Diavola - Jennifer Marie Thorne - ebook

Diavola ebook

Jennifer Marie Thorne

4,6
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Diavola to obowiązkowa lektura dla fanów horrorów, zapewniająca ekscytującą rozrywkę, która jest w równym stopniu zabawna jak i przerażająca.”

Grimdark Magazine

Przyjdź dla dramatów rodzinnych i upiornych duchów, zostań dla kryzysów egzystencjalnych!

FanFi Addict

„Jennifer Thorne to biuro podróży z piekła rodem, a Diavola to znakomita, rozrywkowa przejażdżka z dreszczykiem. Rozkosznie dysfunkcyjna dynamika rodzinna wciąga, podczas gdy strach zaciska Ci się wokół gardła”.

Nat Cassidy, autor bestsellera „Mary”

RODZINNE WAKACJE WE WŁOSZECH ZMIENIAJĄ SIĘ W PRZERAŻAJĄCY KOSZMAR

Anna ma tylko dwie zasady dotyczące corocznych rodzinnych wakacji rodziny Pace: postępować ostrożnie i przetrwać. Nie jest to łatwe, gdy jest jedyną osobą w rodzinie, która wydaje się nie pasować do reszty.

 

Jej brat bliźniak Bennie dopasował się tak dobrze, że praktycznie stał się niewidzialny, a jej starsza siostra Nicole jest tak skupiona na tym, aby wszyscy — w tym jej nijaki i potulny mąż i dwie córeczki — się nie wyróżniali, że Anna często ma kłopoty dlatego, że odważyła się zadać jakiekolwiek pytanie.

Mama jest ogólnie zaskoczona życiowymi wyborami najmłodszej córki (po co zdobywać te wszystkie stopnie artystyczne tylko po to, by pracować w agencji reklamowej?), a tata, cóż, po prostu chce trochę ciszy i spokoju.

Wspaniała willa w maleńkim, odległym włoskim miasteczku wydaje się idealnym miejscem do spędzania czasu z rodziną… i z wymagającym nowym chłopakiem Benniego.

Wszystko się zmienia, gdy sprawy zaczynają wymykać się spod kontroli — w nocy słychać dziwne odgłosy, a lokalni mieszkańcy rzucają w ich stronę niepokojące ostrzeżenia. Okazuje się, że willa ma mroczną i brutalną przeszłość, a to sprawia, że rodzinny wyjazd zmienia się w wakacje z piekła rodem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 356

Rok wydania: 2025

Oceny
4,6 (8 ocen)
6
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Villa Tac­co­la miała w sobie coś spe­cy­ficz­ne­go. Cały dom przy­wo­dził na myśl pen­ti­men­ti – ory­gi­nal­ne po­cią­gnię­cia pędz­la za­ma­lo­wa­ne czymś innym. Ten sam temat w innym stylu. Dawne błędy skry­te pod świe­żą farbą. Jakie błędy po­peł­nio­no tutaj? – po­my­śla­ła." Zachować ostrożność, przeżyć... dwie myśli, które pojawiają się w głowie Anny na wieść o spędzeniu wspólnych wakacji rodziną. Nigdy do nich nie pasowała, czując się jak zbędny, zbyt wyrazisty element układanki. Nie należała również do osób, które za wszelką cenę pragnęłyby się dostosować.  Przybywając do malowniczej willi położonej w małym włoskim miasteczku od razu wyczuwa, że to miejsce ma w sobie jakiś nieopisany mrok, skrywający się pod tą piękną, zabytkową fasadą. "Dziw­ne echa, dziw­ne cie­nie. Ten dom był cho­ler­nie dziw­ny, o ile nie na­wie­dzo­ny." Następne dni tylko upewniają ją w tej myśli, a niewytłumaczalne zjawiska pogłębiają niepokój. Pozostali członkowie rodziny zdają się nie dostrzegać c...
00
Ania870629

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra, zwłaszcza pierwsza połowa książki.
00
Dominika198

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna powieść o duchach i skomplikowanych relacjach rodzinnych,a w tle piękno Włoch
00
klaudiaciacho

Nie oderwiesz się od lektury

Dla mnie świetna! Mnóstwo emocji, mroczny klimat, nawiedzony dom i dramaty rodzinne. Polecam!
00

Popularność




Tytuł oryginału: Diavola

Projekt okładki: Esther S. Kim

Projekt grafiki na okładce: Judy Jung

Redakcja: Anna Poinc-Chrabąszcz

Redaktorka prowadząca: Agata Garbowska-Karolczuk

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Monika Kociuba, Alicja Laskowska

Copyright © 2024 by Jennifer Thorne

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025

© for the Polish translation by Ewa Ziembińska

ISBN 978-83-287-3425-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Mojej rodzinie – która nie powinna czytać tej książki.

Dziękuję, że w niczym nie przypominacie Pace’ów.

KREW Z KRWI, KOŚĆ Z KOŚCI

Anna rozpoczęła doroczne rodzinne wakacje od kłamstwa. To było jedyne rozsądne posunięcie i nie czuła się z jego powodu ani trochę winna.

Benny chciał podtrzymać ich status nierozłącznych bliźniąt – spotkać się w piątek i razem polecieć do Florencji z Newark (w ramach kompromisu między Nowym Jorkiem a Filadelfią), ale to pociągałoby za sobą konieczność siedzenia przez niemal dziewięć godzin obok jego prawie nowego chłopaka, a ona – prócz naturalnej ludzkiej skłonności do unikania tortur – miała lepsze plany.

Więc wymówiła się pilnym spotkaniem w piątkowe popołudnie – idiotycznie ważnym, ech, ta jej agencja to prawdziwe utrapienie, przecież ona naprawdę potrzebuje wakacji – a Benny przewrócił oczami razem z nią zamiast na nią, co stanowiło zasadniczą różnicę.

Anna przyleciała do Florencji wczesnym rankiem w czwartek i zamieszkała sama w klitce wynajętej przez Airbnb niedaleko Piazza Santa Croce.

Przesiedziała całe popołudnie, aż do wieczora, na niepokojąco cienkim, półkolistym balkonie, ze szkicownikiem rozłożonym na nagich udach, próbując uchwycić panoramę miasta, dopóki wino, które cały czas popijała, nie zamazało konturów. Wtedy wszystko odłożyła i wybrała się na spacer.

