. Największa hala wystawowa mogła pomieścić w swoim wnętrzu jednocześnie amerykański Kapitol, Wielką Piramidę, katedrę z Winchester, Madison Square Garden i katedrę Świętego Pawła. A pewna konstrukcja, początkowo potępiana jako „szkaradzieństwo”, stała się symbolem całej wystawy. Ta wielka i przerażająca machina natychmiast przyćmiła słynną wieżę Gustave’a Alexandre’a Eiffela, która tak mocno zraniła wcześniej dumę Ameryki. Nigdy dotąd w jednym miejscu nie zgromadzono tylu najjaśniejszych gwiazd. Byli wśród nich: bohater Dzikiego Zachodu, myśliwy, zwiadowca armii amerykańskiej, aktor i twórca widowisk rozrywkowych Buffalo Bill, powieściopisarz Theodore Dreiser, amerykańska działaczka na rzecz kobiet Susan B. Anthony, współtwórczyni pierwszych domów opieki społecznej, laureatka Pokojowej Nagrody Nobla z 1931 roku Jane Addams, sławny amerykański adwokat Clarence Darrow, inżynier i przedsiębiorca George Westinghouse, wynalazca Thomas Edison, historyk i pisarz z rodziny dwóch prezydentów Stanów Zjednoczonych Henry Adams, arcyksiążę austro-węgierski Franciszek Ferdynand, elektryk i wynalazca Nikola Tesla, polski pianista, kompozytor i polityk Ignacy Paderewski oraz przedsiębiorcy Philip Armour i Marshall Field. Amerykański dziennikarz i korespondent wojenny Richard Harding Davis nazwał tę wystawę „największym wydarzeniem w historii kraju od czasu wojny secesyjnej”.

Nikt nie wątpił, że w wystawie tkwiła prawdziwa magia, niemniej jednak dotknął ją także mrok. Przy urzeczywistnianiu tego marzenia Ameryki dziesiątki robotników odniosły rany, niektórzy zaś ponieśli śmierć, skazując na biedę swoje rodziny. Pożar zabił ich aż piętnastu, a ręka zamachowca zmieniła uroczystość, która miała pretendować do miana największej w dziewiętnastym wieku, w wielki pogrzeb. Podczas Światowej Wystawy Kolumbijskiej zdarzyło się również coś znacznie gorszego, ale ta sprawa wychodziła na jaw powoli. Wśród wyczarowanego przez Burnhama piękna działał morderca. Młode kobiety, przywabione do Chicago przez wystawę i możliwość rozpoczęcia samodzielnego życia, znikały bez śladu. Po raz ostatni widziano je, jak wchodziły do ciągnącej się wzdłuż całej przecznicy rezydencji zabójcy, budynku będącego parodią wszystkiego, co drogie architektom. Dopiero po zamknięciu ekspozycji do Burnhama i jego kolegów dotarły wieści o pełnych udręki listach zrozpaczonych rodziców w sprawie córek, które przyjechały do miasta i więcej nie dały znaku życia. Prasa spekulowała, że w czeluściach tego budynku zaginęły dziesiątki osób przybyłych do Chicago, żeby zwiedzić wystawę. Rzeczy, jakie odkryli w środku detektywi, oraz to, że działy się one w ukryciu aż tak długo, zaskoczyły nawet najbardziej odpornych członków klubu Whitechapel, biorącego nazwę od dzielnicy londyńskiej, z której Kuba Rozpruwacz uczynił swój teren łowów. Racjonaliści zrzucali winę na potężne zmiany, jakie wstrząsnęły wówczas Chicago. Wobec skali ówczesnego zamieszania jest zrozumiałe, że dzieło młodego i przystojnego doktora przeszło niezauważone. Jednak w miarę upływu czasu nawet poważni obywatele zaczęli o nim myśleć zdecydowanie mniej racjonalnie. On sam określał siebie jako diabła i utrzymywał, że jego fizyczna postać zaczęła się zmieniać. A tyle dziwnych wypadków przytrafiło się ludziom, którzy postawili go przed obliczem sprawiedliwości, że twierdzenia te zaczęły się wydawać niemal wiarygodne.

Dla osób skłonnych do wiary w rzeczy nadprzyrodzone już sama śmierć przewodniczącego ławy przysięgłych była tego wystarczającym dowodem.

Burnhama dręczył ból stopy. Pokład wibrował. Bez względu na to, w którym miejscu statku się przebywało, zawsze wyczuwało się moc jego dwudziestu dziewięciu kotłów, wędrującą w górę przez poszycie kadłuba. To drżenie przez cały czas przypominało pasażerom, czy to w prywatnych kabinach, czy w jadalniach, czy w palarniach – choć zadano sobie wiele trudu, żeby zmienić te pomieszczenia w komnaty Wersalu albo angielskiego pałacu królewskiego – że znajdują się na pokładzie liniowca mknącego przez bezkresny błękit oceanu.

Burnham i Millet byli jednymi z nielicznych budowniczych Światowej Wystawy Kolumbijskiej, którzy nadal pozostawali przy życiu. Tak wielu już odeszło. Olmsted i Codman. McKim. Hunt. Atwood – w sposób zagadkowy. I ta pierwsza strata, z którą Burnhamowi nadal trudno się było pogodzić. Wkrótce nie zostanie już nikt, kto widział wystawę na własne oczy, a ona sama zniknie wraz z ich pamięcią.

Kto z głównych osób żył jeszcze, oprócz Milleta? Tylko Louis Sullivan – rozgoryczony, w oparach alkoholu, pełen pretensji, choć nie aż tak wielkich, żeby mu przeszkodziły przychodzić do biura Burnhama po pożyczkę albo żeby sprzedać jakiś obraz lub szkic.

Jeden Francis Millet wydawał się silny i zdrowy, i nadal pełen pragmatycznego poczucia humoru, które tak ożywiało długie wieczory podczas budowy wystawy.

Steward wrócił. Wyraz jego oczu był zupełnie inny. Przeprosił. Wyjaśnił, że nadal nie udało mu się wysłać wiadomości, ale przynajmniej teraz może wyjaśnić, dlaczego tak się stało. Liniowiec Milleta uległ katastrofie, a Olympic płynie mu w tej chwili na pomoc. Z maksymalną prędkością, na północ. Otrzymano rozkaz: przyjąć na pokład pasażerów ze statku Milleta i zapewnić rannym opiekę. Nic więcej nie było wiadomo.

Burnham poruszył nogą, skrzywił się i czekał na dalsze wieści. Miał nadzieję, że kiedy Olympic wreszcie dotrze na miejsce wypadku, odszuka Milleta i wysłucha z jego ust szokującej opowieści o rejsie. Otulony panującym w kabinie spokojem, Burnham otworzył swój dziennik.

Tej nocy wystawa przypomniała mu się z niezwykłą wyrazistością.

CZĘŚĆ IZamrożona muzyka

Chicago 1890–1891

Chicago około 1889 roku

Czarne Miasto

Jak łatwo było zniknąć.

Codziennie do Chicago przyjeżdżały albo z niego odjeżdżały tysiące pociągów. Wiele przywoziło młode samotne kobiety, które nigdy dotąd nie widziały miasta na oczy, ale miały nadzieję uczynić swoim domem tę jedną z największych i najbardziej bezwzględnych metropolii na świecie. Jane Addams, reformatorka społeczna, założycielka chicagowskiego Hull House, napisała: „Nigdy przedtem w dziejach cywilizacji nie uwolniono równie nagle spod opieki rodzicielskiej tak wielkiej liczby młodych dziewcząt. Nigdy dotąd nie pozwolono im chodzić samotnie po ulicach miasta i pracować w obcych domach”. Kobiety szukały pracy jako maszynistki, stenografki, szwaczki i tkaczki. Mężczyźni, którzy je zatrudniali, w przeważającej większości byli moralnie nieskazitelnymi obywatelami, skupionymi na wydajności pracy i własnym zysku. Ale nie zawsze. Dnia 30 marca 1890 roku urzędnik z First National Bank zamieścił w dziale „Dam pracę” gazety „Chicago Tribune” ostrzeżenie dla stenografek. „Jesteśmy głęboko przekonani – pisał – że żaden szanujący się biznesmen nie dałby ogłoszenia, że poszukuje stenografki, która jest blondynką o dobrej prezencji, przebywa w mieście sama, a do oferty pracy powinna załączyć swoje zdjęcie. Wszystkie takie ogłoszenia noszą wyraźne znamię wulgarności. Sądzimy również, że nie jest rzeczą bezpieczną, żeby damy odpowiadały na równie niestosowne anonse”.

Kobiety podejmowały pracę na ulicach, które wiły się wśród barów, szulerni i burdeli. Rozpusta kwitła, oficjalnie tolerowana. „Salony i sypialnie, w których mieszkali uczciwi ludzie, były (jak i teraz) raczej nudne” – napisał pod koniec życia hollywoodzki scenograf, dwukrotnie nagrodzony Oscarem Ben Hecht, próbując wyjaśnić tę charakterystyczną cechę starego Chicago”. – „W pewien sposób przyjemna była świadomość, że za ich oknami diabeł nadal hasa w rozbłyskach płonącej siarki”. Z kolei niemiecki socjolog Max Weber, w analogii, która okazała się aż nazbyt celna, porównał to miasto do „człowieka, z którego zdarto skórę”.

