Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maradona, jakiego nie znaliście. Biografia kompletna.
Powszechnie uważa się Diego Maradonę za jednego z najwybitniejszych graczy wszech czasów, ale też postać niezwykle kontrowersyjną. Wybitny dziennikarz i autor nagradzanych piłkarskich biografii Guillem Balagué opisuje jego życie jako szereg historii, z których żadna nie została opowiedziana w pełni. Aż do teraz.
Argentyńskie slumsy, bajeczna Barcelona, opanowany przez mafię Neapol, spokojna Sewilla, spektakularny Dubaj i gorący Meksyk. Ta pełna sprzeczności i kolorytu droga Maradony, którą na potrzeby książki przebył Balagué, to metafora pełnego anegdot i niezwykłych historii życia Diego.
Jak to się stało, że w Argentynie powstał kościół Maradony? Co budziło w ludziach tak wielki podziw? Jaki wpływ miało to na autodestrukcyjną osobowość Diego? Co takiego miał w sobie, że informacja o jego śmierci poruszyła cały świat i wycisnęła morze łez?
Ta książka to próba psychologicznego i socjologicznego ujęcia legendy, opowiedziana na przykładzie drobnych, istotnych i kształtujących życie Maradony zdarzeń. Wszystkie bazują na relacjach z pierwszej ręki, a te drobne elementy składają się na obraz chłopca, buntownika i boga futbolu – obraz życia i śmierci Diego Maradony. Diego Wielkiego. Diego Nieznanego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 510
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojej bratanicy Albie, która wnosi do tego dziwnego świata tak wiele radości.
Juanowi Carlosowi Unzué, który nieustannie przypomina nam, jak ważne są wewnętrzna siła i uśmiech.
Francis Cornejo, trener drużyny młodzieżowej Argentinos Juniors, którą sam nazywał Cebollitas (Cebulki), musiał osobiście jechać do Villa Fiorito, by sprawdzić wiek chłopca w jego papierach. Goyo Carrizo przyprowadził na testy do Parque Saavedra kolegę, Diego Maradonę. Cornejo przyglądał się chłopakowi na boisku i nie wierzył własnym oczom: „Jest taki mały, nie ma mowy, żeby miał osiem lat”.
Gdy tylko Francis wskoczył na tył należącego do José Trotty pomarańczowego pick-upa Rastrojero, ogarnęły go wątpliwości. „Ech, Fiorito”. Villa Fiorito to dzielnica nędzy na przedmieściach Buenos Aires. Mieszkało tam kilku jego młodych zawodników, ale okolica ta słynęła głównie z tego, że regularnie pojawiała się w policyjnych raportach z bójek, strzelanin i morderstw. Jeśli dopisze im szczęście, przed zmrokiem będą już w domu. Francis zaczynał od tego, że po drodze rozwoził po domach ośmiu czy dziewięciu chłopców, a potem zabierał Goyo, Diego i innych do Fiorito. José Trotta, asystent Cornejo i zespołowy kierowca, wiedział, jak dotrzeć na miejsce, ale tam El Pelusa, czyli Diego, musiał już pokierować go do swojego domu.
Ciężarówka przejechała przez tory kolejowe, za którymi Francis z zaskoczeniem przyjął widok studni, wozów konnych, a nawet strugi brudnej wody, która wsiąkała w sterty gnijących śmieci. „To tam”, powiedział Diego, wskazując na lewo. Cornejo przeszedł na drugą stronę ulicy i zapukał do drzwi. Otworzyła doña Tota, a za jej plecami stała któraś z jej córek. Robiły wrażenie zbitych z tropu. „Montujemy nową drużynę przy Argentinos Juniors i musimy potwierdzić wiek pani syna…” Reszta chłopaków zeskoczyła z półciężarówki i zebrała się wokół drzwi.
„Wejdźcie”, powiedziała uprzejmie, po czym szybko podała Francisowi akt urodzenia wystawiony przez szpital imienia Evity. Wynikało z niego, że chłopak urodził się 30 października 1960 roku. Naprawdę miał osiem lat. Francis trafił na prawdziwy rzadki klejnot, który na dodatek pasował do jego zespołu. Pasował to zresztą mało powiedziane. Od marca 1969 roku Diego pomógł tej drużynie ustanowić niesłychany rekord 136 meczów bez porażki.
W książce zatytułowanej Cebollita Maradona – opowieści Cornejo o jego relacjach z tą „cebulką”, chłopcem mniejszym od innych, kędzierzawym, o pucołowatej twarzy i krótkich nogach, którymi Diego tak błyskawicznie przebierał – trener wspominał mnóstwo szczególnych momentów. „Przyjął piłkę na prawo od pola karnego i podrzucił ją sobie lewą nogą na główkę. […] Wtedy wszystkim opadły szczęki. Po prostu pobiegł z piłką przyklejoną do czoła w lewo, a kiedy znalazł się na wprost bramki, zatrzymał się, spuścił sobie futbolówkę na lewą nogę, obrócił się i z całej siły przyładował w prawy słupek. Bramkarz tylko odprowadził piłkę wzrokiem, jak gdyby Diego zahipnotyzował go tym zagraniem. Piłka wróciła na boisko i jako pierwszy dopadł do niej Polvorita Delgado, który wpakował ją do siatki. Istne szaleństwo”. Brawo bił cały stadion, z kibicami rywala włącznie.
Pewnego razu, podczas treningu w Parque Saavedra, jakiś staruszek, który przerwał grę w bocce, żeby nacieszyć oczy popisami Maradony, podarował mu rower. „Proszę pana, dziękuję, ale nie mogę tego przyjąć”. „Weź go, synu. Jest twój. Chcę, żebyś go wziął. Jesteś demonem dryblingu. Pamiętaj o mnie, gdy będziesz już grał w reprezentacji”. Francis skinął głową w geście przyzwolenia, a wdzięczny Diego – wstrząśnięty reakcją na swoją grę – przyjął prezent. Maradona pamiętał o tym mężczyźnie, gdy występował już w drużynie narodowej, ale nie wiedział, jak mógłby go odnaleźć. Nie był nawet pewien, czy ten człowiek jeszcze żyje.
Rodzice Diego zaczęli jeździć na mecze pick-upem należącym do José. Don Diego i doña Tota siadali w szoferce obok kierowcy, a Francis chętnie jeździł razem z chłopakami na pace. „Wiatr owiewał mi twarz, a wokół dokazywali chłopcy, śpiewali, stroili sobie żarty, nakręcali się pozytywnie przed meczem”.
Utalentowany Cebollita, który w pierwszym zespole Argentinos Juniors zadebiutował w wieku 15 lat, nie marnował czasu i od razu przekonał do siebie najwierniejszych fanów drużyny. Zarząd klubu zabrał młodego piłkarza i całą jego rodzinę ze slumsów Fiorito i wynajął im mieszkanie w Villa del Parque, nieopodal ośrodka treningowego. Diego mieszkał pod numerem 2750, pod numerem 2046 natomiast mieszkała nieśmiała dziewczyna imieniem Claudia. Pewnego dnia Diego zobaczył ją z tyłu w żółtych spodniach i z miejsca się w niej zakochał. Dziewczyna nie miała pojęcia, kim jest Maradona. Później zaczął jednak przedstawiać inną wersję wydarzeń.
Don Diego i doña Tota nie mieli wystarczająco dużo pieniędzy, by opłacić co miesiąc czynsz. W pewnym momencie groziła im nawet eksmisja, ale wtedy pomógł klub, który kupił Diego jego pierwszą nieruchomość. Chłopak miał wówczas 18 lat. Przenieśli się do standardowego dwupoziomowego domu z ogródkiem w skromnej dzielnicy La Paternal, trzy przecznice od stadionu Argentinos Juniors. Maradona zamieszkał tam z rodzicami, rodzeństwem, a nawet z kilkoma szwagrami i szwagierkami. Miał własny pokój, ale do toalety musiał iść po schodach, bo znajdowała się na tym samym poziomie co taras dachowy.
W wieku 19 lat – na długo przed tym, nim został „zbrukanym Bogiem i grzesznikiem”, jak 30 lat później opisał go Eduardo Galeano – został mistrzem świata w kategorii do lat 20. Argentyna triumfowała na turnieju w Japonii. Lata pick-upa Rastrojero dawno minęły, a Maradona był coraz większym fanem motoryzacji. Od tego momentu samochód miał się stać jego wizytówką – to coś typowo argentyńskiego, co zawsze miało go już definiować. Kibice chcieli odwdzięczyć się jakoś za radość, jaką sprawiał im El Pelusa, więc zorganizowali zrzutkę na samochód dla niego. Tak oto Maradona wszedł w posiadanie luksusowego czerwonego mercedesa 500 SLC o niebagatelnej mocy 237 koni mechanicznych. Otrzymał kolejny dar wdzięczności.
Zarabiał coraz więcej i z czasem mógł sobie pozwolić na samodzielny zakup pierwszego auta. Na święta sprezentował sobie praktycznego fiata europę 128 CLS, samochód prosty i kanciasty, jak gdyby projektowało go dziecko. Auto do dziś znajduje się w posiadaniu kolekcjonera spod Buenos Aires, który odrzuca kolejne oferty składane mu przez włoskie muzea.
Gdy jest się gwiazdą – a 20-letni Maradona już nią był – nie można jeździć fiatem europa, więc Diego kupił swój pierwszy samochód sportowy. Specjalnie dla niego z Niemiec przypłynęło ciemnoszare porsche 924 z brązową skórzaną tapicerką. Jego pierwszy wielki skarb. Sprzedał ten wóz dopiero wtedy, gdy przenosił się z Boca Juniors do Barcelony. Trzydzieści lat później, gdy Maradona prowadził reprezentację Argentyny na nieudanym w jej wykonaniu mundialu w RPA, samochód ten można było kupić za pół miliona dolarów. Dwa lata później jego cena dramatycznie spadła – podobnie zresztą jak akcje samego selekcjonera – do poziomu 77 500 dolarów.
Kontrakt Maradony z Barceloną gwarantował mu między innymi auto, czerwonego volkswagena golfa. Pewnego popołudnia w 1983 roku Diego wysiadł z niego i mocno się zdziwił, bo drzwi wejściowe na boisko treningowe były zamknięte na cztery spusty. „Diego, co to się narobiło! Po raz pierwszy przyjeżdżasz na trening przed czasem i proszę, zamknięte!” – Fernando Signorini, młody trener przygotowania fizycznego, przez chwilę zwątpił, czy aby nie popełnił faux pas tak sardoniczną uwagą przy pierwszym spotkaniu z zawodnikiem. Uśmiech Maradony rozwiał te wątpliwości.
Maradona wiedział, czego spodziewać się po Signorinim, bo specjalista ten jako jeden z nielicznych ludzi miał prawo wstępu na treningi prowadzone przez trenera Césara Luisa Menottiego. „Dobra, to ty jesteś tym trenerem? Jutro gramy, potem lecę na wakacje do Argentyny, a kiedy wrócę na przygotowania przedsezonowe w Andorze, chciałbym z tobą pogadać, bo razem z moim agentem Jorge Cyterszpilerem rozważamy założenie szkółki piłkarskiej w Barcelonie”. Później Diego poprosił El Profe (skrót od „profesora”), by ten został jego trenerem osobistym. W tamtych latach w sporcie zespołowym była to rzecz niespotykana. Mieli spędzić razem – choć z przerwami – niemal dziesięć lat.