La passeggiata, tak to się nazywało. Podobało jej się – potok ulicznego ruchu, wolność, otaczająca ją ludzka kakofonia i piękno, absolutnie wszędzie, gdzie tylko spojrzała.

Cała reszta rodziny Pace’ów miała przylecieć w piątek i choć florenckie lotnisko było oddalone o wiele mil, Anna obudziła się z uczuciem, że ich przylot jest punktem na liście zadań, który usiłowała zignorować, psychicznym puk, puk w ramię. Hej! Pamiętasz nas? Twoją krew z krwi i kość z kości? W ogóle cię nie obchodzimy?

Samolot mamy i taty z Ohio, z przesiadką w Gatwick, wylądował o 7:28 czasu letniego środkowoeuropejskiego – przesłali jej plan podróży – a potem mieli zaczekać na Benny’ego i jego Nowego Faceta, którego jeszcze nie mieli przyjemności poznać. Następnie zamierzali ich przetransportować wypożyczonym samochodem na południe, do średniowiecznego miasteczka Monteperso, położonego na szczycie wzgórza w regionie Chianti. Nicole ze swoim cyrkiem miała zjechać do Monteperso mniej więcej w tym samym czasie i dotrzeć do willi we własnym zakresie. Więc jeszcze przed lunchem rozpocznie się wesoły zjazd rodziny Pace’ów, niemal w komplecie.

Anna wątpiła, czy komukolwiek będzie doskwierać jej nieobecność, mimo tego, co niewątpliwie powiedzą jej później.

W piątek chodziła po galeriach. L’Accademia. Uffizi. Molto bene. Przytłaczające, w najlepszym tego słowa znaczeniu.

Celowo nie poinformowała rodziny, kiedy ma wylądować jej fikcyjny sobotni lot, dzięki czemu w sobotę rano miała czas na brioszkę, espresso oraz jeszcze jedną przechadzkę; dopiero potem wzięła torebkę i opuściła Florencję. Wskoczyła do pociągu jadącego na południe, do miasteczka leżącego najbliżej Monteperso, a potem przysiadła na krawężniku obok parkingu przy stacji i zamówiła Ubera.

Kierowca, młody człowiek z potarganymi kręconymi włosami i rzadkim wąsem, mówił trochę po angielsku.

– Jest pani pewna, że chce jechać do Villa Taccola? – zapytał, wciskając się przed inny samochód na ostrym zakręcie w prawo przy wyjeździe z miasta. – Mógłbym panią zabrać… gdziekolwiek indziej.

– Powinnam się czegoś obawiać? – zapytała Anna, obserwując przesuwający się za szybą krajobraz.

Jak urocze pocztówki, jedna za drugą. Smukłe cyprysy i krępe drzewa oliwne, równiutkie szeregi winnic na wzgórzach, ślicznie popękane murki, wioski przytulone do kamienistych, brązowych pagórków od tysiąca lat albo dłużej. Od czasu do czasu pojawiał się rażący przebłysk nowoczesności: wielka antena satelitarna na jakimś domu, płot oblepiony reklamami letniego festynu.

Wiedziała, że jej mózg później odsieje te obrazy. Ludzie zwykle pamiętają tylko ładne sceny z wakacji i nie inaczej było z nią.

– Nie, nie, żartuję – odpowiedział kierowca, ale mierzył ją wzrokiem w lusterku wstecznym, więc dla zabicia czasu zaczęła się zastanawiać, czy to jego powinna się bać. Wyobraziła sobie taką ewentualność. Kierowcę Ubera z kilkoma miejscowymi kolegami, inny samochód zaparkowany na gruntowej drodze, czekający aż zostanie sama.

– Gdzie pan mieszka? – zapytała go po włosku. Dove abita?

W lusterku jego wzrok powrócił na krętą drogę, w samą porę, by uniknąć zderzenia z samochodem nadjeżdżającym z naprzeciwka, zbyt blisko środka jezdni.

Mało brakowało. Z łomoczącym sercem przygryzła wargę, czuła pulsowanie wzbierającej adrenaliny.

Odpowiedział po włosku:

– Niedaleko miejsca, gdzie pani mieszka.

Anna się przeciągnęła.

– Jakie macie tutaj rozrywki?

– Wszystko może być rozrywką, to zależy od człowieka – odpowiedział.

A przynajmniej tak jej się wydawało. Jej rzeczywista znajomość włoskiego nie była nawet w połowie tak dobra jak jej wymowa.

– Słuszna uwaga – zgodziła się. Po angielsku.

Zobaczyła przed samochodem niewielki drewniany znak, obrośnięty trawą do tego stopnia, że nie dało się odczytać napisu. Na prawo od niego ciągnęła się wąska wiejska droga. Kierowca skręcił tak gwałtownie, że Anna niemal się przewróciła, a gdy mościła się z powrotem na siedzeniu, usłyszała jego zduszony chichot.

Minęli pole, na którym wychudła koza stała uwiązana do słupka obok sflaczałej piłki nożnej. Z wysokiej trawy w pobliżu wyłonił się rudy kot, przeciągnął się i leniwie poczłapał za samochodem. Anna odwróciła głowę i śledziła wzrokiem jego wędrówkę.

Kiedy usiadła prosto, byli już na miejscu.

Villa Taccola.

– Mogę tu wrócić i gdzieś panią zabrać, zabawić się – zaczął kierowca, zatrzymawszy samochód, lecz Anna czym prędzej wysiadła, mamrocząc:

– Grazie mille, arrivederci. – Zarzuciła torbę na ramię i weszła za żelazną furtkę.

Samochód stał na podjeździe z pracującym silnikiem przez całą minutę; dopiero potem zawrócił z chrzęstem żwiru i odjechał. Podczas samotnych spacerów będę trzymać kamień w kieszeni, pomyślała, choć wiedziała, że nie będzie jej się chciało.

