Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
26 osób interesuje się tą książką
Nie tylko Bałtyk oddziela Polskę od Szwecji. Jeszcze większą barierę tworzy diametralnie inne myślenie o wychowaniu dzieci, obowiązkach rodziców i roli państwa opiekuńczego, które uosabiają nauczyciele, pracownicy socjalni, sędziowie i urzędnicy.
Wielu Polaków przeżywa tu szok kulturowy: Szwedom obce jest nakazywanie czegoś dzieciom, besztanie ich czy ograniczanie ich wolności, nie wspominając o karach fizycznych. Pojawia się nieufność: „Pamiętaj, jak w socjalu wezmą ci dziecko, to już po nim!”. I strach, gdy szwedzcy urzędnicy zapraszają rodzinę na spotkania, sprawdzają, jak żyje.
Maciej Czarnecki, snując opowieści o losach polskich dzieci i rodziców w Szwecji, napisał wielowymiarowy reportaż o zderzeniu naszej mentalności ze skandynawskimi procedurami i tradycjami wychowawczymi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 409
W serii ukazały się ostatnio:
Douglas Preston, Mario Spezi Potwór z Florencji. Śledztwo w sprawie seryjnego mordercy
Piotr Lipiński Wasilewska. Czarno-biała
Agnieszka Pikulicka-Wilczewska Nowy Uzbekistan
Taina Tervonen Grabarki. Długi cień wojny w Bośni
Katarzyna Kobylarczyk Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
Jacek Hołub Beze mnie jesteś nikim. Przemoc w polskich domach (wyd. 2)
Anna Bikont Nigdy nie byłaś Żydówką. Sześć opowieści o dziewczynkach w ukryciu
Jelena Kostiuczenko Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji (wyd. 3)
Barbara Demick Światu nie mamy czego zazdrościć. Zwyczajne losy mieszkańców Korei Północnej (wyd. 3)
Bartosz Żurawiecki Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce
Kate Brown Czarnobyl. Instrukcje przetrwania (wyd. 2)
Amos Oz Na ziemi Izraela (wyd. 2)
Marta Wroniszewska Tu jest teraz twój dom. Adopcja w Polsce (wyd. 2)
Sam Knight Biuro przeczuć. Historia psychiatry, który chciał przewidzieć przyszłość
Katarzyna Kobylarczyk Pył z landrynek. Hiszpańskie fiesty (wyd. 2)
Paweł Smoleński Izrael już nie frunie (wyd. 6)
Piotr Lipiński Bierut. Kiedy partia była bogiem (wyd. 2)
Derek Scally Najlepsi katolicy pod słońcem. Pożegnanie Irlandczyków z Kościołem
Kalina Błażejowska Bezduszni. Zapomniana zagłada chorych (wyd. 2)
Murong Xuecun Śmiertelnie ciche miasto. Historie z Wuhanu
Bradley Hope Pokonać Kimów. Tajna misja przeciwko reżimowi
John Treherne Zbrodnia w raju. W poszukiwaniu utopii na Galapagos
Maciej Wasielewski Jutro przypłynie królowa (wyd. 3)
Bartosz Panek Zboże rosło jak las. Pamięć o pegeerach
Jacek Hołub Wszystko mam bardziej. Życie w spektrum autyzmu
Marcelina Szumer-Brysz Wróżąc z fusów. Reportaże z Turcji (wyd. 3 rozszerzone)
Wojciech Górecki Wieczne państwo. Opowieść o Kazachstanie
Mateusz Marczewski Pasażerowie. Ayahuasca i duchy Amazonii
Aleksandra Łojek Belfast. 99 ścian pokoju (wyd. 3)
Katarzyna Bednarczykówna Masz się łasić. Mobbing w Polsce
Anna Maziuk Niedźwiedź szuka domu
Anna Malinowska Sosnowiec. Nic śląskiego
Anna Sawińska Przesłonięty uśmiech. O kobietach w Korei Południowej (wyd. 2 zmienione)
Adam Zadworny Heweliusz. Tajemnica katastrofy na Bałtyku
Zbigniew Rokita Królowie strzelców. Piłka w cieniu imperium (wyd. 2 rozszerzone)
Thomas Orchowski Wyspa trzech ojczyzn. Reportaż z podzielonego Cypru (wyd. 2)
Maciej Czarnecki Dzieci Norwegii. O państwie (nad)opiekuńczym (wyd. 3)
W serii ukażą się m. in.:
Bartosz Józefiak Wszyscy tak jeżdżą (wyd. 2)
Aleksandra Boćkowska Gdynia. Pierwsza w Polsce
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Alamy / Indigo
Copyright © by Maciej Czarnecki, 2025
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Anastazja Oleśkiewicz
Korekta Aleksandra Jastrzębska / d2d.pl, Sabina Szczerbuk / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8396-047-0
Kontakt do autora: [email protected]
Przestronny, pomalowany na biało pokój w schronisku miejskim w Göteborgu wyglądał, jakby Anastazja i Witalij wpadli tylko na chwilę. Niewiele mebli: prosta szafa, kanapa, fotel, niewielki regał ze sklejki. Pod ścianą piętrzyły się wciąż nierozpakowane brezentowe torby z ubraniami – w rodzaju tych, które można wypatrzyć niemal w każdym materiale telewizyjnym o uchodźcach. Obok stało łóżeczko dla dziecka.
Latem 2022 roku, kilka miesięcy przed moją wizytą, szwedzkie służby socjalne zabrały Ksenię wraz z pięciorgiem jej rodzeństwa. Najstarsza Alina – jedyna w całej rodzinie, która dobrze słyszała – miała wtedy jedenaście lat.
Szwedzka Ustawa o ochronie ludzi młodych z 1990 roku (LVU) pozwala natychmiast zabrać dziecko z domu rodzinnego, jeśli zagrożone jest jego zdrowie lub rozwój. Decyduje o tym gminna komisja do spraw socjalnych, a ostatecznie sąd.
Tak było również w tym wypadku.
Mimo listopadowego chłodu, z którym nie do końca radziło sobie ogrzewanie w ośrodku, Witalij miał na sobie krótkie spodenki, spod nich wyzierał opatrunek na prawym udzie. Mężczyzna chodził z trudem, bo – jak pokazał mi na migi – niedawno spadł z roweru i zranił się w nogę. Był ojcem dwójki najmłodszych – Kseni i Maryny; Alina, Rusłana, Ołeh i Tamara pochodzili od byłego męża Anastazji.
Właśnie Anastazja robiła za tłumacza, wysyłając mi krótkie wiadomości po rosyjsku na WhatsAppie. On sam nie za dobrze radzi sobie z pisaniem.
„Tak się martwię, dzieci gdzieś tam są i czekają na powrót do domu. Czuję to w duszy”, napisała, tym razem już od siebie.
Komunikowała się po rosyjsku, jak wielu Ukraińców ze Wschodu. Przed wojną mieszkała w obwodzie dniepropietrowskim we wsi, która później znalazła się blisko linii frontu.
„Przecież w dokumentach z sądu wyczytałem, że zgodziłaś się na zabranie najstarszych”, odpisałem na laptopie po polsku, a algorytm od razu wyświetlił tłumaczenie cyrylicą.
Dziwnie było tak do siebie pisać, siedząc tuż obok. Od czasu do czasu Anastazja odkładała telefon i gestykulowała. Pokazywała też zdjęcia, dokumenty, nakręcone telefonem filmy z ich życia rodzinnego.
„Nie zgodziłam się, ale prawniczka powiedziała, że nie mam szans – wtedy się zgodziłam”, odparła.
Wiele razy, tak jak teraz, musiałem dopytać jeszcze raz o to samo, a i tak nie byłem pewny odpowiedzi. Wszystko przez te emocje. A może niedoskonałości translatora. I jeszcze, co sama przyznała, niepewność Anastazji co do szwedzkich procedur. Tak czy inaczej, trwało to godzinami.
Kolejna wiadomość: „Domagam się zwrotu wszystkich dzieci […]. Nie byłam pewna, co mówi prawniczka, ale powiedziałam, że chcę wszystkie z powrotem, a ona, że to nie wyjdzie”.
Anastazja i Witalij dotarli do Szwecji przez Polskę. Uciekli z domu w marcu, na samym początku wojny: najpierw on, potem ona z dziećmi.
Trafili do zaimprowizowanego ośrodka dla uciekinierów z Ukrainy Towarzystwa Społeczno-Kulturalnego Żydów w Polsce (TSKŻ) w Śródborowie, dzielnicy Otwocka – a to dzięki temu, że matka Witalija wyszła za Żyda i przeprowadziła się do Izraela.
Zresztą placówka, która miała pomagać głównie ludziom o żydowskich korzeniach, podchodziła do sprawy liberalnie.
– Jak ktoś mnie prosił, żebym to sprawdzał, to mówiłem: „Sorry, nie będę facetom zaglądał do rozporków”. Pomagaliśmy wszystkim – wspominał Aleksander Rozenfeld z TSKŻ, który zawiadywał obiektem przez prawie pięć miesięcy jego funkcjonowania.
Umówiliśmy się na rozmowę na tarasie otoczonego sosnowym lasem piętrowego budynku, przez który przewinęły się setki osób. Rozenfeld przebywał z nimi dwadzieścia cztery godziny na dobę, śpiąc, jedząc, pijąc i słuchając zwierzeń. Nastię, jak nazywał Anastazję, i resztę rodziny pamiętał bardzo dobrze.
– Przyjechała, będąc w ciąży, z bodaj dwuletnią córeczką na rękach. Była tak wyczerpana, że upadła w progu. Dosłownie – wspominał.
Rodzina dostała pokój numer 14, największy w gmachu obok trzynastki (którą przemianowano na 18a). W standardzie, jak mówi sam Rozenfeld, „głęboki PRL”, ale miał wszystko, co potrzeba: łazienkę, telewizor, łóżko małżeńskie dla rodziców i dwa inne, równie duże, dla dzieci. Na zewnątrz – ogrodzony teren z piaskownicą, miejscem na ognisko.
– Ludzie przybywali tu z własnymi traumami, złamanymi życiami – opowiadał Rozenfeld.
Młoda matka z Odessy przyjechała podziurawionym przez kule autem z dwiema córkami, kotem i papugą. Wkrótce wyjechała z Otwocka do Amsterdamu, gdzie została kierowniczką hotelu dla uchodźców.
Inna kobieta uciekała korytarzem humanitarnym. Rosyjscy żołnierze wyciągali z niego takie jak ona i gwałcili. A ona myślała tylko o tym, żeby ochronić pięcioro dzieci (udało się, w końcu wyjechała z nimi do Kanady).
Alkoholik codziennie dawał w palnik, bo walczył z bólem i rzadką chorobą.
Zawodowy bokser przed wojną szkolił juniorów, dotarł z Mariupola w dziurawych butach. Rozenfeld oddał mu swoje. Po tygodniu bokser wyjechał z żoną do Włoch, skąd żalił się przez telefon: „Słuchaj, ja tu nie dam rady. Oni nam tu nie dają pracować. Dostajemy non stop pieniądze, jeść, pić, a my chcemy do roboty”.
Prostytutka wypytywała, gdzie w Warszawie można dorobić.
Bezdomny wreszcie miał dach nad głową. Grał dzieciom na instrumentach, a one go uwielbiały.
Wszyscy dostawali w Otwocku pomoc lekarską i psychologiczną, trzy ciepłe posiłki, a dzieci – dodatkowo podwieczorki. Z czasem pojawiały się opcje wyjazdu – najczęściej do Izraela.
Rozenfeld, który służył kiedyś w izraelskiej armii, a potem zajął się malowaniem obrazów i pisaniem felietonów do „Słowa Żydowskiego”, nasłuchał się o wojnie. Starał się nikogo nie oceniać, nawet gdy pewna matka pierwszego wieczora w ośrodku zostawiła dzieci same i poszła w tango na mieście.
Anastazja odwrotnie – według Rozenfelda ta kobieta cały czas opiekowała się dziećmi. Często rysowała z nimi w pokoju.
– To była pierwsza rzecz, która rzucała się w oczy, bo inne dzieci często biegały tu samopas. To znaczy one czasem też się bawiły, biegały, były radosne. Ale miały trochę utrudniony kontakt, wiadomo. Pamiętam synka Nastii – miał sześć czy siedem lat, wesoły maluch. Alina – co za rozrabiaka, petarda energii! Wszyscy na nią krzyczeli, a ja brałem ją w obronę: „Zostawcie dzieciaka w spokoju, niech sobie biega!”.
Alina okazała się w tej historii kluczową postacią.
– Akurat tu obok jest szkoła dla niesłyszących i niedosłyszących. Mieliśmy szczęście. Czasem przychodził stamtąd facet i tłumaczył, pomagał w opiece nad tą rodziną. Czasem mówiło się do Aliny, a ona tłumaczyła na migowy. Generalnie to ona dźwigała ciężar tej rodziny. Chciała brykać, hasać, a nie zawsze mogła. Było widać, że to nie jest szczęśliwe dziecko. Miała coś takiego w oczach… Ale jak mogło być inaczej? Natomiast te zarzuty, które się pojawiły… Naprawdę nic by mi nie powiedziała, że coś nie tak? – dodał, kręcąc głową jakby z niedowierzaniem.
Witalij zakumplował się z jednym z podopiecznych sąsiedniego ośrodka. Chodzili razem po okolicy. Czasem wychylili piwko, ale bez wielkiego pijaństwa. Potem udało mu się wyjechać do matki do Izraela. Przed wyjazdem podpisał podsunięty przez polskich wolontariuszy dokument, że uznaje ojcostwo najmłodszych dzieci i będzie przysyłał pieniądze. Miał nadzieję, że zaczepi się na zmywaku, ale okazało się, że mógł zostać w kraju tylko trzy miesiące. Dołączy więc do Anastazji już w Szwecji.
Nastia nie znała tam nikogo, ale gdy wolontariusze w Otwocku zasygnalizowali opcję wyjazdu, od razu się zapaliła.
– Chyba dlatego, że będzie tam szkoła, lepsze warunki dla dzieci. Dostrzegła jakąś szansę w tym całym nieszczęściu, całej wojnie, że może jej się obrócić na dobre, a… wyszło, jak wyszło – skwitował Rozenfeld. – Może nie zrobiliśmy wszystkiego, co mogliśmy. Mogłem ją namawiać, by została. Ale ostatecznie to ludzie zawsze sami podejmują decyzje. Starałem się nie ingerować. Teraz jednak sobie myślę, że co? Przekonałbym ją, by została, i może wydarzyłoby się jeszcze coś gorszego?
– Ta rodzina miała niski standard materialny. Ale matka bardzo kocha dzieci. Dawno nie widziałam rodziny tak związanej ze sobą emocjonalnie. Jechaliśmy zaledwie dobę, a widziałam wiele przykładów miłości – oceniła Estera Radziwiłowicz, lekarka rodzinna w Szwecji i wolontariuszka, która pomagała organizować wyjazd.
To od niej dowiedziałem się o sprawie. Napisała w mailu do mojej „Gazety Wyborczej”, że niesłyszącej uchodźczyni, która przewinęła się przez ośrodek w Śródborowie, odebrano w Szwecji wszystkie dzieci, nawet to trzymiesięczne, a „przewód sądowy przebiega sprawnie i prawdopodobnie zakończy się decyzją o odebraniu dzieci na stałe”.
Z początku nie wspomniała o poważnych oskarżeniach, które stały za interwencją.
Lekarka opowiadała, że sprawa Anastazji zaczęła się, kiedy jej dziećmi zainteresował się w Lidköping jakiś szwedzki pedofil. Jednak podczas przesłuchania na policji Alina zeznała, że Witalij też ją molestował. Wtedy zamknięto go w areszcie na dwa tygodnie i skonfiskowano mu telefon, a dzieci natychmiast zabrano.
– Anastazja nie potrafiła nam przekazać, czym zakończyła się sprawa. Nie jest w stanie ogarnąć sytuacji, zrozumieć, na jakim jest etapie – powiedziała Radziwiłowicz. – Przecież ta rodzina była badana przez psychologów w Polsce. Gdyby Alina była molestowana, to musieliby to odkryć. My wszyscy chcemy zeznawać jako świadkowie, ale sąd to pomija. Nie wiemy nawet, czy prawniczka przekazuje nasze wnioski. Dzieci są rozdzielone, skazane na tułaczkę po różnych rodzinach zastępczych – relacjonowała.
Gdy zaczynał się proces, Anastazja zapytała ją, czy nie uważa, że tak będzie lepiej. Może miałyby lepszy start w Szwecji?
– Absolutnie nie. Widzę skutki dorastania w szwedzkich rodzinach zastępczych, kiedy tacy ludzie przychodzą do mnie jako dorośli – odparła.
Badania opublikowane w „Children and Youth Services Review” pokazują, że dzieci zabrane z domów rzeczywiście radzą sobie w dorosłym życiu gorzej niż te, które dorastały z rodzicami. Ale naukowcy zastrzegają, że w pewnym stopniu odpowiadają za to traumy, które spowodowały interwencję. W jakim – to ustalić bardzo trudno.
Radziwiłowicz była przekonana, że córka Anastazji nakłamała służbom z rozmysłem.
– Alina nie zgodziła się na badania ginekologiczne, choć obstawała przy tym, że została zgwałcona. Poza tym twierdzi, że rodzice codziennie piją alkohol. Ja nie widziałam u nich cech choroby alkoholowej, dzieci też nie urodziły się z jej skutkami – argumentowała wolontariuszka. – Moja analiza zachowania Aliny jest taka, że przejęła w tej rodzinie rolę ojca. Jest najstarszą córką. Podczas podróży widziałam, że chce decydować, rządzi, pokazuje, gdzie zapakować wózki, chce wszystko wiedzieć. W chwili gdy pojawiło się nowe dziecko i mąż, myślę, że tu był problem psychologiczny. Nie mogła zaakceptować swojej nowej roli.
Szwedzcy pracownicy socjalni, którzy prowadzili sprawę, nie odpowiedzieli na propozycję spotkania. Podobnie prawniczka rodziców (w takich sprawach dostają za darmo prawnika z urzędu; wkrótce Radziwiłowicz załatwiła Anastazji innego).
Sporo natomiast wyczytałem z dokumentów sądowych. Przytoczone w nich zarzuty wykraczały poza to, o czym opowiedziała mi lekarka. Wynikało z nich, że według służb socjalnych „zaniedbanie, brak opieki, przemoc fizyczna i przemoc seksualna” stworzyły „wyraźne ryzyko dla zdrowia i rozwoju dzieci”.
„Ocenia się, że Anastazja nie ma wystarczających umiejętności rodzicielskich, by zajmować się dziećmi, zapewniając im opiekę i ochronę w ramach dobrowolnej współpracy. Istnieje też bezpośrednie zagrożenie, że rodzina może w takim przypadku zmienić miejsce pobytu w Szwecji lub wyjechać z kraju”.
Interwencja w rodzinie miała się rozpocząć od czyjegoś zawiadomienia, że dzieci zostały na cały dzień bez opieki dorosłego. Dopiero potem miały się pojawić podejrzenia, że Alina „była wykorzystywana seksualnie przez ojca Kseni i Maryny, Witalija”. Co więcej, Anastazja „musiała być tego świadoma”.
„Witalij został zatrzymany, a następnie zwolniony, lecz pozostaje podejrzanym”.
„Kilkoro dzieci mówi o przemocy domowej”; „Nie doświadczyły tych samych sytuacji, ale podzielają doświadczenie, że w domu była obecna przemoc”. Rodzeństwo miało też zeznać, że rodzice często piją alkohol.
Podczas badania lekarskiego na ciele Aliny odkryto „obrażenia” – dokumenty nie precyzowały jakie.
Służby przyznały jednak, że „śledztwo w dużej mierze opiera się na tym, co zeznała Alina”, która „stworzyła spójny i wiarygodny obraz tego, przez co przeszła”.
Do molestowania miało dochodzić przez dłuższy okres. Dziewczynka opowiadała o nim nie tylko policji. To samo powtórzyła personelowi w szpitalu. Pracownikom socjalnym. Pracownikom szkoły. Rodzicom zastępczym.
Ponadto podczas obserwacji Anastazji i najmłodszych dzieci pracownicy socjalni odnotowali, że „w kilku sytuacjach pozostawiła jedno lub więcej dzieci bez opieki”.
Rodzice wszystkiemu zaprzeczyli, choć gdy pytałem Anastazję o zarzut braku opieki, przyznała, że raz wyszła z domu bez dzieci – do szkoły, gdy pedofil zaatakował na ulicy Alinę. Ale zarzekała się, że zostawiła je wtedy z niesłyszącą sąsiadką.
Anastazja przekonywała sąd, że „niejasne czy hipotetyczne zarzuty” nie mogą być podstawą do odebrania opieki nad dziećmi. A pobieżny raport z placówki obserwacyjnej nie daje uczciwego obrazu, bo przebywała tam wstrząśnięta, tuż po rozdzieleniu z mężem i trojgiem dzieci, nie wiedząc, co się dzieje. Nic nie wskazuje, by „zaniedbywała dzieci, jeśli chodzi o ubrania, posiłki, zdrowie czy w jakikolwiek inny sposób”.
Z résumé tłumaczeń Witalija: „Twierdzenia rodzeństwa o przemocy domowej są ogólne i nie precyzują, kto miał się jej dopuszczać czy być bitym. Nie jest jasne, dlaczego dzieci w ogóle o niej mówiły, ale być może da się to wytłumaczyć wspomnieniami biologicznego ojca w Ukrainie”; „Jeśli chodzi o oskarżenia wykorzystywania seksualnego Aliny, [Witalij] zdecydowanie zaprzecza”.
Z argumentacji socjalu: „W rozmowach ze starszymi dziećmi wyraźnie potwierdzono, w jakim kontekście mówiły o ojcu Kseni i Maryny, a w jakim o ich ojcu biologicznym”.
Sądy przychyliły się do wersji urzędników i Aliny. Najpierw ten pierwszej instancji zatwierdził decyzję o natychmiastowym zabraniu dzieci. Potem kolejne przedłużyły ich pobyt w rodzinach zastępczych.
W często cytowanym przez szwedzkich sędziów wyroku Najwyższego Sądu Administracyjnego z 2017 roku zaznaczono, że przy ocenie wiarygodności zarzutów maltretowania dużą wagę trzeba przykładać do opowieści dziecka. Do tego stopnia, że mogą stanowić wyłączną podstawę decyzji.
Werdykt wydano w sprawie z gminy Sandviken, gdzie przedszkole zaalarmowało socjal o tym, że pięcioletnia dziewczynka opowiada o przemocy w domu. W dochodzeniu zarówno rodzice, jak i rodzeństwo pięciolatki zaprzeczyli oskarżeniom, ale ona uparcie je powtarzała. Po batalii prawnej w sądach niższej instancji NSA zadecydował, że istnieją przesłanki do umieszczenia dziewczynki w pieczy zastępczej wbrew woli rodziców.
Anastazji i Witalijowi nie mieściło się to w głowie. Jak to: dziecko coś powie i od razu się je zabiera?! Przecież nic im nie udowodniono. Odebrali to jako bezprawie.
Tymczasem w szwedzkim systemie takie interwencje nie należą do rzadkości. Badając uzasadnienia innych wyroków i materiały z prac legislacyjnych nad ustawą z 1990 roku, doszedłem do wniosku, że decyzja w tej sprawie – niezależnie od tego, czy uznamy, że była uzasadniona, czy nie – została podjęta na podstawie przepisów i wspierającej je długiej linii orzecznictwa, a nie samowoli urzędników.
Ze wspomnianego wyroku z 2017 roku, wprost przywołanego w uzasadnieniu także tej sprawy, wynika, że nie wszystkie oskarżenia ze strony dziecka będą prowadzić do przeniesienia go z domu rodzinnego.
Każdy przypadek należy oceniać indywidualnie na podstawie konkretnych kryteriów: w jakim kontekście zebrano informacje, czy historia jest spójna i konsekwentna, czy jest jasna i uszczegółowiona, czy została podtrzymana, ile lat ma dziecko, na ile jest dojrzałe i czy rozumie znaczenie i konsekwencje przekazanych informacji.
Trzeba wziąć pod uwagę nie tylko wydarzenia z przeszłości, ale też ocenić, na jakie ryzyko narażone będzie dziecko, jeśli nie zostanie odebrane.
„Część dochodzenia dotycząca oceny ryzyka dla dziecka musi oczywiście się opierać na przypuszczeniach. Te muszą być na tyle umotywowane, na ile to możliwe, ale konieczne jest zaakceptowanie jakiejś niepewności”, głosiło uzasadnienie z 2017 roku.
Zarówno wtedy, jak i w przypadku Anastazji sądy powoływały się na materiały z prac legislacyjnych nad ustawą z 1990 roku. Wynika z nich, że przejęcie opieki przez państwo nie może nastąpić bez „przekonujących dowodów”.
Decydującym kryterium powinno być zagrożenie dla zdrowia lub rozwoju dziecka. Owo zagrożenie nie może być „nieznaczące, niejasne lub odległe”, musi być wiarygodne. Przy czym „nawet niewielkie przejawy przemocy fizycznej mogą zostać potraktowane jako zagrożenie dla zdrowia lub rozwoju dziecka”, jeśli nie jest to jednorazowy, pochopny przypadek, a przemoc „poważniejszej natury powinna zazwyczaj prowadzić do objęcia młodej osoby opieką, przynajmniej na pewien czas”.
W tym wypadku zeznania Aliny dodatkowo wspierały wzmianki reszty rodzeństwa o przemocy w rodzinie. Choć z dokumentów nie wynika, na czym miała ona polegać.
Witalij twierdził w zeznaniach, że Anastazja po prostu musiała czasem odciągnąć dziecko siłą od jakiegoś niebezpieczeństwa. Czy dawała im klapsy? W Ukrainie są one tak samo zakazane jak w Szwecji, ale w badaniu z 2019 roku czterdzieści osiem procent matek przyznało się do ich stosowania „czasami”, „często” lub „zawsze”. Wypytywałem o to Anastazję na kilka sposobów, w końcu przyznała: „Jak się nie słucha – delikatnie dam w twarz. Nie mocno, nie. Tylko delikatnie”; „Mówię: »Idź stanąć w kącie« – to przeprosi siostrę lub inne osoby, i tyle”; „Takie są moje metody, żeby nie wstydzić się przed ludźmi. Tak wychowuję dzieci, to jest normalne”.
Jednak następnego dnia zmieniła wersję. W serii wiadomości zapewniła, że nie biła dzieci, nawet lekko.
Jak tłumaczyła obrażenia na ciele córki?
„Alina spadła z huśtawki. Wspinała się na drzewa, miała siniaki. Spadała też z roweru. Powtarzałam jej: »Bądź ostrożna, nie rób tego«. Jak wytłumaczyć, że reszta dzieci nie miała żadnych siniaków? Po prostu tym, że one kochają spokój, spokojne zabawy, malowanie”, zarzekała się Anastazja.
Dlaczego jej zdaniem Alina miałaby zmyślać?
Anastazja odpisała: „Odziedziczyła to po swoim ojcu, który miał schizofrenię. To są jej fantazje. Kiedy w Ukrainie działo się z nią coś dziwnego, umówiłam ją do psychologa. Ale wtedy było ważniejsze, żeby wyleczyła się z gruźlicy, na którą chorowała. Psycholog powiedział, że resztą można zająć się potem”.
Przerwała na chwilę pisanie, by pokazać mi nakręcony komórką filmik, na którym Witalij tarza się po łóżku, a raczkująca Maryna próbuje na niego wejść. Alina siedzi tuż obok, śmieje się z innymi.
„Komunikowała się z Witalijem normalnie”.
„Mój mąż cały czas był ze mną. A ona ciągle oglądała filmy na laptopie i budziła się w środku nocy, chciała wychodzić na dwór”.
Amerykańscy badacze William O’Donohue, Caroline Cummings i Brendan Willis zebrali w artykule na łamach „Journal of Child Sexual Abuse” wyniki badań prowadzonych od lat siedemdziesiątych XX wieku nad tym, jak często dzieci wysuwają fałszywe oskarżenia molestowania seksualnego, często bazujących na danych zgromadzonych przez pracowników socjalnych i sądy w różnych krajach. Choć istnieje wiele problemów metodologicznych i praktycznych, a rezultaty mocno się różnią, generalnie wynika z nich, że większość zarzutów jest prawdziwa, a fałszywe zdarzają się w dwóch do pięciu procent przypadków.
Z opinii psycholożki Agnieszki Ziątek, która pracowała w Śródborowie: „Od pierwszych chwil [Anastazja] zrobiła na mnie wrażenie troskliwej matki, która jest skupiona na swoich dzieciach […]. W kolejnych tygodniach widziałam, jak Anastazja zabiera dzieci na spacery w parku, na plac zabaw na sąsiedniej ulicy, jak karmi je w jadalni, zmienia im ubrania, dogląda ich w wózku i trzyma w ramionach. Sprawiała wrażenie prostej osoby, dla której wyzwaniem jest rozumienie skomplikowanych zagadnień, a z drugiej strony silnej i bardzo zorganizowanej kobiety, która radziła sobie ze swoimi dziećmi lepiej niż niektóre inne matki w ośrodku”.
Dopiero pod koniec rozmowy Anastazja przyznała mi, że raz straciła już dzieci. Jeszcze w Ukrainie zabrał je pierwszy mąż. Odzyskała je dzięki ukraińskim służbom. To było jeszcze, zanim poznała Witalija w lokalnym klubie dla niesłyszących.
Witalij pracował w zakładach produkcji śmigłowców (na dowód pokazał mi zdjęcie ze sprzętem). Ona prawie bez przerwy była na urlopie macierzyńskim. Rano odprowadzała najstarsze dzieci do szkoły, młodsze do przedszkola. Po południu je odbierała, gotowała obiad. Wieczorem razem odrabiali lekcje.
Alina przez ostatnie trzy lata przed wojną mieszkała u prababci, chociaż często spędzała czas z resztą rodziny. Anastazja tłumaczy, że babcia poprosiła o to po śmierci pradziadka. Potrzebowała wsparcia.
Z opinii dyrekcji szkoły w Ukrainie na temat Aliny:
„Alina wykazywała tendencje do kradzieży, fantazjowania i kłamania na temat wydarzeń, w których brała udział”; „Materiał edukacyjny opanowała na poziomie średniozaawansowanym”; „Ulubiony przedmiot – wychowanie fizyczne”; „Nie było konfliktów z innymi uczniami ani nauczycielami. Z wieloma uczniami utrzymywała przyjazne relacje”; „Wychowywała się w dużej rodzinie. Najbardziej zainteresowana wynikami w nauce była prababcia”.
„Chcielibyśmy wezwać na świadka niezależnego psychologa. Ale sąd mówi nie”, napisała Anastazja, robiąc kwaśną minę.
Miała więcej pretensji. Przyznała, że na salach sądowych mieli tłumacza. Jednak wszystkie dokumenty – i od urzędników, i z sądów – dostawali po szwedzku, ich tłumacz już nie przełożył.
Następnego dnia wyprawiłem się pociągiem do Lidköping, gdzie Nastia i Witalij mieszkali w ośrodku na początku pobytu w Szwecji. Z Göteborga jedzie się tam niecałe dwie godziny, głównie pośród pól i lasów. Dwudziestopięciotysięczna senna miejscowość przycupnęła nad brzegiem Vänern, największego jeziora w Szwecji.
Na dworcu czekała na mnie Luba, emerytka z Kijowa. Włożyła grubą kurtkę, naciągnęła na głowę czapkę, bo zrobiło się naprawdę zimno. Gdy zaprosiłem ją do kawiarni, od razu zastrzegła, że nie wierzy w winę Witalija.
– To dobry człowiek. A Alina opowiadała różnym ludziom różne bajki. Nie zwracałam na to uwagi.
– Jakie bajki? – zapytałem.
– Na przykład, że bierze tabletki aborcyjne, bo była w ciąży.
Tu zapaliła mi się lampka ostrzegawcza. Co prawda aborcje medyczne przeprowadza się pod ścisłą kontrolą lekarza, zdobycie takich tabletek przez dziewczynkę lub Anastazję i Witalija w obcym kraju byłoby trudne – ale był to kolejny przypadek, w którym Alina mówiła o sprawach związanych z seksem.
Luba zastrzegła, że miały z Aliną świetny kontakt, że dziewczynka często jej się zwierzała. Nic nie wskazywało na to, by obawiała się męża matki.
Alina ze szczegółami opowiedziała Lubie o incydencie z pedofilem. Według dziewczynki czterech mężczyzn obserwowało szkołę. Gdy wracała do ośrodka, podążyli za nią: trzech w samochodzie, czwarty na rowerze tak jak ona. Ten ostatni powalił ją na ziemię. Krzyczał do niej w różnych językach. Zrozumiała tylko po rosyjsku: „Jesteś nasza!”.
Jednak Alinie udało się oswobodzić i uciekła.
– Później okazało się, że ten mężczyzna atakował też inne dzieci ze szkoły i ośrodka. One również złożyły zeznania. Jedna z nauczycielek była z rodzicami na policji – stwierdziła Luba. – Podobno policjanci go złapali. Ale potem, kiedy przeprowadzili się już do Göteborga, poinformowali Anastazję, że może Alina się pomyliła, i go wypuścili.
Zadziwiające, że w dokumentach sądowych nie było o tej historii ani słowa. Policja nie odpowiedziała na moje pytania dotyczące sprawy.
Kawiarnia, w której na początku byliśmy sami, powoli się zapełniała. Zapytałem Lubę, czy zauważyła, by Anastazja biła dzieci.
– Mieszkałam z nimi od początku kwietnia do 7 maja w jednym pokoju, na szesnastu metrach kwadratowych. To się nigdy nie zdarzyło – odparła.
– Skąd twoim zdaniem wzięły się oskarżenia o molestowanie?
– Sądzę, że Alina to zmyśliła. We wszystkich rodzinach starsze dzieci zazdroszczą noworodkom. Ona lubi wszystkim kierować. Rozkazywała reszcie dzieci jak matka. Myślę, że nie spodziewała się, że to zajdzie aż tak daleko. Jeśli nawet zmieniła potem zdanie, to jestem pewna, że nie pozwolą jej tego odkręcić. To udane dzieci, czemu Szwecja miałaby ich nie zabrać? – zapytała Luba.
– Ktoś musiał ją poinstruować, co ma mówić – rzuciła w innym momencie.
Nie kryła, że chciałaby już wrócić do Kijowa. Zostawiła w Ukrainie dwie córki. Ale czekała, aż Szwedzi zwrócą dzieci Anastazji. Bez tego nigdzie się nie ruszy.
– To była normalna rodzina – zawyrokowała Natalia, którą spotkałem w oddalonym od kawiarni o kilkaset metrów ośrodku dla uchodźców z Ukrainy. – Nie wiem, czemu zabrali te dzieci.
Urządzony w murowanym piaskowoszarym lofcie ośrodek tętnił życiem: po korytarzu biegały ze śmiechem dzieciaki, matki wyszły w klapkach z pokoi, by pogadać. Właśnie na tej ulicy, w sąsiednim budynku, mieszkali Anastazja i Witalij.
Natalia codziennie odprowadzała z Anastazją dzieci do szkoły. Witalij wydał się jej dobrym ojcem, na pewno sporo pomagał. Dziećmi czasem zajmowali się rodzice, a czasem Luba – ale zawsze miały opiekę.
Po tym, co usłyszałem od Luby i innych osób, zapytałem, czy zauważyła, by Alina fantazjowała.
– Raz był w Lidköping zlot użytkowników starych samochodów. Zrobili piknik. Alina chwaliła mi się, że jacyś ludzie dali jej alkohol i jest pijana. Tylko że my cały czas tam byliśmy i nic takiego nie widziałam. No i nie czułam od niej tego alkoholu – przypomniała sobie.
Zaprowadziła mnie do pokoju Olgi, nieco starszej Ukrainki z Odessy, która mieszkała w ośrodku drzwi w drzwi z Anastazją i Witalijem.
– Jak Nastia była w ciąży, to razem z mężem i tak sprzątała ośrodek. Bo u nas jest taka zasada, że sami na zmianę to robimy. Wszyscy im mówili: dajcie spokój, wy nie musicie. A oni pokazywali, że chcą – opowiadała Olga.
Gdy przytoczyłem jej zarzuty Aliny, machnęła ręką.
– W tym pokoju było mnóstwo dzieci, a rodzice prawie zawsze przebywali razem. Kiedy on niby miał jej coś zrobić?
Poprosiłem o ocenę sprawy Joannę Hyży, psycholożkę z warszawskiej poradni Psychoklinika.
Bardzo trudna i ciężka jest sytuacja, gdy dziecko mówi o molestowaniu, a otoczenie wątpi w prawdziwość tych słów, w takim przypadku trzeba zwrócić uwagę na wiele ważnych kwestii. Trzeba podkreślić, że dzieci zazwyczaj nie kłamią na temat tak poważnych i trudnych doświadczeń bez powodu – zaznaczyła.
Ujawnienie przez dziecko sytuacji molestowania jest ogromnym wyzwaniem, wymaga odwagi. Dlatego gdy dziecko decyduje się podzielić swoimi doświadczeniami, musimy potraktować je poważnie i z ogromnym szacunkiem. Drugą ważną kwestią jest to, że nieprawdziwe oskarżenie o molestowanie może również zaszkodzić ofiarom, utrudniając im uzyskanie wsparcia i uwagi, dlatego każde takie zgłoszenie musi być dokładnie sprawdzane. W takich sytuacjach musimy zapewnić wsparcie zarówno rzekomej ofierze, jak i osobie oskarżonej o molestowanie. Dziecko musi otrzymać wsparcie emocjonalne i psychologiczne, bez względu na to, czy jego zgłoszenie jest prawdziwe, czy nie. Również oskarżeni mają prawo do sprawiedliwego procesu. Chcę jeszcze raz podkreślić, że nie możemy lekceważyć żadnego zgłoszenia, nie możemy bagatelizować doświadczeń dziecka, każde zgłoszenie należy taktować indywidualnie, przeprowadzić dokładne dochodzenie i przeanalizować wszystkie dostępne informacje, a dziecko powinno mieć zapewnione bezpieczeństwo. Kiedy organ socjalny podejmuje decyzję o odebraniu dziecka rodzinie z powodu podejrzeń o molestowanie lub inne formy przemocy, musi działać w sposób odpowiedzialny i zgodny z prawem, kierując się przy tym dobrem dziecka.
Zapytałem, z czego – niezależnie od zarzutu molestowania – może wynikać tendencja Aliny do konfabulacji w innych kwestiach. Czy jest możliwe, że zrodziła się w reakcji na niestabilne środowisko domowe?
Hyży przyznała, że może tak być.
„Taka niestabilność może obejmować właśnie przemoc domową, częste zmiany miejsca zamieszkania czy brak stałych relacji opiekuńczych. W takich sytuacjach konfabulacja staje się sposobem na radzenie sobie z trudnościami, próbą zrozumienia tego, co dzieje się wokół, a także formą wyrażenia bólu czy potrzeby pomocy”, napisała.
Na początku grudnia 2022 roku opublikowałem skróconą wersję historii Anastazji i jej rodziny w „Dużym Formacie”.
Zdawałem sobie sprawę, że ukraińscy znajomi rodziców mogli kierować się względami solidarności, przemilczając ewentualne niepokojące sygnały w rozmowie z reporterem. A polska lekarka, która asystowała w podróży do Szwecji – podświadomym poczuciem winy (nieuzasadnionym, bo nie mogła przewidzieć, co nastąpi).
Faktem było, że w świetle szwedzkiego prawa same opowieści Aliny – zwłaszcza że konsekwentnie je podtrzymywała, a część z nich potwierdziło rodzeństwo – mogły być wystarczającym powodem do zabrania dzieci.
Równocześnie Anastazji ewidentnie nie zapewniono pełnego prawa do obrony: nie rozumiała nic z dokumentów, które otrzymywała, a ani pracownicy socjalni, ani sąd nie przesłuchali żadnego z moich rozmówców z ośrodka czy tym bardziej z Polski.
Już po ukazaniu się reportażu sprawę karną przeciwko Witalijowi umorzono. A Anastazja kontynuowała walkę w sądach.
Jednak nie pociągnęło to za sobą powrotu dzieci. Nowa prawniczka rodziców dążyła do tego, by przekazać je pod opiekę ich babci w Ukrainie. Na przeszkodzie stanęła przeciągająca się wojna.
W międzyczasie Alina trafiała z jednej rodziny zastępczej do drugiej. Żadna sobie z nią nie radziła. Wiosną 2023 roku Anastazja – która przebywała wtedy na oddziale położniczym, by urodzić kolejne dziecko – pisała mi, że dziewczynka „ucieka z domu i prawie się zabiła”.
Najmłodszego dziecka pracownicy socjalni już jej nie odebrali. Uznała to za niekonsekwencję i dowód, że wcześniej nie mieli racji. „Dziwne: nie zwrócono mi sześciorga dzieci, a teraz od sześciu miesięcy mam niemowlaka”, napisała mi pod koniec listopada.
– Alina w końcu wylądowała w szpitalu psychiatrycznym, kompletnie rozstrojona, bo brakuje jej matki. Stamtąd przeniesiono ją do ośrodka dla trudnej młodzieży – ale tam nie ma nikogo, kto do niej dotrze, bo nikt nie mówi po rosyjsku. Po prostu ją odizolowali – relacjonowała mi osoba znająca sprawę.
Porażkę w zapewnieniu dziewczynce odpowiedniej opieki zaczęła badać inspekcja do spraw zdrowia i opieki społecznej (Inspektionen för vård och omsorg, w skrócie IVO), która nadzoruje służby socjalne i wytyka im błędy.
Gdy Radziwiłowicz zaalarmowała o sprawie Anastazji, miałem już na koncie książkę o kontaktach Polaków ze służbami socjalnymi – tyle że w Norwegii. Reportaże pokazały, że wokół owianego złą sławą Barnevernetu, norweskiego urzędu ochrony dzieci, narosło wiele mitów. Okazało się, że często czarną legendę na temat służb powielają osoby, które w ogóle nie miały z nimi do czynienia, tylko przeczytały coś w internecie. A w wielu wypadkach Norwegowie zapewniają dzieciom realną pomoc.
Równocześnie w niektórych sprawach natknąłem się na ewidentne błędy systemu, który czasem rzeczywiście krzywdził dzieci i rodziców: mieszanie przez pracowników socjalnych faktów i ich własnych, zabarwionych emocjonalnie opinii, opieranie się na trudnych do udowodnienia zarzutach, uparte trwanie przy błędnych decyzjach, lekceważenie stanowiska dziecka lub przeciwnie – kurczowe trzymanie się jego jednej wypowiedzi, nieumiejętne prowadzenie postępowania dowodowego…
Barnevernet, który była polska konsul porównała do Hitlerjugend, nie był złowrogim porywaczem dzieci, ale też ogromnie dużo brakowało mu do ideału.
Już kiedy pracowałem nad Dziećmi Norwegii, docierały do mnie wieści o sprawach dotyczących Polaków w Szwecji. Skandynawskie państwa opiekuńcze mają podobne do siebie, rozbudowane systemy opieki nad dziećmi. Powstały po to, by chronić najsłabszych. Byłoby dziwne, gdyby zderzenie dotyczyło tylko jednego z nich.
Najsłynniejszy w Polsce popkulturowy obraz takiego systemu – Obce niebo Dariusza Gajewskiego – odmalowuje właśnie Szwecję. Pochodzący z 2015 roku film o małżeństwie, któremu urzędnicy zabrali córeczkę, mocno wrył się w świadomość emigrantów. Przedstawia zimnych, kurczowo trzymających się przepisów Szwedów, którzy nie potrafią się dogadać z żywiołowo reagującymi, mającymi swoje problemy i popełniającymi błędy, ale jednak kochającymi dziecko polskimi rodzicami.
Gdy opublikowałem artykuł w „Dużym Formacie”, Radziwiłowicz poinformowała, że podobne problemy ma kilka innych ukraińskich rodzin. Zaproponowała, że mnie z nimi skontaktuje.
Potrzebowałem także polskich kontaktów, więc pod koniec 2022 roku zamieściłem ogłoszenie na liczącej ponad czterdzieści tysięcy członków facebookowej stronie dla szwedzkiej Polonii. Wyraźnie zaznaczyłem, że interesują mnie zarówno negatywne, jak i pozytywne doświadczenia. Zależało mi, żeby wyjść poza paradygmat sporu pomiędzy rodzicami a urzędem, pokazać, jak działa szwedzki system w różnych sytuacjach.
Odzew mnie zaskoczył. Widziałem tam przeróżne posty: komuś nie udało się wyegzekwować od pracodawcy zaległych wypłat i szukał „innych sposobów”, by to załatwić („Napisz na priv, pogadamy”), inny potrzebował fikcyjnego adresu w Szwecji, ludzie regularnie handlowali tanim alkoholem i papierosami (równie chodliwym towarem są tylko pierogi) – ale to mój wywołał burzę.
„Człowieku. Nikt nikomu nie odbiera dzieci dla zabawy”; „Kilka lat temu rozdmuchano aferę, że państwo bez powodu odbiera rodzicom dzieci. Nie ma czegoś takiego!”; „Szuka Pan sensacji tam, gdzie jej nie ma” – pisali ludzie w komentarzach, które odczytywałem akurat podczas przyjęcia wigilijnego w Ambasadzie Brytyjskiej w Warszawie. Paru innych z tym dyskutowało, lecz wielu przekonywało, że nie ma tematu.
Po wyjściu z rautu sprawdziłem wiadomości na Messengerze. Okazało się, że co kilka minut dostawałem kolejne prośby o kontakt: „Odebrano mi dzieci rok temu i kłamią na nasz temat”; „Bardzo chętnie opowiem swoją historię”; „To temat tabu, nie wszyscy chcą się podzielić problemami. […] Mogę opowiedzieć”.
Przez kolejnych kilkanaście miesięcy raz po raz wyprawiałem się do Szwecji, by słuchać tych historii. Niektóre zawczasu znalazły swój finał. Parę innych z konieczności urywa się w chwili zakończenia pracy reporterskiej nad tą książką – czyli latem 2024 roku (lub nieco wcześniej, jeśli straciłem kontakt z rodzicami).
Wiedziałem z doświadczenia, że ludzie często nawiązują kontakt z dziennikarzem, gdy mają poczucie, że padli ofiarą niesprawiedliwości. Dlatego szukałem też „zwyczajnych” przypadków, namawiałem ludzi na rozmowy, nawet jeśli machali ręką, że ich historia „na pewno się nie przyda”. Ponadto odezwało się sporo osób, które były wdzięczne urzędnikom za pomoc.
Jeśli wysuwano zarzuty wobec służb, zawsze konfrontowałem je z dokumentami – pismami urzędowymi, wyrokami sądowymi, powiadomieniami z policji, opiniami ze szkoły, przedszkola czy przychodni – by poznać sytuację ze wszystkich stron. Pracownicy socjalni nie mogą opowiadać o sprawach dziennikarzom, ale przecież musieli przedstawić swoje stanowisko sądom i samym rodzicom. Czasem zgadzali się na ogólniejsze pogadanki o wyzwaniach, z którymi mierzyli się w pracy.
Rozmawiałem też z prawnikami, psychologami, kryminologami, aktywistami, wykładowcami pracy społecznej, autorami rządowych dochodzeń, które wieńczono raportami dla prawodawców (sporządzanie takich dokumentów na różne tematy to szwedzka specjalność), statystykami, z osobami pomagającymi rodzicom.
Tam, gdzie było to możliwe – również z samymi dziećmi i z młodymi ludźmi. Choć w wielu wypadkach wykluczały to zbyt młody wiek, zabranie z domu rodzinnego czy przekonanie, że lepiej będzie zacytować ich wypowiedzi z dokumentów, niż narażać je na powtórną traumę. Aby mocniej uwzględnić tę perspektywę, w jednym z rozdziałów przytaczam głośne opowieści szwedzkich podopiecznych rodzin zastępczych.
Interesowało mnie, czy Szwedom udało się uniknąć błędów Norwegów, a jednocześnie stworzyć system, który skutecznie chroniłby dzieci przed krzywdzeniem.
W czasie gdy zbierałem materiały do książki, w Polsce toczyła się ożywiona dyskusja o naszych rozwiązaniach; doprowadziła ona do dalekosiężnych reform. Wywołał ją kolejny głośny przypadek skatowania dziecka – ośmioletniego Kamila z Częstochowy.
Tymczasem Ukraińcy, przede wszystkim kobiety z dziećmi, nadal chronili się w Szwecji przed brutalną agresją Rosji na ich kraj. Książka zawiera parę rozdziałów o nich, ale głównie dotyczy Polonii, która jest w Szwecji liczniejsza i żyje tam od dawna.
Od początku zastanawiała mnie reakcja na moje posty. Analogiczne apele do Polaków w Norwegii wywoływały falę krytyki Barnevernetu, czasem bardzo ostrej. Czy dlatego, że norweskie służby działały gorzej? Czy raczej miały gorszą prasę? A może to Polacy się zmienili, po serii tragedii w naszym kraju uznali, że z dwojga złego lepiej czasem przesadzić z interwencją, niż w ogóle zostawić dziecko bez pomocy? W końcu nad Dziećmi Norwegii pracowałem prawie dekadę temu. Chyba że do Szwecji wyjeżdżali nieco inni ludzie? Odpowiedzi wzajemnie się nie wykluczały.
Trzeba zaznaczyć, że w ostatnich latach norweski system trochę się zmienił. To zasługa przede wszystkim skarg rodziców, ożywionej debaty, której ton nadawała grupa krytycznych ekspertów, i zmian wprowadzanych przez prawodawców. Chciałbym wierzyć, że Dzieci Norwegii, które w 2018 roku wydano także po norwesku, a następnie podsunięto jako lekturę uzupełniającą przyszłym kadrom Barnevernetu na Uniwersytecie Metropolitalnym w Oslo, dołożyły do tego jakąś cegiełkę. Ten i ów rodzic opowiadał mi, że wyjeżdżając z dziećmi do Norwegii, czerpał z tej książki wiedzę, by skonfrontować się ze swoimi obawami. Piszę to wszystko nie po to, by się chwalić, tylko żeby wytłumaczyć, dlaczego tym bardziej zależało mi na rzetelnym opisaniu szwedzkich historii.
Aby chronić dane dzieci, postanowiłem zmienić imiona wszystkich bohaterów (poza Anastazją i Witalijem, którzy wystąpili już pod prawdziwymi w opublikowanym reportażu, bo tak chcieli, oraz Robertem, Ewą i ich dziećmi, o których obszernie pisały polskie media).
Niemal wszyscy rodzice nazywali szwedzkie służby socjalne po prostu „socjalem”. Czasem też stosuję ten termin, mając świadomość, że pochodzi z języka potocznego. Uznałem, że nie jest wartościujący – używali go zarówno krytycy, jak i zwolennicy systemu.
Pracownicy socjalni do spraw ochrony dzieci działają w każdej z dwustu dziewięćdziesięciu gmin w Szwecji. Władze gminy same decydują, jak zorganizować ich pracę. W efekcie urząd w Sztokholmie może działać trochę inaczej niż, dajmy na to, w Uppsali. Choć wiele spraw regulują ustawy.
Zgłoszenie, które wprawia w ruch machinę pomocy, może pochodzić od samego dziecka, rodzica albo osoby z zewnątrz. Funkcjonariusze publiczni – nauczyciele, pracownicy przedszkoli, lekarze, policjanci, urzędnicy – mają obowiązek prawny sygnalizowania swoich podejrzeń. Osoby prywatne – tylko obowiązek etyczny, choć w praktyce też często reagują. Szwed nie powie, że to „donos”, tylko przejaw postawy obywatelskiej.
W 2021 roku służby socjalne otrzymały zawiadomienia dotyczące dwustu szesnastu tysięcy dzieci, czyli prawie dziesięciu procent populacji kraju w wieku od urodzenia do siedemnastu lat. Sześć na dziesięć z nich wysłały szkoła, policja lub służba zdrowia.
Po otrzymaniu zawiadomienia pracownicy społeczni mają dwa tygodnie, by zbadać, czy należy wszcząć postępowanie, czy nie. Jeśli się na to zdecydują, przeprowadzają dochodzenie. Kończy się tak nieco ponad połowa zgłoszeń.
– Sprawdza się mnóstwo rzeczy: jak dziecko radzi sobie w szkole, zdrowie fizyczne i mentalne, co często wymaga kontaktu z lekarzami, jak funkcjonuje społecznie. Ocenia się potrzeby rozwoju dziecka, a jednocześnie czy rodzice są w stanie zapewnić dziecku bezpieczeństwo, podstawową opiekę, wsparcie emocjonalne; czy istnieją zagrożenia w środowisku, w którym dziecko żyje – tłumaczyła mi profesor Evelyn Khoo z Wydziału Pracy Socjalnej Uniwersytetu w Göteborgu.
Pracownicy społeczni powinni stosować w swoich ocenach w każdej sprawie specyficzny model BBIC – Barns behov i centrum [Potrzeby dzieci w centrum], który został zainspirowany rozwiązaniami w Anglii i jest rozwijany w Szwecji od prawie dwóch dekad.
Metoda opiera się na tak zwanym trójkącie BBIC, którego trzy boki to: Potrzeby dziecka, Zdolności rodziców oraz Rodzina i środowisko. W Potrzebach dziecka są następujące obszary: zdrowie, edukacja, emocje i zachowanie oraz relacje społeczne. Na Zdolności rodziców składają się: podstawowa opieka, stymulacja i poradnictwo, dostępność emocjonalna oraz bezpieczeństwo. W Rodzinie i środowisku zaś bierze się pod uwagę: bieżącą sytuację rodzinną, pochodzenie, sytuację mieszkaniową, pracę i finanse oraz sieć społeczną i integrację.
Wszystkie te pojęcia są szerokie i nieostre. Nie mają definicji prawnych, choć omawiają je rozmaite wytyczne. Szwedzkie władze są dumne z tego modelu, natomiast eksperci są podzieleni co do jego skuteczności – do tego stopnia, że w jednej z prac w renomowanym czasopiśmie autorka pytała, czy nie jest on „papierowym tygrysem”.
Gdy opowiedziałem Khoo o sprawie Anastazji, przyznała, że urzędnicy mają ograniczenia prawne w kontaktowaniu się z sąsiadami, znajomymi rodzin i innymi osobami, które nie pełnią funkcji publicznych.
– Można oceniać, że to wada systemu, bo one mogą mieć najwięcej do powiedzenia – dodała Khoo.
Sama pracowała przez wiele lat w opiece społecznej… w Kanadzie. W Szwecji zajęła się badaniami porównawczymi systemów w różnych krajach. Zapytałem ją, czy w przypadku rodzin imigranckich pracownicy w Szwecji biorą poprawkę na różnice kulturowe.
– Powinny one być brane pod uwagę. Ważna kwestia to na przykład dyscyplinowanie fizyczne. W Szwecji jest ono niezgodne z prawem. Jednak nie oznacza to, że w każdym wypadku dziecko będzie umieszczane poza domem. Oczywiście w razie przemocy związanej z tak zwaną kulturą honoru, poważnej przemocy, musimy podjąć zdecydowane działania. Natomiast klaps w pupę natychmiast do nich nie prowadzi. Oceniamy, jak możemy pomóc rodzinie, by wychowywała dziecko w inny sposób, bez fizycznego dyscyplinowania – odparła Khoo.
Na zakończenie postępowania socjal ma cztery miesiące, choć w razie potrzeby można wydłużyć ten termin.
W większości przypadków zapewniana jest pomoc w domu rodzinnym: porady i kursy dla rodziców, pomoc psychologiczna dla dziecka, wsparcie materialne, monitorowanie sytuacji. Pracownicy społeczni i rodzice razem ustalają, jakie rozwiązanie będzie najlepsze.
Jeśli jednak rodzice odmawiają współpracy, a istnieje wyraźne ryzyko, że ucierpi zdrowie lub rozwój małoletniego, służby mogą zwrócić się do sądu z wnioskiem o umieszczenie go poza domem. Decyzję o tym, czy wysłać wniosek, podejmuje na podstawie materiałów zgromadzonych przez pracowników społecznych gminna komisja opieki społecznej, w której zasiadają lokalni politycy z różnych ugrupowań.
Według wspomnianej już Ustawy o ochronie ludzi młodych z 1990 roku przejęcie opieki może nastąpić w razie sytuacji związanej zarówno ze środowiskiem domowym (paragraf 2 wymienia przykładowo przemoc fizyczną lub psychiczną, różnorakie nadużycia lub braki w opiece), jak i z samym dzieckiem (paragraf 3 – przykładami są uzależnienia od używek, działalność przestępcza lub „inne zachowania społecznie destruktywne”). Szczególnym przypadkiem jest skazanie przez sąd na pobyt w zamkniętym ośrodku opiekuńczym.
Sprawy z LVU rozpatrują sądy administracyjne: Förvaltningsrätten (pierwszej instancji), Kammarrätt (drugiej instancji) oraz Högsta förvaltningsdomstolen (Najwyższy Sąd Administracyjny). Opiekunowie dziecka mają prawo do pomocy prawnika opłacanego przez państwo, podobnie jak samo dziecko.
W nadzwyczajnych przypadkach – gdy przejęcie opieki jest prawdopodobne, a decyzję należy podjąć niezwłocznie z powodu ryzyka dla zdrowia lub rozwoju dziecka bądź też poważnych utrudnień dla postępowania czy podjętych w przyszłości środków (paragraf 6) – urzędnicy mogą najpierw zabrać małoletniego, a dopiero potem, w ciągu tygodnia, zwrócić się do sądu.
Jednak większość przenosin (w 2022 roku – sześćdziesiąt osiem procent) następuje w zupełnie inny, mniej dramatyczny sposób – za zgodą rodziców i w porozumieniu z nimi. Na przykład dlatego, że nie radzą sobie z opieką, leczą się z alkoholizmu czy narkomanii, uważają, że rozwiąże to problemy wychowawcze. Ten tryb reguluje inna ustawa – o służbach społecznych z 2001 roku (SoL).
W 2022 roku poza domem rodzinnym przebywało przynajmniej przez jakiś czas 26,5 tysiąca dzieci i młodych ludzi.
Khoo podkreśliła, że piecza zastępcza jest ostatecznością.
– Jeśli do niej dochodzi, służby powinny zbadać, czy można przekazać małoletniego krewnym. Jednak w większości przypadków dzieci trafiają do profesjonalnych rodzin zastępczych. Idealnie, jeśli są razem, ale czasem jest to niemożliwe. Co do zasady dziecko dalej ma prawo do kontaktów z rodzicami. Jednak czasem, z ważnych względów, sąd może je ograniczyć.
O ile o przejęciu opieki przez służby decyduje sąd, o tyle o tym, gdzie dokładnie trafi dziecko, postanawia już wspomniana gminna komisja opieki społecznej. Alternatywą dla rodzin zastępczych (siedemdziesiąt dwa procent pobytów w 2022 roku) są przede wszystkim otwarte domy opieki HVB (dwadzieścia trzy procent) oraz zamknięte „poprawczaki” Zarządu do spraw Opieki Instytucjonalnej (SiS).
Rozwiązanie z założenia jest tymczasowe. Po ustaniu przyczyn, które uzasadniały zabranie dziecka, powinno ono wrócić na łono rodziny. Komisja ma obowiązek oceniać sprawę na nowo przynajmniej co pół roku.
Zgodnie z ONZ-owską Konwencją o prawach dziecka, którą Szwecja ratyfikowała już ponad trzy dekady temu i która od 1 stycznia 2020 roku jest częścią szwedzkiego prawa, naczelną zasadą jest najlepszy interes dziecka.
– Po dwóch latach z setki odebranych dzieci około siedemdziesięciorga wróci do domu. Z drugiej strony po dłuższym okresie służby socjalne mogą ocenić możliwość odebrania rodzicom praw opiekuńczych. Nie zdarza się to często i nie jest równoznaczne z adopcją dziecka przez rodziców zastępczych, ale jest już bardziej stałym rozwiązaniem – dodała Khoo.
Ilekroć umawiałem się na wywiady w Sztokholmie i okolicach – a zdarzało się to często, bo to główne siedlisko Polonii w Szwecji – nocowałem w kameralnym Queen’s Hotel na rogu ulicy Olofa Palmego i przecinającego centrum miasta deptaka Drottninggatan (Ulicy Królowej).
Co rano, zmierzając w kierunku stacji metra, mijałem wypełnioną ludźmi Café Ragazzi i sympatyczny kiosk z szyldem tabloidu „Aftonbladet”, przypominający o złotych czasach drukowanej prasy, które zapewne nigdy już nie wrócą. Następnie przechodziłem obok reklamowanego czerwonym neonem, klasycznego, zaprojektowanego przez słynnego Gunnara Asplunda kina Skandia, w którym wyświetlane są filmy już od lat dwudziestych XX wieku i które przypominało mi zapełnione fotosami norweskich gwiazd kino w centrum Oslo.
Wyruszałem z T-Centralen ku przedmieściom, bo właśnie tam można znaleźć Polaków: blokowiska Kisty, Hjulsta, Bredäng czy Huddinge cieszą się wśród nich znacznie większą popularnością niż centrum, na co niebagatelny wpływ mają zapewne niższe czynsze i dostępność mieszkań.
Mimo to hotel przy deptaku był idealną miejscówką. Schematy komunikacji w szwedzkich miastach przypominają szprychy odchodzące od piasty rowerowej. Chcesz dojechać z jednego przedmieścia na drugie – jedź przez centrum.
Sztokholmskie stacje metra to dzieła sztuki. Różnoracy artyści pozostawili w nich gigantyczne freski, mozaiki i instalacje, których podziwianie może samo w sobie stanowić cel podróży: krwista czerwień ponad czubkami drzew na stacji Solna ma przypominać niebo o zachodzie słońca, ale równie dobrze może się kojarzyć z ogniem piekielnej pieczary; wymalowane ponad głowami podróżnych na T-Centralen niebieskie motywy roślinne tchną spokojem; na stacji w Rissne podjęto śmiałą próbę spisania na ścianach drobnym maczkiem historii świata.
Lucyna mieszkała w Bredäng, rozległej dzielnicy na południowym zachodzie miasta, którą wciśnięto między wody Archipelagu Sztokholmskiego a autostradę. Między zielonymi pagórkami sterczą zwaliste, pamiętające jeszcze lata sześćdziesiąte wieżowce z wielkiej płyty. To jedne z pierwszych owoców tak zwanego programu milionowego, w ramach którego szwedzki rząd postawił sobie za cel wybudowanie miliona dostępnych cenowo i komunikacyjnie mieszkań, by zapewnić obywatelom powojennej Szwecji godziwe warunki lokalowe.
Mieszkanie Lucyny znajdowało się na jednym z ostatnich pięter wieżowca, lecz wzgórze za oknem jakby obniżało perspektywę.
– Wiadomo, jakie były czasy. Mąż został w Gdyni z czwórką dzieci, a ja popłynęłam do Szwecji sprzątać – zaczęła wspominać, gdy zapytałem, jak wylądowała na emigracji. – Miało być na trzy miesiące, a wyszło, jak widać.
Gdy wyruszała prawie ćwierć wieku temu, najmłodsza córka miała ledwie roczek, najstarsza – dziewiętnaście lat. Po paru latach ściągnęła je do siebie. Był jeszcze najstarszy syn Tomasz, który już wtedy zaczął dorosłe życie i sam wyjechał do Niemiec.
W Polsce lat dziewięćdziesiątych Lucyna imała się różnych prac: a to w sklepie, a to na barze, a to jako kelnerka. Obsługiwała maszyny w introligatorni. Harowała w wytwórni tapet. Pieniędzy z tego było niewiele i ledwo starczało na życie, bo mąż nie garnął się do roboty. Narobili sobie długów.
Na początku jej pobytu w Szwecji jeszcze pracowało się na czarno.
– Takie czasy, że człowiek się nie odzywał, nie wyciągał polskich książek, gazet, bo kontrole były. Nie rzucaliśmy się w oczy, a każdy wiedział, że jest już trochę Polaków. Mogliśmy tu być trzy miesiące, potem trzeba było na chwilę zjechać do kraju, bo wbijali pieczątki w paszportach. Jak się przekroczyło trzy miesiące, to potrafiłam wracać samolotem przez Helsinki. Albo busem przez Niemcy. Wtedy pieczątek nie było. Ludzie wozili do Polski ubrania i zabawki. W drugą stronę szły papierosy i alkohol, tak jest do tej pory – opowiadała Lucyna.
Były już wcześniejsze fale polskiej emigracji.
Po słynnej akcji humanitarnej hrabiego Bernadotte’a „Białe Autobusy” z końca II wojny światowej Szwedzi robili wiele, by skłonić przybyłych Polaków do wyjazdu. Mimo to część została.
O emigracji po Marcu 1968 roku, z której wyłoniło się kilka znanych postaci szwedzkiego życia społecznego, najlepiej świadczyło to, że według późniejszych badań socjologicznych Juliana Ilickiego – badacza z Uniwersytetu w Uppsali, który sam należał do tej grupy – ponad połowa z tych ludzi czytywała paryską „Kulturę”.
Za Gierka do Szwecji wyjeżdżało się dzięki małżeństwom lub działalności opozycyjnej, będącej podstawą wniosku o azyl – przy czym jedno i drugie bywało fikcyjne lub rzeczywiste.
Kolejną falę Polaków skierował do Szwecji stan wojenny.
Po upadku żelaznej kurtyny jeździło się pracować na czarno. Zresztą przed też, tylko od tego momentu zrobiło się trochę łatwiej.
Ostatni exodus wywołało otwarcie przez Szwedów rynku pracy dla obywateli „nowej Unii”. Uczynili to odważnie już w 2004 roku, jako jedna z raptem trzech nacji starej unijnej piętnastki, obok Brytyjczyków i Irlandczyków. Ruszyło przez Bałtyk trochę lekarzy czy inżynierów, trochę hydraulików i elektryków, ale głównie – w zależności od płci – narybek do pracy na budowach lub do sprzątania.
Właśnie z ostatniej grupy pochodzi większość moich rozmówców w tej książce.
Według szwedzkiego urzędu statystycznego w 2023 roku w Szwecji mieszkało około stu tysięcy siedmiuset osób urodzonych w Polsce. Do tego można doliczyć dzieci, które urodziły się już w tym kraju, a wychowywały w polskich rodzinach. A także potężną grupę pracowników sezonowych lub migrujących, czyli zjeżdżających na lato lub kursujących do Polski i z powrotem od fuchy do fuchy dzięki tanim liniom lotniczym. Wszystko to sprawia, że zwłaszcza podczas letnich miesięcy przebywa w Szwecji znacznie więcej Polaków, niż sugerują oficjalne statystyki.
– Sprzątałam, zajmowałam się wychowaniem dzieci – wspominała Lucyna. – Nie miałam czasu chodzić tu do szkoły. Próbowałam uczyć się szwedzkiego zaocznie, było za ciężko. Dlatego ja nie miałam okazji zabłysnąć w czymś innym. Moje dzieci pokończyły szkoły, więc nie muszą sprzątać. Ale wiesz co? Ja to lubię. Już się przyzwyczaiłam.
Po dwóch latach od wyjazdu rzuciła męża.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2025
Wydanie I