Pierwszy naprawdę trudny okres w jego życiu nastąpił po zwycięstwie w mistrzostwach świata w Meksyku w 1986 roku. Maradona wszedł na szczyty, o których marzył jako dziecko, a potem pogrążył się w depresji. Ciążyło mu życie multimilionera i więźnia własnej sławy w neapolitańskiej dzielnicy Posillipo. Właśnie wtedy pojawili się ludzie, którzy podsunęli mu magiczne proszki, a Diego – wówczas już bohater i żywa legenda – nie wahał się ani chwili. Depresja minęła, ale jej miejsce bardzo szybko zajęła mania. Znów stał z wypiętą piersią, dokładnie tak samo jak wtedy, gdy wsłuchiwał się w dźwięki hymnu Argentyny. Znów był gotów stawić czoła każdemu wyzwaniu.
Kiedy w 1987 roku, po dwóch tytułach scudetto wywalczonych z Napoli, został wyniesiony do rangi bóstwa, uznał, że potrzebuje ferrari. Powiedział Guillermo Coppoli, swojemu ówczesnemu agentowi, że chce czarną testarossę – czarną, a nie czerwoną, nawet jeśli chodziło o najpopularniejszy odcień czerwieni w wyższych sferach. Coppola nie był pierwszym lepszym agentem. Przejął pieczę nad interesami Diego zaraz po tym, jak ten przybył do Włoch, i pomógł wejść Argentyńczykowi na światowe piłkarskie szczyty. Trwał przy nim również w okresie kokainowego piekła, zwłaszcza że obaj dzielili ten nałóg. Z czasem bardzo się ze sobą zżyli, a Guillermo za swoim przyjacielem poszedłby w ogień.
„Samochód kosztował 430 tysięcy dolarów – opowiadał Coppola w wywiadzie dla TyC Sports – ale pomnożyłem tę kwotę razy dwa i przerzuciłem ją na klub […], przy czym dodałem 130 tysięcy dolarów za lakier. Corrado Ferlaino, prezydent klubu, ostatecznie zaakceptował tę sumę, bo obiecałem mu, że zwróci mu się po jednym meczu towarzyskim. Tak oto pojawiła się czarna testarossa. Razem po raz pierwszy wsiedliśmy do tego samochodu. Diego się rozgląda. »Coś nie tak?«, pytam. »A gdzie radio?« »Jakie radio? To samochód wyścigowy, nie ma ani radia, ani klimatyzacji. Niczego nie ma«. Diego odparł krótko: »W takim razie mogą go sobie wsadzić w dupę«. Ferlaino nie mógł w to uwierzyć”[1].
Ostatecznie Maradona zatrzymał to ferrari. Dość często musiał uciekać nim przed vespami, które jechały za nim na trasie z domu na boisko treningowe. Po zajęciach Maradona zostawał zwykle dłużej, żeby podpisać wszystko, co tylko podsunięto mu pod nos, o ile nikt nie piszczał, nie chciał dotknąć jego włosów albo poklepać go po ramieniu.
Diego, chłopak z Fiorito, wychowywał się z nosem przyciśniętym do szyby odgradzającej go od świata luksusu, o którym zawsze marzył i którego pragnął, zakochał się więc w Maradonie, dorosłym mężczyźnie, który mógł mieć wszystko, czego zapragnął, a nawet więcej. Dotyczyło to samochodów, kobiet, biżuterii, dosłownie wszystkiego. Diego żywił do Maradony wieczny podziw.
W Neapolu, podobnie jak w Barcelonie, w jego domu goście pojawiali się o każdej porze dnia i nocy. Wszyscy mogli zawsze liczyć tam na posiłek; dotyczyło to także kilkorga zaprzyjaźnionych dziennikarzy, należących do wyselekcjonowanego grona osób z dostępem do hermetycznego świata, w którego granicach rządził hojny Diego. Jednym z nich był Daniel Arcucci, ghostwriter dwóch autobiografii Maradony. Poznali się w wigilię Bożego Narodzenia i Diego zaprosił go do wspólnego spędzenia pierwszego dnia świąt. Tak zaczęła się relacja, która trwała do samego końca.
Wiele lat później, w maju 1990 roku, gdy Napoli znajdowało się o krok od przypieczętowania drugiego scudetto, gazeta „El Gráfico” wysłała Arcucciego, by przygotował relację z ostatnich dni przed meczem z Lazio, który mógł rozstrzygnąć losy tytułu. Postanowił przejść się po neapolitańskiej dzielnicy Forcella, kontrolowanej przez największą grupę mafijną, którą rządził Carmine Giuliano.
Przewodnikiem dziennikarza i jego fotografa, Gerardo „Zoilo” Horovitza, został Signorini. Gdy tylko weszli na teren Forcelli, otoczyła ich grupa wrogo nastawionych mężczyzn. Początkowo zapowiadało się, że sprawa rozejdzie się po kościach, ale już po chwili cała trójka nie miała dokąd uciekać. „Zostawcie to mnie”, powiedział Signorini.
„Wszystko w porządku”, stwierdził, gdy wrócił po chwili. Wyjaśnił im, że są przyjaciółmi Diego. „Musimy się jednak z kimś napić”. Weszli w jakąś boczną uliczkę, potem skręcili w jeszcze mniejszą, by w końcu znaleźć się w mrocznym zaułku. Odgłosy miasta stawały się coraz bardziej odległe. Jednocześnie przerażeni i podekscytowani weszli do jakiejś kawiarni. Klienci szybko zerwali się na nogi. Gdy ustał hałas odsuwanych krzeseł, zapadła cisza. Na tyłach lokalu siedział mężczyzna, którego Arcucci znał z gazet – Carmine Giuliano.
– Vuoi café?
– Tak, tak, oczywiście, dziękujemy.
– Potrzebujecie czegoś? – zapytał Carmine. Podobnie jak „El Gráfico”, argentyńska telewizja Telefe nie miała nikogo we Włoszech, poprosiła więc Arcucciego, żeby nakręcił dla nich trochę materiału filmowego na temat Neapolu. Problem polegał na tym, że nie dali mu żadnego sprzętu.
– Skoro pan już pyta, to przydałaby się kamera – rzucił półżartem Arcucci.
Carmine pstryknął palcami i powiedział:
– Kamera dla panów.
Tego wieczoru dziennikarz jadł kolację u Maradony w domu. Pomoc domowa dostała wolne, więc doña Tota przygotowywała makaron, a oni oglądali telewizję. Z tyłu siedział don Diego. Do salonu co chwilę wchodziła Claudia, partnerka Diego, a oni dwaj rozmawiali o tym, czy nazajutrz Napoli zapewni sobie tytuł. Była już niemal północ, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Diego wysłał Claudię, by otworzyła, a gdy wróciła, wyszeptała mu coś do ucha.
Maradona zerwał się z kanapy, zdjął klapki, by wdziać buty, po czym rzucił: „Chodź, Dani, pokażę ci prawdziwy Neapol”. Doña Tota, Claudia, Diego i dziennikarz skierowali się na parking. Stały tam dwa ferrari, ale wsiedli do popularnego bulika, który w latach 60. stał się ikoną kultury hippisowskiej. Jak zwykle prowadził Diego. Z końca podjazdu roztaczał się widok na Zatokę Neapolitańską, stała tam też czerwona sportowa lancia. Wysiadł z niej ubrany w dopasowany garnitur Carmine Giuliano, ucałował Maradonę w oba policzki, po czym oba samochody ruszyły w stronę miasta.
Lancia jechała przodem, bulik za nią. Gdy podjechali bliżej morza, natknęli się na dużą grupę młodych ludzi na vespach, którzy czekali tam całymi godzinami, bo może wydarzy się coś ciekawego. „Maradona! Maradona!”, krzyczeli, podążając za swoim idolem pustymi ulicami Neapolu. „Co za życie! – westchnęła sfrustrowana doña Tota. – Z moim synem nie można się nigdzie ruszyć”.
Dalma Salvadora Franco, wszystkim znana jako Tota, powiła ośmioro dzieci, ale matkowała dosłownie każdemu. Przede wszystkim jednak była aniołem stróżem Diego, idealizowaną przez niego matką, kobietą karmiącą się uczuciem i główną postacią w znakomicie udokumentowanych i rozgrywających się publicznie przygodach jej syna. Ojciec, don Diego, dla przyjaciół Chitoro, urodził się w 1927 roku w Esquinie, w prowincji Corrientes w północno-wschodniej Argentynie. Tak się przynajmniej mówiło. W młodości wsiadł na barkę, która transportowała bydło z wioski do wioski. Gdy później przeniósł się z całą rodziną pod Buenos Aires, zatrudnił się w zakładach chemicznych, w których zarabiał tak mało, że ledwie wiązali koniec z końcem. Pewnego dnia Diego poprosił go, by zrezygnował z pracy i dotrzymywał mu towarzystwa. Organizowane przez niego grille i jego milczenie są owiane legendą – don Diego, mężczyzna być może indiańskiego pochodzenia, najchętniej pozostawał niewidoczny.
W szczytowym okresie piłkarskiej kariery Diego ożenił się z Claudią Villafañe, swoją wieloletnią dziewczyną. Ich córki, Dalma i Giannina, miały wtedy odpowiednio dwa latka i pół roku. W centrum Luna Park w Buenos Aires odbyło się spektakularne przyjęcie weselne, a zaproszenia otrzymali między innymi Fidel Castro, prezydent Argentyny Carlos Menem, Silvio Berlusconi i Gianni Agnelli, prezes Fiata. Żaden z nich nie mógł lub nie chciał się pojawić, ale ostatecznie na imprezie nie zabrakło polityków, piosenkarzy, aktorów, modelek i celebrytów. Obecny był cały zespół Napoli. Ośmiopiętrowy tort przyozdobiono kilkuset wstążkami. Dla gości przygotowano 99 pamiątkowych złotych pierścieni oraz jeden z diamentem. Zanim jednak cała zabawa się zaczęła, wszyscy musieli czekać z drinkami w dłoni dłużej, niż się spodziewali, bo Maradona – jak to Maradona – przybył spóźniony. Miał coś do załatwienia.
Za kierownicą eleganckiego zielonego rolls-royce’a phantoma, który zabrał pannę młodą, pana młodego i Guillermo Coppolę z hotelu Sheraton do Luna Park, siedział Néstor, przyjaciel Diego. Tren sukni Claudii zajmował całą tylną kanapę, a Diego – ku uciesze zgromadzonych tłumów – wystawił głowę za okno. Nagle polecił Néstorowi skręcić w prawo, w ulicę Córdoba.
– Dlaczego? Powinniśmy jechać inną drogą – stwierdził Coppola, gdy krótkofalówka łącząca go z organizatorem przyjęcia zaczęła tracić zasięg.
– Skręć tutaj, w Sanabrię. Trzy przecznice dalej skręć w lewo, w ulicę Castañares. Zatrzymaj się przed tamtymi dużymi drzwiami, numer 344 – polecił Maradona po 20 minutach nawigowania po mieście.
Coppola zaczynał się autentycznie denerwować.
– Co my tutaj robimy? Jesteśmy coraz bardziej spóźnieni.