Tuż za żelazną bramą po prawej stronie stały zaparkowane dwa zbyt wielkie SUV-y, sygnalizujące, że banda jest w komplecie, lecz podchodząc do willi, Anna czuła się całkowicie osamotniona. Wręcz nienaturalnie. Energia tego miejsca miała w sobie coś ostrożnego. Było nie tyle spokojne, ile jakby… zastygłe w bursztynie. Wokół niej niewidoczne świerszcze wygrywały swoją drgającą, niezmordowaną melodię. Brązowa jaszczurka na skąpanych w słońcu płytkach dziedzińca leżała tak nieruchomo, że Anna wzięła ją za martwą, dopóki ta nie drgnęła, zaalarmowana jej krokami. Dom i podjazd były okolone równiutkim kręgiem ziemi, na której nie rosły nawet chwasty. Nie pasem zadbanego żwirku. Ziemią. Sterczały z niej gdzieniegdzie resztki uschniętych roślin. Niebo było jednolicie błękitne, a dzień był gorący. Z minuty na minutę coraz gorętszy. Bezwietrzny.

Anna zwolniła kroku, pozwalając, by aura tego miejsca spowiła ją ciasno. Słońce i cień, odosobnienie. Coś innego, czego jeszcze nie umiała nazwać. Chętnie wyciągnęłaby szkicownik i klapnęła tam, gdzie stała, po turecku, na frontowym dziedzińcu, żeby uchwycić swoje pierwsze wrażenie na temat sześćsetletniego wiejskiego domu – popołudniowe światło oblewało jasnobrązowe kamienie na płaskiej fasadzie, rzucając cienie, które wyglądały jak zęby – gdyby nie obawiała się, że zostanie przyłapana. Ktoś ją wypatrzy, obrazi się i wspomni o tym pozostałym, rozpisując tym samym konfrontacyjny scenariusz na resztę tygodnia.

Nie tym razem. Anna chciała tych wakacji. Naprawdę na nie czekała.

Odstawiła torbę i rozejrzała się, szkicując w myślach zamiast na papierze: zaznaczyła linię zniszczonego dachu pokrytego dachówkami, kwadratową wieżę elegancko wyrastającą z zachodniej ściany. Wysoko w ścianie wieży osadzone było pojedyncze, duże okno z zaciągniętymi grubymi zasłonami, przez które nie dało się zajrzeć do środka, lecz kiedy Anna podniosła wzrok i osłoniła oczy dłonią, zobaczyła, że tkanina się porusza, jakby przed chwilą ktoś zza niej wyjrzał, ale czym prędzej się schował.

Cześć, dziewczynki.

Anny nie zaskoczyła obecność siostrzenic na górze. Gdyby to ona była najmłodsza w rodzinie i przyjechała tu pierwsza, też zaklepałaby sobie pokój w wieży.

Tak czy inaczej, zauważyli ją. Czas dołączyć do imprezy.

Zapukała do frontowych drzwi. Nasłuchiwała kroków.

Nagle coś smyrgnęło spod jej nóg i wystraszyło ją tak, że prawie się potknęła. Rudy kot. Mało brakowało, a zdeptałaby biedaka. Kocur – zauważyła teraz – ani trochę niewykastrowany. Przywędrował aż z tamtej łąki, żeby ją powitać tańcem wokół kostek, lecz najwyraźniej wszędobylskie włoskie dachowce nie różniły się niczym od amerykańskich – gdy tylko się pochyliła, wyśliznął się spod jej ręki i stracił zainteresowanie.

Anna otworzyła drzwi.

Jej wzrok najpierw wyłowił wszystko, co stare, wymazując z pola widzenia zwyczajną codzienność. Zobaczyła poczerniałe od dymu drewniane belki stropowe, kamienne ściany, wystrzępiony gobelin z sielankową sceną – tańczące nimfy trzymające kiście winogron w splecionych palcach.

Anna przeszła przez wielki przedpokój, który obecnie pełnił również funkcję salonu, i za szerokim, łukowo sklepionym wejściem po prawej stronie namierzyła kuchnię, po lewej natomiast biegł pogrążony w półmroku korytarz, zapewne prowadzący do pokojów. Za salonem znajdowała się dobudówka ze schodami do jaśniejszego pomieszczenia – jakiś współczesny dodatek?

– Hejo – zawołała w stronę domu, głównie z poczucia obowiązku. Ciągle ktoś miał do niej pretensje, że się skrada. Jej głos odbijał się słabym echem od kamiennych ścian. Nikt nie odpowiedział. W willi panowała cisza, nie licząc stłumionego brzęczenia – elektryczności lub owadów, nie była w stanie rozróżnić.

Ktoś tu jest, pomyślała Anna. Nasłuchuje.

Odwróciła się powoli, przyglądając się zniszczonej drewnianej podłodze w wejściu, kamieniom, którymi wyłożono łuk nad przejściem do kuchni, terakotowym kaflom na ścianach i kuchennej podłodze. W jednej z długich belek pod sufitem rysowała się duża wyrwa, jakby w ciągu ostatnich pięciuset lat coś z niej wygryzło kawał drewna. Nieliczne meble wyglądały na niemal tak stare jak belki. Reszta, jak podejrzewała Anna, została zakupiona podczas jednej dużej wyprawy do outletu z wyposażeniem wnętrz: stojące w salonie beżowe meble wypoczynkowe i duży, nijaki stolik, telewizor z płaskim ekranem, przymocowany nad ziejącym paleniskiem wielkiego kominka. Pod kuchennym sufitem zawieszono zioła i koszyki pełne owoców oraz warzyw korzeniowych, a nad stołem, wystającym za łukowate wejście, dyndały garnki, ale – jak na jej oko – to były tylko dekoracje. Coś jak Włochy w parku Epcot, nie te prawdziwe.

A jednak Villa Taccola miała w sobie coś specyficznego. Cały dom przywodził na myśl pentimenti – oryginalne pociągnięcia pędzla zamalowane czymś innym. Ten sam temat w innym stylu. Dawne błędy skryte pod świeżą farbą. Jakie błędy popełniono tutaj? – pomyślała.

Anna zajrzała do jednej z trzech sypialni, tej położonej najbliżej – zobaczyła surową, nieskazitelną klitkę z pojedynczym łóżkiem wciśniętym pod skośną ścianę. To najwyraźniej był jej pokój, więc rzuciła torbę na podłogę, żeby go dla siebie zająć.

