Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Film na podstawie książki już na platformie Netflix.
Bezkompromisowa, brutalna i mroczna proza największego kalibru, która trzyma w emocjonalnym uścisku aż do ostatniej strony.
Niektórzy ludzie rodzą się po to, by można ich było pochować.
Knockemstiff, Ohio. Willard Russell, dręczony wspomnieniami rzezi na Południowym Pacyfiku weteran wojenny, nie jest w stanie uratować swojej pięknej żony, Charlotte, od powolnej śmierci z powodu raka, bez względu na ilość krwi wylanej na swoim ołtarzu ofiarnym.
Małżeństwo seryjnych morderców, Carl i Sandy Hendersonowie, przemierza amerykańskie autostrady w poszukiwaniu odpowiednich osób do sesji zdjęciowych i wyeliminowania.
Bojący się pająków kaznodzieja Roy i jego kaleki pomocnik Theodore, mistrz gry na gitarze, uciekają przed wymiarem sprawiedliwości.
W samym środku tego zamieszania znajduje się Arvin Eugene Russell, osierocony syn Willarda i Charlotte, poszukujący odpowiedzi...
Donald Ray Pollock splata wszystkie wątki w trzymającą w napięciu fabułę, wywołującą u czytelników zaskoczenie i głębokie poruszenie.
„Brutalnie twórcza i niekonwencjonalna… Pollock wie jak przykuć uwagę czytelników i sprawić, aby zabrakło im tchu.” – The New York Times Book Review
„Może cię odrzucać, szokować, a już na pewno przerażać, ale i tak przeczytasz ją do końca.” – The Washington Post
„Czyta się ją tak, jakby była owocem miłości O'Connor i Faulknera, schwytanym przez Cormaca McCarthy'ego, trzymanym w klatce na tyłach domu i zmuszanym do jedzenia wyłącznie krążków cebulowych, Oxycontinu i ciągłego oglądania filmu Terrence'a Malicka „Badlands”. - The Oregonian
„Elektryzująca... Po każdej z historii musiałam wyjść na spacer i ochłonąć.” - Katherine Dunn, autorka „Greek Love”
„Wstrząsa tobą niczym telegram z piekła wsunięty pod drzwiami o trzeciej nad ranem” William Gay, autor „Provinces of Night and The Long Home”
„Donald Ray Pollock na nowo definiuje określenie „American Gothic”, czerpiąc inspirację z Flannery O'Connor i Williama Faulknera i podkręcając je na maksa... Jak już zaczniesz czytać, nie będziesz mógł się oderwać.” - Herald
„Jeden z najbardziej zuchwałych i znaczących pisarzy naszych czasów... Jeśli bracia Cohen chcą kolejnego Oscara, powinni od razu kupić prawa do tej książki.” - Scotland on Sunday
„Pod warstwą gotyckiego horroru skrywa się moralny porządek ze Starego Testamentu, nawet jeśli przywrócenie tego porządku wymaga przemocy.” - The Columbus Dispatch
„Oszałamiająca... dzika historia... jest w niej seks, morderstwo, anarchia i jedne z najosobliwszych postaci stworzonych we współczesnej literaturze.” - Richmond Times-Dispatch
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 359
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pewnego posępnego poranka pod koniec deszczowego października Arvin Eugene Russell szedł pośpiesznie za swym ojcem, Willardem, wzdłuż skraju pastwiska wznoszącego się nad długą skalistą doliną, zwaną Knockemstiff, w południowym Ohio. Willard był wysoki i kościsty, a Arvin z trudem dotrzymywał mu kroku. Pole porastały wybujałe krzewy wrzosu, spłowiałe kępy gwiazdnicy i ostu, a mgła unosząca się nad ziemią, równie gęsta co szarobure chmury na niebie, sięgała dziewięcioletniemu chłopcu do kolan. Po kilku minutach zboczyli do lasu i szli wąską ścieżką biegnącą wzdłuż wzgórza, aż natknęli się na pień leżący na niewielkiej polanie, będący pozostałością po wielkim dębie, który runął wiele lat temu. Wysmagany przez wiatr krzyż zbity z desek, które ojciec oderwał od tylnej ściany zrujnowanej stodoły za ich domem, stał przechylony nieco na wschód, wbity w miękką ziemię kilka metrów pod nimi.
Willard oparł się o pień i machnięciem ręki przywołał syna, aby ten uklęknął obok niego na gnijących, mokrych liściach. Gdy alkohol nie krążył w jego żyłach, Willard przychodził na polanę każdego ranka i popołudnia, aby porozmawiać z Bogiem. Arvin nie wiedział, co jest gorsze – picie czy modlitwy. Odkąd sięgał pamięcią, ojciec walczył z diabłem. Zadrżał pod wpływem wilgoci i otulił się szczelniej płaszczem. Wolałby dalej leżeć w łóżku. Nawet chodzenie do szkoły – mimo wszystkich wiążących się z tym udręk – było lepsze niż to, ale dziś była sobota i nie mógł się wykręcić szkolnymi obowiązkami.
Przez niemal bezlistne gałęzie Arvin widział smużki dymu unoszące się z kilku kominów, oddalonych o jakieś osiemset metrów. W 1957 roku w Knockemstiff mieszkało mniej więcej czterysta osób, z których niemal wszystkie były spokrewnione za sprawą takiego czy innego dawno zapomnianego nieszczęścia, jak pożądanie, konieczność lub zwykła ignorancja. Oprócz chat z dachami przykrytymi papierem smołowanym i domów z pustaków w dolinie znajdowały się dwa sklepy wielobranżowe, Kościół Chrystusa działający w Stowarzyszeniu Chrześcijańskim oraz knajpa znana w miasteczku jako Bull Pen. Choć Russellowie już od pięciu lat wynajmowali dom na górze Mitchell Flats, sąsiedzi z dołu nadal uważali ich za obcych. Arvin był jedynym z nikim niespokrewnionym dzieciakiem w szkolnym autobusie. Trzy dni wcześniej znów wrócił do domu z podbitym okiem. „Nie toleruję bicia się dla zabawy, ale czasami jesteś zanadto spokojny – powiedział mu Willard tamtego popołudnia. – Ci gówniarze może i są od ciebie więksi, ale kiedy następnym razem któremuś z nich zacznie odwalać, masz to zakończyć”. Willard stał na werandzie i właśnie zrzucał z siebie robocze ubrania. Podał Arvinowi brązowe spodnie, sztywne od zaschniętych krwi i łoju. Pracował w rzeźni w Greenfield, a tamtego dnia ubito tysiąc sześćset świń, co było nowym rekordem firmy R.J. Carroll Meatpacking. Choć chłopak nie wiedział jeszcze, co chce robić, gdy dorośnie, był pewien, że nie będzie zarabiać na życie zabijaniem świń.
Właśnie zaczęli się modlić, gdy za ich plecami rozległ się głośny trzask łamanej gałęzi. Arvin już miał się odwrócić, ale Willard wyciągnął rękę i go powstrzymał. W bladym świetle poranka chłopak zdążył jednak dostrzec dwóch myśliwych w brudnych i podartych ubraniach, których widział parę razy, jak siedzą zgarbieni na przednim siedzeniu starego, zardzewiałego sedana na parkingu przed sklepem Maude Speakman. Jeden z nich niósł brązowy płócienny worek, którego spód był poplamiony świeżą krwią.
– Nie zwracaj na nich uwagi – odezwał się cichym głosem Willard. – Teraz jest czas dla Pana, nikogo więcej.
Świadomość, że mężczyźni byli tak blisko, zdenerwowała Arvina, ale odwrócił się i posłusznie zamknął oczy. Willard uważał zwalony pień drzewa za równie święty jak jakikolwiek kościół, a ojciec był ostatnią osobą na ziemi, którą chłopak chciał obrazić. Jeśli nie liczyć wody ściekającej z liści i wiewiórki skaczącej obok po drzewie, las znów pogrążył się w bezruchu. Arvinowi wydawało się, że mężczyźni zdążyli odejść, gdy nagle jeden z nich odezwał się ochrypłym głosem:
– Cholera, znowu urządzili sobie to religijne spotkanie.
– Mów ciszej. – Arvin usłyszał drugiego mężczyznę.
– To chyba dobra chwila, żeby złożyć wizytę jego starej. Pewnie leży teraz w ciepłym łóżku i nie może się mnie doczekać.
– Kurwa, Lucas, zamknij się!
– No co? Nie gadaj, że sam byś nie skorzystał. Ślicznotka z niej, niech mnie diabli wezmą, jeśli nie.
Arvin zerknął z niepokojem na ojca. Oczy Willarda pozostały zamknięte, a wielkie dłonie, splecione razem, spoczywały na pniu. Usta poruszały się szybko, jednak słowa wypowiadał zbyt cicho, by ktokolwiek poza Panem je usłyszał. Chłopiec pomyślał o tym, co ojciec powiedział mu poprzedniego dnia – o obronie przed atakami. Najwyraźniej to też były puste słowa. Miał przeczucie, że w kolejnym tygodniu długa podróż szkolnym autobusem nie okaże się ani trochę lepsza niż zwykle.
– Chodź tu, ty tępy sukinsynu – odezwał się jeden z mężczyzn. – To cholerstwo robi się coraz cięższe.
Arvin nasłuchiwał, jak skręcają i idą przez wzgórze w kierunku, z którego przyszli. Na długo po tym, jak odgłosy kroków obu mężczyzn ucichły, nadal słyszał śmiech tego pyskatego.
Chwilę później Willard wstał i odczekał, aż syn skończy się modlić. Wrócili do domu w milczeniu, na stopniach werandy zdrapali błoto z butów i weszli do ciepłej kuchni. Matka Arvina, Charlotte, smażyła plastry bekonu na żeliwnej patelni i widelcem ubijała jajka w niebieskiej misce. Nalała Willardowi kawy, a przed Arvinem postawiła szklankę mleka. Czarne lśniące włosy miała związane gumką w kucyk. Była ubrana w wyblakły różowy szlafrok i puchate skarpetki, z których jedna miała dziurę na pięcie. Arvin przyglądał się, jak krząta się po kuchni, i próbował sobie wyobrazić, co by było, gdyby tamci myśliwi poszli do ich domu, zamiast zawrócić. Matka była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widział. Zastanawiał się, czy zaprosiłaby ich do środka.
Po skończonym posiłku Willard przysunął krzesło do stołu i wyszedł na dwór z ponurym wyrazem twarzy. Nie odezwał się słowem od momentu, w którym skończył modlitwę. Charlotte wstała i podeszła do okna z kubkiem kawy w ręku. Patrzyła, jak mąż szybkim krokiem przemierza podwórko i znika w stodole. Przez chwilę rozważała możliwość, że mógł tam ukryć dodatkową butelkę. Tej, którą trzymał pod zlewem, nie dotknął od kilku tygodni. Odwróciła się i spojrzała na Arvina.
– Tata jest na ciebie zły?
Pokręcił głową.
– Ja nic nie zrobiłem.
– Nie o to pytałam. – Charlotte oparła się o blat. – Oboje wiemy, do czego jest zdolny.
Przez chwilę Arvin chciał opowiedzieć matce o tym, co zaszło przy pniu, lecz wstyd okazał się zbyt wielki. Zrobiło mu się niedobrze na myśl, że ojciec słuchał, co tamten facet mówi o mamie, i to zignorował.
– Mieliśmy małe spotkanie religijne, to wszystko – odparł.
– Spotkanie religijne? – spytała Charlotte. – Gdzie się nauczyłeś takiego określenia?
– Nie wiem, pewnie gdzieś usłyszałem.
Wstał od stołu i poszedł korytarzem do swojej sypialni. Zamknął drzwi, położył się na łóżku i przykrył kocem. Odwrócił się na bok i spojrzał na oprawiony w ramkę obrazek przedstawiający ukrzyżowanego Jezusa, który Willard powiesił nad odrapaną komodą. Podobne obrazki można było znaleźć w każdym z pokoi, prócz kuchni. Charlotte ustaliła granicę, tak samo jak w dniu, w którym jej mąż zaczął zaczął zabierać Arvina do lasu na modlitwę. „Tylko w weekendy, Willard, koniec kropka”, powiedziała. W jej mniemaniu zbyt duża religijność mogła być równie zła jak jej brak, a nawet gorsza. Jednak umiarkowanie nie leżało w naturze jej męża.
Jakąś godzinę później Arvina obudził głos ojca dobiegający z kuchni. Zeskoczył z łóżka i wygładził zmarszczki na wełnianym kocu, po czym podszedł do drzwi i przycisnął do nich ucho. Usłyszał, jak Willard pyta Charlotte, czy potrzebuje czegoś ze sklepu.
– Muszę zatankować samochód do pracy – powiedział.
Gdy Arvin usłyszał kroki ojca w korytarzu, odsunął się szybko od drzwi i przeszedł przez pokój. Zatrzymał się pod oknem i udawał, że przygląda się bacznie grotowi strzały, który wziął z niewielkiej kolekcji skarbów zgromadzonych na parapecie. Drzwi do jego pokoju się otworzyły.
– Wybierzemy się na przejażdżkę – powiedział Willard. – Nie ma sensu, żebyś siedział cały dzień w domu i nudził się jak mops.
Gdy wychodzili na dwór, Charlotte zawołała z kuchni:
– Nie zapomnij kupić cukru.
Wsiedli do pickupa i pojechali do końca drogi pokrytej koleinami, po czym skręcili w Baum Hill Road. Przy znaku stop Willard skręcił w lewo na odcinek brukowanej drogi przechodzącej przez środek Knockemstiff. I choć podróż do sklepu Maud nigdy nie trwała dłużej niż pięć minut, Arvinowi zawsze się wydawało, że po wyjeździe z domu wkracza na teren innego państwa. U Pattersona grupka chłopców, niektórzy młodsi od niego, stała w otwartych drzwiach rozpadającego się garażu, przekazując sobie papierosy z ręki do ręki i uderzając na zmianę w wypatroszone truchło jelenia zwisające z belki. Jeden z chłopców wzniósł okrzyk i zamachnął się parę razy w rześkim powietrzu. Gdy przejeżdżali obok nich, Arvin usiadł nieco niżej w fotelu. Przed domem Janey Wagner, pod klonem w ogródku pełzało niemowlę. Janey stała na zapadającej się werandzie, wskazywała palcem dziecko i krzyczała na kogoś przez dziurę w dykcie, którą załatano wybite okno. Miała na sobie ten sam strój, w którym chodziła codziennie do szkoły – czerwoną plisowaną spódnicę i wystrzępioną białą bluzkę. Była niewiele starsza od Arvina, ale zawsze siedziała na tyłach autobusu z chłopcami z ostatnich klas. Arvin słyszał, jak inne dziewczęta mówiły, że może tam siedzieć, bo rozkłada nogi i pozwala chłopakom bawić się swoją szparą. Arvin miał nadzieję, że któregoś dnia, gdy będzie nieco starszy, dowie się, co dokładnie miały na myśli.
Zamiast zatrzymać się pod sklepem, Willard skręcił ostro w prawo i pojechał pod górkę drogą o nazwie Shady Glen. Dodał nieco gazu i wjechał na pozbawione trawy, błotniste podwórko otaczające Bull Pen. Pokrywały je kapsle od butelek, pety i kartony po piwie. Mieszkał tu były kolejarz, Snooks Snyder, o skórze upstrzonej rakowymi naroślami, ze swoją siostrą, Agathą, starą panną, która całymi dniami siedziała w oknie na piętrze ubrana na czarno i udawała, że jest wdową w żałobie. Snooks sprzedawał przed domem piwo i wino, a jeśli czyjaś twarz była mu znana choćby z widzenia, przynosił z zaplecza coś znacznie mocniejszego. Dla wygody gości ustawił pod wysokimi jaworami z boku domu kilka stołów piknikowych. Znajdowały się tam również boisko do rzucania podków na kołek i wychodek, który wyglądał, jakby za chwilę miał się zawalić. Dwaj mężczyźni, których Arvin widział rano w lesie, siedzieli na blacie jednego ze stolików i pili piwo. Strzelby oparli o drzewo za swoimi plecami.
Choć pickup nie zdążył się jeszcze zatrzymać, Willard mocnym pchnięciem otworzył drzwi i wyskoczył na zewnątrz. Jeden z myśliwych wstał i cisnął butelką, która odbiła się od przedniej szyby samochodu i z hukiem wylądowała na drodze. Później odwrócił się i zaczął uciekać. Willard dogonił go jednak i wepchnął do kałuży oleistych pomyj przed drzwiami wychodka. Przetoczył go na plecy, przygwoździł kolanami jego kościste ramiona i zaczął okładać brodatą twarz pięściami. Drugi myśliwy chwycił za jedną ze strzelb i popędził w stronę zielonego chryslera Plymouth z brązowym płóciennym workiem pod pachą. Odjechał prędko, ślizgając się na łysych oponach przez całą drogę prowadzącą obok kościoła.
Po kilku minutach Willard przestał tłuc myśliwego. Strzepnął dłonie, by pozbyć się bolesnego kłucia, i wziął głęboki oddech, po czym podszedł do stolika, przy którym wcześniej siedzieli mężczyźni. Wziął strzelbę opartą o pień, wyjął dwa czerwone naboje, po czym zamachnął się nią jak kijem baseballowym i uderzał w jawor do momentu, aż się połamała. Gdy się odwrócił i ruszył w stronę pickupa, zerknął ponad ramieniem i zobaczył Snooksa Snydera stojącego w drzwiach z wycelowanym w niego pistoletem o krótkiej lufie. Zrobił kilka kroków w stronę werandy.
– Stary, jeśli chcesz, żebym i tobie spuścił lanie – powiedział donośnym głosem – to tutaj podejdź. Wepchnę ci tę spluwę w zadek. – Stał i czekał, aż w końcu Snooks zamknął drzwi.
Gdy wsiadł z powrotem do auta, sięgnął pod fotel w poszukiwaniu szmaty i starł z rąk ślady krwi.
– Pamiętasz, co ci wczoraj powiedziałem? – spytał Arvina.
– O tych chłopcach z autobusu?
– Tak. Właśnie to miałem na myśli. – Willard wskazał ruchem głowy myśliwego. Wyrzucił szmatę przez okno. – Trzeba tylko wybrać odpowiedni moment.
– Tak jest – powiedział Arvin.
– Na świecie jest mnóstwo złych sukinsynów.
– Więcej niż setka?
Willard zaśmiał się krótko i wrzucił bieg.
– O tak, więcej. – Zwolnił sprzęgło. – Będzie lepiej, jeśli to zostanie między nami, dobrze? Nie ma potrzeby denerwować mamy.
– Jasne.
– Świetnie. Co powiesz na batonik czekoladowy?
Przez długi czas Arvin uważał ten dzień za najlepszy, jaki kiedykolwiek udało mu się spędzić z ojcem. Po kolacji poszedł za Willardem do lasu, aby się pomodlić. Zanim dotarli na miejsce, zaczął już świecić księżyc. Uklękli, a Arvin zerknął z ukosa na zdartą skórę na kłykciach ojca. Gdy mama spytała, co się stało, Willard odparł, że zranił się w rękę, gdy zmieniał oponę. Arvin nigdy wcześniej nie słyszał, żeby tata kłamał, ale był pewny, że Bóg mu to wybaczy. W nieruchomym lesie pogrążającym się w mroku odgłosy wspinaczki na wzgórze były wyjątkowo wyraźne. Na dole, w Bull Pen, stukot podków uderzających o metalowe słupki brzmiał niemal jak uderzenie kościelnych dzwonów, a dzikie pijackie okrzyki przypomniały chłopcu o zakrwawionym myśliwym leżącym w błotnistej kałuży. Ojciec dał temu człowiekowi nauczkę, której ten nigdy nie zapomni. Następnym razem, gdy ktoś z nim zadrze, Arvin miał zamiar odpłacić się tym samym. Zamknął oczy i zaczął się modlić.
Było środowe popołudnie, jesienią 1945 roku, krótko po zakończeniu wojny. Autobus Greyhound zatrzymał się w Meade w stanie Ohio, niewielkiej mieścinie godzinę drogi na południe od Columbus, mieszczącej zakład papierniczy, który cuchnął zgniłymi jajami. Przyjezdni narzekali na smród, ale mieszkańcy lubili się przechwalać, że to słodka woń pieniędzy. Kierowca autobusu, pulchny, karłowaty mężczyzna w butach na podwyższonym obcasie i zwisającej smętnie muszce, zatrzymał się w uliczce obok przystanku i ogłosił czterdziestominutową przerwę. Miał ochotę napić się kawy, ale wrzód na żołądku znów dawał mu się we znaki. Ziewnął i upił łyk z buteleczki z różowym lekarstwem, którą trzymał na desce rozdzielczej. Z fabrycznego komina po drugiej stronie miasta, jak na razie najwyższej konstrukcji wzniesionej w tej części stanu, buchnęła kolejna ciemnobrązowa chmura dymu. Komin było widać z odległości wielu kilometrów. Wyrzucał z siebie opary niczym wulkan szykujący się do wybuchu.
Kierowca rozparł się na fotelu i naciągnął skórzaną czapkę na oczy. Mieszkał na obrzeżach Filadelfii i przeszło mu przez myśl, że gdyby kiedykolwiek musiał zamieszkać w miejscu takim jak Meade, wolałby się zastrzelić. Nie znalazł tu ani jednej główki sałaty. Wyglądało na to, że jedynym, co jedli tutejsi mieszkańcy, był tłuszcz i jeszcze więcej tłuszczu. Umarłby po dwóch miesiącach odżywiania się tymi tłustymi pomyjami. Jego żona powiedziała znajomym, że jest on delikatnego zdrowia, lecz w jej głosie było coś, co sprawiało, że czasami zastanawiał się, czy ta kobieta naprawdę wykazuje się zrozumieniem. Gdyby nie wrzód, poszedłby na wojnę razem z innymi mężczyznami. Wyrżnąłby cały oddział Niemców i pokazał jej, jaki jest delikatny. Jego największą bolączką były medale, które go ominęły. Jego ojciec otrzymał kiedyś certyfikat od kolei, poświadczający, że przez dwadzieścia lat pracy nie opuścił ani jednego dnia, i pokazywał go chorowitemu synowi przy każdej rocznicy. Gdy staruszek wreszcie kopnął w kalendarz, chłopak próbował nakłonić matkę, aby umieściła certyfikat w trumnie razem z ciałem, by już nigdy nie musiał go oglądać. Uparła się jednak, żeby powiesić go w salonie jako przykład tego, co człowiek może osiągnąć w życiu, jeśli nie pozwoli, aby niewielka niestrawność stanęła mu na drodze. Pogrzeb – wydarzenie, którego chłopak od dawna oczekiwał – prawie zrujnowała kłótnia z powodu tego nędznego skrawka papieru. Ucieszy się, gdy wszyscy żołnierze zwolnieni ze służby wrócą wreszcie do domów, a on nie będzie już musiał oglądać ich durnych twarzy. Po pewnym czasie osiągnięcia innych ludzi zwyczajnie zaczynają ciążyć.
Szeregowy Willard Russell pił na tylnym siedzeniu autobusu w towarzystwie dwóch marynarzy z Georgii, z których jeden zdążył już stracić przytomność, a drugi zwymiotował do ich ostatniej flaszki. Ciągle rozmyślał o tym, że gdyby udało mu się wrócić do domu, już nigdy więcej nie opuści Coal Creek w Zachodniej Wirginii. Dorastając wśród wzgórz, doświadczył wielu trudności, ale żadna nawet nie umywała się do tych na Południowym Pacyfiku. Na jednej z Wysp Salomona on i garstka ludzi z jego oddziału natknęli się na żołnierza piechoty morskiej obdartego żywcem ze skóry przez Japończyków i przybitego do krzyża zrobionego z dwóch drzew palmowych. Zakrwawione ciało pokrywały chmary czarnych much. Widzieli, jak serce bije jeszcze w piersi. Nieśmiertelnik zwisał ze szczątków wielkiego palca u stopy: sierżant zbrojmistrz Miller Jones. Niezdolny do niczego prócz okazania odrobiny litości Willard strzelił żołnierzowi w głowę za uchem. Zdjęli ciało i przykryli kamieniami u stóp krzyża. Od tamtej pory w głowie Willarda już nic nie było takie samo.
Gdy usłyszał, jak przysadzisty kierowca autobusu krzyczy coś o przerwie, wstał i ruszył w stronę drzwi, zniesmaczony zachowaniem dwóch marynarzy. Według niego marynarka wojenna była jednostką wojskową, której nie powinno się zezwalać na picie alkoholu. W ciągu ostatnich trzech lat w wojsku nie spotkał ani jednego rekruta, który miał mocną głowę. Ktoś powiedział mu, że to z powodu saletry potasowej, którą byli karmieni, a która powstrzymywała ich od popadnięcia w obłęd i pieprzenia się z kim popadnie na morzu. Willard wyszedł przed zajezdnię autobusową i po drugiej stronie ulicy zobaczył niewielką restaurację o nazwie Wooden Spoon. W oknie wisiał kawałek białej dykty z reklamą klopsa za trzydzieści pięć centów. Matka zaopatrzyła Willarda w taki klops w dniu wyjazdu do wojska, więc uznał to za dobry znak. Usiadł w boksie przy oknie i zapalił papierosa. Wokół ściany biegła półka zastawiona starymi butelkami, wiekowym sprzętem kuchennym i popękanymi czarno-białymi zdjęciami zbierającymi kurz. Do ściany przy boksie przypięto wyblakły wycinek prasowy o policjancie z Meade, którego przed dworcem autobusowym zastrzelił bandyta obrabowujący banki. Willard przyjrzał mu się bliżej. Artykuł nosił datę 11 lutego 1936 roku. Według jego obliczeń do zdarzenia doszło cztery dni przed jego dwunastymi urodzinami. Starszy pan, jedyny klient jadłodajni, siedział pochylony przy stoliku na środku sali i siorbał zieloną zupę z miski. Jego sztuczne zęby spoczywały na kawałku masła leżącym przed nim.
Willard skończył palić i już miał wychodzić, gdy z kuchni wyłoniła się w końcu ciemnowłosa kelnerka. Chwyciła menu ze stosu leżącego przy kasie i podała mu kartę.
– Przepraszam – powiedziała. – Nie słyszałam, jak pan wchodził.
Gdy Willard patrzył na jej wysokie kości policzkowe, pełne usta i długie, zgrabne nogi, odkrył, że zaschło mu w ustach. Gdy spytała, na co ma ochotę, nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Nigdy wcześniej mu się to nie przydarzyło, nawet w trakcie najzacieklejszej bitwy na Wyspie Bougainville´a. Gdy odeszła, aby przekazać jego zamówienie i przynieść filiżankę kawy, przeszło mu przez myśl, że jeszcze kilka miesięcy temu był pewien, że jego życie dobiegnie końca na jakiejś durnej gorącej, skalistej wyspie na środku Pacyfiku, a teraz siedzi tutaj, cały i zdrów, zaledwie kilka godzin drogi od domu, i obsługuje go kobieta, która wyglądała jak jedna z tych filmowych piękności z plakatu. Właśnie wtedy się zakochał. Nie miało znaczenia, że klops był suchy jak wiór, fasolka papkowata, a bułka twarda jak gruda węgla. Przysiągłby, że to był najlepszy posiłek w jego życiu. Gdy skończył jeść, wrócił do autobusu, nie poznawszy nawet imienia Charlotte Willoughby.
Po drugiej stronie rzeki, w Huntington, gdzie autobus zatrzymał się na kolejnym przystanku, znalazł sklep monopolowy i kupił prawie dwa i pół litra wolnocłowej whiskey, którą upchnął w plecaku. Tym razem usiadł na przedzie, tuż za kierowcą, i rozmyślał o dziewczynie z restauracji, szukając znaków świadczących o tym, że zbliża się do domu. Nadal był lekko podchmielony. Nieoczekiwanie kierowca zapytał:
– Przywozisz ze sobą jakieś medale? – Zerknął na Willarda we wstecznym lusterku.
Willard pokręcił głową.
– Tylko ten stary, chudy zewłok, w którym chodzę.
– Chciałem iść na wojnę, ale mi nie pozwolili.
– Szczęściarz z ciebie – odparł Willard.
Tego dnia, w którym natknęli się na trupa żołnierza marynarki, walki na wyspie prawie dobiegły końca, a sierżant wysłał ich z zadaniem znalezienia wody pitnej. Kilka godzin po pochowaniu ciała Millera Jonesa czterech zagłodzonych japońskich żołnierzy ze śladami świeżej krwi na maczetach wyłoniło się zza skał z rękami uniesionymi w geście poddania. Gdy Willard i jego dwóch kompanów zaczęli prowadzić ich w stronę krzyża, żołnierze padli na kolana i błagali o przebaczenie. „Próbowali uciec – okłamał później w obozie sierżanta. – Nie mieliśmy wyboru”. Po egzekucji Japończyków jeden z towarzyszy Willarda, chłopak z Luizjany ze szczurzą łapką na szyi, która miała go chronić przed kulami, odciął im uszy brzytwą. Miał pudełko po cygarach pełne odciętych uszu, które zdążyły już wyschnąć. Po powrocie do domu zamierzał sprzedawać swoje trofea za pięć dolarów sztuka.
– Mam wrzód na żołądku – powiedział kierowca.
– Nie ominęło cię nic szczególnego.
– No nie wiem – odparł kierowca. – Chciałbym dostać medal. Albo dwa. Mógłbym zabić wystarczająco dużo tych szwabskich drani, żeby zasłużyć na dwa. Mam bardzo szybkie ręce.
Spoglądając na tył głowy kierowcy, Willard przypomniał sobie rozmowę z ponurym młodym księdzem, którą przeprowadził na pokładzie statku po tym, jak przyznał się, że zastrzelił żołnierza marynarki, aby oszczędzić mu cierpienia. Ksiądz miał dość śmierci, której naoglądał się wszędzie wokół, i modlitw, które odmówił nad rzędami martwych żołnierzy i stertami różnych części ciał. Powiedział Willardowi, że nawet jeśli prawdziwa jest tylko połowa tej historii, to jedyne, do czego nadaje się ten zdeprawowany i zepsuty świat, to przygotowanie na kolejną okropność.
– Wiedziałeś, że Rzymianie patroszyli osły, zaszywali w nich żywcem chrześcijan i zostawiali na słońcu, aby umarli? – wypalił Willard.
Ksiądz miał w zanadrzu mnóstwo takich historyjek.
– A co to ma, do licha, wspólnego z medalem? – spytał kierowca.
– Zastanów się. Jesteś związany jak indyk w brytfannie, tak że tylko głowa wystaje ci z tyłka martwego osła, a larwy zżerają cię od środka tak długo, aż w końcu zdechniesz.
Kierowca zmarszczył brwi i nieco mocniej chwycił za kierownicę.
– Kolego, nie rozumiem, do czego zmierzasz. Mówiłem o powrocie do domu z wielkim medalem przypiętym do piersi. Czy Rzymianie rozdawali medale tamtym ludziom, zanim wpychali ich w truchła osłów? Czy to właśnie miałeś na myśli?
Willard nie wiedział, o co chodzi temu człowiekowi. Według księdza tylko Bóg mógł decydować o losie człowieka. Oblizał suche usta, myśląc o whiskey w plecaku.
– Chciałem przez to powiedzieć, że kiedy przyjdzie co do czego, na końcu każdy cierpi.
– Cóż – odparł kierowca. – Zanim to nastąpi, chciałbym zostać odznaczony medalem. Psiakrew, mam w domu żonę, która dostaje fioła za każdym razem, gdy jakiś widzi! Cierpienie, też mi coś. Gdy jestem w pracy, zamartwiam się na śmierć, że któregoś dnia zwieje z weteranem, który dostał Purpurowe Serce za rany odniesione na polu walki.
Willard pochylił się, a kierowca poczuł na karku gorący oddech żołnierza, który pachniał oparami whiskey i tanim lunchem.
– Myślisz, że Miller Jones przejąłby się, gdyby jego stara pieprzyła się z kim popadnie? – spytał. – Chłopie, on z radością zamieniłby się z tobą miejscami.
– Kim, u diabła, jest Miller Jones?
Willard wyjrzał przez okno, gdy na horyzoncie ukazał się zamglony szczyt Greenbrier Mountain. Ręce mu drżały, a czoło miał lśniące od potu.
– Biednym głupcem, który poszedł na wojnę, w której tobie nie pozwolili wziąć udziału.
***
Willard już miał zamiar otworzyć jedną z butelek, gdy jego wujek Earskell zatrzymał swojego rozklekotanego forda na rogu Washintgon i Court przed dworcem autobusowym w Lewisburgu. Siedział na ławce na zewnątrz od prawie trzech godzin, trzymając w dłoniach papierowy kubek z zimną kawą i obserwując ludzi przed drogerią Pioneer. Wstydził się przebiegu rozmowy z kierowcą i sposobu, w jaki wspomniał nieżyjącego żołnierza. Przysiągł sobie, że nigdy o nim nie zapomni i już nigdy nie wspomni przy nikim nazwiska sierżanta zbrojmistrza Millera Jonesa. Gdy znaleźli się na drodze, sięgnął do torby i podał wujowi Earskellowi jedną z butelek i niemieckiego lugera. Wymienił japoński miecz ceremonialny na pistolet w bazie wojskowej w Maryland na chwilę przed zwolnieniem ze służby.
– Podobno tą bronią Hitler rozwalił sobie łeb – powiedział, usiłując stłumić uśmiech.
– Pieprzenie – odparł Earskell.
Willard parsknął śmiechem.
– No co? Myślisz, że facet, który mi go dawał, skłamał?
– Ha! – zawołał staruszek. Odkręcił korek, pociągnął długi haust i się wzdrygnął. – Na Boga, ależ to dobre.
– Pij. W plecaku mam jeszcze trzy. – Willard otworzył kolejną flaszkę i zapalił papierosa. Wystawił ramię przez okno. – Jak się miewa moja matka?
– No cóż, gdy przysłali ciało Juniora Carvera, trochę jej odbiło. Ale wygląda na to, że teraz czuje się dobrze. – Earskell upił kolejny łyk i postawił butelkę między nogami. – Martwiła się o ciebie, ot co.
Pojechali powoli wzgórzami w stronę Coal Creek. Earskell chciał usłyszeć trochę wojennych historii, ale jego siostrzeniec przez następną godzinę gadał jedynie o jakiejś kobiecie spotkanej w Ohio. Jeszcze nigdy nie słyszał, aby Willard tyle mówił. Chciał wiedzieć, czy japońce naprawdę zjadają swoich poległych, jak to pisali w gazetach, ale uznał, że to może zaczekać. Poza tym musiał się skupić na prowadzeniu. Whiskey wchodziła jak woda, a jego wzrok nie był już tak dobry jak dawniej. Emma od dawna czekała na powrót syna, więc szkoda by było, gdyby spowodował wypadek i zabił ich obu, zanim będzie miała okazję go zobaczyć. Earskell zaśmiał się w duchu na tę myśl. Jego siostra była najbardziej bogobojną kobietą, jaką w życiu spotkał, lecz poszłaby za nim prosto do piekła, żeby go za to ukarać.
***
– Co tak naprawdę podoba ci się w tej dziewczynie? – spytała Willarda Emma Russell.
Dochodziła północ, gdy zaparkowali forda u stóp wzgórza i wspięli się po ścieżce do małego domku z drewnianych bali. Gdy stanął w progu, matka dała upust uczuciom, ściskając go i mocząc łzami przód jego uniformu. Zerknął ponad jej ramieniem, jak wujek wślizgnął się do kuchni. Włosy jej posiwiały od czasów ich ostatniego spotkania.
– Poprosiłabym, żebyś uklęknął ze mną i podziękował Jezusowi – powiedziała, ocierając łzy z twarzy rąbkiem fartucha – ale w twoim oddechu czuję alkohol.
Willard kiwnął głową. Został wychowany w przeświadczeniu, że nie można rozmawiać z Bogiem, gdy jest się pod wpływem. Człowiek musi być szczery w rozmowie z Panem przez cały czas, na wypadek gdyby naprawdę znalazł się w potrzebie. Nawet ojciec Willarda, Tom Russell, bimbrownik, którego pech i kłopoty nie odstępowały na krok aż do dnia śmierci w więzieniu Parkersburg z powodu chorej wątroby, zgadzał się z tym poglądem. Bez względu na to, jak rozpaczliwa była sytuacja – a jego staruszek miał styczność z wieloma – nie poprosiłby o pomoc z nieba, gdyby wypił choć kapkę gorzały.
– Wejdź do kuchni – powiedziała Emma. – Zjesz coś, a ja zaparzę ci kawy. Zrobiłam klops.
Nim wybiła trzecia rano wraz z Earskellem zdążyli wyżłopać dwa litry, po kubku bimbru i właśnie rozpracowywali ostatnią butelkę kupnej whiskey. Willardowi kręciło się w głowie. Składanie słów przychodziło mu z wielkim trudem, choć najwyraźniej wspomniał matce o kelnerce spotkanej w barze.
– O co mnie pytałaś?
– O tę dziewczynę, o której mówiłeś – odparła. – Co ci się w niej spodobało?
Nalała mu z rondla kolejny kubek wrzącej kawy. Choć język zupełnie mu zdrętwiał, był pewien, że zdążył go poparzyć co najmniej kilka razy. Lampa naftowa zwisająca z belki na suficie oświetlała pokój. Szeroki cień rzucany przez sylwetkę jego matki zafalował na ścianie. Rozlał odrobinę kawy na ceratę przykrywającą stół. Emma pokręciła głową i sięgnęła po ścierkę wiszącą za plecami.
– Wszystko – powiedział. – Szkoda, że jej nie widziałaś.
Emma uznała, że to przez whiskey, jednak wypowiedź syna nadal wprawiała ją w niepokój. Mildred Carver, najpobożniejsza chrześcijanka w Coal Creek, codziennie modliła się za swojego Juniora, mimo to przysłali go do domu w trumnie. Tuż po tym, jak usłyszała, że z powodu małej wagi żałobnicy niosący trumnę wyrazili wątpliwość, że w środku rzeczywiście coś jest, Emma zaczęła wypatrywać znaku, który podpowiedziałby jej, co robić, aby zagwarantować bezpieczeństwo Willardowi. Nadal go szukała, gdy rodzina Helen Hatton spłonęła w pożarze domu, zostawiając biedną dziewczynę całkiem samą. Dwa dni później, po dogłębnych rozważaniach, Emma uklękła i obiecała Bogu, że jeśli jej syn wróci do domu cały i zdrów, zadba o to, by ożenił się z Helen i się nią zaopiekował. Jednak teraz, gdy stała w kuchni i patrzyła na jego ciemne pofalowane włosy i rzeźbione rysy twarzy, uświadomiła sobie, że musiała całkiem oszaleć, gdy zobowiązała się do czegoś takiego. Helen nosiła brudny czepek zawiązany pod kwadratową szczęką, a jej pociągła końska twarz była identyczna jak jej babki Rachel, uważanej przez wielu za najpospolitszą niewiastę, jaka kiedykolwiek stąpała po Greenbrier County. Wówczas Emma nie brała pod uwagę tego, co może się stać, jeśli nie dotrzyma słowa. „Gdyby tylko trafił mi się brzydki syn”, pomyślała. Bóg miewa zabawne pomysły, gdy chce dać znać ludziom, że jest z nich niezadowolony.
– Wygląd to nie wszystko – stwierdziła.
– Kto tak mówi?
– Zamknij się, Earskell. Jak ona ma na imię?
Willard wzruszył ramionami. Zmrużył oczy i spojrzał na wiszący nad drzwiami obrazek Jezusa niosącego krzyż. Odkąd przekroczył próg kuchni, unikał patrzenia na niego z obawy przed zrujnowaniem świętowania powrotu do domu kolejnymi myślami o Millerze Jonesie. Jednak teraz na krótką chwilę poddał się wpływowi obrazka. Wisiał tam, odkąd tylko Willard sięgał pamięcią, pokryty cętkami brudu nagromadzonego przez lata, w taniej drewnianej ramce. W migoczącym świetle lampy Jezus sprawiał wrażenie żywego. Willard prawie słyszał trzask batów i drwiny żołnierzy Piłata. Zerknął na niemieckiego lugera leżącego na stole obok talerza Earskella.
– No co? Nie znasz nawet jej imienia?
– Nie spytałem – odparł. – Ale dałem jej dolara napiwku.
– Na pewno tego nie zapomni – wtrącił Earskell.
– Cóż, może powinieneś się o to pomodlić, zanim wrócisz do Ohio – dodała Emma. – To kawał drogi.
Przez całe życie wierzyła, że ludzie powinni podążać za nakazami Pana, a nie odruchami własnej woli. Człowiek musi ufać, że wszystko dzieje się zgodnie z boskim planem. Nadszedł jednak moment, w którym Emma straciła wiarę, usiłując targować się z Bogiem, jakby był zwykłym handlarzem koni żującym tytoń albo niechlujnym druciarzem sprzedającym wgniecione sprzęty. Teraz, bez względu na wynik, musi przynajmniej dotrzymać swojej części umowy. Później zostawi wszystko w rękach Boga.
– Nikomu by to nie zaszkodziło, prawda? Gdybyś się pomodlił? – Odwróciła się i zaczęła przykrywać resztki klopsa czystą ściereczką.
Willard podmuchał gorącą kawę, upił łyk i się skrzywił. Pomyślał o kelnerce, o malutkiej, ledwie widocznej bliźnie nad jej lewą brwią. Dwa tygodnie, postanowił. Dwa tygodnie, a potem pojedzie tam i z nią porozmawia. Spojrzał na wujka, który próbował skręcić papierosa. Dłonie Earskella były powykręcane przez artretyzm, a kłykcie napuchnięte jak ćwierćdolarówki.
– Nie – zgodził się Willard, dolewając do kubka odrobinę whiskey. – Jeszcze nikomu to nie zaszkodziło.
Skacowany i roztrzęsiony Willard siedział samotnie w jednej z tylnych ławek kościoła Ducha Świętego w Coal Creek. Był czwartek, dochodziła dziewiętnasta trzydzieści, ale nabożeństwo jeszcze się nie zaczęło. Był to czwarty wieczór z rzędu w trakcie corocznego tygodniowego pasma spotkań poświęconych głównie niepoprawnym grzesznikom i tym, którzy jeszcze nie zostali ocaleni. Willard przebywał w domu od ponad tygodnia, a to był pierwszy dzień jego trzeźwości. Zeszłego wieczoru poszedł wraz z Earskellem do Lewis Theater, aby obejrzeć Johna Wayne´a w Powrocie do piekła. Wyszedł w połowie seansu, zdegustowany zakłamaniem ukazanym w filmie, i wdał w bójkę w sali bilardowej na końcu ulicy. Podniósł się i rozejrzał wokół, rozprostowując obolałą dłoń. Emma siedziała z przodu. Okopcone lampy zwisały ze ścian. Pogięty piecyk na drewno stał w połowie głównego przejścia. Sosnowe ławki wypolerowały się na gładko przez ponad dwadzieścia lat wznoszenia modłów. Choć kościół jak zwykle prezentował się schludnie i skromnie, Willard obawiał się, że miejsce zmieniło się sporo od czasu, kiedy był za granicą.
Wielebny Albert Sykes założył kościół w 1924 roku, krótko po zawaleniu się kopalni węgla, w której został uwięziony wraz z dwoma innymi mężczyznami, którzy zginęli na miejscu. Obie nogi miał połamane w kilku miejscach. Udało mu się sięgnąć po paczkę tytoniu do żucia Five Brothers, którą Phil Drury miał w kieszeni, lecz nie zdołał wyciągnąć ręki na tyle daleko, aby dobrać się do kanapki z masłem i dżemem, którą Burl Meadows miał w płaszczu. Powiedział, że trzeciej nocy nawiedził go Duch Święty. Uświadomił sobie, że wkrótce dołączy do tamtych dwóch mężczyzn, którzy zaczęli już wydzielać odór rozkładu, lecz to nie miało już żadnego znaczenia. Kilka godzin później ekipie ratunkowej udało się przebić przez zwały gruzu, gdy Willard już spał. Przez chwilę był przekonany, że światło, którym poświecili mu w oczy, to oblicze Pana. Historia świetnie nadawała się do opowiadania w kościele. Gdy docierał do tej części, zawsze rozlegały się gromkie okrzyki „Alleluja”. Willard był pewien, że na przestrzeni lat stary kaznodzieja zdążył ją opowiedzieć co najmniej setki razy, gdy kulejąc, chodził w tę i z powrotem przed lakierowaną amboną. Gdy kończył opowieść, zawsze wyciągał z kieszeni wyświechtanej marynarki pustą paczkę po tytoniu Five Brothers i obejmując ją dłońmi, unosił w stronę sufitu. Zawsze miał ją przy sobie. Wiele kobiet z Coal Creek – zwłaszcza te, których mężowie i synowie nadal pracowali w kopalni – traktowało ją jak relikwię, całując za każdym razem, gdy nadarzyła się okazja. Faktem jest, że leżąca na łożu śmierci Mary Ellen Thompson poprosiła, aby przynieść jej tę paczkę, zamiast wzywać doktora.
Willard przyglądał się, jak jego matka rozmawia z chudą kobietą w przekrzywionych okularach w drucianych oprawkach na nosie, o pociągłej, wąskiej twarzy, noszącą wyblakły niebieski czepek zawiązany pod spiczastym podbródkiem. Po kilku minutach Emma chwyciła ją za rękę i zaprowadziła do miejsca, w którym siedział Willard.
– Poprosiłam Helen, aby z nami usiadła – zakomunikowała synowi.
Willard wstał i przepuścił je. Gdy dziewczyna przeszła obok, woń starego potu sprawiła, że oczy zaczęły mu łzawić. Trzymała wytarty egzemplarz Biblii w skórzanej oprawie. Gdy Emma ją przedstawiała, głowę miała przez cały czas pochyloną. Teraz zrozumiał, dlaczego w ciągu ostatnich dni jego matka upierała się, że wygląd zewnętrzny nie jest najważniejszy. Owszem, zgadzał się, że w większości przypadków to prawda, a charakter okazuje się istotniejszy od wyglądu, ale do cholery, nawet wuj Earskell od czasu do czasu myje pachy.
Ponieważ kościół nie miał dzwonu, wielebny Sykes podszedł do otwartych drzwi, gdy nadszedł czas rozpoczęcia nabożeństwa, i zawołał stojących na zewnątrz ludzi, którzy palili papierosy i wymieniali się plotkami. Niewielki chórek składający się z dwóch mężczyzn i trzech kobiet wstał i zaśpiewał Sinner, You´d Better Get Ready. Później Sykes wszedł na ambonę. Spojrzał na zgromadzony tłum i starł pot z czoła białą chusteczką. W ławkach siedziało pięćdziesiąt osiem osób. Policzył jeszcze raz. Wielebny nie był chciwy, ale miał nadzieję, że uzbiera na tacy przynajmniej trzy lub cztery dolary. Przez cały zeszły tydzień on i żona nie jedli nic prócz sucharów i wiewiórczego mięsa.
– Uff, co za skwar – powiedział z uśmiechem. – A ma być jeszcze goręcej, prawda? Zwłaszcza tym, którzy nie postępują zgodnie z wolą Pana.
– Amen – odezwał się ktoś.
– Właśnie tak – dodał ktoś inny.
– Cóż – kontynuował Sykes – wkrótce się tym zajmiemy. Dzisiejsze nabożeństwo poprowadzą dwaj młodzieńcy z Topperville, a z tego co słyszałem, ich przesłanie jest jasne. – Zerknął na dwóch przybyszów siedzących w cieniu z boku ołtarza, ukrytych przed wzrokiem zebranych za wystrzępioną czarną zasłoną. – Bracia Royu i Theodorze, podejdźcie tu i pomóżcie nam uratować trochę zagubionych dusz – dodał, przywołując ich do siebie gestem.
Wysoki, chudy mężczyzna podniósł się z miejsca i popchnął skrzypiący wózek z otyłym młodzieńcem w pobliże środkowej części ołtarza. Ten ze zdrowymi nogami miał na sobie workowaty czarny garnitur i parę ciężkich rozpadających się butów roboczych. Brązowe włosy przylizał pomadą, a jego zapadnięte policzki były usiane purpurowymi bliznami po trądziku.
– Nazywam się Roy Laferty – odezwał się cichym głosem – a to mój kuzyn, Theodore Daniels.
Kaleka kiwnął głową i uśmiechnął się do tłumu. Na kolanach trzymał poobijaną gitarę, a włosy miał obcięte na grzybka. Jego ogrodniczki były pocerowane kawałkami materiału wyciętymi z worków na paszę, a chude nogi wygięte pod dziwnymi kątami. Miał na sobie brudną białą koszulę i krawat w jaskrawe kwiaty. Później Willard stwierdził, że jeden wyglądał jak Książę Ciemności, a drugi jak klaun bez grosza przy duszy.
Brat Theodore w milczeniu skończył poprawiać włosy. Kilka osób ziewnęło, a inni zaczęli szeptać między sobą, okazując zniecierpliwienie. Nabożeństwo, które mieli poprowadzić ci dwaj osobliwie wyglądający przybysze, zapowiadało się na nudne. Willard pożałował, że nie wymknął się zawczasu na parking i nie znalazł kompana do picia. Nigdy nie czuł się komfortowo, gdy musiał wielbić Boga w obecności obcych ludzi stłoczonych w jednym budynku.
– Dziś nie będzie tacy – odezwał się w końcu Brat Roy po tym, jak kaleka kiwnął głową, że jest gotów. – Nie bierzemy pieniędzy za wypełnianie dzieła Bożego. Ja i Theodore możemy żyć samym powietrzem, jeśli jest taka potrzeba, i uwierzcie mi, że to dla nas nie pierwszyzna. Ratowanie dusz nie polega na zarabianiu plugawych dolarów. – Roy spojrzał na starego kaznodzieję, który uśmiechnął się z przymusem i niechętnie kiwnął głową. – A teraz wezwiemy Ducha Świętego do tego małego kościoła i jak tu stoję przed wami wszystkimi, przysięgam, że prędzej umrzemy, niż się poddamy.
Na te słowa, grubas uderzył w struny gitary, a brat Roy odchylił głowę i wydał z siebie wysoki przeraźliwy jęk, który zabrzmiał tak, jakby próbował wstrząsnąć wrotami samych niebios. Połowa parafii prawie podskoczyła na ławkach. Willard zachichotał, gdy poczuł, jak matka wzdraga się obok niego.
Młody kaznodzieja zaczął krążyć po głównej nawie i wypytywać ludzi donośnym głosem:
– Czego obawiacie się najbardziej? – Machnął ramionami i opisał obmierzłości piekła – brud, przerażenie i rozpacz – oraz wieczność, która rozciąga się przed każdym i nie ma końca. – Jeśli najbardziej boicie się szczurów, szatan zadba, abyście mieli ich pod dostatkiem. Bracia i siostry, odgryzą wam twarze, gdy będziecie tam leżeć w bezruchu, nie mogąc ruszyć palcem, a ta tortura nigdy się nie skończy. Miliona lat w przypadku wieczności nie da się porównać z jednym popołudniem spędzonym w Coal Creek. Nawet nie próbujcie tego zrozumieć. Żaden ludzki rozum nie zdoła pojąć bezmiaru takiego cierpienia. Pamiętacie rodzinę z Millersburg, której członkowie zostali w zeszłym roku zamordowani we własnych łóżkach? Tych, którym jakiś szaleniec wydłubał oczy? Wyobraźcie sobie, że to trwa bilion lat – to tysiąc miliardów, sam sprawdzałem. Być torturowanym w ten sposób i nigdy nie umrzeć. Mieć oczy wydłubywane z głowy raz po raz zakrwawionym starym nożem, bez końca, przez całą wieczność. Mam gorącą nadzieję, że ci biedacy żyli w zgodzie z Bogiem, gdy tamten szaleniec zakradł się do ich domu przez okno. Bracia i siostry, tak naprawdę nie jesteśmy w stanie wyobrazić sobie sposobów, w jakie może nas dręczyć diabeł. Żaden człowiek nie był na tyle zły, nawet ten facet nazwiskiem Hitler, aby wymyślić metody, których szatan użyje na grzesznikach w dniu Sądu Ostatecznego.
Podczas gdy brat Roy wygłaszał kazanie, Theodore przygrywał mu na gitarze w rytmie pasującym do tempa wypowiadanych słów, śledząc każdy jego ruch. Roy był jego kuzynem ze strony matki, lecz czasami otyły chłopak chciałby, aby nie byli ze sobą tak blisko spokrewnieni. Choć był zadowolony, że mógł szerzyć z nim Słowo Boże, od dawna żywił uczucia, na które nie pomagała żadna modlitwa. Wiedział, co głosi Biblia, lecz nie mógł się pogodzić z tym, że Pan uważał coś takiego za grzech. Miłość to miłość, a przynajmniej tak widział to Theodore. Do licha, czyż nie udowodnił tego, nie pokazał Bogu, że kocha go ponad wszystkich? Brał tę truciznę, aż uczyniła go kaleką, pokazując Bogu, że ma wiarę, choć czasami nie mógł się opędzić od myśli, że chyba wykazał się zbyt dużym entuzjazmem. Na razie miał jednak Boga, Roya i gitarę i nie potrzebował niczego więcej do przetrwania w tym świecie, nawet jeśli już nigdy nie będzie mu dane stanąć na nogach. Skoro musi udowodnić Royowi, jak bardzo go kocha, uczyni to z radością. Zrobi wszystko, o co ten poprosi. Bóg jest miłością, jest wszędzie i we wszystkim.
Raptem Roy wskoczył z powrotem przed ołtarz, sięgnął pod koła wózka Theodore´a i wyciągnął wielki słój. Wszyscy pochylili się nieco do przodu w swoich ławkach. W środku kotłowała się jakaś ciemna masa. Ktoś zawołał: „Chwalmy Pana”, a brat Roy powiedział:
– Otóż to, moi przyjaciele, otóż to. – Uniósł słój i potrząsnął nim gwałtownie. – Zanim odnalazłem Ducha Świętego, śmiertelnie bałem się pająków. Prawda, Theodorze? Miałem tak już od czasu, gdy plątałem się jako szczeniak pod nogami matki. Pająki pełzały w moich snach i składały jaja w koszmarach, a ja nie byłem nawet w stanie pójść do wychodka bez kogoś, kto trzymał mnie za rękę. Wisiały wszędzie w pajęczynach i na mnie czekały. Paskudnie żyło się w taki sposób, w strachu przez całe życie, we śnie czy na jawie, to nie miało znaczenia. I właśnie takie jest piekło, moi drodzy bracia i siostry. Te ośmionożne diabły nigdy nie dawały mi spokoju, dopóki nie odnalazłem Boga.
Roy padł na kolana i ponownie potrząsnął słojem, po czym zdjął pokrywkę. Theodore stopniowo zwalniał tempo, aż w końcu było słychać jedynie żałosne, złowróżbne zawodzenie, które zmroziło wszystkich i sprawiło, że włoski na karkach stanęły im dęba. Trzymając słój wysoko nad sobą, Roy spojrzał na tłum, wziął głęboki wdech i odwrócił go do góry dnem. Masa różnych gatunków pająków – brązowych, czarnych, z pomarańczowo-żółtymi paskami – spadła mu na głowę i ramiona. Dreszcz przebiegł po jego ciele niczym prąd elektryczny. Wstał i cisnął słojem o podłogę, rozbijając go w drobny mak. Znów wydał z siebie okropny wrzask i zaczął potrząsać rękami i nogami. Pająki spadały z niego na podłogę i pierzchały na wszystkie strony. Jakaś kobieta otulona szalem robionym na drutach zerwała się z ławki i pośpieszyła w stronę drzwi, a kilka kolejnych wydało z siebie okrzyki strachu. W samym środku powstałego zamieszania Roy zrobił krok naprzód z kilkoma pająkami nadal przyklejonymi do jego spoconej twarzy i wrzasnął:
– Baczcie na moje słowa, ludzie. Pan uwolni was od wszelkiego strachu pod warunkiem, że Mu na to pozwolicie. Spójrzcie, co zrobił dla mnie. – Zakrztusił się, po czym wypluł coś czarnego z ust.
Kolejna kobieta zaczęła uderzać dłońmi po sukience. Krzyczała, że została ukąszona. Kilkoro dzieci zaczęło pochlipywać. Wielebny Sykes biegał tam i z powrotem i próbował przywrócić jako taki porządek, lecz do tego czasu ludzie zerwali się z ławek i spanikowani pobiegli w stronę wąskich drzwi. Emma ujęła Helen pod ramię, by wyprowadzić ją z kościoła. Mimo to dziewczyna strząsnęła jej dłoń, odwróciła się i stanęła w przejściu między ławkami. Trzymała Biblię przy płaskiej piersi i gapiła się na brata Roya. Uderzając w struny gitary, Theodore patrzył, jak kuzyn nonszalancko strzepuje pająka z ucha, po czym uśmiecha się do słabowitej, nieładnej dziewczyny. Nie przestawał grać do momentu, w którym Roy przywołał tę sukę skinieniem rąk.
***
W drodze powrotnej do domu Willard powiedział:
– Rany, te pająki to był niezły numer. – Wyciągnął rękę i delikatnie przebiegł palcami po nalanym, obwisłym ramieniu matki.
Emma zapiszczała i odpędziła jego dłoń.
– Przestań natychmiast! Przez to wszystko nie zmrużę dziś oka.
– Słyszałaś już kiedyś kazanie tego chłopaka?
– Nie, ale robią szalone rzeczy w kościele w Topperville. Założę się, że wielebny Sykes żałuje, że ich w ogóle zaprosił. Tamten na wózku napił się strychniny albo płynu do chłodnic i dlatego nie chodzi. Godne pożałowania. Mówią, że w ten sposób testują swą wiarę. Według mnie posuwają się za daleko. – Westchnęła i oparła głowę o siedzenie. – Szkoda, że Helen nie poszła z nami.
– Cóż, przynajmniej nikt dziś nie przespał kazania.
– Wiesz co? – powiedziała Emma. – Mogła z nami pójść, gdybyś poświęcił jej odrobinę więcej uwagi.
– A mnie się zdaje, że brat Roy zapewni jej wystarczającą rozrywkę.
– Właśnie tego się obawiam – odparła Emma.
– Mamo, za dzień czy dwa wracam do Ohio. Chyba zdajesz sobie z tego sprawę.
Emma zignorowała jego uwagę.
– Byłaby z niej naprawdę dobra żona.
***
Kilka tygodni po tym, jak Willard wyjechał do Ohio w poszukiwaniu kelnerki, Helen zapukała do drzwi domu Emmy. Było wczesne październikowe ciepłe popołudnie. Starsza kobieta siedziała w swoim saloniku, słuchała radia i ponownie czytała otrzymany rano list. Willard i jego kelnerka pobrali się przed tygodniem. Zamierzali zostać w Ohio, przynajmniej na razie. Willard dostał pracę w fabryce pakowania mięsa i pisał, że jeszcze nigdy w życiu nie widział tylu wieprzy. Za pogodę nietypową jak na tę porę roku spiker winił radioaktywny opad z bomb atomowych, których użyto, aby wygrać wojnę.
– Chciałam powiedzieć ci to jako pierwszej, bo wiem, że się o mnie martwiłaś – powiedziała Helen.
To był pierwszy raz, kiedy Emma miała okazję oglądać ją bez czepka na głowie.
– Powiedzieć o czym?
– Roy poprosił mnie o rękę. Powiedział, że Bóg dał mu znak, że jesteśmy sobie przeznaczeni.
Stojąc w drzwiach z listem Willarda w ręku, Emma pomyślała o obietnicy, której nie zdołała dotrzymać. Obawiała się strasznego wypadku albo jakiejś okropnej choroby, lecz w zamian otrzymała pomyślne wieści. Może wszystko skończy się dobrze. Poczuła, jak oczy zachodzą jej łzami.
– Gdzie będziecie mieszkać? – spytała, gdy nic innego nie przyszło jej do głowy.
– Och, Roy ma mieszkanie za stacją benzynową w Topperville – odparła Helen. – Theodore zostanie z nami. Przynajmniej przez jakiś czas.
– To ten na wózku?
– Tak. Są ze sobą od bardzo dawna.
Emma wyszła na werandę i uściskała dziewczynę. Pachniała lekko mydłem Ivory, zupełnie jakby niedawno się wykąpała.
– Wejdziesz na chwilę?
– Nie, muszę już iść. Roy na mnie czeka. – Emma spojrzała na wzgórze ponad jej ramieniem. Brązowy samochód w kształcie żółwia czekał na podjeździe za starym fordem Earskela. – Dziś wieczór wygłasza kazanie w Millersburg, gdzie tamtejszej rodzinie wydłubano oczy. Przez cały ranek zbieraliśmy pająki. Dzięki Bogu, że przy tej pogodzie z łatwością udało się je znaleźć.
– Uważaj na siebie, Helen.
– Och, nie martw się – odparła dziewczyna, schodząc z werandy. – Gdy człowiek się już przyzwyczai, wcale nie są takie straszne.
Wydawnictwo Papierowy Księżyc
skr. poczt. 220, 76-215 Słupsk 12
tel. 59 727-34-20, fax. 59 727-34-21
e-mail: [email protected]
www.papierowyksiezyc.pl