– Guille, zapukaj do drzwi. Zapytaj o don José.
Drzwi otworzyła kobieta w wieku około 70 lat.
– Señora, czy mogłaby pani poinformować don José, że przyjechał Maradona?
Przed 12 laty młody Maradona i jego ówczesny agent Jorge Cyterszpiler musieli pojechać do siedziby Pumy w Niemczech, by podpisać z nią pierwszy kontrakt. Firma przysłała im wtedy trzy bilety na lot pierwszą klasą, więc Diego zaprosił Claudię. Wtedy to don José, miejscowy kowal, powiedział: „Villafañe nie powinni puszczać córki z tym piłkarzem! Za kogo on się ma?”.
Don José, w błękitnej piżamie i klapkach, zastał przed swoimi drzwiami Maradonę. Zrobił krok w tył, szeroko otwierając oczy ze zdumienia.
– Buenas noches – wydukał.
– Hola! Przyjechałem tutaj z dziewczyną, której pana zdaniem nie powinienem zabierać do Niemiec, gdy miałem 16 lat. Ta dziewczyna jest teraz moją żoną i matką dwóch moich córek, don José. Przyjęcie weselne może pan obejrzeć w telewizji… Guille, teraz możemy już jechać.
Rachunki wyrównane.
Końcówka lat 80. to nie był spokojny okres. Maradona żył zgodnie z zasadą, że wszyscy prędzej czy później umrzemy, więc lepiej chwytać dzień i smakować każdą chwilę. Hedonizm powinien mieć jednak jakieś granice, ale Diego nigdy nie godził się na półśrodki – był uosobieniem zbytku i przesady, postacią mesjańską, często mówił o sobie w trzeciej osobie i nie uznawał żadnych granic. Wszyscy byliśmy świadkami, jak wiele razy przekraczał dopuszczalne normy, nie przejmując się obecnością licznych kamer i aparatów fotograficznych. Widzieliśmy, jak całuje kobiety i mężczyzn, widzieliśmy go pijanego i na haju. Widzieliśmy, jak wygłupia się z córeczkami, widzieliśmy go, gdy tryskał dobrym humorem, ale też wtedy, gdy czuł się śledzony, otoczony, stłamszony. Widzieliśmy go jako kogoś inteligentnego i bystrego, ale widzieliśmy go również zagubionego.
Pewnego razu w Londynie towarzyszący mu wszędzie Coppola zaproponował Diego wizytę w salonie Range Rovera, ponieważ zawsze chciał mieć taki samochód. Gdy wychodzili z hotelu Park Lane, pod wejście podjechał dokładnie ten model, który mu się podobał. „Wysiadło z niego dwóch gości – opowiadał Coppola w argentyńskim programie telewizyjnym Pura Química. – »Maradona! Maradona! Czy możemy prosić o zdjęcie? O autograf?« »Jasne, idźcie do recepcji i poproście o papier i coś do pisania«”. Oni weszli do środka, a Maradona i Coppola spojrzeli na siebie wymownie. Diego się uśmiechnął i stwierdził: „Zapraszam”.
„Wsiedliśmy do range rovera i pojechaliśmy do pobliskiego baru sportowego, zaparkowaliśmy na pierwszym wolnym miejscu”, wspominał Coppola. Nie było ich pewnie ze dwie godziny. „Gdy wróciliśmy, tamci goście siedzieli na schodach tak, jak ich zostawiliśmy. Wyściskaliśmy się, pstryknęliśmy sobie fotki, dostaliśmy nawet od nich jakieś buty, koszule i swetry, które mieli w bagażniku. Następnego dnia przyjechali po nas i odwieźli nas na lotnisko”.
Gdy w 1995 roku Maradona wrócił do Boca Juniors, nieustannie gonił za jakąś wielką sensacją, kupił więc dwa zapierające dech w piersiach ferrari F355 spider, tym razem czerwone, z mocno spłaszczonym przodem. Diego zgromadził sporo samochodów, którymi jeździł w różne dni. W poniedziałki wsiadał za kierownicę porsche, we wtorek rozmawiał z dziennikarzami, wystawiając głowę przez okno pick-upa marki Mitsubishi. Na środowe treningi przyjeżdżał najzwyklejszą ciężarówką, scanią 360.
Maradona zakończył karierę na Estadio Alberto J. Armando, lepiej znanym jako La Bombonera. Oficjalne pożegnanie Diego jako piłkarza odbyło się w 2001 roku, czyli wiele lat po tym, jak rozegrał ostatni mecz o stawkę. Ludzie wypełnili trybuny po brzegi, znalazło się tam wielu jego byłych kolegów z boiska, a Maradona powiedział im, że pomimo wszystkiego, co się działo, „piłka pozostała nieskalana”.
Sam jednak nigdzie się nie wybierał.
W jego życiu pojawiło się nowe wyzwanie: chciał dalej być Maradoną i – jak ujął to Arcucci – wciąż na nowo strzelać tamtego gola Anglii. Jego narcystyczna i maniakalno-depresyjna osobowość, którą w psychiatrii klinicznej nazywa się dwubiegunową, wpływała w decydujący sposób na podejmowane przez niego decyzje. Dlatego po zakończeniu kariery uznał, że nie pozwoli mężczyźnie, w którego ciele mieszkał, prowadzić dobrego, szczęśliwego życia. Wolał być takim człowiekiem, jakiego chcieli oglądać inni. Wielokrotnie był bliski śmierci po okresach depresji, a potem powstawał z martwych, by znów upaść. Ten cykl nabrał tempa, gdy w drugiej dekadzie XXI stulecia zmarli jego rodzice. Później grunt pod nogami Diego zaczął robić się coraz bardziej błotnisty i coraz mniej stabilny.
Łatwość dostępu do substancji stymulujących i jego całkowita nieumiejętność powiedzenia „dość” stała się niebezpieczna dla samego Diego oraz osób z jego otoczenia. Maradona wszedł na ścieżkę, z której nie dało się zejść. Narkoman usiłujący zerwać z nałogiem wykazuje neurobiologiczną słabość, co sprawia, że trudno mu się oprzeć przed ponownym sięganiem po narkotyk. Skłonność do spisywania własnych reguł tylko po to, żeby później je złamać, psychoanalitycy określają zaś mianem „perwersji”. To także charakteryzowało Diego, o czym świadczą liczne sytuacje z różnych miejsc publicznych; Diego pojawiał się gdzieś na zaproszenie, a potem go wypraszano – w takich momentach często przejawiał werbalną lub fizyczną agresję.
Jorge Valdano, jego partner z reprezentacji, ujął to kiedyś następująco: „Wielu ludzi mówi, że problemem Maradony są jego znajomi, moim zdaniem natomiast to Maradona jest problemem swoich znajomych”. Ci znajomi albo się przed nim płaszczyli, albo przestawali być jego znajomymi. Do tej drugiej kategorii zalicza się szerokie grono byłych przyjaciół i byłych partnerek piłkarza, ludzi, którzy starali się wskazywać mu właściwą drogę, ale zostali przez niego odprawieni. Walczył ze wszystkimi, nawet z najbliższymi – Cyterszpilerem, Claudią, Coppolą. Nie miał oporów, by robić to publicznie. Toczył niekończące się wojny przed sądami, zresztą niektóre sprawy nie zostały zamknięte do dziś.
Przez ostatnie dziesięć lat życia podupadał na zdrowiu, ale najtrudniejsze – jak powiedział Arcucci – było w tym wszystkim to, że „on sam nie czuł się już Maradoną”. Wystarczy przypomnieć sobie ostatnie przygody trenerskie Diego – z meksykańską Sinaloą czy argentyńskim klubem Gimnasia y Esgrima. Nikomu nie udało się go przekonać, że nie musi być już za wszelką cenę Maradoną. Przez całe życie szukał spokoju, ale gdy tylko znalazł coś, co go choć trochę przypominało, natychmiast od tego uciekał.
Diego się nie oszczędzał. Odstawił kokainę i inne substancje, dzięki którym wierzył, że jest ponad wszystko, ale nigdy nie przestał być uzależniony. Od alkoholu. Od środków nasennych. Od uwielbienia. Od autodestrukcji.
Ostatnie dni spędził w słabo oświetlonym domu, wynajętym po poprzednim pogorszeniu stanu zdrowia, które mocno go wystraszyło. Łóżko – ustawione w kuchni, żeby nie musiał chodzić po schodach – miało stać się jego katafalkiem.
Dopiero śmierć potrafiła go zatrzymać. Zmarł w kilka dni po 64. urodzinach, na skutek ostrego wtórnego obrzęku płuc w przebiegu zaawansowanej przewlekłej niewydolności serca. W sumie mogło go zabić cokolwiek innego.
Diego przeżył bez piłki zaledwie 19 lat.
Policyjni technicy z Buenos Aires zapakowali jego ciało do pick-upa marki Chevrolet i zabrali je do szpitala na autopsję. Następnie karetka, biały fiat doblo, przewiozła go do Casa Rosada, rezydencji prezydenckiej, w której odbyło się zakrojone na olbrzymią skalę czuwanie. Przed trumną przewijał się nieskończony korowód ludzi, czasami przybyłych z miejsc odległych o setki kilometrów. Oni się z nim nie żegnali, lecz wynosili go na tron. Władze, działając w porozumieniu z Claudią, zadecydowały w końcu o zamknięciu podwojów Casa Rosada, ale zrobiły to za szybko. Ludzie, którym odmówiono dostępu do boskiego Diego, wszczęli zamieszki. Wybuchła przemoc, policja dokonała aresztowań.
Ciemnoszary karawan marki Peugeot zawiózł go na cmentarz Jardín de Bella Vista. Spoczął obok rodziców, a pochowali go ci trwający przy nim od samego początku, a właściwie ludzie, którzy wytrwali z Diego do końca: Claudia, Dalma, Giannina i Coppola.
Wreszcie zaznał spokoju.
Gdybyśmy tylko mogli go przestrzec, kiedy ustawiał się do pierwszych zdjęć, nieśmiały i czysty, z piłką w ręce. Gdybyśmy tylko mogli go przestrzec, co go czeka. Gdybyśmy mogli popchnąć go w innym kierunku.
Jak wyjaśnić, kim był piłkarz Diego Armando Maradona? Być może wystarczą dwa gole strzelone Anglikom podczas mistrzostw świata w Meksyku w 1986 roku, z pewnością jednak cała książka to za mało. Jego historię napisały już wielkie prasowe nagłówki, ale niewykluczone, że lepiej byłoby się wczytać w to, co zawarte jest między wierszami – w zapis niesamowitych wyczynów Diego i dotyczących go anegdot, jego paradoksów i błędów, sprzeczności i wyrazów buntu. Trzymasz w dłoni opowieść o tym, jaką drogą kroczył Maradona od samych początków kariery aż po dzień, w którym zakończył przygodę z piłką na stadionie La Bombonera.
Żeby spisać tę historię, musiałem wrócić tam, gdzie wszystko się zaczęło, na przedmieścia Buenos Aires, do slumsów Villa Fiorito. Tyle że nikt nie chciał mnie tam zabrać. Był początek 2020 roku, ostatni dzień mojego pobytu w stolicy Argentyny. Plan zakładał, że pojadę tam tuż przed wyjazdem na lotnisko Ezeiza, z którego odlecę do domu. „Naprawdę chce pan tam jechać?”, dopytywał kilkukrotnie jeden z kierowców, zanim niechętnie zgodził się na kurs.