Pstryknęła włącznikiem światła w łazience z próżnej ciekawości – okazało się, że to była, no cóż, łazienka – a następnie przeszła na palcach przez salon, starając się nie zakłócić ciszy, i wyjrzała na coś, co faktycznie musiało być współczesną dobudówką na tyłach willi.

Dobrze zaprojektowane, musiała przyznać, choć rażąco nowoczesne dwa piętra ze szklaną ścianą, a za nią oszałamiający widok: te równiutkie szeregi winorośli na wzgórzach, kościelna wieża nad skupiskiem budynków w oddali i, o wiele bliżej, bladoniebieski kwadrat basenu, a wokół niego i w wodzie jaskrawe małe sylwetki.

A więc tam są.

Anna zbiegła po schodach do dobudówki, zerkając po drodze na drugi szereg otwartych drzwi do pokojów po prawej stronie i osadzone w tej wielkiej szklanej ścianie drzwi na tylne patio, gdzie schły porozwieszane ubrania. Gdy mijała część wypoczynkową, zarzuconą należącymi do jej siostrzenic książkami, zabawkami i elektronicznymi gadżetami, kątem oka dostrzegła ruch. Odwróciła się i zobaczyła zamykające się drzwi do jednego z pokojów.

Kiedy otrząsnęła się z zaskoczenia i złapała oddech, prychnęła. Ależ ciepłe powitanie. I to niby ona jest nietowarzyska? Może ktoś się przebierał i nie chciał, żeby go przyłapano z gołym tyłkiem. O Boże, gdyby Anna zobaczyła swojego szwagra nago, do końca życia nie daliby jej spokoju.

Przeciskając się obok stolika, Anna zauważyła długi ogon, szary i wyleniały. Czym prędzej odskoczyła, żeby niezidentyfikowane zwierzę nie przebiegło jej po nogach. Jednak kiedy przyjrzała się bliżej, wstrzymując oddech, rzeczywistość okazała się jeszcze bardziej niepokojąca – to nie było ani żywe zwierzę, ani martwe. Opos. Zabawka? Przedmiot? Anna pokręciła głową i zostawiła go tam, gdzie leżał, pod stolikiem.

Przed willą ten brzęczący dźwięk trzykrotnie przybrał na sile, łącząc się z rytmiczną muzyką świerszczy. Cykady? Żaby? Skąd miała wiedzieć. Za długo mieszkała w mieście.

Od patio odchodziła ścieżka z rzadko ułożonych kamieni, prowadząca do długiego drewnianego stołu, przy którym można było jeść posiłki na świeżym powietrzu. Chudy biało-czarny kot rozłożył się na nim jak futrzany dywanik i nie zwracał na nią uwagi.

Dalej oczom Anny ukazało się patio wyłożone kamiennymi płytami, a na nim gliniany piec i leżaki, ustawione tak, by można było rozkoszować się widokiem. Biły stamtąd fale gorąca. Anna zastanawiała się, czy mogliby po prostu rzucić pizzę na kamienną podłogę i w ten sposób ją upiec.

Osłoniła dłonią oczy, przyglądając się panoramie okolicy. Posiadłość była ogromna, jak do tej pory chyba największa, jak wynajęli. Musiało być drogo.

Mogłabym się tu zgubić, pomyślała Anna.

Idąc ścieżką do basenu, słyszała piskliwe okrzyki Waverly i Mii, odgłosy chlapania, ich tatę, który wywarkiwał monosylaby jak ogr. Przy ocienionej drzewami oliwnymi furtce do basenu rozległ się ostry głos Nicole:

– Nie chlap w tę stronę, dziękuję.

Dłoń Anny znieruchomiała na zasuwce.

Ostatnia szansa. Mogła się wycofać, wyemitować jeszcze jedno kłamstwo, powiedzieć, że odwołano jej lot, pokręcić się po Florencji, pojechać gdzieś indziej. Gdziekolwiek.

Ale ktoś w domu – chyba jednak nie dziewczynki? – już wiedział, że Anna tu jest. Zameldowała się w Villa Taccola, czy jej się to podobało, czy nie.

Głośno zatrzasnęła za sobą furtkę, żeby zaanonsować swoją obecność. Nikt nie podniósł wzroku. Dziewczynki w basenie były odwrócone do niej plecami, siedziały na ramionach Justi­na jak na karuzeli w wesołym miasteczku. Tata mrużył oczy za okularami, wpatrzony w książkę zatytułowaną Strike Force Two, z wielką nalepką „10% taniej” na miękkiej okładce, a mama i Nicole omawiały coś, co pochłaniało ich uwagę bez reszty, sądząc ze zmarszczonego czoła Nicole. A może jej siostra teraz tak wygląda. Anna nie widziała jej od dobrych siedmiu miesięcy.

– Dotarłam – obwieściła Anna, a kiedy nikt się nie odwrócił, schyliła się i objęła matkę.

Mama wrzasnęła. Mimo to pocałowała ją w policzek. Nicole zachwiała się, przyciskając rękę do piersi, jakby ktoś ją popchnął.

– Anna, ty wariatko! – roześmiała się mama, wachlując się. – Czemu się tak skradasz?

Anna wykonała cmoknięcie w powietrzu połączone z muśnięciem policzka o policzek – standardowe przywitanie Nicole – a następnie zwróciła się do taty, który ostrożnie położył na kolanach otwartą książkę i podniósł głowę, żeby się przywitać.

– Miałaś dobrą podróż? – Zabrzmiał jak urzędnik przy odprawie celnej.

– Tak, w porządku – odpowiedziała Anna.

I na tym rozmowa się zakończyła.

– Dziewczynki, przywitajcie się z ciocią Anną – poleciła Nicole.

– Cześć, ciociu Anno – wyrecytowała Waverly, odpływając w przeciwnym kierunku.

Zblazowana w wieku siedmiu lat. Anna była pod wrażeniem.

– Wskakuj do basenu, Anno! – krzyknęła mała Mia, pięcioletnia i na razie niezblazowana.

– Daj jej się najpierw rozgościć – powiedział Justin, sadzając sobie Mię na biodrze.

– Żartujesz? Ja się tu gotuję. – Anna zrzuciła sandały, podciągnęła sukienkę i weszła do wody w płytszym końcu basenu.