Anonimowa śmierć zjawiała się tutaj nagle i zabijała szybko. Każdy z tysięcy pociągów, które przyjeżdżały do miasta i które z niego wyjeżdżały, siał ją we własnym zakresie. Można było zejść z krawężnika i zginąć pod kołami Chicago Limited. Na skrzyżowaniach torów kolejowych w mieście codziennie ginęły średnio dwie osoby. Obrażenia, jakich doznawały, były wręcz groteskowe – przechodnie często natykali się na ucięte głowy. Istniały także inne niebezpieczeństwa. Tramwaje spadały z mostów zwodzonych. Konie płoszyły się i wlokły wozy w tłum. Pożary pochłaniały co dnia dwanaście istnień ludzkich, a ofiary płomieni gazety najchętniej określały przymiotnikiem „usmażony”. Poza tym były jeszcze dyfteryt, tyfus, cholera, grypa... Oraz morderstwo. W okresie trwania Światowej Wystawy Kolumbijskiej tempo, w jakim ludzie zabijali się nawzajem, wzrosło gwałtownie w całym kraju, ale szczególnie w Chicago, gdzie policja nie miała ani odpowiednich sił, ani niezbędnej wiedzy pozwalającej zapanować nad podobną falą zbrodni. W ciągu pierwszych sześciu miesięcy 1892 roku w mieście zanotowano osiemset wypadków gwałtownej śmierci. Cztery dziennie. Większość z nich była prozaiczna: napad rabunkowy, kłótnia czy zazdrość. Mężczyźni strzelali do kobiet, kobiety strzelały do mężczyzn, a dzieci niechcący naciskały spust, mierząc do innych dzieci. Ale to wszystko można było zrozumieć. Nie zdarzyło się nic, co przypominałoby zbrodnie z Whitechapel. Pięć ofiar zmasakrowanych przez Kubę Rozpruwacza w 1888 roku wymykało się wszelkim wyjaśnieniom i przyciągało uwagę czytelników w całej Ameryce. Głównie ludzi, którzy wierzyli, że taka rzecz nigdy nie mogłaby się zdarzyć w ich mieście.

Ale w tamtym czasie wszystko ulegało zmianie. Gdziekolwiek by spojrzeć, granica między moralnością a złem zdawała się zanikać. Elizabeth Cady Stanton gardłowała za rozwodami. Clarence Darrow orędował za wolną miłością. Młoda kobieta o nazwisku Borden zabiła swoich rodziców.

A w Chicago młody przystojny doktor wysiadł z pociągu, niosąc w ręku chirurgiczną walizeczkę. Zstąpił w świat zgiełku, dymu i pary, przeniknięty aurą, jakiej przydawał mu zapach mordowanego bydła i zarzynanych świń. I spodobało mu się tutaj.

Później nadeszły listy. Od Cigrandów, Williamsów, Smythe’ów i wielu innych. Przychodziły na adres ponurego zamczyska stojącego na rogu Sześćdziesiątej Trzeciej i Wallace. Listy błagające o wiadomość na temat losu córek i ich dzieci.

Łatwo było zniknąć. Tak łatwo było wyprzeć się wiedzy. Tak bardzo łatwo było się ukryć w dymie i wrzawie, że zło zaczęło zapuszczać korzenie.

Oto Chicago w przededniu największej wystawy w historii.

„Kłopoty dopiero się zaczynają”

Po południu w poniedziałek 24 lutego 1890 roku ponad dwa tysiące osób zebrały się na chodniku i na ulicach wokół redakcji „Chicago Tribune”. Podobnej wielkości tłumy otoczyły każdą z pozostałych dwudziestu ośmiu redakcji gazet codziennych, stłoczyły się również w recepcjach hoteli, barach oraz w biurach Western Union i Postal Telegraph Company. Wśród zebranych przed siedzibą „Chicago Tribune” byli biznesmeni, urzędnicy, komiwojażerowie, stenografki, policjanci i przynajmniej jeden fryzjer. W pogotowiu stał goniec, czekając, aż pojawi się wieść warta przekazania. Było zimno. Dym wypełniał przepastne groty między budynkami i ograniczał widoczność do kilku przecznic. Od czasu do czasu policjanci oczyszczali drogę jaskrawożółtym tramwajom linowym, które nazywano tutaj „trzymaczami”, ponieważ kierujący przyczepiali je do liny biegnącej w kanale pod powierzchnią ulicy. Dwukołowe wozy zapakowane towarami toczyły się z łoskotem po bruku, ciągnięte przez olbrzymie konie wydychające w mrok kłęby pary.

Oczekiwanie zdawało się naelektryzowane napięciem, ponieważ Chicago było miastem dumnym. Na każdym rogu ludzie zaglądali w twarze sklepikarzom, taksówkarzom, kelnerom i gońcom hotelowym, próbując z nich wyczytać, czy wiadomość już nadeszła i czy była dobra, czy zła. Ten rok, jak dotąd, był pomyślny. Ludność Chicago po raz pierwszy przekroczyła milion osób, czyniąc z niego drugie po Nowym Jorku najludniejsze miasto w Ameryce, choć niezadowoleni mieszkańcy zdeklasowanej Filadelfii szybko zaczęli wytykać rywalowi oszustwo. Mianowicie tuż przed przeprowadzeniem spisu, którego dokonywano raz na dziesięć lat, Chicago włączyło w swoje granice duże obszary przedmieść. Oskarżenia te jednak zbyto wzruszeniem ramion. Duże znaczy tyle co duże. Dzisiejszy sukces rozproszy ostatecznie panujące na Wschodnim Wybrzeżu przekonanie, że Chicago to chciwy zaścianek, parający się głównie ubojem świń. Z kolei porażka będzie się równać upokorzeniu, z którego miasto szybko się nie podźwignie, zważywszy, jak głośno jego czołowi obywatele chełpili się, że wygra. To właśnie te przechwałki, nie zaś nieustający południowo-zachodni wiatr, zachęciły pewnego nowojorskiego redaktora do przezwania Chicago „Windy City” – „Nadęte Miasto”, choć obecnie nazwę tę wiąże się raczej z wiejącymi tu wiatrami.

Czterdziestotrzyletni Daniel Burnham i jego partner, John Root, który właśnie przekroczył czterdziestkę, siedzieli w swoich biurach na ostatnim piętrze wieżowca Rookery i odczuwali to napięcie bardziej niż inni mieszkańcy miasta. Uczestniczyli w tajnych rozmowach, otrzymali pewne zapewnienia i posunęli się nawet do przedsięwzięcia rekonesansowych wypraw do leżących na uboczu części metropolii. Byli głównymi architektami Chicago, pionierami w budowie wysokościowców. Zaprojektowali pierwszy budynek, który okrzyknięto drapaczem chmur. Panowało ogólne przekonanie, że co roku jakiś wzniesiony przez nich obiekt zostaje okrzyknięty najwyższym na świecie. Kiedy przeprowadzili się do Rookery – wznoszącej się na rogu La Salle i Adams wspaniałej, wypełnionej światłem budowli projektu Roota – uzyskali widok na miasto i jezioro, jakiego nikomu, poza robotnikami budowlanymi, nie było dotąd dane podziwiać. Wiedzieli jednak, że dzisiejsze wydarzenie może sprawić, że zbledną wszystkie ich dotychczasowe sukcesy.

Wieść powinna nadejść z Waszyngtonu za pośrednictwem telegrafu. „Tribune” miała ją otrzymać od własnych reporterów. Jej wydawcy, redaktorzy i zecerzy byli gotowi do pracy nad dodatkiem specjalnym. Podobnie jak palacze wrzucający węgiel pod kotły drukarskich pras parowych. Jeden z pracowników redakcji miał naklejać każdy przychodzący biuletyn na szybie, drukiem na zewnątrz, tak by mogli go przeczytać przechodnie.

Wkrótce po godzinie szesnastej standardowego czasu kolejowego Chicago3 „Tribune” otrzymała pierwszy telegram.

Nawet Burnham nie potrafił powiedzieć na pewno, kto pierwszy wystąpił z tym pomysłem. Można by odnieść wrażenie, że powstał w wielu umysłach jednocześnie. Początkowo zamierzano po prostu uczcić czterechsetną rocznicę odkrycia Nowego Świata przez Kolumba zorganizowaniem Wystawy Światowej, choć pomysł nie wzbudził większego entuzjazmu. Ameryka, trawiona wielką pogonią za władzą i bogactwem, która zaczęła się zaraz po wojnie secesyjnej, nie była zainteresowana czczeniem własnej przeszłości. Jednakże w 1889 roku Francuzi uczynili coś, co wszystkich wprawiło w zdumienie.

Na Polach Marsowych w Paryżu Francja otworzyła Exposition Universelle – Wystawę Światową tak wielką, wspaniałą i egzotyczną, że zwiedzający wychodzili z niej przekonani, że żadna inna jej nie dorówna. W samym sercu terenów ekspozycji stanęła wieża ze stali, wysoka na trzysta metrów, w tamtym czasie najwyższa budowla, jaką kiedykolwiek wzniósł człowiek. Konstrukcja nie tylko zapewniła swojemu projektantowi, Gustave’owi Alexandre’owi Eiffelowi, wieczną sławę, ale była również jaskrawym dowodem na to, że Francja wyparła Stany Zjednoczone z pozycji lidera w dziedzinie konstrukcji z żelaza i stali – mimo mostu Brooklińskiego, Horseshoe Curve4 i innych niezaprzeczalnych osiągnięć amerykańskich inżynierów.

A Stany Zjednoczone mogły za to winić jedynie siebie. Ameryka uczyniła niewiele, żeby zaprezentować w Paryżu swoje talenty artystyczne, przemysłowe czy naukowe. „Będą nas zaliczać do tych nacji, które okazują brak dbałości o własny wizerunek” – pisał paryski korespondent „Chicago Tribune” 13 maja 1889 roku, dodając, że inne kraje zaprezentowały się z godnością i klasą, natomiast wystawcy amerykańscy bez żadnego planu czy artyzmu wznieśli melanż pawilonów i słupów ogłoszeniowych. „W rezultacie powstała smutna mieszanina sklepów, stoisk i bazarów, rzadko cieszących wzrok, a wspólnie tworzących wrażenie sprzeczności”. W przeciwieństwie do Ameryki Francja dołożyła starań, aby jej chwała przyćmiła wszystkich. „Inne kraje nie są rywalami Francji – pisał korespondent – one jedynie podkreślają jej chwałę. Zgodnie z oczekiwaniami ubogi charakter ich ekspozycji uwypukla wspaniałość Francji, jej bogactwo i świetność”.

Nawet wieża Eiffla, choć Amerykanie z całych sił pragnęli, żeby stała się potwornością na zawsze brukającą urok Paryża, dzięki swojej masywnej podstawie i zwężającemu się ku górze trzonowi, który przypominał tor lotu racy, okazała się budowlą o nieoczekiwanym rozmachu. Podobnego upokorzenia nie można było przełknąć tak po prostu. Dumę Ameryki z jej rosnącej siły i międzynarodowej pozycji podsycił nowy ogień patriotyzmu. Amerykanie potrzebowali okazji, by przewyższyć Francuzów, a szczególnie by „zeifflować Eiffela”. Nagle pomysł zorganizowania wielkiej wystawy na cześć odkrycia Nowego Świata przez Kolumba nabrał nieodpartego uroku.

Początkowo większość Amerykanów wierzyła, że wystawa oddająca cześć najstarszym korzeniom narodu powinna być zorganizowana w Waszyngtonie, w stolicy kraju. W pierwszym odruchu zgadzali się z tym nawet reporterzy z Chicago. W miarę jednak jak pomysł ekspozycji nabierał realnych kształtów, inne miasta zaczęły ją postrzegać jako pożądaną nagrodę, głównie ze względu na prestiż, jaki z sobą niosła – prestiż będący nieodpartą przynętą w czasach, kiedy duma z miejsca ustępowała jedynie dumie z krwi. Nagle wystawę zapragnęły zorganizować Nowy Jork i St. Louis. Waszyngton opierał swoje roszczenia do tego zaszczytu na tym, że był centrum władzy, a Nowy Jork – na tym, że był centrum wszystkiego. Nikogo nie obchodziło, co myśli St. Louis, choć powszechnie było wiadomo, że ma ono niezwykły hart ducha.

Ale żadne inne miasto nie było tak dumne jak Chicago, w którym mówiło się nawet o „chicagowskim duchu”, jakby to była konkretna, namacalna siła, szczycąc się przy okazji tempem odbudowy po wielkim pożarze z 1871 roku. Metropolię nie tylko podniesiono wówczas ze zgliszczy, lecz także zmieniono w krajowego lidera handlu, przemysłu i architektury. Całe to bogactwo nie zdołało jednak podważyć powszechnego przekonania, że jest to w istocie prowincjonalna dziura, w której wieprzowina cieszy się większym powodzeniem niż muzyka Beethovena. To Nowy Jork był stolicą kultury, wykwintu i towarzystwa, a jego czołowi obywatele i redaktorzy ważniejszych gazet nigdy nie pozwolili, żeby Chicago o tym zapomniało. Wystawa, jeśli zostałaby odpowiednio przygotowana – jeśli przyćmiłaby ekspozycję w Paryżu – mogła raz na zawsze zmienić tę opinię. Wydawcy chicagowskich gazet widząc, że Nowy Jork stanął w szranki, zaczęli pytać: Dlaczego nie Chicago? „Tribune” ostrzegała, że „jastrzębie, myszołowy, sępy i inne podstępne i brudne bestie z Nowego Jorku już wyciągają łapy po wystawę”.

Dnia 29 czerwca 1889 roku burmistrz Chicago, DeWitt C. Cregier, ogłosił powołanie Komitetu Obywatelskiego złożonego z dwustu pięćdziesięciu najbardziej szanowanych obywateli miasta. Komitet na swoim zebraniu uchwalił rezolucję, której ostatnie zdanie brzmiało: „Ludzie, którzy pomagali zbudować Chicago, pragną zorganizować tę wystawę i zamierzają dostąpić tego zaszczytu, mając do niego sprawiedliwe i dobrze uzasadnione prawa”.

Ostatnie słowo należało jednak do Kongresu i właśnie nadeszła chwila wielkiego głosowania.

Pracownik „Tribune” podszedł do okna i wywiesił biuletyn. W pierwszym głosowaniu Chicago uzyskało dużą przewagę – sto piętnaście głosów w stosunku do siedemdziesięciu dwóch oddanych na Nowy Jork. Na trzecim miejscu było St. Louis, a na ostatnim uplasował się Waszyngton. Jeden z kongresmenów był w ogóle przeciwny organizowaniu wystawy i z wyjątkowym wprost brakiem dobrych manier zagłosował na Cumberland Gap. Kiedy tłum przed redakcją „Tribune” zobaczył, że Chicago wyprzedziło Nowy Jork aż o czterdzieści trzy głosy, rozległy się wiwaty, gwizdy i oklaski. Wszyscy jednak wiedzieli, że potrzeba im jeszcze trzydziestu ośmiu głosów do osiągnięcia zwykłej większości, która była konieczna, żeby uzyskać prawo do organizacji wystawy.

W miarę jak światło dnia przygasało, rozlewając wokół zmierzch, odbywały się kolejne głosowania. Chodniki zapełnili ludzie wracający z pracy. Maszynistki – kobiety, które pisały na maszynach do pisania, najnowszym biurowym wynalazku – wylały się z Rookery, Montauk i innych drapaczy chmur. Pod płaszczami miały na sobie zwyczajowe białe bluzki i długie czarne spódnice, które przypominały czarno-białe klawisze ich remingtonów. Dorożkarze klęli i uspokajali konie. Latarnik szedł szybkim krokiem samym brzegiem tłumu, rozkręcając dysze gazowe umieszczone na szczytach metalowych słupów latarni. Nagle wszędzie pojawiły się kolory: żółte tramwaje, błękitne plamy mundurów doręczycieli telegramów, przemykających z torbami pełnymi radości i smutku, dorożkarze zapalający czerwone nocne latarnie na tyłach swoich dwukółek, duży pozłacany lew, który przykucnął przed sklepem z kapeluszami po drugiej stronie ulicy. Hen wysoko, w wielkich drapaczach chmur, mrok rozświetlały lampy gazowe i elektryczne, rozkwitające w nocy niczym kwiaty.

Goniec z „Tribune” znów pojawił się w oknie, tym razem z wynikami piątego głosowania. „Smutek, jaki ogarnął zebrany tłum, był ciężki i mroczny” – zanotował dziennikarz. Nowy Jork zyskał piętnaście głosów, Chicago otrzymało tylko sześć. Dystans między rywalizującymi miastami nieco się więc zmniejszył. Stojący w tłumie fryzjer poinformował wszystkich wokół siebie, że dodatkowe głosy dla Nowego Jorku muszą pochodzić od kongresmenów, którzy wcześniej głosowali na St. Louis. Rewelacja ta sprowokowała pewnego porucznika, Alexandra Rossa, do wygłoszenia następującego oświadczenia: „Panowie, jestem gotów zaświadczyć, że żaden mieszkaniec St. Louis nie zawaha się przed obrabowaniem kościoła”. Ktoś inny zawołał: „Albo przed otruciem psa swojej żony”. To ostatnie stwierdzenie zyskało sobie powszechny aplauz.

W Waszyngtonie delegacja z Nowego Jorku, w której skład wchodził między innymi Chauncey Depew, dyrektor przedsiębiorstwa kolejowego New York Central i jeden z najwyżej cenionych mówców tamtych czasów, wyczuła, że fala się odwraca, i poprosiła o odroczenie głosowania do następnego dnia. Na wieść o jego prośbie tłum zebrany przed redakcją „Tribune” zaczął pohukiwać, poprawnie odgadując, że intencją rywala było zdobycie czasu na lobbowanie za większą liczbą głosów.

Wniosek odrzucono, ale izba przegłosowała ogłoszenie krótkiej przerwy w obradach. W Chicago tłum pozostał na miejscu.

Po siódmym głosowaniu Chicago dzielił już tylko jeden głos od osiągnięcia większości. Nowy Jork stracił pozycję. Ulica znieruchomiała. Dorożki się zatrzymały, a policja ignorowała coraz dłuższy rząd „trzymaczy”, który ciągnął się na prawo i na lewo, tworząc w mroku coraz szersze rozcięcie w kolorze kadmu. Pasażerowie wysiedli i zapatrzyli się w okna redakcji „Tribune”, czekając na następne obwieszczenie. Brzęczące pod chodnikiem liny uderzyły w ton zawieszenia i na nim zamarły.

Wkrótce w oknie redakcji pojawił się inny niż dotąd pracownik. Był młody, wysoki i chudy, z czarną brodą. Popatrzył bez wyrazu na tłum. W jednej dłoni trzymał słoik z klejem, w drugiej – pędzel i nowy biuletyn. Nie spieszył się. Położył biuletyn na stole, tam, gdzie nie było go widać, ale tłum doskonale odgadywał z ruchów jego rąk, co robi. Niespiesznie odkręcił słoik z klejem. Twarz pracownika redakcji była ponura, jakby zaglądał do otwartej trumny. Metodycznie smarował biuletyn. Zajęło mu dłuższą chwilę, zanim przyniósł papier do okna.

Wyraz jego twarzy nie zmienił się zupełnie, kiedy przyklejał biuletyn do szyby.

Burnham czekał. Okna jego biura, podobnie jak okna biura Roota, wychodziły na południe, aby zaspokoić ich wielkie zapotrzebowanie na światło dzienne, głód powszechny w całym Chicago, gdzie lampy gazowe – nadal podstawowe źródło sztucznego światła – nie były w stanie przebić wiecznie unoszącej się nad miastem ciemnej zawiesiny węglowego pyłu. Żarówki elektryczne, obsadzane w instalacjach wykorzystujących równocześnie gaz i elektryczność, coraz częściej oświetlały nowo powstające budynki, ale w pewnym sensie zwiększyło to tylko problem. Elektryczność wymagała bowiem umieszczenia w piwnicach budynków dynam napędzanych przez ogrzewane węglem kotły parowe. W miarę zapadania zmroku latarnie gazowe na ulicach i lampy we wznoszących się nad nimi budynkach zabarwiały snujący się dym przyćmionym żółtym blaskiem. Burnham słyszał jedynie syk gazu w lampach w swoim biurze.

To, że siedział tutaj teraz, że był człowiekiem o tak wysokiej pozycji w swoim zawodzie i miał biuro zawieszone tak wysoko nad miastem, byłoby wielką i wspaniałą niespodzianką dla jego nieżyjącego już ojca.

Daniel Hudson Burnham urodził się w Henderson w stanie Nowy Jork 4 września 1846 roku, w rodzinie kultywującej zasady posłuszeństwa i służby publicznej lansowane przez Emanuela Swedenborga. W 1855 roku, kiedy miał dziewięć lat, rodzina przeniosła się do Chicago, gdzie ojciec założył dobrze prosperującą hurtownię leków. Burnham był przeciętnym uczniem: „Z archiwów Old Central wynika, że średnia jego ocen spadała często do 55 procent” – ustalił pewien dziennikarz – „a 81 procent to jego najlepszy szkolny wynik”. Zawsze jednak celował w rysunku. Miał osiemnaście lat, kiedy ojciec posłał go na wschód, żeby u prywatnych nauczycieli przygotował się do egzaminów wstępnych na uniwersytety Yale i Harvard. Chłopak padł jednak ofiarą tremy przedegzaminacyjnej. „Zjawiłem się na Harvardzie na egzaminy z dwoma kolegami przygotowanymi dużo gorzej niż ja – powiedział kiedyś. – Obaj zdali z łatwością, a ja oblałem, bo na dwóch czy trzech egzaminach po prostu siedziałem, nie będąc w stanie napisać ani słowa”. To samo przytrafiło mu się w Yale. Żadna z uczelni go nie przyjęła. A on nigdy o tym nie zapomniał.

Jesienią 1867 roku, mając dwadzieścia jeden lat, Daniel wrócił do Chicago. Poszukał pracy w dziedzinie, w której mógł odnieść sukces, i objął posadę kreślarza w firmie architektonicznej Loring & Jenney. W 1868 roku napisał, że znalazł swoje powołanie, a rodzicom powiedział, że pragnie zostać „największym architektem w mieście albo w całym kraju”. Już jednak w następnym roku wyjechał z przyjaciółmi do Nevady, chcąc spróbować szczęścia jako poszukiwacz złota. Przedsięwzięcie zakończyło się fiaskiem. Wystartował w wyborach do władz Nevady i znów spotkało go niepowodzenie. Do Chicago wrócił jako bankrut, w bydlęcym wagonie, i podjął pracę w firmie architekta o nazwisku L. G. Laurean. Potem nadszedł październik 1871 roku: krowa, latarnia, zamieszanie i wiatr. Wielki pożar w Chicago strawił niemal 18 tysięcy budynków i zostawił ponad 100 tysięcy ludzi bez dachu nad głową. Zniszczenia obiecywały architektom niewyczerpane źródło pracy. Ale Burnham rzucił zawód. Zaczął sprzedawać szyby, nie wiodło mu się jednak dobrze. Założył więc drogerię, lecz szybko porzucił to przedsięwzięcie. „Proszę bardzo, oto w całej krasie rodzinna tendencja do nużenia się robieniem ciągle tego samego” – pisał do rodziny.

W 1872 roku doprowadzony do rozpaczy ojciec Burnhama przedstawił syna Peterowi Wightowi, architektowi, na którym wielkie wrażenie zrobiły zdolności rysunkowe młodego człowieka. Zatrudnił Daniela jako kreślarza. Burnham miał wówczas dwadzieścia pięć lat. Lubił Wighta i lubił swoją pracę. A szczególnie polubił jednego z kolegów kreślarzy, południowca o nazwisku John Wellborn Root, młodszego od niego o cztery lata. Root urodził się w Lumpkin w stanie Georgia 10 stycznia 1850 roku i był geniuszem muzycznym, który potrafił śpiewać, zanim jeszcze nauczył się mówić. Podczas wojny secesyjnej, kiedy dopalała się Atlanta, ojciec przemycił go do Anglii, do Liverpoolu, na pokładzie konfederackiego statku przemytniczego. Root został przyjęty do Oxfordu, ale nim się immatrykulował, wojna dobiegła końca i ojciec wezwał go z powrotem do Ameryki. Ich nowy dom znajdował się w Nowym Jorku, gdzie chłopak studiował budownictwo lądowe na tamtejszym uniwersytecie, następnie zaś został kreślarzem u architekta, który później zaprojektował katedrę Świętego Patryka.

Burnham z miejsca poczuł sympatię do Roota. Podziwiał jego bladą cerę i muskularne ramiona, jego postawę przy desce kreślarskiej. Zostali przyjaciółmi, potem wspólnikami. Pierwszy dochód odnotowali trzy miesiące przed paniką 1873 roku, która pogrążyła gospodarkę całego kraju. Ale tym razem Burnham trzymał się swojego. Przyczyną było coś, co tkwiło w jego partnerstwie z Rootem, coś, co wypełniało próżnię i wzmacniało obu mężczyzn. Walczyli o własne zlecenia, a póki co sprzedawali swoje usługi innym firmom, mocniej ugruntowanym na rynku.

Pewnego dnia, w 1874 roku, do ich biura wszedł człowiek, który jednym gwałtownym ruchem odmienił całe ich życie. Był ubrany na czarno i wyglądał całkiem zwyczajnie, choć jego przeszłość kryła w sobie wiele krwi, śmierci i zysków. Szukał Roota, ale nie było go akurat w mieście, przedstawił się więc Burnhamowi: John B. Sherman.

Nie było potrzeby dodawać nic więcej. Jako inspektor nadzoru Union Stock Yards Sherman rządził krwawym imperium, zatrudniającym 25 tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci, w którego zakładach co roku zarzynano 14 milionów zwierząt. Bezpośrednio lub pośrednio blisko jedna piąta mieszkańców Chicago zależała finansowo od tego koncernu.

Sherman polubił Burnhama. Spodobała mu się jego siła, spokojne spojrzenie jego niebieskich oczu i pewność siebie, z jaką prowadził rozmowę. Dlatego zlecił firmie Burnhama i Roota postawienie rezydencji na rogu Praire Avenue i Dwudziestej Pierwszej, wśród domów należących do innych chicagowskich potentatów, gdzie od czasu do czasu można było zobaczyć, jak razem do pracy udają się Marshall Field, George Pullman i Philip Armour, trójka odzianych na czarno tytanów przemysłu. Root zaprojektował trójkondygnacyjny budynek ze szczytami i skośnym dachem, zbudowany z czerwonej cegły, żółto-brązowego piaskowca, błękitnego granitu i czarnych łupków. Burnham przydał subtelności projektowi i nadzorował samą budowę. Stał właśnie w wejściu do budynku, przyglądając się pracom, kiedy podszedł do niego nieco wyniosły, poruszający się dziwnie – co nie wynikało jednak z próżności, lecz wady wrodzonej – młody człowiek i przedstawił się jako Louis Sullivan. Jego nazwisko nic nie powiedziało Burnhamowi. Wówczas jeszcze nic. Zaczęli rozmawiać. Sullivan miał osiemnaście lat, Burnham dwadzieścia osiem. Zwierzył się Sullivanowi w zaufaniu, że nie sądzi, aby budowa domów zadowoliła go na dłużej. „Chcę działać na wielką skalę, zajmować się wielkimi rzeczami, mieć do czynienia z wielkimi ludźmi interesów i zbudować wielką firmę, ponieważ nie można zajmować się wielkimi rzeczami, jeśli się nie ma wielkiej firmy” – powiedział.

Córka Johna Shermana, Margaret, również odwiedzała miejsce budowy. Była młoda, ładna, miała blond włosy i przychodziła często pod pretekstem, że po przeciwnej stronie ulicy mieszka jej przyjaciółka, Della Otis. Podobał jej się nowy dom, ale jeszcze bardziej podobał jej się młody architekt, który tak swobodnie poruszał się wśród gór piaskowca i drewna. Chwilę to trwało, ale wreszcie Burnham się zorientował, o co chodzi. Poprosił ją o rękę, a ona odpowiedziała: „tak”. Okres narzeczeństwa przebiegał gładko, aż wybuchł skandal. Starszy brat Burnhama fałszował czeki i naruszył w ten sposób finansową równowagę rodzinnej hurtowni. Burnham natychmiast udał się do ojca Margaret, żeby zerwać zaręczyny. Powiedział, że na narzeczeństwo nie powinien padać cień żadnego skandalu. Sherman odparł, że szanuje jego poczucie honoru, ale nie zgadza się na zerwanie.

„W każdej rodzinie jest czarna owca” – stwierdził spokojnie.

Nieco później ten sam Sherman, człowiek żonaty, uciekł do Europy z córką przyjaciela.

Burnham i Margaret pobrali się 20 stycznia 1876 roku. Sherman kupił im dom przy Czterdziestej Trzeciej i Michigan Avenue, w pobliżu jeziora, ale co ważniejsze – w pobliżu Union Stock Yards. Pragnął takiej bliskości. Lubił Burnhama i cieszył się z tego ślubu, ale nie do końca ufał młodemu architektowi. Uważał, że Burnham za dużo pije.

Wątpliwości, jakie ogarniały Shermana, gdy myślał o charakterze zięcia, nie miały wpływu na szacunek, jaki żywił dla jego zdolności jako architekta. Zlecił mu więc projekty innych budynków. Najwyższym aktem zaufania z jego strony było powierzenie firmie Burnham & Root budowy bramy do Union Stock Yards, która miała symbolizować rosnące znaczenie tych terenów. W rezultacie powstała Stone Gate – trzy łuki z wapienia z Lemont, z miedzianym zadaszeniem i umieszczoną nad środkowym łukiem rzeźbioną głową (niewątpliwie był to oryginalny wkład Roota do projektu) ulubionego byka Johna Shermana, noszącego imię Sherman. Brama stała się symbolem, który przetrwał do dwudziestego pierwszego wieku, choć wiele lat minęło od dnia, gdy ostatni wieprz przeszedł do wieczności po wielkiej drewnianej rampie nazywanej „Mostem Westchnień”5.

Root również ożenił się z córką Union Stock Yards, ale w jego wypadku narzeczeństwo okazało się dużo mroczniejsze. Zaprojektował dom dla Johna Walkera, prezesa Union Stock Yards, i poznał przy tej okazji jego córkę Mary. Zaręczyli się, niestety, wkrótce potem Mary zachorowała na gruźlicę, a choroba miała u niej gwałtowny przebieg. Mimo to Root pozostał przy niej, choć dla wszystkich było jasne, że zamierza się ożenić z umierającą. Ceremonia zaślubin odbyła się w rezydencji, którą Root zaprojektował. Poetka Harriet Monroe, przyjaciółka domu, czekała wśród innych gości na pojawienie się u szczytu schodów panny młodej. Siostra Harriet, Dora, była jedyną druhną. „To długie czekanie nas zaniepokoiło – opowiadała Harriet – ale wreszcie panna młoda zjawiła się niczym biały duch na podeście schodów, trzymając ojca pod rękę. Powoli... Och! Tak niepewnie zeszła schodami, ciągnąc za sobą ciężki atłasowy tren sukni, i podeszła do wykuszowego okna przybranego kwiatami i winoroślą. Wywarła na wszystkich dziwnie smutne wrażenie”. Oblubienica Roota była chuda i blada, a przysięgę małżeńską mogła wygłosić jedynie szeptem. „Jej radość sprawiała takie wrażenie, jak klejnoty na nagiej czaszce” – pisała Harriet Monroe.

Sześć tygodni później Mary Walker Root już nie żyła. Po dwóch latach Root ożenił się ponownie – z druhną pierwszej żony, Dorą Monroe, najprawdopodobniej łamiąc przy okazji serce jej siostrze poetce. To, że Harriet Monroe również kochała Roota, wydaje się nie podlegać dyskusji. Mieszkała w pobliżu i często odwiedzała dom siostry przy Astor Place. W 1896 roku opublikowała biografię Roota, która jedynie anioła przyprawiłaby o rumieniec. Później, w swoich wspomnieniach zatytułowanych APoet’s Life, określiła małżeństwo Roota ze swoją siostrą jako „tak absolutnie szczęśliwe, że moje własne marzenia o szczęściu, wobec takiego przykładu, domagały się równie doskonałego spełnienia i nie mogły zaakceptować niczego gorszego”. Harriet nigdy nie znalazła nikogo, kto by dorównywał Rootowi, poświęciła więc swoje życie poezji. Założyła też magazyn „Poetry”, na którego łamach pomagała Ezrze Poundowi osiągnąć narodową sławę.

Rootowi i Burnhamowi wiodło się doskonale. Ich firma była dosłownie zasypywana zleceniami, częściowo dlatego, że Rootowi udało się rozwiązać problem, który prześladował przedsiębiorców budowlanych od chwili założenia Chicago. Rozwiązując go, pomógł miastu stać się miejscem narodzin drapaczy chmur, mimo że grunt, na którym powstała metropolia, wyjątkowo nie sprzyjał podobnym inwestycjom.

W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku Chicago przeżywało gwałtowny rozwój, który wyśrubował ceny gruntów do poziomu, jakiego nikt nie był sobie w stanie wcześniej wyobrazić, szczególnie na terenach położonej w centrum miasta „Pętli” – „Loop”, nazwanej tak od biegnących po okręgu linii tramwajowych. W miarę wzrostu cen gruntów ich właściciele szukali nowych sposobów na zwiększenie stopy zwrotu inwestycji. Nęciło ich niebo.

Najbardziej oczywistą przeszkodą w budowie wysokościowców były, rzecz jasna, możliwości fizyczne człowieka przy pokonywaniu schodów, szczególnie po takich posiłkach, jakie jadano w dziewiętnastym wieku. Znikła ona jednak wraz z wynalezieniem windy oraz – a był to równie ważny wynalazek – opatentowaniem przez konstruktora o nazwisku Elisha Graves Otis mechanizmu zatrzymywania windy w wypadku zerwania się utrzymujących ją lin. Pozostały jednak inne bariery, najpoważniejszą zaś z nich była kwestia nośności gruntów w Chicago, która skłoniła nawet pewnego inżyniera do stwierdzenia, że wylewanie fundamentów w tym mieście jest wyzwaniem „niemającym sobie równych nigdzie indziej na świecie, jeśli chodzi o perwersję przedsięwzięcia”. Warstwa nośna znajdowała się tutaj trzydzieści osiem metrów pod powierzchnią ziemi, za głęboko, żeby można się było tam dokopać, zachowując choć cień opłacalności czy bezpieczeństwa inwestycji, oczywiście jeśli weźmie się pod uwagę metody dostępne w latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku. Między warstwą nośną a powierzchnią znajdowała się mieszanina piasku i gliny tak mocno nasiąknięta wodą, że inżynierowie nazywali ją bagnem. Osiadała ona pod ciężarem nawet najskromniejszych konstrukcji i zmuszała architektów do rutynowego projektowania budynków tak, aby chodniki łączące się z poziomem parteru miały nachylenie rzędu dziesięciu centymetrów, w nadziei, że kiedy budynek osiądzie i pociągnie za sobą chodnik, wyrówna się on do właściwego poziomu.

Znano wówczas tylko dwa sposoby na rozwiązanie problemu podłoża – wznoszenie niskiej zabudowy, co równało się unikaniu problemu, albo budowanie kesonów do poziomu warstwy nośnej, co wymagało kopania głębokich szybów, obmurowywania ich ścian i pompowania ich powietrzem dopóty, dopóki wysokie ciśnienie nie uniemożliwi przenikania wody. Technika ta cieszyła się wyjątkowo złą sławą ze względu na wysokie ryzyko wystąpienia u robotników śmiertelnej choroby kesonowej, i była wykorzystywana głównie przez budowniczych mostów, którzy nie mieli innego wyjścia. John Augustus Roebling zasłynął z wykorzystania kesonów przy budowie mostu Brooklińskiego, ale po raz pierwszy w Stanach Zjednoczonych użyto ich wcześniej, gdzieś między 1869 a 1874 rokiem, kiedy James B. Eads zbudował w St. Louis most przez Missisipi. Eads odkrył, że robotnicy zaczynają cierpieć na chorobę kesonową na głębokości osiemnastu metrów pod poziomem ziemi, czyli mniej więcej w połowie głębokości, na którą musiał zejść keson w Chicago. Z trzystu pięćdziesięciu dwóch robotników, którzy pracowali przy osławionym wschodnim kesonie, choroba ciśnieniowa zabiła dwunastu, dwóch zmieniła w kaleki, a u sześćdziesięciu sześciu innych spowodowała lżejsze obrażenia, tym samym windując odsetek wypadków do dwudziestu procent.

Jednak w Chicago właściciele gruntów chcieli z nich czerpać dochody, a w centrum miasta dochód oznaczał wysokość. W 1881 roku inwestor z Massachusetts, Peter Chardon Brooks III, zlecił firmie Burnham & Root zbudowanie najwyższego biurowca w Chicago, który zamierzał nazwać Montauk. Wcześniej to on powierzył im pierwszą dużą inwestycję w śródmieściu – budowę siedmiokondygnacyjnego Grannis Block. W tym budynku, jak napisał Burnham, „zaczęła znajdować odbicie nasza indywidualność [...]. To był cud. Wszyscy chcieli go obejrzeć, a miasto było z niego dumne”. Przenieśli swoje biuro na najwyższe piętro (co miało się okazać krokiem potencjalnie zgubnym w skutkach, ale wtedy nikt jeszcze o tym nie wiedział). Brooks chciał, aby nowy budynek był o połowę wyższy, „o ile” – zastrzegł – „ziemia taki utrzyma”.

Obaj partnerzy wkrótce zaczęli mieć Brooksa serdecznie dość. Był wybredny i skąpy, i najwyraźniej w ogóle go nie obchodziło, jak będzie wyglądał budynek, byle tylko był funkcjonalny. Wydał instrukcję wyprzedzającą o wiele lat słynne stwierdzenie Louisa Sullivana, że forma musi iść za funkcją. „Cały budynek ma służyć do użytku, a nie do ozdoby – pisał Brooks. – Uroda tej budowli będzie się wiązać z jej doskonałym przystosowaniem do funkcji, jaką ma spełniać”. Elewacje miały być zupełnie gładkie, pozbawione gargulców i frontonów, ponieważ na takich wystających elementach zbiera się brud. Wszystkie rury należało umieścić na zewnątrz. „Zabudowywanie rur to błąd, powinny być one wszędzie odkryte, a jeśli to konieczne – pomalowane starannie i na ładne kolory”. Skąpstwo inwestora sięgnęło nawet poziomu łazienek w wieżowcu. W projekcie Roota pod umywalkami były przewidziane szafki. Brooks sprzeciwił się temu, uznając, że szafka „doskonale zbiera brud i wabi myszy”.

Najtrudniejszą kwestią przy budowie Montauk były jego fundamenty. Początkowo Root zamierzał wykorzystać technikę, jaką chicagowscy architekci stosowali od 1873 roku w budynkach normalnych rozmiarów. Na posadzce piwnicy wznoszono piramidy z kamienia. Szeroka podstawa każdej takiej piramidy rozkładała ciężar budynku i zmniejszała jego osiadanie, z kolei wąski szczyt podtrzymywał kolumny nośne. Aby jednak udźwignąć dziesięć kondygnacji zbudowanych z kamienia i cegły, piramidy musiałyby być olbrzymie, piwnice zaś należałoby zmienić niemal w Gizę. Brooks był temu przeciwny. Chciał w nich umieścić kotły i dynamo.

Rozwiązanie, jakie wpadło Rootowi do głowy, musiało mu się w pierwszej chwili wydać zbyt proste, żeby mogło być skuteczne. Postanowił mianowicie, że wykop sięgnie pierwszej warstwy dość twardego gruntu i tam zostanie wylana podstawa z betonu grubości ponad pół metra. Na powierzchni podstawy robotnicy mieli ułożyć warstwę stalowych prętów, a na niej drugą, pod kątem prostym do pierwszej. Kolejne warstwy miały być układane naprzemiennie w taki sam sposób. Następnie ten ruszt ze stali należało zalać cementem portlandzkim, tworząc szeroką, sztywną tratwę, którą Root nazwał fundamentem pływającym. Jego propozycja w swojej istocie nie była niczym innym, jak stworzeniem pod budynkiem warstwy sztucznej skały, pełniącej jednocześnie funkcję podłogi piwnicy. Brooksowi to się spodobało.

Kiedy ukończono Montauk, budynek okazał się tak nowoczesny i tak wysoki, że wymykał się konwencjonalnym opisom. Nie wiadomo, kto wymyślił ten termin, ale nazwa szybko się przyjęła i Montauk został pierwszym drapaczem chmur na świecie. „Montauk był tym dla wysokich budynków biurowych, czym Chartres dla gotyckich katedr” – napisał Thomas Talmadge, chicagowski architekt i krytyk.

Były to dni świetności architektonicznej inwencji. Windy stawały się coraz szybsze i bezpieczniejsze, a szklarze coraz lepiej radzili sobie z produkcją ogromnych tafli szkła. William Jenney z firmy Loring & Jenney, w której Burnham rozpoczynał swoją karierę w zawodzie architekta, zaprojektował pierwszy budynek z konstrukcją nośną ze stali – ciężar budowli przeniesiono w niej ze ścian zewnętrznych na stalowy szkielet. Burnham i Root szybko sobie uświadomili, że wynalazek Jenneya zburzył ostatnią fizyczną granicę wysokości. Technikę tę wykorzystali następnie do budowy coraz wyższych budynków, niebiańskich miast zamieszkiwanych przez nową rodzaj biznesmenów, których przezywano „góralami”. Byli to ludzie, którzy, jak napisał Lincoln Steffens, „życzyli sobie mieć biura tam, gdzie powietrze jest chłodne i świeże, skąd rozciąga się szeroki i piękny widok, i gdzie w samym sercu świata interesów panuje cisza”.

Burnham i Root stali się ludźmi bogatymi. Nie tak bogatymi jak Pullman, jeszcze nie tak bogatymi, żeby zaliczać się do najwyższej klasy towarzystwa razem z Potterem Palmerem i Philipem Armourem, ani nie aż tak bogatymi, aby suknie ich żon opisywano w gazetach, ale byli znacznie bogatsi niż którykolwiek z nich oczekiwał. Wystarczająco, by co roku Burnham kupował beczkę najlepszej madery i leżakował ją, wysyłając dwukrotnie w podróż dookoła świata na powolnych frachtowcach.

W miarę rozwoju firmy zaczęły się ujawniać i klarować charaktery obu partnerów. Burnham był utalentowanym artystą i dobrym architektem, ale jego największa siła leżała w umiejętności zdobywania klientów i realizowania eleganckich projektów Roota. Był przystojny, wysoki i silny, miał jaskrawoniebieskie oczy, a to wszystko przyciągało do niego klientów i przyjaciół, tak jak soczewka skupia promienie słoneczne. „Daniel Hudson Burnham był chyba najprzystojniejszym mężczyzną, jakiego dane mi było spotkać” – stwierdził Paul Starrett, który później miał poprowadzić budowę Empire State Building. Rozpoczął pracę w firmie Burnham & Root w 1888 roku jako pomocnik. „Nietrudno było zaobserwować, jak zdobywa zamówienia. Sam jego wygląd i zachowanie wygrywały za niego połowę bitwy. Wystarczyło, żeby wygłosił najbardziej oczywiste stwierdzenie, a dla słuchacza brzmiało ono niezwykle przekonująco”. Starrett wspominał, jak poruszyła go uwaga, często powtarzana przez Burnhama: „Nie należy tworzyć skromnych planów. Nie ma w nich magii zdolnej poruszyć serce mężczyzny”.

Burnham rozumiał, że to Root jest artystycznym motorem firmy. Wierzył przy tym, że przyjaciel ma niezwykły dar, umożliwiający mu wyobrażenie sobie natychmiast całej budowli w jej ostatecznej formie. „Nigdy nie spotkałem nikogo podobnego do niego pod tym względem – powiedział kiedyś. – Robił się nagle milczący i zamyślony, jego oczy nabierały odległego wyrazu, a cały budynek stawał wtedy przed nim, kamień po kamieniu”. Burnham wiedział również, że Roota nie interesuje ani handlowa strona architektury, ani zawieranie znajomości w Chicago Club i Union League, które często obracały się później w zlecenia.

W każdą niedzielę rano Root grał na organach w Pierwszym Kościele Prezbiteriańskim. Pisał recenzje oper dla „Chicago Tribune”. Pochłaniał książki na temat filozofii, nauki, sztuki i religii. Był znany w wyższych sferach Chicago ze swojej umiejętności prowadzenia rozmowy na niemal każdy temat, i to z wielkim dowcipem. „Miał niezwykłe zdolności konwersacyjne – wspominał jeden z jego przyjaciół. – Odnosiło się wrażenie, że nie ma takiego zagadnienia, którego by nie zbadał i na którego temat nie posiadałby rozległej wiedzy”. Ponadto wyróżniał się szelmowskim poczuciem humoru. Pewnego niedzielnego ranka grał na organach z niezwykłym namaszczeniem i powagą, i musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim wierni się zorientowali, że gra Shoo, Fly – piosenkę dla dzieci. Pewna kobieta stwierdziła, że kiedy Burnham i Root byli razem, „zawsze przychodziło mi na myśl duże drzewo, wokół którego igrają błyskawice”.

Każdy z partnerów znał i szanował zdolności drugiego. Powstająca w wyniku takiej postawy harmonia znajdowała odbicie w działaniu ich firmy, która według słów pewnego historyka funkcjonowała z mechaniczną precyzją rzeźni. Była to celna aluzja, zważywszy bliskie związki zawodowe i osobiste Burnhama z Union Stock Yards. Ale Burnham stworzył również kulturę biurową wyprzedzającą o wiek swoje czasy. Otworzył salę gimnastyczną, aby podczas przerwy na lunch pracownicy mogli grać w piłkę ręczną. Dawał lekcje szermierki. Z kolei Root grał improwizowane recitale na wynajętym fortepianie. „W biurze panował ciągły pośpiech, ale jego duch był cudownie wolny, swobodny i ludzki w porównaniu z innymi biurami, w których zdarzyło mi się pracować” – wspominał Starrett.

Burnham wiedział, że wspólnie z Rootem osiągnęli sukces, jakiego żaden z nich nie osiągnąłby osobno. Synchronia, w jakiej pracowali, pozwalała im podejmować coraz większe wyzwania i tworzyć coraz śmielsze projekty w czasach, kiedy niemal wszystko, co czynił architekt, było nowe, a dramatyczny postęp w kwestiach wysokości i masy budynków potęgował ryzyko katastrofalnej porażki. Harriet Monroe napisała: „Praca każdego z nich nieustannie była niezbędna drugiemu”.

Firma się rozrastała, a wraz z nią rosło i miasto. Stawało się coraz większe, wyższe i bogatsze, ale również coraz brudniejsze, ciemniejsze i bardziej niebezpieczne. Miazmaty pełnego sadzy dymu poczerniły jego ulice, czasami zaś ograniczały widoczność do zaledwie jednej przecznicy, szczególnie w zimie, kiedy piece węglowe paliły się pełnym ogniem. Nieustający ruch pociągów, tramwajów, powozów – surreyów, land, wiktorii, broughamów, faetonów i karawanów o kołach obitych blachą, które waliły w bruk niczym toczące się młotki – powodował ciągły hałas, który cichł dopiero po północy, a latem uniemożliwiał sen przy otwartych oknach. W biednych dzielnicach śmieci piętrzyły się w zaułkach i wylewały z ogromnych skrzyń na odpady, będących prawdziwymi salami bankietowymi dla szczurów i much. Miliardów much. Zwłoki psów, kotów i koni najczęściej pozostawały tam, gdzie zwierzęta padły. W styczniu zamarzały w dziwacznych pozach, w sierpniu puchły i pękały. Wiele kończyło ziemską podróż w rzece Chicago, głównej arterii miasta. Podczas obfitych opadów deszczu wody rzeki rozlewały się tłustym wachlarzem daleko w głąb jeziora Michigan, aż po wieże, które wskazywały miejsce czerpania wody pitnej dla miasta. Deszcz sprawiał, że wszystkie ulice niewybrukowane makadamem wydzielały na zewnątrz wonny gnój złożony z końskiego łajna, błota i śmieci, który pęczniał między granitowymi płytami niczym ropa wokół strupa. Chicago wprawiało przyjezdnych w podziw, a jednocześnie ich przerażało. Francuski wydawca Octave Uzanne nazwał je „miastem gordyjskim, przesadnym i szatańskim”. Paul Lindau, autor i wydawca, opisał je jako „gigantyczny obsceniczny fotoplastykon horroru, niezwykły w każdym calu”.

Burnham kochał Chicago za okazje, jakie mu oferowało, ale zrobił się w stosunku do niego ostrożny. W 1886 roku mieli już z Margaret pięcioro dzieci: dwie córki i trzech synów, z których najmłodszy, o imieniu Daniel, urodził się w lutym. W tym samym roku Burnham kupił stary wiejski dom nad jeziorem, w spokojnej wiosce Evanston, nazywanej przez niektórych podmiejskimi Atenami. Dom miał szesnaście pokoi na dwóch poziomach, otaczały go „wspaniałe stare drzewa”, a zajmował wydłużony prostokąt ziemi sięgający do brzegów jeziora. Burnham kupił go mimo początkowych protestów żony i teścia, i nawet własnej matce nie zwierzył się ze swoich planów, dopóki nie sfinalizował transakcji. Później napisał do niej z przeprosinami: „Zrobiłem to, ponieważ nie mogę już dłużej patrzeć, jak moje dzieci chodzą po ulicach Chicago” – wyjaśnił.

Sukces przyszedł Burnhamowi i Rootowi łatwo, ale obaj przeżywali także trudne chwile. W 1885 roku pożar zniszczył Grannis Block, ich architektoniczną wizytówkę. Przynajmniej jeden z nich przebywał wówczas w biurze i musiał uciekać płonącą klatką schodową. Przenieśli potem firmę na najwyższe piętro Rookery. Trzy lata później hotel, który zaprojektowali dla Kansas City, zawalił się podczas budowy, raniąc kilku robotników, a jednego zabijając. Burnham był załamany. Miasto przeprowadziło śledztwo, które skupiło się na projekcie budynku. Po raz pierwszy Burnhama zaatakowano publicznie. Napisał do żony: „Nie wolno Ci się martwić tą sprawą, bez względu na to, co piszą w gazetach. Niewątpliwie zostaniemy potępieni i czeka nas wiele kłopotów, zanim ta sprawa ucichnie, ale pokonamy je wszystkie w sposób prosty, męski i szczery. Taki, jaki nam przystoi”.

To doświadczenie zraniło go jednak głęboko, szczególnie fakt, że jego kompetencje oceniał biurokrata, na którego nie miał żadnego wpływu. „Koroner – pisał do Margaret trzy dni po runięciu budynku – to nieprzyjazny mały doktorek, polityczny bezmózgi najemnik, który mnie dręczy”. Czuł się samotny i przygnębiony, i chciał wracać do domu. „Tak bardzo pragnę już wrócić, mieć spokój i być przy Tobie”.

Trzeci cios spadł na nich w tym samym okresie, ale jego natura była inna. Choć Chicago szybko zyskiwało sobie uznanie jako koło zamachowe krajowego przemysłu i handlu, jego czołowi obywatele głęboko odczuwali oszczerstwa nowojorczyków, twierdzących, że to miasto niewiele ma wspólnego z kulturą. Aby temu zaradzić, pewien prominentny obywatel Chicago, Ferdinand W. Peck, zaproponował wybudowanie Auditorium Building – sali koncertowej tak wielkiej i tak doskonałej akustycznie, że uciszy wszelką krytykę ze Wschodniego Wybrzeża, a dodatkowo przyniesie zyski. W wizji Pecka ta gigantyczna sala miała być zamknięta w skorupie złożonej z hotelu, sali bankietowej i biur. Liczni architekci stołujący się w restauracji Kinsley’s, mającej w Chicago pozycję równą Delaminco’s w Nowym Jorku, zgadzali się, że będzie to najważniejsze zlecenie w historii miasta i że najprawdopodobniej otrzymają je Burnham i Root. Burnham również tak uważał.

Peck wybrał jednak Dankmara Adlera. Wiedział, że jeśli budynek okaże się niedoskonały pod względem akustycznym, będzie katastrofą bez względu na swój imponujący wygląd, a tylko Adler zaprezentował wcześniej zrozumienie zasad akustyki. „Burnham nie był zadowolony, podobnie zresztą jak John Root” – pisał Louis Sullivan, w tym czasie już partner Adlera. Kiedy Root zobaczył pierwsze szkice Auditorium Building, stwierdził, że Sullivan zamierza najwyraźniej „obsmarować kolejną fasadę ozdóbkami”.

Od początku między obiema firmami panowało napięcie, choć nikt nie mógł się spodziewać, że wiele lat później wybuchnie ono w formie żrącego ataku Sullivana na największe osiągnięcia Burnhama, i to wtedy, gdy własną karierę Sullivan utopi już w oparach alkoholu i rozżalenia. Na razie było to napięcie subtelne, ledwie wibracja, niczym niemy krzyk nadmiernie obciążonej stali. Wynikało z odmiennych poglądów na naturę i cel architektury. Sullivan postrzegał siebie przede wszystkim jako artystę, idealistę. W autobiografii, opisując siebie zawsze w trzeciej osobie, stwierdził, że był człowiekiem „niewinnym, z sercem pochłoniętym sztuką, filozofią, religią i błogosławieństwami piękna natury, analizowaniem rzeczywistości człowieka, ogromną wiarą w dobroczynną moc”. Burnhama nazwał „olbrzymim handlowcem”, skupionym na budowaniu największych, najwyższych i najbardziej kosztownych budynków. „Był słoniowaty, nietaktowny i wygadany”.

Robotnicy zaczęli wznosić Auditorium Building 1 czerwca 1887 roku. W rezultacie powstała przebogata budowla, która przejściowo była największym prywatnym budynkiem w Stanach Zjednoczonych. Sala koncertowa miała ponad cztery tysiące miejsc, o tysiąc dwieście więcej niż nowojorska Metropolitan Opera. Była nawet wyposażona w klimatyzację, czyli system nadmuchiwania powietrza schłodzonego lodem. W otaczającym ją budynku znajdowały się biura, olbrzymia sala bankietowa i hotel z czterystoma luksusowymi pokojami. Podróżny z Niemiec wspominał, że przekręcając elektryczną tarczę umieszczoną na ścianie nad łóżkiem, mógł zamówić ręczniki, papeterię, mrożoną wodę, gazety, whisky oraz pastę do butów. Budowla szybko zyskała pozycję najsłynniejszego budynku w Chicago. Benjamin Harrison, prezydent Stanów Zjednoczonych, wziął udział w uroczystości jej otwarcia.

W ostatecznym rozrachunku jednak wszystkie te niepowodzenia okazały się dla Burnhama i Roota niezbyt istotne. Czekało ich coś znacznie gorszego, ale 14 lutego 1890 roku, w dniu wielkiego głosowania nad lokalizacją Wystawy Światowej, obaj partnerzy wydawali się skazani na sukces do końca życia.

Na zewnątrz redakcji „Tribune” panowała cisza. Tłum potrzebował kilku chwil, żeby przetrawić wiadomość. Pierwszy zareagował człowiek z długą brodą. Wcześniej przysięgał nie golić się dopóty, dopóki Chicago nie zdobędzie prawa do organizowania wystawy, a teraz wspiął się na stopnie przylegającego do redakcji budynku Union Trust Company Bank i wydał wrzask przypominający, jak stwierdził jeden ze świadków, dźwięk podrywającej się racy. Inni mu zawtórowali i już po chwili dwa tysiące mężczyzn i kobiet oraz kilkoro dzieci – głównie doręczycieli telegramów i posłańców – wiwatowało radośnie i spontanicznie, a ich okrzyki zalały kanion z cegieł, kamienia i szkła niczym fala powodzi. Posłańcy ruszyli biegiem z radosną wieścią. W całym mieście z biur Postal Telegraph Company i Western Union wypadli dostarczyciele telegramów. Część wskoczyła na „bezpieczne” rowery Pope’a: jeden ruszył do hotelu Grand Pacific, drugi do Palmer House, inni skierowali się do Richelieu, Auditorium Building, Wellingtonu, wspaniałych rezydencji przy Michigan i Prairie, do klubów – Chicago, Century, Union League – a także do drogich domów publicznych, przede wszystkim do przybytku Carrie Watson, gdzie pełno było pięknych dziewcząt, szampan zaś lał się strumieniami.

Jeden z doręczycieli ruszył przez zmrok do nieoświetlonego zaułka pełnego woni zgniłych owoców. Panowała tam zupełna cisza, wyjąwszy dobiegający z oddali syk ulicznych latarni. Chłopak odszukał drzwi, zapukał i wszedł do pomieszczenia pełnego mężczyzn, młodych i starych, przekrzykujących się nawzajem i w większości pijanych. Trumna ustawiona pośrodku sali służyła za bar, a przyćmione światło pochodziło z gazowych palników ukrytych w zawieszonych na ścianach czaszkach. Na podłodze walało się więcej czaszek. Z jednej ze ścian sterczała szubienica, na innych wisiały rozmaite rodzaje broni oraz nasiąknięty krwią koc.

Artefakty te wskazywały, że jest to siedziba klubu Whitechapel, ochrzczonego nazwą londyńskiego slumsu, w którym dwa lata wcześniej polował na swoje ofiary Kuba Rozpruwacz. Przewodniczący klubu nosił oficjalny tytuł Rozpruwacza. Członkami byli głównie dziennikarze, którzy na spotkania przynosili historie o morderstwach, zebrane na ulicach miasta. Przedmioty rozwieszone na ścianach były autentycznymi narzędziami zbrodni, dostarczonymi przez chicagowskich policjantów. Czaszki podarował klubowi psychiatra z pobliskiego zakładu dla umysłowo chorych, a koc – jeden z członków klubu, który zdobył go, relacjonując bitwę między armią Stanów Zjednoczonych a plemieniem Siuksów.

Dowiedziawszy się, że Chicago przyznano prawo do zorganizowania wystawy, członkowie klubu Whitechapel ułożyli treść telegramu do Chaunceya Depewa, który bardziej niż ktokolwiek inny w ich oczach symbolizował Nowy Jork i jego pogoń za tym zaszczytem. Już wcześniej Depew obiecał, że jeśli rywalizację wygra Chicago, pojawi się na następnym spotkaniu klubu i pozwoli się porąbać na kawałki Rozpruwaczowi. Rzecz jasna – metaforycznie, ale czy w klubie Whitechapel można było być czegoś do końca pewnym, skoro stojąca w siedzibie klubu trumna służyła wcześniej do transportu ciała jednego z jego członków, który popełnił samobójstwo? Koledzy zawieźli jego ciało na Indiana Dunes nad jeziorem Michigan i wznieśli ogromny stos. Na jego szczycie umieścili zwłoki, podpalili drewno, po czym, ubrani w czarne szaty, okrążali ogień z pochodniami w dłoniach, śpiewając hymny za zmarłych i pociągając whisky. Klub miał również w zwyczaju wysyłać odzianych w czarne stroje członków, żeby porywali odwiedzające miasto sławy, a następnie wozili je po mieście w grobowym milczeniu, w czarnym powozie z zasłoniętymi oknami.

Telegram z klubu dotarł do Waszyngtonu, gdzie przebywał Depew, dwadzieścia minut po ostatnim głosowaniu, akurat w chwili, gdy delegacja Chicago zaczęła świętować zwycięstwo w hotelu Willard, położonym niedaleko Białego Domu. Telegram zawierał jedno pytanie: „Kiedy będziemy mieli przyjemność oglądać Pana na naszym stole sekcyjnym?”.

Depew odpowiedział natychmiast: „Jestem na Panów usługi w każdej chwili. Po dzisiejszych wydarzeniach jestem gotów przekazać swoje ciało chicagowskiej nauce”.

Choć Depew wytwornie przyjął porażkę, szczerze wątpił, czy Chicago w pełni zdaje sobie sprawę ze stojącego przed nim wyzwania. „Najwspanialsza wystawa nowoczesnych czasów właśnie zakończyła się sukcesem w Paryżu – powiedział reporterom z »Tribune«. – Cokolwiek przygotujecie, będzie to z nią porównywane. Jeśli uda wam się jej dorównać, odniesiecie sukces. Jeśli ją przewyższycie, będzie to triumf. Ale jeśli okażecie się gorsi, cała Ameryka zrzuci winę na was”.

„Strzeżcie się – ostrzegał. – Uważajcie!”.

Pierwszą decyzją Chicago było założenie przedsiębiorstwa World’s Columbian Exposition Company, które miało finansować budowę wystawy. Po cichu dawano do zrozumienia, że jej projekt należy powierzyć Burnhamowi i Rootowi. Na barki Chicago spadł ciężar przywrócenia Ameryce narodowej dumy i należnej jej pozycji, a także wydobycia jej z cienia rzucanego przez paryską ekspozycję. A miasto zdecydowanie, choć dyskretnie, ulokowało ten ciężar na najwyższym piętrze Rookery.

Klęska w ogóle nie wchodziła w rachubę. Burnham wiedział, że gdyby wystawa się nie udała, doszłoby do zszargania honoru ojczyzny, Chicago spotkałoby upokorzenie, a jego własnej firmie zostałby zadany śmiertelny cios. Gdziekolwiek się obrócił, wszędzie spotykał kogoś – przyjaciela, dziennikarza, członka swojego klubu – kto powtarzał, że naród spodziewa się po tym wydarzeniu czegoś fantastycznego. Budowa Auditorium Building zajęła prawie trzy lata i zaprowadziła Louisa Sullivana na skraj załamania nerwowego. A Burnhamowi i Rootowi powierzono zadanie wzniesienia w ciągu takiego samego czasu całego miasta – i to nie jakiegoś tam miasta, ale takiego, które przyćmi blask wystawy w Paryżu. Przedsięwzięcie musiało również przynieść dochody, bo dla czołowych obywateli Chicago dochodowość była kwestią osobistego i obywatelskiego honoru.

Z punktu widzenia tradycyjnych standardów architektonicznych wyzwanie było niemożliwe do zrealizowania. Samotnie nie byłby go w stanie udźwignąć żaden architekt, ale Burnham wierzył, że wraz z Rootem wykażą wolę i moc wystarczającą do koordynowania i przeprowadzenia całego projektu. Wspólnie pokonali grawitację oraz miękkie bagno chicagowskiej ziemi, zmieniając na zawsze charakter życia miejskiego. A teraz razem zbudują wystawę i zmienią historię. Dokonają tego, ponieważ istnieje taka potrzeba – choć wyzwanie rzeczywiście było gigantyczne. Mowy Depewa na temat ekspozycji szybko stały się co prawda nudne, miał on jednak zdolność ujmowania w sposób dowcipny i zwięzły prawdziwej natury zaistniałej sytuacji. „Chicago jest jak człowiek, który żeni się z matką dwanaściorga dzieci – stwierdził. – Jego kłopoty dopiero się zaczynają”.

Jednakże nawet Depew nie był w stanie oszacować prawdziwej wagi ciężaru spoczywającego na barkach Burnhama i Roota. W tamtej chwili zarówno on sam, jak i obaj architekci postrzegali to wyzwanie jedynie w dwóch najbardziej fundamentalnych wymiarach: czasu i pieniędzy. A już one same były trudnym orzechem do zgryzienia.

Tylko Poe byłby zdolny domyślić się całej reszty.

Konieczne zapasy

Pewnego ranka w sierpniu 1886 roku, kiedy na ulicach panował upał równie wielki jak dziecięca gorączka, człowiek, który przedstawiał się jako H. H. Holmes, przybył na jedną ze stacji kolejowych Chicago. Powietrze było zatęchłe i nieruchome, nasycone zapachem zgniłych brzoskwiń, końskich odchodów i częściowo spalonego antracytu z Illinois. Na bocznicach stało blisko pół tuzina lokomotyw, które pompowały parę w i tak już żółtawe niebo.

Holmes kupił bilet do wioski Englewood położonej w okręgu Lake, przylegającym do południowej granicy Chicago i zamieszkiwanym przez 200 tysięcy ludzi. Ta część hrabstwa obejmowała Union Stock Yards oraz dwa duże parki: Waszyngtona, pełen trawników i ogrodów, gdzie znajdował się popularny tor wyścigowy, oraz Jacksona – odludne, zaniedbane pustkowie na brzegu jeziora.

Mimo upału Holmes wyglądał świeżo i rześko. Kiedy szedł przez stację, padały na niego, niczym niesione wiatrem płatki kwiatów, spojrzenia młodych kobiet.

Szedł pewnym krokiem, był doskonale ubrany i roztaczał wokół siebie aurę sukcesu i bogactwa. Miał dwadzieścia sześć lat, mierzył sto siedemdziesiąt trzy centymetry wzrostu, a ważył jedynie siedemdziesiąt kilogramów. Miał ciemne włosy i zwracające uwagę niebieskie oczy, kiedyś przyrównane do oczu hipnotyzera. „Jego oczy są wielkie i szeroko otwarte, w niebieskim kolorze – zanotował później lekarz o nazwisku John L. Capen. – Wielcy mordercy, podobnie jak ludzie odznaczający się wielkością na innych polach, mają oczy niebieskie”. Capen zwrócił również uwagę na wąskie wargi Holmesa, ocienione gęstym, ciemnym wąsem, choć jego zdaniem najbardziej uderzające były jednak uszy. „Jest to cudownie małe ucho, na szczycie ukształtowane w sposób, w jaki dawni artyści w rzeźbach satyrów sugerowali występek i rozpustę”. Ogólnie rzecz biorąc, jak zauważył Capen, „odlano go z bardzo delikatnej formy”.

Dla kobiet, nieświadomych skrywanych obsesji tego człowieka, była to delikatność niezwykle atrakcyjna. Holmes łamał powszechnie panujące zasady zażyłości: stawał zbyt blisko, przyglądał się zbyt natarczywie, dotykał zbyt często i za długo. A one go za to uwielbiały.

Wysiadł z pociągu w samym sercu Englewood i przez chwilę rozglądał się po otoczeniu. Znajdował się na skrzyżowaniu Sześćdziesiątej Trzeciej i Wallace. Na stojącym w narożniku słupie telegraficznym znajdowała się skrzynka alarmu przeciwpożarowego o numerze 2475. W oddali było widać szkielety kilku trzykondygnacyjnych domów, jeszcze w budowie. Holmes słyszał uderzenia młotków. Niedawno zasadzone drzewa trwały w szeregach niczym żołnierze, choć w mgiełce panującego upału sprawiały raczej wrażenie oddziałów pustynnych, które wypuściły się za daleko bez odpowiednich zapasów wody. Powietrze było nieruchome, wilgotne i przesycone zapachem palonej lukrecji, wydzielanym przez świeżo położony makadam. Na rogu stał sklep z szyldem głoszącym, że jest to drogeria E. S. Holtona.

Holmes ruszył z miejsca. Wybrał Wentworth – biegnącą z północy na południe główną ulicę handlową Englewood, zatłoczoną końmi, dwukółkami i faetonami. W pobliżu skrzyżowania Sześćdziesiątej Trzeciej i Wentworth minął remizę strażacką należącą do wozu strażackiego numer 51 i jego załogi. Obok mieścił się komisariat. Wiele lat później mieszkaniec wioski, niemogący pojąć makabry, jaka się tutaj wydarzyła, napisał: „Choć czasami tereny Union Stock Yards wymagały pilnej interwencji policji, Englewood żyło spokojnie, a obowiązki policjantów sprowadzały się niemal wyłącznie do funkcji reprezentacyjnych i pilnowania, żeby nikt nie niepokoił krów na pastwiskach”.

Holmes zawrócił na Wallace Street, gdzie widział szyld drogerii Holtona. Przez skrzyżowanie biegły tory. Dróżnik, mrużąc oczy, wypatrywał pociągów i co kilka minut opuszczał szlaban, żeby umożliwić przejazd kolejnej lokomotywie. Drogeria znajdowała się na północno-zachodnim rogu Wallace i Sześćdziesiątej Trzeciej. Po przeciwnej stronie Wallace było widać dużą, pustą parcelę.

Holmes