Zjechaliśmy z autostrady i pokonaliśmy kilka rond. Milczeliśmy. Nie wiedziałem, co mnie tam czeka, choć miałem przecież jakieś wyobrażenie o tym miejscu. Ulice stawały się coraz węższe i coraz bardziej wyboiste, domy zamieniły się w nieduże kostki z niedokończonymi ogrodzeniami, czasem z zaniedbaną zielenią. Przed smutno wyglądającymi ogródkami gniły całe worki odpadów. Minął nas mężczyzna powożący konnym wozem, wyładowanym po brzegi kartonami. Bose dzieciaki kopały piłkę na ubitej drodze gruntowej, a kobiety dźwigały olbrzymie torby pełne nie wiadomo czego. Podejrzewam, że niewiele zmieniło się w tej okolicy od czasów, gdy po raz pierwszy wybrał się tam Francis Cornejo.
Po drodze do miejsca, gdzie zaczynała się podróż Maradony, nie trafiłem na ani jeden znak. Mam na myśli ulicę, na której nauczył się tego wszystkiego, czego nie może nauczyć trener, mam na myśli potrero, plac ubitej ziemi, na którym całymi dniami Diego grał w piłkę. Dzisiaj stoją tam byle jak sklecone domki z blaszanymi dachami.
Było ciepłe późne popołudnie. Zwolniliśmy za mężczyzną w krótkich spodniach i z nagim torsem, który szedł środkiem gruntowej drogi, omijając sterty gruzu. Nie zatrzymując się, kierowca taksówki zapytał przez cienką szparę w opuszczonej szybie o dom Diego. „O tam, 200 metrów dalej”.
„Proszę, jest. Czy możemy już jechać?”, dopytywał mój podenerwowany przyjaciel.
Wreszcie stanęliśmy przed pierwszym domem Maradony. Kierowca nie gasił silnika. Ogród zarósł, ale na jego tyłach dało się wypatrzeć mocno zacieniony bungalow. Przed drzwiami, które doña Tota otworzyła kiedyś Francisowi, w bujanym fotelu siedział jakiś mężczyzna w białej kamizelce. Zerwał się na nogi i zapytał:
– Czego tu szukacie?
– Niczego, proszę pana. Mój przyjaciel chciał tylko zobaczyć… – odparł kierowca, a potem wrzucił bieg i odjechał. Po lewej stronie minęliśmy boisko z klepiskiem zamiast trawy, na którym znajdowała się tylko jedna bramka.
Wkrótce po 60. urodzinach Diego samorząd Lomas de Zamora, do którego formalnie należy Fiorito, ogłosił, że pierwszy dom Maradony jest „dziedzictwem kulturowym”, a jego obecnemu mieszkańcowi obiecał nowe lokum. W dniu śmierci piłkarza artysta zatrudniony przez ratusz namalował na ścianie bungalowu oblicze Diego otoczone żółtą aurą. Napis pod spodem głosi: „Dom Boga”.
„Ojciec don Diego chodził boso”. Tymi słowami skromne pochodzenie dziadka Diego Armando Maradony opisywali nawet ci, którzy go nie znali. Słowa te nie mają negatywnego zabarwienia, to raczej stwierdzenie oczywistego faktu, że kiedyś życie było prostsze – rodzaj nawiązania do życia rdzennych ludów Argentyny, do Argentyny zapomnianej. Don Diego Maradona nigdy nie brał udziału w tych rozważaniach. Może jego ojciec chodził boso, a może nie.
Tak naprawdę o ojcu don Diego wiadomo bardzo niewiele, żeby nie powiedzieć, że nic. Urodził się w ubogiej społeczności i spłodził wiele dzieci. O części z nich wiedział, o innych nie. Prowadził niekonwencjonalne życie. Teoretycznie był katolikiem, ale miał własny ogląd świata. „Wierzył”, ale pewnie trudno było mu rozmawiać o tym, co oznacza dla niego wiara i kogo bądź czego dotyczy.
„Wydaje się, że wywodził się z rdzennej ludności Argentyny – stwierdził Fernando Signorini na WhatsAppie. – Powiedział mi to znajomy taty Diego z Esquiny, miasta w prowincji Corrientes”. W aktach stanu cywilnego w Esquinie nie ma niczego, co by sugerowało, że przodkowie don Diego wywodzą się z rdzennej ludności. Poszukiwania dodatkowo utrudnia fakt, że przejął nazwisko matki (Maradona), ponieważ jego ojciec zostawił ich bardzo wcześnie.
Wiemy natomiast, że don Diego – dla przyjaciół Chitoro – urodził się 12 listopada 1927 roku. Nazwisko brzmi z włoska, ale to błędny trop. Mimo to ma w sobie włoski rytm, zwłaszcza gdy wypowiadają je neapolitańczycy, akcentując ostatnią sylabę. Wydaje się, że nazwisko Maradona pochodzi z okolic Lugo w hiszpańskiej Galicji, być może z miasteczka Ribadeo albo Barreiros. Wielu Maradonów można znaleźć również w miejscowościach Arante, Vilamartín Grande i Vilamartín Pequeño.
Niejaki Francisco Fernández de Maradona, urodzony w wiosce San Pedro de Arante na północy Hiszpanii, w 1745 lub 1748 roku – w zależności od tego, którym dokumentom wierzyć – wyruszył do północno-zachodniej Argentyny i osiedlił się w San Juan de Cuyo. Został pierwszym Maradoną w Argentynie. W latach 20. XX wieku inżynier nazwiskiem Santiago Maradona, krewny Francisco Fernándeza, był gubernatorem prowincji Santiago del Estero i jedynym Maradoną w mieście. Santiago się nie ożenił, ale spłodził dzieci, które otrzymały jego nazwisko. Jednym z nich była matka Chitoro, czyli babka Diego Maradony. Na podstawie jednego przypadkowego zdjęcia, które zachowało się przez te wszystkie lata, wiemy, że pradziadek Diego od strony matki, czyli inżynier Santiago, był podobny do don Diego, a więc również do Diego. Miał okrągłą twarz, wydatny podbródek i pulchne policzki.
Jeden z potomków pierwszego Maradony w Argentynie ukończył niedawno prawo na uniwersytecie w Buenos Aires. José Ignacio Maradona opowiedział serwisowi internetowemu Enganche nieco więcej o korzeniach piłkarza: „Maradonów nie ma wielu, dzięki czemu dokładnie wiemy, skąd się wywodzimy. Kiedy Diego stał się sławny, początkowo nikt nie miał pojęcia, do której gałęzi rodu należy go przypisać. Mój ojciec podszedł zatem do don Diego podczas jednego z meczów. Don Diego nie znał swojego ojca, a nazwisko miał po matce, pochodzącej z Santiago del Estero. Kiedy był bardzo mały, przeprowadził się razem z nią do Esquiny w prowincji Corrientes”[2].
Zawsze powtarzało się, że don Diego pochodzi z Esquiny, a tymczasem okazało się, że urodził się zupełnie gdzie indziej, w odległości 11 godzin jazdy samochodem. Wtedy jednak pokonanie tego dystansu zabrałoby don Diego i jego matce znacznie więcej czasu. Przed czym uciekali? Po co jechali tak daleko?
Don Diego urodził się zatem w Santiago del Estero, stolicy prowincji o tej samej nazwie, zlokalizowanej w północnej części kraju, nad rzeką Dulce. Dziadek Diego Maradony od strony ojca zostawił po sobie jedynie ledwie widoczny ślad, a Chitoro nie umiał powiedzieć nic więcej o swoim ojcu.
Może, ale tylko może, rzeczywiście należał do rdzennego ludu, zamieszkującego te tereny od stuleci – ludu, który został podbity i schrystianizowany przez hiszpańskich konkwistadorów. Ludu wyzyskiwanego, ubogiego, ignorowanego. Gdy kolonizowano tamtejsze wielkie równiny, lokalne plemiona zostały w zasadzie poddane eksterminacji, ich środowisko naturalne było stopniowo niszczone, bo dzięki nowo położonym liniom kolejowym kolonizatorzy przybywali coraz liczniej.
Ludność tubylczą zatrudniano do wyrębu lasów i kruszenia skał w górach Santiago, nie było dla niej za bardzo innych zajęć. Pierwotni mieszkańcy tych ziem żyli na własnych zasadach. Nie rejestrowali rodzących się dzieci, często przenosili się z miejsca na miejsce. Doskonale wiedzieli, skąd się wywodzą, nie mieli natomiast pojęcia, dokąd zmierzają.
Don Diego już jako nastolatek osiadły w Esquinie poznał doñę Totę. Była mu pisana. W tym momencie wszystko się zaczęło. Niechętnie mówił o przeszłości dalszej niż czasy, kiedy nawiązał znajomość z żoną. Odnosiło się wrażenie, że to wtedy na dobre zaczęło się jego życie. Dorastanie bez ojca, przeprowadzka, zaczynanie wszystkiego od nowa – o tamtym życiu nie opowiadał.
Daleko od Esquiny wydarzyło się coś, co miało wstrząsnąć światem don Diego w posadach. W 1946 roku na urząd prezydenta Argentyny wybrany został Juan Domingo Perón. Doszedł do władzy dzięki populistycznym obietnicom nowej epoki przemysłowej i pracy dla wszystkich. Jego polityka socjoekonomiczna wpłynęła na polepszenie warunków bytowych robotników oraz zwiększyła kontrolę państwa nad gospodarką. Razem z żoną Evitą walczył o prawa imigrantów.
W latach 50. Buenos Aires przyciągało ludzi z terenów wiejskich niczym magnes. W odpowiedzi na retorykę Peróna tłumnie do stolicy przybywali zwłaszcza mieszkańcy północnych prowincji. Byli wśród nich rodzice Diego Armando. Liczyli, że w stolicy dostaną pracę.
Doña Tota mieszkała w Buenos Aires już wcześniej, jako młoda dziewczyna bowiem pracowała w domu krewnych, ale tęskniła za Esquiną i za don Diego, więc tam wróciła. Gdy jej siostra przeniosła się do Villa Fiorito, doña Tota przekonała męża, że nie dadzą rady przeżyć dzięki dorywczej pracy sezonowej (changa). Mieli tylko małą łódkę, którą Chitoro dostarczał bydło i różnego rodzaju materiały na okoliczne wyspy.
Postanowili rzucić wszystko i zacząć od nowa. Doña Tota miała jechać pierwsza i wykonać rekonesans, więc do Buenos Aires wyruszyła z córką Maríą i matką, Salvadorą Cariolichi. Kiedy stanęła tam na nogi, napisała do don Diego, by do niej dołączył. Znalazła im dom, do którego mogli się wprowadzić, w mieście Villa Fiorito. Dla Chitoro nadszedł dzień pożegnania z jego starą łodzią, którą sprzedał za trzy i pół tysiąca peso, oraz z całym dawnym życiem. Uronił łzę. Wraz z drugą córką wsiadł na dużą barkę, a ta zabrała ich w tysiąckilometrową podróż w dół rzeki Parana. Mieli ze sobą dwie walizki i duży koc, w który zawinęli trochę ubrań i garnków. Wszystko inne zostawili.