Waverly zawróciła i uniosła brwi.

– Zabrałaś kostium kąpielowy?

– Oczywiście. – Anna brodziła w kółko, czując lodowaty uścisk wody na udach.

– Może idź go założyć, kochanie, żebyś nie zamoczyła tej ładnej sukienki – zasugerowała mama. To nie był zły pomysł, ale kiedy odwróciła się do matki, w jej oczach zobaczyła inny rodzaj dezaprobaty, a w uśmiechu siostry pewną sztuczność, której chwilę wcześniej nie było.

Wyraźnie przypomniała sobie ostatnie święta Bożego Narodzenia. Nicole się upiła, dopadła ją w łazience i powiedziała, że Anna ma przestać flirtować z jej mężem, co było – za przeproszeniem – niedorzeczne. Justin był całkiem miły i dziewięć lat wcześniej na ślubie wyglądał prawie atrakcyjnie, ale wyhodował sobie tatusiowaty brzuch, jeszcze zanim urodziły im się dzieci, a resztki charyzmy, którą niegdyś oczarował Nicole, albo wyparowały, albo służyły mu wyłącznie od dziewiątej do piątej w pracy kierownika handlowego. Komuś mogą się podobać przeciętni faceci z Ohio, nie osądzajmy, lecz nie Annie. A kiedy powiedziała to siostrze, jej słowa nie zostały odebrane tak dobrze, jak miała nadzieję.

Anna wyszła z basenu, nie przywitawszy się z Justinem. On najwyraźniej miał to gdzieś.

Wypatrzyła jeszcze jednego kota, jednolicie szarego. Prześliznął się pod furtką, podszedł prosto do Anny i zaczął ocierać się o jej mokre nogi.

– Nie chlap! – krzyknęła Waverly do Mii.

Jej młodsza siostra natychmiast oklapła bezwładnie, podtrzymywana przez rękawki z postaciami z Encanto.

– Przestraszysz kotka.

Ten kot chyba naprawdę domagał się uwagi Anny, więc schyliła się i go pogłaskała. Wydawał się brudny i zapchlony. Podrapała go delikatnie paznokciami, a kot zamruczał, wyginając grzbiet.

– Tyle tu kotków – zaszczebiotała Mia. – Uwielbiam je.

– Ja też – powiedziała Anna, a kot oddalił się chyłkiem i w mgnieniu oka zniknął.

– Lubisz koty? – zapytała Waverly ze swojego końca basenu, opierając głowę na chudych, opalonych ramionach. Wydawała się zaskoczona.

– Oczywiście – odpowiedziała Anna.

– To dlaczego nie masz kota?

– Daj cioci spokój – jęknął Justin.

Anna jednak nie miała nic przeciwko temu pytaniu. Było uzasadnione, nie miało krytycznego wydźwięku.

Usiadła na krawędzi basenu, przebierając nogami w wodzie i zastanawiając się nad odpowiedzią.

– Myślę, że można coś lubić i nie chcieć tego mieć.

Nicole wymamrotała: „Nie jestem pewna, czy domowe zwierzęta i Anna to dobre połączenie” – bynajmniej nie szeptem.

Anna spojrzała na siostrę.

Nicole nie spuściła wzroku. Mylę się?

– Wyglądasz na wypoczętą, Anno – powiedziała mama, jak zwykle nieświadoma panującego między nimi napięcia. – Zdrzemnęłaś się w samolocie?

– No pewnie, że się zdrzemnęła. – Nicole położyła stopy na leżaku. – Bez dzieci. Istny raj.

Anna zauważyła przelotny grymas na twarzy Waverly, zanim chuda, zwinna dziewczynka odepchnęła się od krawędzi basenu i zniknęła pod powierzchnią wody.

Nicole jeszcze nie skończyła.

– To jak, napiłaś się wina, obejrzałaś film, odchyliłaś oparcie i poszłaś w kimę?

– Czytałam książkę, nie oglądałam filmu, ale owszem. – Anna miała wrażenie, że przyznaje się do przestępstwa.

Prawdę mówiąc, książka była kolejnym kłamstwem. Przez bitych sześć godzin oglądała kiepskie reality show.

– Nienawidzę cię – powiedziała Nicole, zamykając oczy. – Ja jeszcze nie doszłam do siebie po podróży. Nocny lot, a te dwie nawet nie zmrużyły oka.

– Nie spałyście? – Anna uśmiechnęła się szeroko, ochlapując wodą Mię i Waverly, na co dziewczynki zareagowały piskiem i chichotem. – Wy małe diablęta.

– Tatuś spał! – obwieściła Mia, płynąc pieskiem w jego stronę.

– Taak, nie wspominajmy już o tym – mruknął, puszczając do niej oko.

– A Benny i jego chłopak chowają się przede mną czy co? – zapytała Anna, oglądając się przez ramię na dom.

Z tej strony willa prezentowała się o wiele mniej elegancko. Wielka szklana dobudówka zasłaniała oryginalną konstrukcję, co w rezultacie wyglądało jak amputowana kończyna z doczepioną niewłaściwą protezą. Nowoczesny fragment był zbyt przysadzisty względem pozostałej części budynku, a południowe słońce odbijało się nieprzyjemnie od szyb. Przy oślepiającej nowej dobudówce kamienna wieża wydawała się niepokojąco ciemna, jak wielki cień padający znikąd.

Którędy się tam w ogóle wchodziło? Anna nie widziała w domu prowadzących do niej schodów.

– Pojechali do Pizy – wyjaśniła mama. – Christopher chciał ją zwiedzić. Uparł się.

– Poznałaś go? – mruknął tata do Anny zza swojej powieści. – Christopher. Nie Chris. Pełne imię. Christopher.

– Więc kto jest w domu? – zapytała Anna.

– W tej chwili nie ma nikogo. – Mama się uśmiechnęła. – Wrócą około szóstej. Benny bardzo się cieszy, że cię zobaczy. Właściwie nie chciał jechać tak daleko samochodem, ale Christopher nie przyjmował odmowy!

Więc w willi nikogo nie było, nikt nie szeleścił zasłonami, nie zamykał drzwi.

Anna chciała rzucić jakiś żarcik na temat nawiedzonego domu, sytuacja aż się o to prosiła, jednak nie chciała przestraszyć siostrzenic, więc powiedziała do taty:

– Tak, poznałam Christophera. Benny przywiózł go do miasta i poszliśmy na kolację.

– Kiedy? – zapytała mama.

Anna wzruszyła ramionami.

– Jakiś miesiąc temu, mniej więcej.

– Nic mi nie wspominałaś.

Anna nie podjęła tematu. Nastąpiła przerwa w rozmowie, wypełniona tym wciąż przybierającym na sile buczeniem.

– Benny wygląda na szczęśliwego – zauważyła Nicole.

Anna czuła wzrok siostry świdrujący ją zza ciemnych szkieł okularów. Gniewne spojrzenie, które oznaczało: Nie spieprz mu tego. Jakby Anna miała taką moc. I była tak złośliwa.

Anna przełknęła co najmniej sześć uszczypliwych odpowiedzi i poprzestała na:

– Rzeczywiście, wydaje się szczęśliwy.

Nicole opadła z powrotem na leżak, utemperowana spokojem Anny, i to była wystarczająca nagroda.

Mia podpłynęła do dyndających nóg ciotki i uniosła ręce.

– Chcesz wyjść, Meems? – zapytała Anna.

Mia przytaknęła, szczękając zębami.

Anna wyciągnęła ją z wody i posadziła sobie na kolanach, mocząc sukienkę. Nie miała nic przeciwko temu. Woda ją ochłodziła, ale mama cmoknęła z dezaprobatą i powiedziała:

– Idź założyć kostium kąpielowy!

Nicole jęknęła:

– Tylko poczekaj, wskoczy do wody kompletnie ubrana.

Anna poczuła, że siły życiowe wysączają się z niej jak przy zjeździe kofeinowym.

– Dobry pomysł – powiedziała, odstawiając delikatnie Mię, i puściła do niej oko. – Zaraz wracam.

„Zaraz wracam” też było kłamstwem, obliczonym na uspokojenie nastrojów, byle tylko przetrwać następną godzinę, a potem jeszcze jedną. Mniej więcej na tym miało polegać kolejnych dziewięć dni.

Zachować ostrożność. Przeżyć.

Wsunęła sandały i wymknęła się na ścieżkę.

– Jak miło – usłyszała za plecami głos matki. – Wszyscy razem.

RAZEM

Anna wracała do domu jak najbardziej okrężną drogą, żeby przyjrzeć mu się z innej strony. Okazało się, że to nie był najlepszy pomysł – miejscami trawa sięgała jej do kolan i kryła w sobie sosnowe igły oraz mrowiska, aż do tej zataczającej łuk linii, gdzie bujna łąka nagle ustępowała miejsca kręgowi gołej ziemi, który Anna widziała od frontu, z uschłymi roślinami sterczącymi ze spękanej gleby. Jałowa ziemia okalała dom ze wszystkich stron, jakby z fundamentów willi sączyła się do niej trucizna. Gdy Anna wreszcie dotarła na podjazd od frontu, miała nie tylko podrapane, ale i pogryzione kostki. Czerwone mrówki łaziły po palcach jej stóp. Zrzuciła sandały, zostawiła je przy furtce i zaczęła pocierać wierzchem stóp o rozgrzane kamienie dziedzińca, póki nie weszła do środka, za jedyne towarzystwo mając spalone mrówcze trupki. Jej wilgotna sukienka parowała w półmroku za drzwiami.

Musiało jej zejść dłużej, niż przypuszczała. Nicole dotarła do domu pierwsza, razem z dziećmi. Dziewczynki ścią­g­nęły z siebie kostiumy w przybudówce i podały je Justinowi do rozwieszenia na sznurku, a Nicole krzątała się w kuchni, przygotowując dla nich coś do zjedzenia. Waverly od razu wskoczyła w bieliznę i letnią sukienkę, ale Mia biegała na golasa, wykrzykując:

– Jestem goła! Jestem goła!

Anna uśmiechnęła się do niej.

– Jeszcze jak!

– Co? – Nicole wyjrzała z kuchni. – Mówiłaś coś?

Anna pokręciła głową i opadła na krzesło przy kuchennym stole. Patrzyła na muchę, która krążyła przy otwartym oknie, ale nie mogła znaleźć wyjścia.

– Dziwne. – Nicole wystawiła krakersy, winogrona i ser. – Chcesz trochę?

– No jasne.

Nicole przewróciła oczami, ale wzięła jeszcze jeden talerz i przygotowała go dla niej.

– W tym domu jest takie dziwne… jakby echo. Wciąż wydaje mi się, że słyszę czyjś głos, kiedy wszyscy są na zewnątrz. Albo kroki, chociaż nikogo nie ma.

Anna przeżuła kilka winogron, pomyślała o drzwiach do pokoju, które zamknęły się same, zastanowiła się, czy powinna o tym wspomnieć, ale uznała, że lepiej nie.

– Odbija ci, Nicky. Wreszcie. Doganiasz nas wszystkich.

– Ha, ha. Bardzo śmieszne. Jestem pewna, że to coś z akustyką. Kafelki z terakoty. – Zamiast rozwinąć tę teorię, Ni­cole odwróciła się i wrzasnęła: – Dziewczynki, jedzenie!

Klapnęła przy stole obok Anny, najwyraźniej wykończona przygotowaniem przekąsek. Annę naszła przedziwna chęć, by pochylić się nad siostrą i ucałować ją w policzek.

Nicole spojrzała na nią żałośnie.

– Myślisz, że jeszcze za wcześnie na wino?

– Pieprzyć to, jesteś na wakacjach.

W oczach Nicole błysnęła surowość, choć siostra się uśmiechała.

– Zrób to dla mnie i uważaj na słownictwo przez ten tydzień, dobrze?

– Nalej dwa winka. Powiedz, że ja cię namówiłam.

Uśmiech wygrał wojnę na twarzy Nicole. Zanim dzieci wdrapały się po schodach po przekąski, ona i Anna przeniosły się do salonu z kieliszkami chianti rufina w dłoniach.