Chitoro szybko się przekonał, że Villa Fiorito to opustoszała okolica pełna domków z tektury, drewna i blachy, z nieutwardzonymi uliczkami. Miejsce, gdzie osiedlali się imigranci, i getto dla marginalizowanej biedoty. Nieopodal, za czarnymi wodami najbardziej zanieczyszczonej argentyńskiej rzeki, leżało Buenos Aires.
Mieli tam zarezerwowany dom, ale kiedy zjawili się na miejscu, okazało się, że budynek został już wynajęty. Niedaleko znalazło się inne lokum, przy Azamor 523. Podobnie jak wszystkie, nie było podłączone ani do sieci elektrycznej, ani gazowej. Don Diego musiał od razu wyruszyć na poszukiwania blachy na dach oraz czegoś, na czym mogliby przespać pierwszą noc. Nie tak to sobie wyobrażał, ale przyjął rzeczywistość ze stoickim spokojem. To nie był właściwy moment, by „wybuchł drzemiący w jego wnętrzu Indianin”, jak stwierdzali jego znajomi, gdy zdarzyło mu się w gniewie przekląć – znak, że ktoś tu przekroczył granice przyzwoitości.
Chitoro znalazł wkrótce pracę w zakładach chemicznych Tritumol, w których musiał naprawdę harować. Wychodził z domu o piątej rano i wracał skonany o dziesiątej wieczorem. Mimo to jego pensja nie wystarczała na wszystkie wydatki rodziny, na szczęście pomagali im między innymi siostra doñi Toty i ukochany wuj Cirilo. Brat don Diego, z powodu niskiego wzrostu nazywany Tapón (jak określano małą korkową pokrywkę), był bramkarzem amatorem i mieszkał nieopodal we Fiorito. Każdy miał coś, czym mógł podzielić się z innymi.
Kiedy 30 października 1960 roku w szpitalu imienia Evity w Lanús na świat przyszedł Diego Armando, doña Tota i don Diego mieli już cztery córki: Anę, Ritę, Maríę Rosę oraz Lili. Pierwsze wspomnienia Diego dotyczą matki, która szuka go, żeby zaprowadzić syna do szkoły, i tego, że chował się po polach kukurydzy otaczających Fiorito, aż nadszedł czas powrotu do domu.
W domu była kuchnia, ale bez bieżącej wody. Jedną sypialnię zajmowali rodzice i babka, w drugiej mieszkało ośmioro rodzeństwa. Gdy akurat lał deszcz, woda przedostawała się przez dziury w blaszanym dachu i na podłodze z ubitej ziemi tworzyły się ciemne plamy, które wyglądały jak robactwo – opowiadał Diego w wywiadzie z Gaby Cociffi dla serwisu Infobae. „Mama krzyczała wtedy: »Idźcie po wiadra!«. Biegaliśmy po całym domu i je rozstawialiśmy, wiadra się zapełniały i musieliśmy wylewać wodę przez okno”.
Czasem wieczorem Chitoro pił herbatę, do której zagryzł kromkę chleba. Jedzenie przy stole zostawiał dzieciom. Mówił, że nie jest głodny. Tak jak matka.
Diego Armando grał w piłkę po dziesięć godzin dziennie. Czasami robił to sam – odbijał wtedy futbolówkę o krawężnik albo o doniczki z roślinami. Zupełnie bezwiednie tworzył w ten sposób neuroreceptory, podczas wielogodzinnych treningów kształtował mózg i talent. „Graliśmy na potrero, nie było tam żadnych linii ani niczego takiego, wszędzie unosił się kurz, zasuwaliśmy tak od świtu do zmierzchu. Do domu wracałem brudny i spocony. Wyglądałem koszmarnie! Ojciec oczywiście usiłował mi wtedy przylać, no bo jak ja się obchodzę z ubraniami, a wtedy uciekałem mu tak, żeby mnie nie sięgnął… Z pewnością nie zaszkodziło to moim umiejętnościom dryblerskim”[3]. Jako dziecko Maradona niezbyt często rozmawiał z rodzicem. Ojcu zdarzało się go uderzyć, ale jak kwitował to sam Diego – to były inne czasy.
Diego wspominał, że bardzo lubił wyczyniać z piłką różne rzeczy, które sprawiały innym trudności. „W końcu to nie moja wina, nie? Potrafię przyjąć piłkę piętą, ale gdy próbował tego jeden z moich zespołowych kolegów, piłka odbijała mu się od kolana. Nie odziedziczyłem tego po moim starym, bo akurat piłkarzem to on nie był. Mój wujek powiedział raz do niego: »Pelu z pewnością nie ma talentu piłkarskiego po tobie«”[4]. Pelu to skrót od przezwiska Pelusa, „Kudłacz”, ponieważ Diego Armando od najmłodszych lat miał bujną czuprynę.
W dniu, gdy do domu Maradonów przyjechał Francis Cornejo, by skontrolować wiek Diego, Chitoro pracował w fabryce, choć była sobota – nigdy jednak nie odmawiał nadgodzin. Trener poznał go później, gdy pewnego razu don Diego przyjechał razem z synem na trening. Wymagało to podróży pociągiem i dwoma autobusami.
„Tata zabierał mnie autobusem na pociąg. Był dosłownie skonany – opowiadał Diego w wywiadzie dla Infobae. – Trzymał się poręczy, a ja stawałem na palcach i podpierałem go pod ramieniem, bo przysypiał na stojąco. Tak wtedy jeździliśmy, wzajemnie się podpierając”.
Cornejo spotkał człowieka małomównego, za to zasadniczego. Od samego początku don Diego i doña Tota jeździli na wszystkie mecze Cebollitas. Zajmowali miejsce w szoferce pick-upa José Trotty, a Francis jechał z tyłu na pace razem z chłopakami.
Dzięki tym wyjazdom rodzina Maradonów poznawała świat. Diego wspominał, jak przechodził mostem Alsina na drugą stronę rzeki płynącej w odległości 100 metrów od ich domu. Spoglądał na jej brudne wody w szczelinach między deskami. Po drugiej stronie znajdowała się dzielnica Pompeya i tamtejszy targ, ale to był świat należący do innych ludzi. Stały tam sklepy z zabawkami, stragany z butami, na wieszakach wisiały koszule („Takie, jakie chciała mieć moja siostra, i takie, jakich ja też pragnąłem”, opowiadał Diego). Nie chodzili zbyt często na zakupy.
Obowiązywał system rotacji zgodnie z wiekiem. Dzisiaj buty kupuje María. Pelu, twoja kolej będzie za dwa tygodnie. Co byś chciał?
– Małego drewnianego konia.
– Nie wygłupiaj się, jakieś ubranie.
– Aaa, no to koszulę.
– Którą?
Wybrana przy takiej okazji koszula zostawała w rodzinie już na zawsze, bo przechodziła z jednego dziecka na drugie, a na koniec stawała się całkiem praktyczną ścierką do wycierania naczyń. „Tato, masz pożyczyć majtki?” – pytał Diego, będąc w potrzebie.
Pewnego razu dziennikarz Diego Borinsky zapytał Maradonę, czy myślał kiedyś o tym, żeby kraść. W końcu wiele osób z jego środowiska tak właśnie robiło. „Nie, mowy nie ma, ojciec sprałby mnie na kwaśne jabłko. Uczył mnie wszystkiego, czego tylko mógł. Wszystkiego, co robiłem potem, nauczyłem się sam. On nie miał z tym nic wspólnego”.
Gdy Diego występował w Cebollitas, czyli zanim w wieku 15 lat zadebiutował w pierwszym zespole Argentinos Juniors, ojciec czyścił i polerował mu buty, by zawsze wyglądały jak nowe – w przeciwieństwie do butów innych chłopców, znoszonych i zaniedbanych.
Gdy w wieku 18 lat Diego zaczął utrzymywać całą rodzinę i poprosił ojca, by ten zrezygnował z pracy, w domu nadal rządzili rodzice. Diego potrzebował takiego układu, zawsze chciał mieć jasny kierunek oraz konkretny, niepodważalny punkt odniesienia.
Ojciec Diego był z natury milczkiem, więc doña Tota mogła gadać tak długo, aż mąż tracił cierpliwość albo coś go zaniepokoiło. Matka Maradony była raczej niska, ale gdy chciała, żeby ją usłyszano, zamieniała się w giganta. Mimo wszystko nawet ona musiała czasem zamilknąć. Niekiedy wystarczyło jedno spojrzenie. Gdy Fernando Signorini, trener przygotowania fizycznego, chciał przywrócić Diego do pionu, często szedł z tym do don Diego. Gdy ojciec był w pobliżu, szczebiotanie szybko ustawało.
Nie chodziło o lęk, lecz o szacunek, który budził. Odwaga, z jaką miał występować później w swoim życiu, stawianie czoła potężnym ludziom i naśmiewanie się z nich były nie tyle buntem przeciwko władzy jako takiej, ile protestem przeciwko jej nadużywaniu i ignorowaniu problemów takich ludzi jak Maradonowie oraz pół miliona osób, które mieszkały jedno na drugim w Villa Fiorito, tym bardziej że identycznie wyglądało to w około 800 innych podobnych osiedlach rozsianych wokół Buenos Aires.
Maradona jako dziecko był rozsądny, uprzejmy, uważny, co najwyżej trochę skory do żartów. Pewnego razu doña Tota stwierdziła, że jakimś cudem Diego podciągnął się w szkole, zaczął dostawać zauważalnie lepsze oceny. Okazało się, że przekupił nauczyciela. Doña Tota powiedziała o wszystkim mężowi, a ten dał chłopakowi dwutygodniowy szlaban na treningi. Łamanie zasad doprowadzało Chitoro do szału. Był dokładny, wręcz pedantyczny. Gdy stwierdzał: „Jutro o piątej rano jedziemy do Corrientes na ryby”, dokładnie o tej porze wsiadał do samochodu i na nikogo nie czekał.
Tylko w ten sposób dało się utrzymać porządek w świecie z tektury i blachy.
Wiele lat później, zamieszkawszy wcześniej w domu w pobliżu stadionu Argentinos Juniors, don Diego i doña Tota wprowadzili się do mieszkania kupionego przez ich syna w Villa Devoto, dzielnicy mieszkalnej w Buenos Aires. Mieli tam duży ogród, zawsze włączony telewizor, oboje odpalali jednego papierosa od drugiego, był też oczywiście grill, którego panem i władcą został don Diego. Łatwiej było ściągnąć Diego z boiska niż odciągnąć don Diego od grilla.
Rodzina jeździła na mecze także wtedy, gdy Diego grał już w pierwszym zespole Argentinos Juniors, a potem w Boca Juniors i Barcelonie. Dom Maradonów w luksusowej dzielnicy stolicy Katalonii miał olbrzymią kuchnię, gdzie doña Tota całymi godzinami przygotowywała jedzenie dla wszystkich ludzi, którzy pojawiali się bez zapowiedzi. Don Diego przyglądał się wszystkiemu gdzieś z kąta, niby niewidoczny, a jednak wszechobecny. Oboje byli absolutnie oddani synowi. Im bardziej przyglądali się, jak Diego zanurza się w tym sztucznym raju, tym bardziej dostrzegali jego słabości i tym mocniej czuli się z nim związani, być może uwięzieni w duszącym poczuciu odpowiedzialności, braku kontroli, dzielenia życia z innym człowiekiem.
Gdy ktoś pytał Chitoro, jak to jest być ojcem Diego, z trudem powściągał emocje. „Gdy idę ulicą, co chwila ktoś mnie zatrzymuje. »Gratulujemy takiego syna«, mówią, a ja nie wiem, jak na to reagować”. W tym momencie łamał mu się głos. „Wiem, że jest najlepszym piłkarzem wszech czasów, ale zapewniam ich wszystkich, że synem jest jeszcze lepszym niż piłkarzem”. W tym momencie w oczach pojawiały mu się łzy.
„To beksa – mówił często o ojcu syn, walcząc z tym, by samemu się nie rozpłakać. – Chciałbym choć w jednym procencie być taki jak mój staruszek. Gdy byłem mały, chciałem być taki jak on i jako dorosły nadal tego chcę. Chciałbym choćby przez godzinę doświadczyć spokoju, jaki panuje w głowie mego ojca. Potem mogę umierać”[5].
Wskutek prawa natury prędzej czy później ojciec, don Diego, musiał odejść z tego świata.
Po długiej chorobie oddechowo-krążeniowej i po ponad miesiącu spędzonym w szpitalu Los Arcos w Palermo, dzielnicy Buenos Aires, don Diego pożegnał się ze światem w wieku 87 lat.
Guillermo Blanco, znajomy Maradony z okresu nastoletniego, wybierał się do Buenos Aires i umówił się na spotkanie z Fernando Signorinim, żeby mogli razem pojechać i pożegnać don Diego. Zjawili się tam wcześnie rano, bo chcieli uniknąć dziennikarzy, ale i tak zastali tam mnóstwo ludzi. Dostrzegli też siedzącego przy ojcu bardzo otyłego Diego, który przyleciał niedawno z Dubaju, gdzie wtedy mieszkał.
„Diego, przyjechali El Profe i Guille”, powiedział mu jego sekretarz. Guillermo spojrzał byłemu piłkarzowi w oczy, szukając w nich prawdziwego Maradony. Po pięciu dekadach awanturniczego życia Blanco dostrzegł w nim zmęczenie, za to prawie nie było w nim już dziecka, które w jego odczuciu wciąż tkwiło w ciele dorosłego Diego.
Nie widzieli się od lat. Diego powoli podniósł się z krzesła. Rzucało się w oczy, jaki jest otyły. Na jego twarzy malował się smutek. Poklepał Signoriniego po klatce piersiowej raz, a potem drugi. Wydawało się, że trwało to całą wieczność, co najmniej jak gdyby była to kulminacyjna scena sztuki teatralnej.
Maradona (nie Diego), postać sceniczna (nie chłopiec), tym występem zamiatał żałobę pod dywan. Signorini i Blanco nie mieli wątpliwości, że później, kiedy zostanie już sam, będzie cierpiał jeszcze bardziej. Diego zaczął wspominać, jak ojciec czyścił mu buty. Jak przysypiał w autobusie, którym jeździli na treningi. Widać było po nim smutek i ból straty, ale w tym konkretnym momencie grał niczym aktor na scenie, tym samym odsuwając prawdziwe cierpienie w czasie.
– Myślałem o tobie dzisiaj, skurczybyku – powiedział do Signoriniego. – Pamiętasz dzień, gdy pojechaliśmy na mecz z Romą w moim pierwszym sezonie w Napoli? Nie mogłem spać i zawołałem cię do mojego pokoju. Przyszedłeś, usiedliśmy na podłodze. Powiedziałem ci wtedy, że wolałbym samemu umrzeć niż doczekać śmierci ojca albo matki. No i widzisz, oboje już nie żyją. Pamiętasz, co mi wtedy powiedziałeś?
Signorini usiłował się uśmiechnąć, ale wyszedł mu tylko dziwny grymas.
– Powiedziałem ci, że jesteś mięczakiem, że to naturalna kolej rzeczy i że absolutnie nie powinieneś przedkładać cierpienia rodziców nad własne.
Czuwanie przy ciele don Diego trwało całą noc, a nazajutrz około południa wszyscy udali się na prywatną uroczystość pogrzebową na cmentarz Jardín de Bella Vista na przedmieściach Buenos Aires.
W wieku 55 lat Diego Armando Maradona został sierotą.
„Wychodzi”. Wypełniony po brzegi stadion znów skandował jego imię: „Dieeeegooooooooo, Dieeeegoooooooo…”.
Gdy pojawił się nowy trener zespołu Gimnasia y Esgrima La Plata, przypominało to trochę wejście na arenę rzymskiego gladiatora. Szedł powoli, w tempie, na jakie pozwalały mu świeżo zoperowane kolana, które musiały nosić zdecydowanie za dużo kilogramów. Ten wojownik najlepsze lata miał już ewidentnie za sobą. Pięćdziesięciosiedmioletni Maradona znalazł sobie nową scenę, na której mógł odegrać kolejny akt chylącej się ku końcowi kariery. Miała to być jego ostatnia scena. Obiecywał, że jako lider i trener poprowadzi zespół do wielkich sukcesów. Przedstawiciele klubu wiedzieli, że czeka ich intensywny, ciekawy okres wypełniony zainteresowaniem mediów. Nic innego się dla nich nie liczyło.
Po zakończeniu kariery piłkarskiej Maradona prowadził zespoły w Zjednoczonych Emiratach Arabskich, został szkoleniowcem meksykańskiego klubu Sinaloa, a nawet selekcjonerem reprezentacji Argentyny. Jego zawodnicy często wyczuwali zawiść innych i pragnienie, by ich trenerowi się nie powiodło. Co tam. Z pewnością lepsze to niż anonimowość.
„Dieeeegooooooooo, Dieeeegoooooooo…”
Każdy krok w kierunku murawy, któremu towarzyszyła narastająca wrzawa kibiców, budził bolesne wspomnienia. Brutalne wślizgi na hiszpańskich i włoskich boiskach pozostawiły po sobie widoczne ślady. Wstawiony sztuczny staw kolanowy protestował, protestował obolały bark, do tego dochodziły stany lękowe; Diego walczył z nimi za pomocą środków uspokajających, te jednak sprawiały, że czuł się nieustannie zmęczony. Jeśli chodzi o wnętrzności, to tam nowe porządki zaprowadziła kokaina – jego serce nie raz i nie dwa buntowało się w reakcji na nadużywanie przez Diego tego narkotyku.
Maradona nie krył się z tym, że decydował się również na korekty natury kosmetycznej. Opaski żołądkowe, przepukliny, kamienie nerkowe – to wszystko pozostawiło po sobie ślad. Widać również pozostałości po zabiegu rekonstrukcji górnej wargi, koniecznej po tym, jak ugryzł go pies. Wymieniłem tylko to, co widać gołym okiem. Diego targa również ciężki bagaż osobisty, który – w zależności od dnia – jest dla Maradony źródłem pociechy lub smutku. Przyznawał, że ma minimum pięcioro dzieci, a toczy się sześć kolejnych spraw o stwierdzenie ojcostwa. Z Claudią walczył na salach sądowych i poza nimi, to samo można powiedzieć o studiach telewizyjnych. W dowolnym momencie był stroną lub oskarżonym w co najmniej kilkunastu sprawach.
No i stracił rodziców.
„Diego, mój synek, moje oczko w głowie, mój chłopiec”.
W tunelu w kształcie głowy wilka wydawało mu się, że usłyszał właśnie te słowa, więc ścisnęło go mocno w gardle. Czy to możliwe, że zobaczył właśnie to, co – jak mu się wydawało – zobaczył? Wreszcie, z wyrazem konsternacji na twarzy, wyszedł w jasne światło wypełnionego po brzegi stadionu.
„Dieeeegooooooooo!”
Padając w objęcia Gabrielowi Pellegrino, prezydentowi klubu, Maradona usiłował ukryć twarz, by nie było widać jego łez. Nie udało mu się.
„Gdy wychodziłem z tunelu, nagle zobaczyłem mamę – stwierdził później. – Moim zdaniem nic nie dzieje się bez powodu”.
Ogarnięty najsilniejszymi emocjami i jednocześnie czerpiąc radość z tej okazji, wykonał kolejny bolesny krok w przód, jak gdyby niósł na barkach ciężar całego świata. Gdy wsiadł do wózka golfowego, kierowca – wyłamując się ze scenariusza uroczystości – podał mu do podpisania koszulkę reprezentacji Argentyny.
„Wydaje mi się, że nigdy nie przestałem być szczęśliwy – powiedział kiedyś Diego. – Problem polega na tym, że… oboje moi rodzice nie żyją, to mój jedyny problem. Oddałbym wszystko, co dzisiaj mam, za to, żeby moja matka mogła wejść teraz tymi drzwiami”.
Tamtego dnia na stadionie matka mu się objawiła.
***
La Tota, matka dla każdego, zmarła osiem lat wcześniej, w wieku 81 lat.
Wiadomość o tym podały wszystkie krajowe media, co w przypadku matek piłkarzy było wydarzeniem bez precedensu. Jej pamięć uczczono minutą ciszy przed wszystkimi meczami 15. kolejki Torneo Apertura. Piłkarze Boca Juniors wystąpili z czarnymi opaskami na ramieniu, a kibice Napoli skandowali jej imię i wywiesili transparent z napisem: „Mamma, spoczywaj w pokoju”. Jedna z gazet postawiła nawet na nagłówek „Zmarła matka futbolu”.
Maradona spędził 28 godzin w podróży z Dubaju, by zdążyć się z nią pożegnać. „Przyjeżdżaj natychmiast”, brzmiała wiadomość od ich rodzinnego lekarza, Alfredo Cahe. Doña Tota leżała na oddziale intensywnej opieki medycznej w szpitalu Los Arcos w Palermo. W ostatnich miesiącach życia była wielokrotnie hospitalizowana, ponieważ cierpiała na niewydolność serca i nerek. Podczas poprzedniej wizyty w Buenos Aires, jeszcze przed zapaścią matki, Maradona pokazał jej nowy tatuaż. Kazał wykonać sobie na plecach turkusową różę z podpisem: „Kocham cię, Tota”.
Diego nie zdążył. Jeszcze na pokładzie samolotu odebrał wiadomość, że doña Tota zmarła. Wstrząśnięty udał się wprost do domu pogrzebowego w Tres Arroyos. Miał na sobie białą koszulę, ciemny krawat i czarną marynarkę. Zapuchnięte oczy krył za ciemnymi okularami. Wspólnie ze swoją nową partnerką, Verónicą Ojedą, przez kilka godzin płakali nad trumną. Z pocieszeniem przybyli Claudia Villafañe, Dalma, Giannina i jego siedmioro rodzeństwa, a także don Diego.
„Moja dziewczyna, moja królowa, ta, która była dla mnie wszystkim, odeszła”, powtarzał Diego, gdy w gorący listopadowy dzień w 2011 roku szczątki La Toty pochowano na cmentarzu Jardín de Bella Vista.
Syn wychowany w kulturze zdominowanej przez imigrantów z południowych Włoch i Hiszpanii, z ich silną religijnością i skłonnościami do poświęceń, oraz niezrównana matka, zawsze wybaczająca potomkowi błędy – Diego Armando stracił kobietę, która sama nigdy nie popełniała błędów i broniła go „przed wiatrakami”. Maradona, który nigdy nie wyzbył się kompleksu Edypa, często żartował, że jego matka poślubiła jego ojca tylko dlatego, że nie znała wtedy jeszcze Diego.
Jego matka otwarcie powiedziała coś, do czego inni rodzice nigdy by się nie przyznali: Diego był dzieckiem, które kochała najbardziej. „Miała do mnie słabość – potwierdzał Maradona. – W dniu moich 46. urodzin spojrzałem na nią i stwierdziłem: »Jesteś pierwszą kobietą w moim życiu, moją dziewczyną na zawsze. Tota, zawdzięczam ci wszystko i z każdym dniem będę cię kochał jeszcze bardziej«”.
Była matką idealizowaną w setkach argentyńskich pieśni ludowych, opiewaną w tangach, milongach i chacarerach, wszystkich tych symbolach kultury, które czerpią zarówno ze szczerych emocji, jak i wyobrażeń na temat rzeczywistości. W popularnej piosence Cómo se hace un tango (Jak tańczyć tango) kierowane są do niej następujące słowa: „Uszy nadstawione, ten, który cię kocha, za chwilę przemówi / dzisiaj, jutro, kiedykolwiek, ponieważ dla mnie / nie jesteś tylko matką, jesteś moją dziewczyną”.
„Wokalista Joan Manuel Serrat powiedział kiedyś, że człowiek przestaje być synem i samemu zaczyna być rodzicem, dopiero gdy umrą mu rodzice – tłumaczy Guillermo Blanco, rzecznik prasowy Maradony w okresie jego występów w Barcelonie i w pierwszych sezonach gry w Napoli. – Diego był do głębi poruszony śmiercią obojga rodziców, w szczególności odejściem matki. Łączyła ich wyjątkowa miłość”.
Rodzeństwo Diego akceptowało jego szczególny status w oczach matki i całego świata. Część nadal mieszka w okolicy stadionu Argentinos Juniors – los uśmiechnął się do nich jakby mniej i uczynił ich zwykłymi, śmiertelnymi krewnymi półboga. Czegokolwiek próbowali, nie mogli od tego uciec. Lalo i Hugo postanowili rzucić wyzwanie powszechnemu przekonaniu i zrobić kariery piłkarskie, ale nigdy niczym nie zachwycili i zawsze byli tylko „braćmi Diego”.
Doña Tota znakomicie czuła się w roli matki nie tylko Maradonów, ale także matki dla wszystkich ludzi. Była słońcem, wokół którego kręcił się cały świat, przewodniczką stada. „Gdy doña Tota coś powiedziała, nikt, nawet Diego, nie ośmielał się jej sprzeciwić”, wspominał Fernando Signorini. Była zdecydowanie bardziej gadatliwa niż don Diego, o ile nie oglądała akurat telewizji albo nie kursowała między kuchnią a wiecznie zastawionym stołem.
Spędzała z synem dużo czasu w Europie, ale jako kochająca bezwarunkowo matka oczekiwała w zamian, że będzie się czuła potrzebna i kochana. Była zazdrosna o Claudię i wszystkie inne dziewczyny syna, co nie ułatwiało im życia, frustrowały ją również długie nieobecności Diego. Często uskarżała się, że „porzucił” ją w Buenos Aires. Diego wspominał kiedyś, jak skarżyła mu się przez telefon, że jest bardzo samotna. W tle słyszał gwar rozmów rodziny i przyjaciół – w jej otoczeniu nigdy nie brakowało ludzi.
La Tota sądziła, że jest przygotowana na to, co nieuniknione. Wiedziała, że jeśli piłkarski talent Diego będzie się rozwijał, w końcu upomni się o niego Stary Świat i jej go odbierze. Dokładnie to pisał o niej Nicolau Casaus, dyrektor sportowy w Barcelonie, w swoim raporcie z wstępnych negocjacji kontraktowych z Maradoną: „Podejrzewam, że jest w podobnym wieku co jej mąż, ale jest tak niezadbana, że naprawdę trudno to określić. Kiedy rozmawiam z nią o tym, że jej syn być może będzie występował w Barcelonie, odpowiada tylko: »Taka jest wola boska«”.
Dla doñi Toty futbol był źródłem radości i problemów. To dzięki niemu wyrwała się z Villa Fiorito, a jej życie nabrało niewyobrażalnego wcześniej tempa, ale też przez piłkę nożną w jej życiu zdarzały się wypadki. „Oglądaliśmy w telewizji mistrzostwa świata do lat 20 w Japonii, Argentyna przegrywała ze Związkiem Radzieckim 0:1 – wspomina Guillermo Blanco. – Co zrobiła La Tota? Nagle wyszła z kuchni, w której siedzieliśmy. Poszła do łóżka, bo nie radziła sobie z takimi emocjami. Po jakimś czasie wróciła. Alves wykorzystał karnego dla Argentyny i cieszyła się razem z nami. Jest nawet takie zdjęcie w »El Gráfico«. Potem wróciła do łóżka. Gdy zjawiła się ponownie, Ramón Díaz dał Argentynie prowadzenie. Raz jeszcze poszła do łóżka, ale wróciła na czas, by zobaczyć, jak Diego strzela gola z rzutu wolnego. Zapanowała totalna euforia. Wszyscy krzyczeli i się ściskali”.
Rodzice Maradony interesowali się piłką nożną, więc to nie tak, że ta pasja została im w jakiś sposób narzucona. Don Diego występował nawet na pozycji prawoskrzydłowego w lokalnych zespołach w Esquinie, choć nie odniósł wielkich sukcesów. „Piłka nożna była jedną z niewielu rzeczy dostępnych dla ludzi ubogich”, opowiada Blanco. Rzadko kiedy zdarzało im się opuścić mecz, w którym grał El Pelusa, i to już w czasach Cebollitas. Chitoro kombinował ze zmianami w fabryce na wszelkie możliwe sposoby, byle tylko móc zobaczyć syna w akcji. Często wsiadali do szoferki pick-upa José Trotty i jechali na spotkania towarzyskie i kolacje przy grillu u ludzi wywodzących się z klasy średniej, bo większość młodych zawodników w Cebollitas wychowywała się w takich właśnie rodzinach. Ludzie ci mieszkali w rezydencjach w pobliżu stadionu Argentinos Juniors, a od Villa Fiorito dzieliły ich godzina jazdy i cały świat.
Gdy Maradona dostał pierwsze pieniądze za grę w piłkę, zabrał matkę do pizzerii w dzielnicy Pompeya. „Byliśmy tam tylko we dwoje, niczym para. Poszła na to cała moja wypłata”, opowiadał Diego po latach.
W domu dopuszczalne granice wyznaczali doña Tota i don Diego. On był karzącym i czasami porywczym ojcem, ona raczej łagodzącą napięcia matką. Pewnego dnia Diego zignorował prośbę La Toty, by nie wychodził z domu. Poszedł grać w piłkę i wrócił z uszkodzonymi i brudnymi tenisówkami Flecha, które rodzice dopiero co mu kupili. Don Diego się wściekł i przeszedł do rękoczynów. Doña Tota usłyszała, co się dzieje, więc natychmiast ruszyła tam z krzykiem: „Jeśli choćby tkniesz mojego syna, zabiję cię dzisiaj w nocy we śnie”.
Wysyłała Diego po kawałki wieprzowiny lub wołowiny, by dodać treści posiłkom mającym wykarmić 11 osób: ośmioro rodzeństwa, dwoje rodziców i babkę. Gdy w domu na stole pojawiało się mięso, Diego dostawał największą porcję, a siostry musiały zadowolić się dużą ilością sałatki. „Biedne dziewczyny szamały sałatę, aż im się uszy trzęsły”, wspominał Maradona w autobiografii Yo soy el Diego[6]. Nie one jedne. W porze posiłku La Tota uskarżała się czasami na ból brzucha i nie jadła, żeby jak najwięcej jedzenia mogła rozdzielić między dzieci. Don Diego często też miewał tego typu problemy żołądkowe.
„Czasami do piątej rano prałam jedyne pary skarpet, jakie miały dzieciaki, żeby mogły pójść czyste do szkoły – opowiadała doña Tota w wywiadzie dla czasopisma »Gente«. – Pamiętam, że musiałam prać sześć kompletów mundurków szkolnych. Sześć! Gdy padał deszcz, suszyłam je na grzejniku, a potem wstawałam o nieludzkiej godzinie, żeby je wyprasować”[7].
Gdy padało i przeciekał dach, zbierali część deszczówki, ponieważ nie mieli dostępu do bieżącej wody. Gdy jej zabrakło, to Diego musiał napełniać wodą z pompy komunalnej 20-litrowe puszki po oleju. Tak wyglądały jego pierwsze treningi z obciążeniem. Wodę tę Maradonowie wykorzystywali do gotowania, picia i prania. Gdy było zimno, dzieciaki nie musiały myć włosów.
W domu było ich tylu, że panował w nim wieczny chaos. Kiedy jednak doña Tota zapalała papierosa bez filtra i włączała telewizor w pokoju, który pełnił jednocześnie funkcję salonu, jadalni i kuchni, dzieci wycofywały się do tylnej części pomieszczenia i siedziały cicho. Jej matka przyglądała się temu wszystkiemu bez mrugnięcia okiem, paląc przy tym fajkę. Była niczym kolejny mebel.
Rankiem Diego piechotą wyruszał z Calle Azamor do szkoły Remedios de Escalada de San Martín, do której chodził tylko dlatego, że musiał. Tak naprawdę czekał, aż dzięki piłce nożnej zostanie zwolniony z tego i innych obowiązków.
Kiedy nie był w szkole, większość czasu spędzał na piaszczystych placach w okolicy domu, na których grał z kolegami, albo występował w barwach drużyny Estrella Roja, założonej przez jego ojca. Wieczorem zasypiał, tuląc w rękach swoją pierwszą piłkę. Dostał ją w wieku trzech lat od kuzyna Beto, którego po prostu uwielbiał.
Trzydziestoletnia doña Tota w towarzystwie męża i szwagierki Any Maríi opuściła dom z pokaźnym brzuchem i skurczami, by dotrzeć do szpitala imienia Evity w Lanús. Przeszli piechotą trzy przecznice do stacji Fiorito, gdzie wsiedli w tramwaj jadący do Lanús. Wysiedli dwie i pół przecznicy od szpitala. La Tota miała już wówczas ostre bóle i nie mogła nawet stać. Przed wejściem do szpitala dostrzegła na chodniku coś błyszczącego, więc się po to schyliła. Była to broszka w kształcie gwiazdy, z jednej strony błyszcząca, z drugiej ciemna. Być może patrzyła na metaforę czekającej ją przyszłości. Przypięła ją sobie do bluzki. Piętnaście minut później, 30 października 1960 roku o 7.05, urodził się Diego, „cały we włosach”.
Diego był jej piątym dzieckiem, ale dopiero pierwszym synem. La Tota, razem z córką Aną i matką, przyjechała z Esquiny przed pięciu laty w poszukiwaniu lepszej przyszłości. Jej matka, Salvadora Cariolichi, była córką Mateo Kriolicia, urodzonego 29 września 1847 roku w wiosce Praputnjak pod Bakarem, mieście leżącym w zachodniej Chorwacji, 150 kilometrów od Zagrzebia.
W efekcie wszystkich tych układów rodzinnych na świecie pojawił się Diego Armando Maradona.
Goyo odchyla się w wiklinowym fotelu, przesuwa dłonią po łysej głowie i wykrzywia usta w zmęczonym uśmiechu. Spogląda na dom naprzeciwko, swój własny dom, w którym mieszkały i umierały trzy pokolenia jego rodziny. Dziennikarzowi Diego Borinsky’emu z „El Gráfico” polecił przyjechać do domu syna. Co prawda nie jest jeszcze wykończony, ale ma większy ganek.
Czy to była słuszna decyzja? Czy powinien godzić się na tę rozmowę? Atencja, jaką darzono go z powodu bliskiej znajomości z Diego Armando Maradoną, zawsze sprawiała mu dyskomfort. Tak, przyjaźnili się. Tak, to on zabrał El Pelusę na testy, od których zaczęła się jego spektakularna kariera. Ale teraz? Pojawił się między nimi olbrzymi dystans. A jego własna podróż? Historia chłopca, który był bardzo dobry, ale ostatecznie się nie przebił, pewnie jest w jakiś tam sposób ciekawa, ale naprawdę nie chciał pokazywać światu swojego dalszego, dorosłego już życia.
Gregorio Salvador Carrizo, Goyo, to niski i szczupły mężczyzna, który wygląda na starszego, niż jest w rzeczywistości. Urodził się dziewięć dni przed Maradoną. On i Diego chodzili do tej samej szkoły, ale do innych klas. Pewnego dnia spostrzegł, jak El Pelusa kopie „piłkę”, a konkretnie worek wypchany opakowaniami po krakersach. Diego grał na niewielkim, równym trawniku, oddzielonym rabatą kwiatową, która ewidentnie sugerowała, że wstęp na trawnik jest absolutnie wzbroniony. Goyo podszedł i poprosił, by Diego podał mu tę improwizowaną piłkę. Dwaj siedmioletni chłopcy zaczęli podawać sobie „futbolówkę” i zajmowali się tym, aż wezwano ich na lekcje. Wkrótce potem Goyo wpadł na Diego na stacji kolejowej i zaczęli gadać.
– Gdzie mieszkasz?
– Przy Calle Azamor – odparł Diego.
– O, to tylko kilka ulic ode mnie – powiedział Goyo do nowo poznanego przyjaciela[8].
– Wybieram się trochę pograć, tata mnie zabiera, jedziesz z nami? – zaproponował mu pewnego dnia El Pelusa i od tego momentu byli już nierozłączni.
– Mamy grać tutaj? Na tym kawałku ziemi? – dopytywał Goyo.
– A czemu nie?
Choćby dlatego, że przechodziły tamtędy krowy i konie. Ktoś odgrodził teren drutem, więc teoretycznie wstęp tam był zabroniony. Poza tym rosła tam bardzo wysoka trawa. Jako że nikt nigdy nie widział nikogo w tym miejscu, Diego zaproponował, że można by ją przyciąć albo lepiej jakoś odpowiednio wydeptać, by wytyczyć w ten sposób boisko. Dodał, że bramkę da się zrobić z grubej trzciny.
Dzisiaj boisko znajduje się 50 metrów od domu Goyo. Czasem bardziej przypomina błotnisty plac usiany puszkami, podobnie zresztą jak prowadząca do niego ścieżka. Potrero – symbol życia, w którym trzeba unikać problemów i omijać sterty gruzu – jest często używane przez miejscowe dzieciaki, a te szybko się uczą, że przeszkody łatwiej pokonuje się wspólnymi siłami.
Maradona stwierdził kiedyś, że życie w Villa Fiorito to ciągła walka i przez 50 lat niewiele się w tej kwestii zmieniło. Gdy tam dorastali, jedli wtedy, kiedy było coś do jedzenia. Gdy jedzenia brakowało, to po prostu go brakowało – o czym tu mówić? Jako że nie mieli dostępu do bieżącej wody, Diego i Goyo razem chodzili po nią do pompy. Kursowali tam i z powrotem w tenisówkach Flecha lub Pampero, które zmieniali na nowe dopiero wtedy, gdy dosłownie się rozpadły.
W pobliżu domu Diego znajdował się dół kloaczny, w którym pełno było najróżniejszych rzeczy. Maradona miał niecałe dziesięć lat, gdy w pogoni za piłką wpadł do szamba i wylądował po szyję w odchodach. Kiedy już się tam znalazł, dalej szukał piłki, a szambo wciągało go coraz głębiej. Gdzie ta piłka? Na ratunek popędził mu wuj, który położył się do połowy zanurzony w szlamie i złapał Diego za rękę. Co oczywiste, Goyo nigdy nie przestał nabijać się z tego powodu z Diego.
El Lalo i El Turco, młodsi bracia Diego i jego pierwsi rywale w meczach rozgrywanych na potrero bądź na ulicach, szybko przekonali się, że życie nie jest sprawiedliwe – gdy jest się małym, trudno jest odebrać piłkę starszym, zwłaszcza jeśli tymi starszymi są El Pelusa i El Goyo. Maradonowie byli kiedyś dużą i zgodną rodziną, ale z czasem Diego stracił poczucie więzi z braćmi. Przestali ze sobą rozmawiać. Bardzo chciał włączać ich w różne swoje sprawy, ale mimo to ich stracił, co często poruszało go do łez. El Turco mieszka w Neapolu, El Lalo pozostał w Argentynie. Śmierć rodziców istotnie ich do siebie zbliżyła, choć kontakty z Diego nigdy nie należały do łatwych.
Gdy trwał mecz, Diego i Goyo grali o zwycięstwo, albo w jednej drużynie, albo w przeciwnych zespołach. Goyo był obunożną klasyczną „dziewiątką”, poruszał się po boisku instynktownie, znakomicie odnajdywał się w grze podaniami, a w polu karnym rywala nie zwykł zastanawiać się zbyt długo. Maradona nie wiedział, na jakiej pozycji odnajdzie się najlepiej. Zaczynał jako stoper – miał wtedy przed sobą całe boisko, więc mógł decydować, jak będzie konstruowana akcja, a lubił kierować grą.
Goyo Carrizo grał w Argentinos Juniors. Na testy do klubu zabrał go pewien murarz, który mieszkał w Villa Fiorito, ale pracował niedaleko stadionu. Niewielkie w sumie boisko wydawało mu się olbrzymie, a cały zespół sprowadzał się dla niego do zawodnika, który stał najbliżej. Właśnie przygotowywał się do powrotu do domu, gdy podszedł do niego Francis Cornejo, trener, który montował akurat zespół złożony z ośmio- i dziewięciolatków. Położył mu rękę na głowie i powiedział: „Ty zostajesz”. Minęło kilka miesięcy i Goyo poinformował trenera, że w jego okolicy jest jeszcze lepszy gracz. „W zespole nie ma wolnych miejsc”, odparł Francis, ale w końcu zmienił zdanie.
Goyo wyruszył na poszukiwania Diego i ledwo łapiąc oddech, powiedział mu: „Szukają nowych chłopców. Bądź tam w sobotę”. Diego pobiegł powiedzieć o tym matce. „Zapytaj tatę”, usłyszał w odpowiedzi, więc czekał na ojca przy drzwiach prowadzących do ogrodu. „Zabierzesz mnie tam w sobotę?” Po całym tygodniu pracy don Diego był skonany, więc nie odezwał się nawet słowem. Nazajutrz Diego wrócił do tematu, więc obaj poszli do Goyo do domu, by porozmawiać z nim o zespole Cornejo.
W drodze powrotnej do domu don Diego powiedział: „Dobrze, zabiorę cię”. Tamtej soboty padał deszcz. Gdy dotarli do dzielnicy Malvinas, gdzie miały odbyć się testy, powiedziano im, że odbywają się gdzie indziej. Musieli się udać do Parque Saavedra. Potrzebowali dwóch biletów autobusowych, ale don Diego nie miał przy sobie więcej pieniędzy.
W tym samym czasie Francis Cornejo rozkładał obok rzędu eukaliptusów swetry mające robić za słupki, po czym wybrał dwa zespoły. Don Diego przekonał jakiegoś mężczyznę, by ten zabrał go z synem do tego parku swoją ciężarówką. Francis umieścił Diego i Carrizo w jednym zespole, więc momentalnie zwrócił uwagę, że świetnie rozumieją się na boisku. Goyo wspomina, że jego przyjaciel zagrał całkiem nieźle, więc Francis nie musiał się zbyt długo zastanawiać. „Zostajesz”. Diego poczuł się tak, jak gdyby „rękami dotykał nieba”.
Maradona opowiadał, jak razem z ojcem wsiedli w autobus linii 28 i przejechali przez most La Noria, po czym szli w milczeniu przez 20 przecznic, bo tak daleko mieli do domu. Byli szczęśliwi.
Tyle że wyglądało to całkiem inaczej.
Francis nie miał pewności, czy mały Diego rzeczywiście skończył osiem lat. Jako że chłopak nie miał przy sobie żadnego dokumentu, wsiedli do pick-upa marki Rastrojero należącego do José Trotty, ojca jednego z chłopców. Postanowili zapytać doñę Totę o wiek syna. Okazało się, że Maradona naprawdę ma osiem lat, więc otrzymał zielone światło na grę w drużynie. To był początek wielu szczęśliwych chwil w Cebollitas.
W tych pierwszych latach piłkarskiej przygody Maradony don Diego pracował do późnych godzin wieczornych, więc wygodniej było, by to ojciec Goyo zabierał chłopców na treningi w Malvinas i z powrotem. Jako że nie miał samochodu, dojazd trwał niemal dwie godziny w jedną stronę. Żeby zostało im choć trochę pieniędzy na kawałek pizzy, do pociągu we Fiorito wsiadali na gapę i jechali nim na stację przy moście Alsina. Tam przesiadali się do autobusu.
W drodze powrotnej dzieciaki zasypiały. W niektóre piątki, gdy nazajutrz grali mecz, zostawali na noc w domu Jorge Cyterszpilera, który mieszkał w pobliżu stadionu Argentinos Juniors. Szybko się z nimi zaprzyjaźnił. Był hojnym młodym człowiekiem, do tego umiał dostrzec okazję do wykorzystania. W zespole pełnił funkcję pomocnika i człowieka do wszystkiego, a dla Diego stał się kimś w rodzaju adoptowanego starszego brata.
„Na boisku Goyo rozumiał się z Diego w niemal magiczny sposób”, wspominał Francis Cornejo w książce poświęconej tamtemu okresowi. Robili rzeczy, których normalnie dzieciaki w ich wieku nie robią: „Byli królami nieprzewidywalności”, jak ujął to ich trener[9].
Cornejo opisał na przykład, jak Diego „pewnego razu przyjął piłkę na klatkę, upuścił ją sobie pod stopy i wyrwał z nią do przodu”. Malutki zawodnik okiwał wszystkich rywali i wbiegł z piłką do bramki. „Wtedy podbiegł do niego Roberto Maino i wycałował go w bramce – dodał Cornejo. – Powiedziałem mu, że to źle wygląda, bo przecież sędziuje, na co odparł: »Chłopak zrobił wystarczająco dużo, żeby zakończyć to spotkanie przed czasem«”.