Anna bardziej obserwowała siostrę, niż jej słuchała. Uwielbiała patrzeć, jak Nicole się upija. Podchmielona Nicole zazwyczaj bywała urocza. Zabawne, jak szybko Nic osiągała ten stan i o ile bardziej ludzka się wydawała, gdy przestawała się pilnować. Boże Narodzenie okazało się niechlubnym wyjątkiem i może dlatego Anna była wtedy tak niemile zaskoczona.

Minęła chwila, zanim wróciła do rzeczywistości i zorientowała się, że siostra o coś pyta.

– Twoje spotkanie? – powtórzyła Nicole.

– Och. Tak. Absurd. – Niezupełnie kłamała; coś takiego można było powiedzieć o każdym spotkaniu w agencji przez dziesięć lat jej pracy.

– Kim jest klient? Jeśli możesz powiedzieć.

Anna pomyślała o swoim ostatnim większym spotkaniu.

– Milton Foods. Robimy kampanię z parówkami. To nasz klient od jakichś pięćdziesięciu lat, ale teraz próbujemy namówić ludzi, żeby znowu jedli więcej mięsa.

– Parówki Milton są wypchane konserwantami – oznajmiła Nicole, marszcząc nos. – Dlatego ich nie kupujemy. Jeśli to ci pomoże.

Nie pomogło.

– Dzięki. Dobrze wiedzieć.

Podczas spotkań Anna prawie się nie odzywała. Była tam wyłącznie dla efektu, jako coś w rodzaju popisowego numeru, i doskonale o tym wiedziała. Siedziała w kącie, przodem do sali, uzbrojona w tablet graficzny, i na bieżąco rysowała omawiane koncepcje kampanii drukowanych i audiowizualnych. Firma Wendell Rook Silver działała na rynku od dawna i była szacowną agencją marketingową. Wśród wspólników nie dało się już uświadczyć nikogo ze starej gwardii, lecz agencja wciąż działała tak, jakby zaglądały im przez ramię duchy założycieli, gotowe wyrzucić przez okno z trzydziestego czwartego piętra każdego, kto ośmieli się wyrwać przed szereg. Przy swoim biurku Anna pracowała na komputerze, przygotowując wizualizacje, próbne projekty i scenorysy do kampanii wideo, ale podczas spotkań miała olśniewać nostalgiczną atmosferą agencji w wersji retro. Cieszyła się tylko, że nie kazali jej się przebierać za sekretarkę z lat sześćdziesiątych. Było okej. Praca jak praca. Anna była w niej dobra. Pełne świadczenia. Żyć nie umierać.

– Jak się wchodzi do wieży? – zapytała Anna.

Nicole kokieteryjnie uniosła brwi. Wstała z rozmachem, chwiejnie pomaszerowała do wiszącego na ścianie gobelinu i odsunęła go jak asystentka iluzjonisty.

– Ta-daam!

Za nimfami znajdowały się dębowe drzwi, trochę ponad podłogą. Grube. Bardzo stare i sfatygowane. Uwagę Anny zwróciła wielka, ozdobna dziurka od klucza pod zardzewiałą klamką. Okalał ją chyba jakiś wzór, ale pokryty narosłymi przez lata plamami, wyglądał jak grzyb.

Anna się roześmiała.

– Okej. Sekretne wejście. To kto zajął pokój na wieży?

– Nikt – odpowiedział głos za jej plecami. – Nie można tam wchodzić.

Anna zsunęła się z sofy, zapominając o wieży.

Dwa niecierpliwe kroki i Benny stanął przy niej, ale objął ją bardzo ostrożnie.

– Jestem spocony, nie podchodź za blisko!

– Mam to w dupie. – Anna pocałowała lepki policzek brata i skrzywiła się; to było naprawdę obrzydliwe.

Benny wybuchnął śmiechem, mrużąc oczy.

– Ostrzegałem cię!

Otarła twarz grzbietem dłoni i odwróciła się do jego chłopaka, gotowa na powitanie, którego oczekiwał, jakiekolwiek miało być. Przytulenie? Dwa całusy w policzki, jak wtedy, kiedy spotkała go po raz pierwszy? Tamtego wieczoru Benny chichotał bezgłośnie przez dobrych dziesięć minut na widok jej nieskrywanego przerażenia, kiedy jego chłopak nachylił się po drugiego całusa.

Tym razem Christopher, nie Chris, zdecydował się na formalny uścisk dłoni.

– Miło cię znowu widzieć, Anno.

Energicznie potrząsnęła jego ręką i odpowiedziała równie głębokim głosem.

– Nawzajem, Christopherze.

Za sobą usłyszała zduszony chichot Nicole, która zamaskowała go pytaniem:

– Ma ktoś ochotę na kieliszek wina? Anna namówiła mnie, żeby zacząć wcześniej.

– Zły wpływ. – Anna wzruszyła ramionami. – Po to mnie zaprosiliście, no nie?

– Boże, nie. – Benny puścił do niej oko. – Zaprosiliśmy cię, bo ty jedna mówisz po włosku. Tak, proszę o wino, Nicky.

– Piza była bardzo zatłoczona – oznajmił Christopher.

– Każdy chce rzucić okiem na tę ich krzywą wieżę. – Anna zerknęła spod oka na Christophera i odniosła to samo wrażenie co miesiąc wcześniej. Blondyn, elegancki, muskularny. Gdyby był aktorem, ciągle grałby nazistów.

– Robi wrażenie – powiedział Christopher, biorąc jej uwagę za zainteresowanie. – Zrobiliśmy trochę zdjęć.

Podał jej swój telefon.

– Nie trzeba – odparła Anna. – Wiem, jak wygląda.

– Byłaś w Pizie?

– Nie. Ale wydaje mi się, że gdzieś już widziałam jej zdjęcie.

Benny wyminął ją z uśmiechem i kieliszkiem chianti.

– Zluzuj – szepnął.

Raczej nie mogłaby się wyluzować jeszcze bardziej i nie stracić przytomności, więc uśmiechnęła się sztywno do Christophera, wyminęła go i poszła do kuchni, do dziewczynek.

Mia ściskała pod pachą tego szarego stwora. Jadła i udawała, że go karmi.

– Kto to jest? – ośmieliła się zapytać Anna.

– Blossom – zaświergotała Mia.

– Rymuje się z oposem – mruknęła Waverly, spoglądając z niechęcią na pluszaka po drugiej stronie stołu.

Anna spojrzała na Nicole, która pokręciła głową i szepnęła:

– Muzeum Historii Naturalnej. Sama go wybrała.

– Jest… – Anna kiwnęła głową. – Jak żywy.

– Tak.

– Szkaradzieństwo – oświadczyła Waverly.

Anna parsknęła śmiechem.

– Niezły zasób słownictwa, Wayvs.

Nicole pokręciła głową, bardziej zdumiona niż dumna.

– Czasem wyskakuje z czymś takim.

Mama dołączyła do towarzystwa w kuchni, świeżo po prysznicu, i cmoknęła z dezaprobatą nad ich kieliszkami.

– Trochę wcześnie, nie uważacie?

Anna nalała jej czerwonego wina.

– Zapraszamy na imprezę.

– Jeśli zacznę teraz, o siódmej będę już spać! – oświadczyła, ale wzięła kieliszek.

– Mogę pooglądać YouTube? – zapytała Waverly, wstając od stołu.

Nicole przez dłuższą chwilę zaciskała wargi, po czym powiedziała:

– Okej.

Dzieci, wraz z pluszowym oposem, popędziły więc do dobudówki, przepychając się i od razu rozpoczynając kłótnię o to, czyja teraz kolej wybrać wideo.

Anna dolała sobie wina – tym razem zimnego prosecco –  i wyszła na frontowe patio po sandały. Następnie zawróciła i przeszła przez cały dom, mijając Waverly i Mię. Wyszła tylnymi drzwiami i powędrowała ścieżką do stołu, na który padał teraz długi cień dwóch cyprysów.

Przez chwilę panowała rozmigotana popołudniowa cisza, pełna owadów i kwiatowego pyłku unoszącego się w letnim blasku, ale zaraz rozległ się chrzęst kroków na żwirze, obwieszczający przybycie mamy i Nicole, które przyszły tu za nią, gawędząc o planach na najbliższy tydzień.

– Co robiliście do tej pory? – zapytała Anna, kiedy się do niej przysiadły.

– Nic specjalnego, prawdę mówiąc – odpowiedziała mama z pewnym rozdrażnieniem, co skonstatowała Anna. – Pojechaliśmy samochodem do miasteczka po zakupy. Wybraliśmy się tam na spacer, ale niewiele się działo. Mieli sjestę, czy jak to się tutaj nazywa.

Obie spojrzały na Annę.

Pokręciła głową.

– Nie mam pojęcia, jak to się nazywa.

– W każdym razie nie chcieliśmy za wiele robić bez ciebie jako tłumaczki. Szkoda, że musiałaś przyjechać później, ale cieszę się, że już jesteś.

Istnieją aplikacje, pomyślała Anna. Można dosłownie napisać coś w telefonie, a telefon to przetłumaczy i przeczyta głośno po włosku.

– Zaszliśmy do małego kościoła – powiedziała Nicole.

– Był ładny? – zapytała Anna. – Miał walory architektoniczne?

Przybrała fałszywie przemądrzały ton, chcąc pokazać Nicole, że bynajmniej nie przechwala się znajomością sztuki. To nigdy nie kończyło się dobrze.

– Nie wiem. – Nicole zmrużyła oczy. – Nie bardzo wiedziałam, na co powinnam patrzeć.

To była ożywcza szczerość ze strony Nicole, ale przecież siostra właśnie piła trzeci kieliszek wina, więc wszystko mo­g­ło się zdarzyć.

– Ma bardzo ładną kwadratową wieżę – dodała mama. – Romańską?

– Chyba tak. Wybiorę się tam.

Anna zastanowiła się nad odległościami. Jak daleko trzeba iść do Monteperso? Droga była wąska, a tutejsi kierowcy kreatywnie podchodzili do definicji pasa ruchu. Pobocze gdzieniegdzie wyglądało jak prawdziwe urwisko. Żeby bezpiecznie dotrzeć do miasteczka, będzie musiała prosić o podwiezienie.

– Jak jest nocą w tej willi? – wypaliła.

Nicole i mama wymieniły spłoszone spojrzenia i Anna nachyliła się do nich, zaintrygowana. Nicole zamrugała niespokojnie, ale mama ożywiła się z wyraźnym trudem.

– Niesłychanie wygodnie – powiedziała. – Bardzo cicho. A nocne niebo jest po prostu oszałamiające, zobaczysz!

Nicole spojrzała Annie w oczy, otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale potem odsunęła się od stołu i wstała, chwiejąc się lekko.

– Powinnam zabrać się za obiad. W cudzej kuchni zawsze potrzeba więcej czasu.

– Szkoda, że nie pozwalasz mi pomóc – westchnęła mama i zaczęła się podnosić.

– Zapłaciłaś za całe wakacje! Dam sobie radę z jednym posiłkiem, mamo, naprawdę. – Nicole zmierzwiła włosy mamy i usadziła ją z powrotem na krześle.

Anna obejrzała się przez ramię.

– Czyli nigdzie nie wychodzimy?

– Dzieci niedługo zgłodnieją – powiedziała mama, gdy Nicole znikła w domu. – Nie wiedzieliśmy, kiedy wszyscy wrócą, więc pomyśleliśmy, że zostaniemy tutaj.

– Kolacja na miejscu brzmi świetnie – skłamała Anna. – Tu jest naprawdę cudownie, nie sądzisz?

Ale mówiąc to, poczuła ściskające żołądek przerażenie, i to nie tylko na myśl o kulinarnych zdolnościach Nicole. Zostaniemy tutaj. Zabetonujemy się tutaj.

Annę świerzbiło, żeby wyjść, wydostać się, choćby tylko na kolację. Nie chciała być sama. Chciała być z nimi. Tylko że…

Znów spojrzała w górę, na dom. Z tej strony wieży nie było okna. Mimo światła i widoku na wzgórza. Nie dawało jej to spokoju. Tam musiało być okno. Po prostu go nie widziała.

Może je zamurowali w ciągu ostatnich sześciuset lat. Bóg raczy wiedzieć, dlaczego odcięli naturalne źródło światła.

Jak jest w tej willi nocą? Zobaczysz.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz