Dlaczego pływamy - Bonnie Tsui - ebook + książka

Dlaczego pływamy ebook

Tsui Bonnie

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bestseller „Los Angeles Times” i „Boston Globe”, a także książka, którą według „New York Timesa” po prostu trzeba znać. Czytelnicy zachwycają się jej niezwykłą tematyką i wyjątkowym stylem, który umożliwia niemal organiczny kontakt z bliskim ludziom żywiołem! W wodzie czyha na ludzi wiele niebezpieczeństw, coś nas do niej jednak nieustannie przyciąga. A przecież, w przeciwieństwie do wielu innych stworzeń, nie jesteśmy urodzonymi pływakami. Musimy się tej umiejętności nauczyć. Co takiego jest w wodzie, że czujemy z nią niezwykle silną więź? Mistrzyni reportażu Bonnie Tsui, umiejętnie przeplatając dawne oraz współczesne historie dotyczące pływania z wątkami osobistymi, ukazuje w tej książce głęboką i wieloaspektową relację człowieka z wodą. Znajdziesz tu fascynujące opowieści o prehistorycznych amatorach sportów wodnych z „zielonej Sahary”, klubie pływackim z ogarniętego wojną Bagdadu, którego członkowie spotykali się w eleganckim basenie pałacowym Saddama Husajna, o Brytyjkach z epoki wiktoriańskiej, które odważyły się upomnieć o prawa kobiet do… bezpiecznego korzystania z wody, o współczesnych pływakach japońskich zwinnie sunących przez taflę w zbroi samuraja, o społecznościach wodnych nomadów i wiele, wiele innych. Dowiesz się z niej ponadto, jakie korzyści zdrowotne przynosi nam pływanie, a zanurzając się w lekturze, być może nabierzesz ochoty, by natychmiast wskoczyć do wody i doświadczyć jej oczyszczającego działania. Pływanie bowiem – jak twierdzi autorka – to tunel czasoprzestrzenny, pozwalający nam wyrwać się na chwilę z nieprzerwanie mielących żaren codzienności. Zanurzenie przynosi wewnętrzny spokój i ciszę. Czasami celem jest właśnie pływanie aż do całkowitego „wyłączenia”. Wchodzimy w niemal hipnotyczny stan medytacji, licząc długości i koncentrując wzrok na grze światła, wywoływanej przez promienie słońca muskające wodę na torach. Przemykamy od myśli do myśli, aż wreszcie na chwilę zapada zupełna cisza. W tej krótkiej chwili jesteśmy całkowicie wolni od ciężaru myślenia. Płynęliśmy tego dnia w szóstkę. Woda miała temperaturę niespełna 14°C, jej powierzchnię chłostał lekki wiatr. Przyby¬liśmy na Alcatraz przed dziewiątą rano i udało nam się złapać rozpoczynający się przypływ. Przejmujący chłód wody na chwilę odebrał mi oddech. Przegrupowaliśmy się, żeby po raz ostatni pomachać naszej łodzi i jej pilotowi. Na zdjęciach z tamtego poranka mam uśmiechniętą twarz. Wyglądam, jakby było mi cieplej, niż było faktycznie; słońce odbija się od moich okularów polaryzacyjnych, rzucając srebrne refleksy. Odwróciliśmy się w wodzie w stronę miasta i popłynęliśmy. Odgarniając ramionami wodę, szybko złapałam rytm i pły¬nięcie przestało wydawać się walką. Nagle stało się prostsze, przyjemnie regularne: oddech, wymach, wymach, oddech. Na to byliśmy przygotowani. Ciasny pancerz, który zacisnął się wokół mojej klatki piersiowej, gdy wchodziłam do wody, nagle opadł i zaczęłam wypatrywać pojawiających się od czasu do czasu białych grzebieni fal raczej z ekscytacją niż obawą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 295

Oceny
4,2 (35 ocen)
15
13
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
michalslawomirpietrzykowski
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita relacja . Czuję się odmieniony po przeczytaniu książki. Wiele osób być może przestraszy protekcjonalny tytuł. "Dlaczego pływamy" ale podążając z jednej historii w następną pochłonięci jesteśmy czemuś co przeradza się w pasję i z jakże metodycznym wdziękiem jesteśmy prowadzani w kompendium wiedzy o sobie. Powinna być obowiązkową lekturą a im wcześniej po nią sięgniemy będziemy mieli przewagę i świadomość której można będzie nam tylko pozazdrościć. Autorka przenosi czytelnika w różne okolice po całym globie. Oswaja nas z naturą w sposób miękki , osobisty. Poznaje nas z listą nietuzinkowych postaci oraz ich losami które wpłynęły na rozwój i postrzeganie tego wszystkiego co do tej pory było dla nas niezrozumiałe lub nie mogliśmy o tym wiedzieć. To także ukazanie wspaniałych dróg jakie wiodą przez życie zwykle nie będące usłane różami. To przede wszystkim to co definiuje to ile możemy by cieszyć się jak najdłużej. ..
00
agabla2609

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniale się czyta. Przepięknie i wciągająco napisana książka.
00

Popularność




Prze­trwa­nie

Prze­trwa­nie

Stara mapa z cza­sów, kiedy po raz pierw­szy zasie­dlono to miej­sce, poka­zuje, że zale­d­wie tylko skoń­czy się ląd, wszę­dzie czają się potwory…

CARL PHIL­LIPS, Swim­ming (Pły­wa­nie)

Pewnego wie­czoru przy kola­cji mąż opo­wie­dział mi zasły­szaną gdzieś histo­rię o męż­czyź­nie, który zna­la­zł­szy się za burtą statku na pół­noc­nym Atlan­tyku, nie uto­nął, mimo że wszystko wska­zy­wało, że powi­nien.

Póź­nym wie­czo­rem 11 marca 1984 roku sta­tek rybacki pra­co­wał na spo­koj­nych wodach pięć kilo­me­trów na wschód od wyspy Heimaey, nale­żą­cej do archi­pe­lagu u połu­dnio­wych wybrzeży Islan­dii1. Niebo było czy­ste, powie­trze o tem­pe­ra­tu­rze -2°C – rześ­kie i ostre. Na pokła­dzie łodzi znaj­do­wało się pię­ciu człon­ków załogi.

Zale­d­wie dwu­dzie­sto­dwu­letni mat, Guðlaugur Friðþórsson, zro­bił sobie aku­rat prze­rwę i spał pod pokła­dem. W pew­nej chwili kucharz obu­dził go i prze­ka­zał, że włoki zaplą­tały się w coś na dnie mor­skim. Wszedł­szy na pokład, Friðþórsson spo­strzegł, że załoga pró­buje wydo­być sieci z wody za pomocą wycią­garki. Jedna z lin wycho­dzą­cych za burtę była mocno naprę­żona, co powo­do­wało taki prze­chył statku, że woda zaczy­nała wle­wać się przez reling. Widząc to, Friðþórsson krzyk­nął, żeby ostrzec pozo­sta­łych. Kapi­tan Hjörtur Jóns­son pole­cił, żeby zmie­nić kie­ru­nek obro­tów wycią­garki, ta jed­nak się zacięła. Sta­tek zna­lazł się na grzbie­cie fali, która prze­wró­ciła go i zmio­tła mary­na­rzy wprost w lodo­watą wodę.

Dwóch uto­nęło od razu, ale trzech pozo­sta­łych, w tym Friðþórsson, zdo­łało uchwy­cić się kilu prze­wró­co­nego traw­lera, który szybko zaczął tonąć. Rybacy nie byli w sta­nie odcze­pić tra­twy ratun­ko­wej. Wie­dzieli, że w wodzie o tem­pe­ra­tu­rze 5°C mają mniej niż pół godziny, zanim pokona ich hipo­ter­mia2. Zaczęli pły­nąć do brzegu. Po kilku minu­tach pozo­stała tylko dwójka: Jóns­son i Friðþórsson.

Poru­sza­jąc się w wodzie, dopin­go­wali się wza­jem­nie pokrzy­ki­wa­niem. Nagle Jóns­son prze­stał się odzy­wać. Friðþórsson, ubrany w robo­cze dre­li­chy, czer­woną fla­ne­lową koszulę i cienki swe­ter, pły­nął dalej, roz­ma­wia­jąc z mewami, żeby zacho­wać przy­tom­ność.

W odle­gło­ści jakichś 100 metrów od niego poja­wiła się łódź, krzyk­nął więc naj­gło­śniej jak mógł, ale odpły­nęła. Poło­żył się w wodzie na ple­cach i sku­pia­jąc wzrok na świa­tełku latarni mor­skiej sto­ją­cej na połu­dnio­wym krańcu wyspy, zaczął wio­sło­wać ramio­nami. Wresz­cie do jego uszu dotarł huk fal roz­bi­ja­ją­cych się o wybrzeże. Rybak zaczął się modlić, żeby jedna z nich nie ude­rzyła nim o skały. Na szczę­ście dotarł bez przy­gód do pod­nóża stro­mego klifu, wyczer­pany i spra­gniony. Tu sko­ry­go­wał odpo­wied­nio kurs i popły­nął dalej na połu­dnie, gdzie wydo­stał się na brzeg i podą­żył ku mia­stu, prze­dzie­ra­jąc się powoli przez ponad pół­tora kilo­me­tra pokry­tego śnie­giem, wybo­istego pola zasty­głej lawy. Po dro­dze zro­bił jeden przy­sta­nek – aby prze­bić gruby na dwa cen­ty­me­try lód na poidle dla owiec i dostać się do słod­kiej wody. Kiedy w końcu dotarł do mia­sta, miał wra­że­nie, że roz­po­starła się przed nim senna wizja peł­nego życia raju. Zapu­kał do pierw­szego z brzegu domu, w któ­rego oknie dostrzegł świa­tło. Był boso, pokry­wał go szron. Na chod­niku, któ­rym wędro­wał do drzwi, cią­gnął się krwawy ślad stóp.

To praw­dziwa histo­ria. Friðþórsson prze­trwał sześć godzin w lodo­wa­tej wodzie, prze­pły­wa­jąc ponad pięć i pół kilo­me­tra, aby dotrzeć do lądu. Kiedy tra­fił do szpi­tala, leka­rze mieli pro­blem z wyczu­ciem pulsu. Męż­czy­zna nie zdra­dzał jed­nak oznak hipo­ter­mii, był tylko odwod­niony3.

Jak się oka­zuje, ciało Friðþórssona przy­po­mi­nało ciało foki. Bada­cze wykryli póź­niej, że męż­czy­znę chro­niła czter­na­sto­mi­li­me­trowa war­stwa tłusz­czu – to dwa do trzech razy wię­cej niż stan­dar­dowa gru­bość tej tkanki – a dodat­kowo war­stwa ta była u niego bar­dzo zbita4. Nasz boha­ter przy­po­mi­nał raczej mor­skiego ssaka niż zwie­rzę lądowe. Ta nie­ty­powa budowa go oca­liła: pomo­gła mu utrzy­mać cie­pło, pod­nio­sła jego wypor­ność i zapew­niła mu dość sił, by dopły­nął do odle­głego celu. Wielu twier­dziło, że jest praw­dzi­wym sel­kie – krzy­żówką foki i czło­wieka z islandz­kich i szkoc­kich legend. Jak dla mnie sta­nowi raczej żywy dowód na to, że nie odda­li­li­śmy się tak bar­dzo od naszych oce­anicz­nych przod­ków.

My, ludzie, cho­dzimy po ziemi. Jeste­śmy stwo­rze­niami lądo­wymi, które wywo­dzą się z morza. Uwiel­biam takie opo­wie­ści jak ta o Friðþórssonie, bo intry­guje mnie, co z tej mor­skiej prze­szło­ści w nas pozo­stało. W pewien spo­sób wszyst­kie histo­rie doty­czące pły­wa­nia – począw­szy od grec­kich mitów, któ­rych boha­ter­kami były najady, aż po histo­rię pły­waczki dłu­go­dy­stan­so­wej Diany Nyad, która w 2013 roku prze­pły­nęła z Kuby na Flo­rydę – to próby oswo­je­nia z wodą istot przy­sto­so­wa­nych do lądo­wej egzy­sten­cji, jakimi jeste­śmy. Nie rodzimy się z umie­jęt­no­ścią pły­wa­nia, ale udało nam się opra­co­wać metody odtwa­rza­nia tech­nik, z któ­rych nasze ciała korzy­stały setki milio­nów lat temu, nim ewo­lu­cja na dobre wypro­wa­dziła nas na ląd.

Dla­czego pły­wamy, skoro natura ukształ­to­wała nas do odno­sze­nia suk­ce­sów na lądzie, do tego, by gonić po nim zdo­bycz, aż pad­nie z wyczer­pa­nia?

Oczy­wi­ście ma to zwią­zek z prze­trwa­niem; gdzieś po dro­dze pły­wa­nie poma­gało nam dosta­wać się z jed­nego brzegu pre­hi­sto­rycz­nego jeziora na drugi i ucie­kać przed dra­pież­ni­kami, które z kolei z nas chciały zro­bić zdo­bycz, poma­gało nur­ko­wać ku ławi­com więk­szych mię­cza­ków i pozy­ski­wać poży­wie­nie, umoż­li­wiało nam poko­ny­wa­nie mórz i pod­bi­ja­nie nowych ziem, a także radze­nie sobie z roz­ma­itymi wod­nymi nie­bez­pie­czeń­stwami, wresz­cie zaś pozwo­liło nam ujrzeć w wodzie źró­dło rado­ści, przy­jem­no­ści i osią­gnięć spor­to­wych. Dzięki niemu prze­trwa­li­śmy aż do dziś i możemy się zasta­no­wić, dla­czego lubimy pły­wać.

Ta książka pró­buje odpo­wie­dzieć na pyta­nie, co przy­ciąga nas ku wodzie mimo czy­ha­ją­cych w niej nie­bez­pie­czeństw i dla­czego wciąż i wciąż do niej wra­camy. To jasne, że pły­wa­nie pod­po­rząd­ko­wane kon­kret­nemu celowi – prze­trwa­niu – może stać się czymś znacz­nie wię­cej. Może leczyć, zapew­niać zdro­wie, poma­gać w utrzy­ma­niu kon­dy­cji i dobrego samo­po­czu­cia. Pły­wa­nie z innymi oso­bami może być spo­so­bem na budo­wa­nie więzi, zarówno jeśli odda­jemy mu się wspól­nie, uczest­ni­cząc w zaję­ciach sek­cji pły­wac­kiej, jak i wtedy, gdy po pro­stu odwie­dzamy ulu­biony akwen. Wystar­czy przyj­rzeć się zanu­rzo­nym ludziom, żeby zro­zu­mieć, że woda to dosko­nała prze­strzeń do zabawy. Jeśli zaś wystar­cza­jąco roz­wi­niemy swój pły­wacki kunszt, możemy kon­ku­ro­wać z innymi i udo­wad­niać im swój poten­cjał, czy to w base­nie, czy w otwar­tych wodach. W pły­wa­nie zaan­ga­żo­wany jest także nasz umysł. Zna­leźć rytm w wodzie, to zna­leźć nowy spo­sób ist­nie­nia w świe­cie – dzięki zja­wi­sku „prze­pływu” (opo­wiem o nim póź­niej!). To wszystko doty­czy naszej, ludz­kiej rela­cji z wodą i tego, w jaki spo­sób zanu­rze­nie w niej pobu­dza wyobraź­nię.

Powierzch­nię naszej pla­nety w ponad 70 pro­cen­tach pokrywa woda; 40 pro­cent popu­la­cji zamiesz­kuje tereny odda­lone o mniej niż sto kilo­me­trów od wybrzeża5. Ta książka prze­zna­czona jest dla każ­dego, kto kocha pły­wać i jest cie­kawy świata, nie­za­leż­nie od wieku i grupy spo­łecz­nej; nie­ważne też, czy woda pociąga nas z powodu swo­jej zdol­no­ści poru­sza­nia się, prze­strzeni, na jakie się roz­ciąga, czy ze wzglę­dów filo­zo­ficz­nych. Jest dla tych, któ­rych uwo­dzi jej syreni śpiew, a także dla tych, któ­rzy pró­bują zro­zu­mieć sie­bie i nas, ludzi, sta­ra­jąc się odna­leźć zagu­biony w któ­rymś momen­cie cichy stan ist­nie­nia – bez tech­no­lo­gii, bez pika­ją­cych urzą­dzeń – w jakim trwa­li­śmy wtedy, w wodzie, u źró­deł naszej egzy­sten­cji jako gatunku.

Zgłę­biamy akweny wszel­kiego rodzaju: oce­any, jeziora, rzeki, stru­mie­nie, baseny. Czu­jemy wdzięcz­ność wobec ratow­ni­ków, któ­rzy strzegą bez­pie­czeń­stwa tych miejsc. Gdzieś, gdzie prze­ci­nają się te wszyst­kie wątki, zaczyna się też histo­ria mojej rodziny – nie tylko dla­tego, że moi rodzice poznali się na base­nie w Hong­kongu.

Nauczy­łam się pły­wać w wieku pię­ciu lat, z pro­stego powodu: rodzice nie chcieli, żebym się uto­piła, czy to pod­czas kąpieli, czy w base­nie sąsiada, czy w morzu. Dora­sta­jąc tuż przy plaży Jones Beach w sta­nie Nowy Jork, spę­dza­łam mnó­stwo czasu w głę­bo­kiej na metr wodzie u postrzę­pio­nego, peł­nego musze­lek brzegu Atlan­tyku. Widzę tę scenę wyraź­nie: mój brat, kuzyni i ja pod­ska­ku­jemy na pły­ciź­nie, cze­ka­jąc na falę, która na chwilę ode­rwie nas od dna i unie­sie. Uży­wamy ramion jak wio­seł, pró­bu­jąc się utrzy­mać na grzbie­cie fali, gdy ta się zała­muje i cofa, pozo­sta­wia­jąc nas wśród piany w miej­scu, gdzie woda spo­tyka się z pia­skiem. Wstań, roze­śmiej się, powtórz.

Te wzno­szące się i opa­da­jące wodne masy fascy­nują nas, innych zresztą też. W gorący, wolny od pracy dzień na Jones Beach może być 100 tysięcy osób. Czujni ratow­nicy peł­nią wartę na swo­ich wie­życz­kach, uważ­nie obser­wu­jąc każdy ruch tłumu zza lustrza­nych oku­la­rów.

W takich dniach na plaży dzieje się coś pier­wot­nego – coś, co przy­po­mina zbie­ra­nie się stad zwie­rząt przy wodo­poju. Woda działa jak magnes. Przy­glą­dam się, jak korzy­stają z niej poszcze­gólni pla­żo­wi­cze. Jedni są tu tylko po to, żeby się ochło­dzić: elek­try­zu­jące wej­ście, szyb­kie wyj­ście. Nie­któ­rzy zostają w wodzie przez dłuż­szy czas, uno­sząc się na falach, chla­piąc, pły­wa­jąc. Zawsze zda­rzają się i tacy, któ­rzy trzy­mają się od chłod­nej toni na dystans i w ogóle do niej nie wcho­dzą. A jed­nak przy­by­wają na plażę, zahip­no­ty­zo­wani ryt­micz­nym pul­sem oce­anu, wyczu­leni na szum fal i zapach sło­nego powie­trza.

Sama wcze­śnie poczu­łam to przy­cią­ga­nie: ześliź­nię­cie się w stan bło­giego zanu­rze­nia, wiru­jącą bez­wład­ność, dany tylko wybra­nym dostęp do cichego świata „po dru­giej stro­nie”. Po raz pierw­szy doświad­czy­łam tego na Jones Beach, gdzie spę­dza­li­śmy dłu­gie godziny w wodzie, odda­leni na odle­głość woła­nia od kwie­ci­stych ręcz­ni­ków kąpie­lo­wych mamy. Pomię­dzy jed­nym poby­tem w wodzie a dru­gim doku­cza­li­śmy sobie, cią­gnąc się za kostiumy, i zako­py­wa­li­śmy się w pia­sku. Podo­bało mi się, jak ocean oddy­cha i jak w miej­scu, w któ­rym był gładki i spo­kojny, poja­wia się nagle wybrzu­sze­nie, prze­rzu­ca­jąc nas, tkwią­cych wśród fał­dek jego potęż­nego ciel­ska, to bli­żej, to dalej od hory­zontu. Kie­dyś nad­pły­nęła wielka fala i znie­nacka pac­nęła mnie w plecy. Nagły prze­wrót, pupa wędruje ponad głowę, wokół płynna zie­lona prze­strzeń, zmą­cona wzbitą chmurą pia­sku. Płynę i płynę w stronę niczego. Gdzie jest góra, a gdzie dół? Sto dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów głę­bo­ko­ści, nie­wiele, ale dość, żeby uto­nąć.

Czas wlókł się nie­mi­ło­sier­nie. Zdzi­wi­łam się nagłym pie­cze­niem w płu­cach, które bła­gały o powie­trze.

Wró­ci­łam do rze­czy­wi­sto­ści dzięki temu, że pły­wa­jący nie­opo­dal kuzyn przy­pad­kowo kop­nął mnie w buzię. Zyskaw­szy ten punkt odnie­sie­nia, wynu­rzy­łam się na powierzch­nię, z wło­sami oble­pia­ją­cymi twarz niczym wodo­ro­sty. Rozej­rza­łam się wokół zawsty­dzona i zdy­szana, a kiedy prze­ko­na­łam się, że nikt nawet nie zauwa­żył moich kło­po­tów, uda­łam, że nic się nie stało, i natych­miast wró­ci­łam do wody.

Co spra­wiło, że dozna­łam takiej „wybiór­czej amne­zji”? Co do tego stop­nia pocią­gało mnie w wodzie, że mogłam wyba­czyć morzu próbę zabój­stwa, i to tak prędko? Na wybrzeżu Long Island co roku tonie parę osób. W tam­tym cza­sie byłam tylko dziec­kiem, pra­gną­cym zaznać znowu magii: ilu­zji, że jestem natu­ralną czę­ścią żywiołu, w któ­rym ludzie tak naprawdę prze­cież nie żyją.

Tamto doświad­cze­nie pozo­stało ze mną do dziś – minęły trzy dekady, jestem doro­sła, pły­wam nie­mal codzien­nie dla przy­jem­no­ści i sportu, a wciąż zasta­na­wiam się nad głęb­szymi, bar­dziej pier­wot­nymi instynk­tami, które nas napę­dzają. Przy­ciąga nas para­doks wody, źró­dła życia i śmierci, i wymy­śli­li­śmy całą gamę spo­so­bów, jak sobie z nią radzić. Nie każdy jest pły­wa­kiem, ale każdy ma jakąś histo­rię do opo­wie­dze­nia w związku z wodą. Przy­glą­da­jąc się temu uni­wer­sal­nemu doświad­cze­niu – a jest uni­wer­salne; nie­ważne, czy boisz się wody, kochasz ją czy omi­jasz sze­ro­kim łukiem, zda­rzy ci się sta­nąć z nią oko w oko – widzę, że jest w tym sporo cheł­pie­nia się naszą krzepą w star­ciu z przy­rodą, cichy triumf, że nie pod­da­jemy się i wciąż rzu­camy wyzwa­nie żywio­łowi. Razem ska­czemy do kolej­nych base­nów, szu­kamy oaz na pustyni, nur­ku­jemy, roz­glą­da­jąc się za przy­nętą, która cią­gnie nas na głę­biny. To cie­ka­wość świata. A zatem… chodźmy popły­wać.

Zaczniemy od mię­czaka.

Roz­dział 1. Pły­wa­nie pre­hi­sto­ryczne

1

Pły­wa­nie pre­hi­sto­ryczne

Abalon ani myśli opu­ścić skały. Cztery i pół metra pod wodą wbi­jam meta­lowy przy­rząd pod sko­rupę, w miej­scu, w któ­rym musku­larna stopa mię­czaka przy­wiera do skały, z nadzieją, że poczuję cha­rak­te­ry­styczne cmok­nię­cie. Nic z tego.

Pró­buję znowu, bąbelki idą mi z nosa, bo trudno wstrzy­my­wać oddech, kiedy wal­czy się z sil­nym prą­dem, który to cią­gnie, to popy­cha, a czło­wiek stara się pozo­stać w miej­scu. Na­dal nic. Aba­lon, wyraź­nie czu­jąc moją obec­ność, oko­pał się na pozy­cji. Wła­śnie prze­ko­nuję się, że to zwie­rzę, jeśli tylko chce, może prak­tycz­nie unie­moż­li­wić intru­zowi ode­rwa­nie swo­jego ciała od skały.

Nur­ko­wa­nie w poszu­ki­wa­niu aba­lo­nów to sport rów­nie atrak­cyjny, co nie­bez­pieczny. W pogoni za tym trud­nym do upo­lo­wa­nia mię­cza­kiem zanu­rzy­łam się w wodach nale­żą­cych do parku sta­no­wego Salt Point, przy odlud­nym, wiją­cym się nie­re­gu­lar­nie wybrzeżu Sonoma, o dwie i pół godziny jazdy na pół­noc od San Fran­ci­sco. Czy­hało tam na mnie wiele nie­bez­pie­czeństw: zimna woda, rwące prądy, kamie­nie, splą­tane wodo­ro­sty, silne fale, rekiny. A jed­nak nie­mal w każ­dym sezo­nie, który trwa od kwiet­nia do listo­pada, w pół­nocnej Kali­for­nii zja­wiają się tysiące prze­peł­nio­nych nadzieją pły­wa­ków, któ­rzy pra­gną spró­bo­wać swo­ich sił w polo­wa­niu na aba­lony6. Dziki czer­wony aba­lon to naj­więk­szy z tej rodziny mię­cza­ków, a można go zło­wić wyłącz­nie tu, na zachod­nim wybrzeżu Ame­ryki Pół­noc­nej. I wła­śnie w tym miej­scu mam oka­zję wcie­lić się w rolę pre­hi­sto­rycz­nego łowcy i zanur­ko­wać po obiad, choć nie posia­dam w tej mate­rii żad­nego doświad­cze­nia.

Ow­szem, mam cer­ty­fi­kat nurka, ale z cza­sem cały ten rynsz­tu­nek zaczął mnie dusić i wyda­wać się pod wodą zbęd­nym bala­stem. Na tej czę­ści wybrzeża nur­ko­wa­nie z butlą jest zaka­zane, więc poła­wia­cze aba­lo­nów wypo­sa­żeni są w nie­wiele poza umie­jęt­no­ściami wstrzy­my­wa­nia odde­chu i pły­wa­nia. Realia tych pier­wot­nych w swo­jej natu­rze zma­gań, gdy czło­wiek staje prze­ciwko przy­ro­dzie, są okrutne – jak mówią mi par­kowi straż­nicy, każda zatoczka w tej czę­ści wybrzeża to gro­bo­wiec: w 2015 roku, tylko w ciągu trzech pierw­szych tygo­dni sezonu, pod­czas nur­ko­wa­nia po aba­lony uto­nęły cztery osoby7. Oka­zuje się, że nawet doświad­czeni nur­ko­wie nie potra­fią długo wstrzy­my­wać odde­chu. Osoby przy­zwy­cza­jone do tego, że mają na ple­cach butle pełne powie­trza, bez nich zaczy­nają pani­ko­wać. W męt­nych wodach orien­ta­cja jest utrud­niona. Pływy na prze­mian rzu­cają czło­wie­kiem o skały i cią­gną go na głę­bo­kie morze.

A jed­nak chcę spró­bo­wać. Uczę się, jak odszu­ki­wać pomarsz­czony brze­żek czar­nej tkanki, tzw. płaszcz aba­lona, na potęż­nej, postrzę­pio­nej skale. Wal­czę, żeby ode­rwać od pod­łoża jed­nego, potem dru­giego mię­czaka. Jakaś pier­wotna cząstka mojego mózgu, nie więk­sza od groszku, roz­ja­rza się satys­fak­cją, kiedy nur­kuję ze scy­zo­ry­kiem na samo dno, utkwiw­szy wzrok w zdo­by­czy, a potem dźwi­gam z wody pra­wie trzy­ki­lo­wego aba­lona. Żeby go pod­nieść, potrze­buję obu rąk, nogi zaś wyko­rzy­stuję jako napęd. Zanim jesz­cze głowa prze­bije się przez taflę wody, czuję, że szcze­rzę zęby w sze­ro­kim uśmie­chu.

Nic ni­gdy popy­chało mnie do tego, aby ustrze­lić na śnia­da­nie jakieś ptac­two albo dopaść jele­nia z myślą o przy­rzą­dze­niu go na obiad. Ale idea popły­nię­cia po posi­łek prze­ma­wia do mnie nie­od­par­cie od momentu, gdy pod wodą zauwa­żam mię­czaka. W czyn­no­ści pły­wa­nia w bar­dziej kon­kret­nym celu niż tylko ćwi­cze­nia fizyczne jest coś, co muszę objąć umy­słem. Póź­niej tego dnia stoję na podwórku, czysz­czę, tnę i roz­bi­jam mięso – hmm, kamie­niem – piekę je na ogniu, a potem kar­mię całą naszą czwórkę posił­kiem, który przy­go­to­wa­łam wła­sno­ręcz­nie od pod­staw, w który wło­ży­łam wła­sny oddech i wysi­łek. Jeste­śmy cał­ko­wi­cie odse­pa­ro­wani od źró­deł, z któ­rych pocho­dzi nasze poży­wie­nie; to znany pro­blem współ­cze­sno­ści. Popły­nię­cie po jedze­nie pozwala mi choć na moment zała­tać tę dziurę. Tego wie­czoru, myjąc dło­nie i przy­glą­da­jąc się, jak woda znika w odpły­wie umy­walki, przy­po­mi­nam sobie ryt­miczne pul­so­wa­nie mor­skiej fali mię­dzy ska­łami przy brzegu i uczu­cie, jakie towa­rzy­szyło mi, gdy patrzy­łam, jak cofa się ona ku hory­zon­towi.

Pierw­szy znany „doku­ment” doty­czący pły­wa­nia pocho­dzi z samego serca pustyni8. Gdzieś w Egip­cie, nie­da­leko obec­nej gra­nicy z Libią, na odlud­nym i oto­czo­nym górami saha­ryj­skim pła­sko­wyżu Dżilf al-Kabir pre­hi­sto­ryczni pły­wacy suną żabką po ścia­nach jaskini.

Tak zwana Jaski­nia Pły­wa­ków została odkryta w roku 1933 przez węgier­skiego bada­cza László Almásyego i jest praw­dziwą skarb­nicą neo­li­tycz­nych malo­wi­deł, które przed­sta­wiają ludzi przyj­mu­ją­cych roz­ma­ite pozy pod wodą. Arche­olo­dzy usta­lili, że obrazy te mogły powstać nawet 10 tysięcy lat temu. W cza­sach, gdy na pła­sko­wyżu gościł Almásy, pomysł, że Sahara kie­dy­kol­wiek w prze­szło­ści nie była pusty­nią, wyda­wał się dosyć rady­kal­nym poglą­dem. Teo­rie zmian kli­ma­tycz­nych, które mogły odpo­wia­dać za prze­mianę kra­iny o umiar­ko­wa­nym kli­ma­cie w jałowe, eks­tre­mal­nie suche tery­to­rium, były tak nowa­tor­skie, że wydawca opu­bli­ko­wa­nej w 1934 roku książki Almásyego Isme­re­tlen Sza­hara (Nie­znana Sahara) ponoć czuł się w obo­wiązku dodać przy­pisy, w któ­rych odże­gny­wał się od gło­szo­nych przez autora tez. Malo­wi­dła jed­nak prze­ko­nały bada­cza, że nie­gdyś w bez­po­śred­nim oto­cze­niu jaskini znaj­do­wała się woda, auto­rami rysun­ków naskal­nych byli sami przed­sta­wieni na nich pły­wacy, fale jeziora zaś nie­malże lizały ich stopy pod­czas pracy. Tam, gdzie teraz roz­ciąga się morze pia­sku, kie­dyś falo­wała tafla akwenu. Woda to płynne życie, a pusty­nia wydaje się wręcz jego spie­czoną, zasu­szoną anty­tezą, lecz – jak uwa­żał Almásy – są ze sobą nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zane.

Oczy­wi­ście oka­zało się, że badacz miał rację. Dzie­siątki lat póź­niej arche­olo­dzy zna­leźli nie­opo­dal jaskini wyschnięte niecki jezior z cza­sów, kiedy Sahara była zie­lona9. Zapro­po­no­wane przez Almásyego roz­wią­za­nie zagadki pły­wa­ków na pustyni zostało koniec koń­ców potwier­dzone licz­nymi dowo­dami geo­lo­gicz­nymi, które jasno wska­zy­wały, że teren ten był swego czasu upstrzony akwe­nami. Nie­opo­dal odkryto także kości hipo­po­ta­mów i szczątki roz­ma­itych innych zwie­rząt wod­nych, na przy­kład ogrom­nych żółwi, ryb i małży. Ten okres w dzie­jach pustyni został nazwany „zie­loną Saharą”.

Nie tak dawno prze­czy­ta­łam w sta­rym nume­rze „Natio­nal Geo­gra­phic” o pale­on­to­logu Paulu Sereno, który zgłę­bił teo­rie Almásyego i dostar­czył dal­szych dowo­dów na ich praw­dzi­wość10. Jesie­nią 2000 roku Sereno poszu­ki­wał kości dino­zau­rów w innej, połu­dnio­wej czę­ści Sahary, na tery­to­rium szar­pa­nego kon­flik­tami i ledwo zba­da­nego pań­stwa Niger. Na otwar­tej pustyni, jakieś dwie­ście kilo­me­trów od naj­więk­szego w tym kraju mia­sta Aga­dez, jeden z towa­rzy­szą­cych eks­pe­dy­cji foto­gra­fów wspiął się na poło­żone na ubo­czu wydmy – i sta­nął oko w oko z nie­zwy­kłym zna­le­zi­skiem: potęż­nym zbio­ro­wi­skiem kości. Tym razem nie nale­żały one jed­nak do dino­zau­rów czy hipo­po­ta­mów.

Nad­gry­zione ero­zją i nie­ustan­nie poru­szane przez wiatr wydmy odsło­niły coś, co oka­zało się set­kami ludz­kich szkie­le­tów; wśród nich tu i ówdzie znaj­do­wały się frag­menty naczyń, któ­rych wiek sza­co­wano nawet na 10 tysięcy lat. Nie­które ze sko­rup miały wyryte fali­ste linie, na innych wykłuto kro­peczki. Zbio­rowy gro­bo­wiec, ochrzczony przez naukow­ców mia­nem „Gobero”, od nazwy, którą posłu­gi­wało się na okre­śle­nie tego miej­sca ple­mię Tuare­gów, oka­zał się naj­więk­szym i naj­star­szym dotych­czas odkry­tym cmen­ta­rzy­skiem z epoki kamie­nia łupa­nego. Tym samym udo­wod­niono, że na „zie­lo­nej Saha­rze” mogli żyć pre­hi­sto­ryczni pły­wacy.

Spo­ty­kam się z Pau­lem Sereno w przej­mu­jąco zimne stycz­niowe popo­łu­dnie; odwie­dzam go w jego geo­lo­gicz­nej pra­cowni na Uni­wer­sy­te­cie Chi­ca­gow­skim, gdzie od ponad trzy­dzie­stu lat jest pro­fe­so­rem. Nie ma zbyt wielu nauko­wych mate­ria­łów, które doty­czy­łyby pły­wa­nia w epoce kamie­nia łupa­nego, więc chcia­ła­bym, aby badacz pomógł mi wyro­bić sobie jakiś pogląd na to, jak wyglą­dał ten pre­hi­sto­ryczny świat. Sam Sereno nie jest zapa­lo­nym pły­wa­kiem, ale wiele czasu poświę­cił na ana­lizę umie­jęt­no­ści pły­wac­kich zarówno dino­zau­rów, jak i ludzi (należy do zespołu, który dowiódł, że Spi­no­sau­rus aegyp­tia­cus był pierw­szym odkry­tym dino­zau­rem pły­wa­ją­cym)11. Ma w sobie coś z Indiany Jonesa – skó­rzaną kurtkę i nie­zmor­do­wany entu­zjazm, nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że kie­dyś zna­lazł się na zesta­wio­nej przez maga­zyn „People” liście pięć­dzie­się­ciu naj­pięk­niej­szych ludzi świata12. Pro­szę Sereno, aby zre­kon­stru­ował dla mnie obraz tego pre­hi­sto­rycz­nego śro­do­wi­ska, w któ­rym ludzie mogli być pły­wa­kami. Pro­fe­sor mówi, że za cza­sów „zie­lo­nej Sahary”, 10 tysięcy lat temu, Gobero przy­po­mi­nało „pustynną Day­tona Beach” – ogromny sys­tem połą­czo­nych ze sobą płyt­kich jezior, wiele z nich głę­bo­kich zale­d­wie na trzy metry, a mię­dzy nimi piasz­czy­ste łachy, któ­rymi ludzie dosta­wali się bli­żej wody i z któ­rych mogli do niej wska­ki­wać.

Naukowcy nazwali ten sys­tem akwe­nów pra­je­zio­rem Gobero. Owo pra­je­zioro miało pewną cha­rak­te­ry­styczną cechę geo­gra­ficzną, uskok wzdłuż jed­nego boku, który speł­niał dwo­jaką funk­cję. Po pierw­sze, spię­trzał głę­bo­kie wody grun­towe, dzięki czemu jezioro nie wysy­chało, nawet jeśli przez dłuż­szy czas nie padał deszcz. Po dru­gie, kiedy padało lub gdy poziom wód grun­to­wych się pod­no­sił, klif uskoku two­rzył natu­ralną tamę zamy­ka­jącą obszar niecki; poziom wody w zbior­niku regu­lo­wało okre­sowe wyle­wa­nie. Płyt­kie akweny to zwięk­szały się, to zani­kały, ale były na tyle sta­bilne, że przez tysiące lat wokół pra­je­ziora mogli zamiesz­ki­wać ludzie. Nie­na­ru­szone cmen­ta­rzy­sko zawie­rało szczątki dwóch wyraź­nie róż­nych popu­la­cji, które, sądząc po pogrze­ba­nych z nimi przed­mio­tach, były odda­lone od sie­bie w cza­sie o tysiąc lat – w pew­nym okre­sie owego tysiąc­le­cia jezioro zani­kło na tak długo, że ludzie opu­ścili te rejony. Zie­le­nie­nie i wysy­cha­nie Sahary, jak mówi Sereno, było naj­więk­szą zmianą kli­ma­tyczną od ostat­niego zlo­do­wa­ce­nia, które nastą­piło około 12 tysięcy lat temu.

Na obsza­rze „zie­lo­nej Sahary” zna­le­ziono także ogromne śmiet­ni­ska musz­lowe, zawie­ra­jące tak nie­prze­braną ilość pozo­sta­ło­ści małży, że Sereno sądzi, iż ludy zamiesz­ku­jące obszar Gobero zarówno nur­ko­wały po mię­czaki, jak i zbie­rały je na brzegu. Dowody wska­zują, że nie były to jedyne spo­soby pozy­ski­wa­nia poży­wie­nia. Wśród odkry­tych arte­fak­tów zna­la­zły się także rzeź­bione haczyki na ryby i pre­cy­zyj­nie zaostrzone har­puny wyko­nane ze szczęk kro­ko­dyli. Sereno z zespo­łem dotarli nawet do czte­rech takich har­pu­nów cią­gle tkwią­cych w dnie daw­nego jeziora. „Naj­pew­niej myśliwi posłu­gi­wali się łodziami – mówi pro­fe­sor. – Nie mamy jed­nak poję­cia, jak wyglą­dały lub z czego były wyko­nane. A bio­rąc pod uwagę, że har­puny zna­leź­li­śmy daleko na środku jeziora, zapewne ludzie polo­wali także, pły­wa­jąc obok łodzi”.

Naukowcy z zespołu Sereno zna­leźli rów­nież cięż­kie, spłasz­czone kamie­nie, które, jak podej­rze­wają, słu­żyły za obciąż­niki do sieci prze­zna­czo­nych do połowu ryb, takich jak tila­pie i sumy. W pra­cowni, gdzie bada­cze czysz­czą zna­le­zi­ska i przy­go­to­wują je do zapre­zen­to­wa­nia, Sereno podaje mi taki kamień, gładki owal w brą­zowe wzorki, przy­jem­nie cią­żący w dłoni.

Pre­hi­sto­ryczni rybacy łowili także oszcze­pami impo­nu­jące okazy okoni nilo­wych, słod­ko­wod­nych mon­strów, które osią­gają dłu­gość stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów i wagę ponad stu osiem­dzie­się­ciu kilo­gra­mów13. Choć popu­la­cja gatunku aktu­al­nie się kur­czy, cią­gle sta­nowi on istotne źró­dło poży­wie­nia na wielu obsza­rach Afryki.

Kiedy zwie­dzam labo­ra­to­rium sław­nego pale­on­to­loga, wiele mnie zaska­kuje. Sereno dość lekko pod­cho­dzi do tego, że na jego biurku leżą popa­ko­wane w torebki pro­bówki z bez­cen­nym DNA ludzi pre­hi­sto­rycz­nych (cze­kają na wysyłkę do ana­lizy), a na półce – do połowy spre­pa­ro­wane pozo­sta­ło­ści nowego gatunku dino­zaura (czeka, żeby nadać mu nazwę). To pew­nie nor­malne, jeśli bory­kasz się z nie­po­ha­mo­waną cie­ka­wo­ścią, która unie­moż­li­wia sku­pie­nie się przez dłuż­szy czas na nud­nych papie­rach.

„Widziała pani kie­dyś mumię dino­zaura? Uwiel­biam mumie!” – woła pro­fe­sor, zapra­sza­jąc, żebym przyj­rzała się rzad­kiej ska­mie­nie­li­nie dino­zaura, w któ­rej zacho­wała się wyraź­nie jego chro­po­wata skóra. Deli­kat­nie wodzę pal­cami po wybrzu­sze­niach i wgłę­bie­niach odci­sku. Pierw­sze sko­ja­rze­nie, jakie mi się nasuwa, to torebki, buty i kurtki z dino­zaura; nie mogę się powstrzy­mać i mówię to na głos. Sereno pozwala mi doty­kać wszyst­kiego w pra­cowni – poczy­na­jąc od ostrych gro­tów i kru­chej cera­miki, aż po płytkę kostną z „pió­ro­pu­sza” ste­go­zaura, a nawet szczątki tyra­no­zaura. Tak bli­skie obco­wa­nie z prze­szło­ścią przy akom­pa­nia­men­cie entu­zja­stycz­nych, poda­wa­nych z zawrotną pręd­ko­ścią opo­wie­ści Sereno to nie­zwy­kłe, hip­no­ty­zu­jące doświad­cze­nie. Mały wypad w pre­hi­sto­rię.

Ale nawet mając w ręku te wszyst­kie dowody i odkry­cia, na­dal nie jeste­śmy w sta­nie stwier­dzić, czy ludy zamiesz­ku­jące brzegi pra­je­ziora Gobero pły­wały i w jakim stop­niu opa­no­wały tę umie­jęt­ność – fru­stru­jące w bada­niu tych zagad­nień jest wła­śnie to, że ślad zosta­wiony na wodzie przez pre­hi­sto­rycz­nego czło­wieka nie miał szans się zacho­wać. Sereno i jego zespół są w sta­nie wyka­zać, że miesz­kańcy „zie­lo­nej Sahary” pro­wa­dzili żywot zbie­racko-łowiecki, że wypusz­czali się w razie potrzeby na wodę, ale naj­czę­ściej trzy­mali się bli­sko jej brzegu.

Kiedy pusz­czam wodze fan­ta­zji, widzę tych daw­nych ludzi nur­ku­ją­cych po małże w taki spo­sób, jak ja po aba­lony – poru­sza­jąc nieco nie­zbor­nie nogami i cza­sem wal­cząc o haust powie­trza, a przy tym ze sporą dawką zachwytu i rado­ści. Nie­trudno wyobra­zić sobie, że tak wła­śnie mogło być. Myślę o moich wła­snych synach, któ­rzy są naj­szczę­śliwsi, gdy w Boli­nas, małej wio­sce na wybrzeżu, o godzinę drogi od naszego domu w Ber­ke­ley w Kali­for­nii, zaczyna się odpływ. Rano nad srebrną laguną czę­sto unosi się nisko wiszący opar mgły. Chłopcy bie­gają po błot­ni­stej rów­ni­nie odsło­nię­tej przez cofa­jącą się wodę i prze­ska­kują nad ciem­niej­szymi stru­mycz­kami drą­żą­cymi pia­sek. Śmi­gają ku kra­wę­dzi wiecz­nie się poru­sza­jącego, pul­su­ją­cego oce­anu i od niej ucie­kają. Rzu­cają w sie­bie wodo­ro­stami. Wzno­szą pira­midy z pia­sku i wykłó­cają się o szcze­góły skom­pli­ko­wa­nej histo­rii, sta­no­wią­cej tło minia­tu­ro­wego świata, który zbu­do­wali, a potem nisz­czą całą kon­struk­cję, zsy­ła­jąc na nią gigan­tyczny potop. Patrzę, jak wska­kują do wody i z niej wyska­kują, jakby tań­czyli, usta­wicz­nie wysta­wia­jąc na próbę swoje samo­po­czu­cie w zetknię­ciu z głę­biną. Obaj kochają morze. Star­szy, Felix, już od jakie­goś czasu umie pły­wać, ale młod­szy, Teddy, na­dal jest nieco onie­śmie­lony wodą, która sama się poru­sza.

Może tysiące lat temu działo się to samo. Dziew­czyna zbiera małże na brzegu pra­je­ziora. To jej zada­nie, odkąd pamięta. Widzi mię­czaki w wodzie, tuż za pro­giem w dnie, gdzie zaczy­nają się głę­biny. Może dostrze­żone przez nią małże są więk­sze niż te, do któ­rych da się dotrzeć, bro­dząc. Pew­nego dnia zaczyna się zasta­na­wiać, czy potra­fi­łaby wstrzy­mać oddech na tak długo, żeby się do nich dostać. Krok za kro­kiem sunie do przodu i wraca, i znowu, odpy­cha się od piasz­czy­stego dna sto­pami, pod­ska­kuje jak korek, poru­sza nogami jak żaba, żeby utrzy­mać twarz ponad lustrem wody. Mijają tygo­dnie, może nawet mie­siące. Bez­ładne pod­ska­ki­wa­nie i ner­wowe chwy­ta­nie odde­chu powoli prze­ra­dzają się w coś bar­dziej upo­rząd­ko­wa­nego, coś, nad czym ma kon­trolę. Wie, jak uno­sić się bez­tro­sko, oszczę­dza­jąc siły, i jak zło­żyć się w scy­zo­ryk, żeby zanur­ko­wać, kiedy wypa­trzy na dnie obie­cu­jący kształt mię­czaka. Z powo­dze­niem eks­plo­ruje to nowe źró­dło poży­wie­nia, a inni, zachę­ceni jej przy­kła­dem, zaczy­nają sto­so­wać te same metody.

Jest coś magicz­nego w przy­glą­da­niu się przed­mio­tom z dawno minio­nych epok, kiedy możemy powie­dzieć: „Spójrz, oni byli tutaj, gdzie teraz, wła­śnie w tej chwili, jeste­śmy my”. Wska­zać na wygiętą kunsz­tow­nie bran­so­letę nara­mienną z kości hipo­po­tama, żeby zauwa­żyć: „Ona to nosiła”. Pod­nieść wyszczer­biony grot włóczni i wyobra­zić sobie myśli­wych polu­ją­cych w płyt­kich wodach, potem nur­ku­ją­cych, zbie­ra­ją­cych poży­wie­nie z dna jeziora, pły­wa­ją­cych. Czło­wiek pre­hi­sto­ryczny! Taki jak my!

Ci ludzie z daw­nych epok byli na tyle sprytni, żeby uni­kać hipo­po­ta­mów i kro­ko­dyli, które dzie­liły z nimi akweny, i mieli dość czasu, żeby dobrze opa­no­wać sztukę pły­wa­nia, bo nie musieli prze­cze­sy­wać mozol­nie oko­licy w poszu­ki­wa­niu wody czy poży­wie­nia. Jezioro ze swoim bogac­twem fauny pozwo­liło tym spo­łecz­no­ściom prze­trwać w dosko­na­łej for­mie przez tysiące lat wła­śnie tu, nad jego brze­giem. A w innym miej­scu „zie­lo­nej Sahary”, pod­czas tej samej obfi­tu­ją­cej w wodę epoki, pły­wali może także jaski­niowi mala­rze.

Choć naj­wcze­śniej­sze dowody na pły­wa­nie wśród ludzi pocho­dzą ze sto­sun­kowo nie­daw­nego okresu przed 10 tysią­cami lat, umie­jęt­ność tę opa­no­wa­li­śmy praw­do­po­dob­nie znacz­nie wcze­śniej. Czło­wiek współ­cze­sny, czyli homo sapiens, zaczął ewo­lu­ować nie­mal 200 tysięcy lat temu z innego gatunku pra­lu­dzi, obec­nie już wymar­łego14. Mamy dowody na to, że tamci pra­lu­dzie korzy­stali z dobro­dziejstw morza. W 2008 roku na grec­kiej wyspie Kre­cie zespół bada­czy zna­lazł kwar­cowe sie­kierki, któ­rych wiek osza­co­wano na wiele tysięcy lat. Były „wro­śnięte” w tarasy skalne przy jaski­niach na połu­dnio­wym wybrzeżu. Te pry­mi­tywne narzę­dzia nie przy­po­mi­nały żad­nych zna­le­zio­nych do tej pory na tej wyspie, naj­bar­dziej zbli­żone były do tych uży­wa­nych przez przed­sta­wi­cieli homo erec­tus, gatunku pra­lu­dzi spo­ty­ka­nego w Afryce i kon­ty­nen­tal­nej Euro­pie. Ponie­waż Kreta była oddzie­lona od sta­łego lądu od 5 milio­nów lat, tacy pra­lu­dzie musie­liby prze­być otwarte wody morza, aby się na nią dostać. Było to dowo­dem, że w base­nie Morza Śród­ziem­nego żeglo­wano dzie­siątki tysięcy lat wcze­śniej, niż pier­wot­nie zakła­dała nauka. Podróże po otwar­tym oce­anie są dość trudne, jeśli nie potrafi się pły­wać i nie jest się oswo­jo­nym z wodą15.

Nawet nean­der­tal­czycy, wymarli bli­scy krewni czło­wieka współ­cze­snego, mogli pły­wać w celu zdo­by­cia poży­wie­nia. Skon­sul­to­wa­łam się z bry­tyj­skim antro­po­lo­giem Chri­sem Strin­ge­rem, który pro­wa­dzi bada­nia nad nean­der­tal­czy­kami i jest eks­per­tem w dzie­dzi­nie pocho­dze­nia i histo­rii gatunku ludz­kiego, a aktu­al­nie pra­cuje dla lon­dyń­skiego Muzeum Histo­rii Natu­ral­nej. Jego zespół odkrył w jaski­niach na Gibral­ta­rze dowody na to, że późne ludy nean­der­tal­skie, które przez pewien czas współ­ist­niały z czło­wie­kiem współ­cze­snym, już około 28 tysięcy lat temu korzy­stały z bogactw morza16. Nean­der­tal­czycy zbie­rali omułki w ujściach rzek oraz zabi­jali foki i del­finy, opra­wia­jąc je przy ogni­skach w swo­ich jaski­niach. Jak łapali te del­finy i foki, jak łowili ryby? Nie potra­fimy dziś powie­dzieć, czy nean­der­tal­czycy pły­wali, a jeśli tak, to jak to wyglą­dało, ale odna­le­zione w war­stwach jaskiń szczątki mor­skich ssa­ków i ryb suge­rują, że od dawna wie­dzieli, jakie zasoby kryją się na wybrze­żach, i potra­fili zro­bić z nich uży­tek, a nie­wiele jest potwier­dzeń takich zacho­wań u pra­lu­dzi zamiesz­ku­ją­cych Zie­mię przed poja­wie­niem się homo sapiens.

Jeśli nur­ko­wa­nie po aba­lony cze­goś mnie nauczyło, to tego, że choć sama czyn­ność pły­wa­nia wydaje się dzie­cin­nie pro­sta, wbrew pozo­rom może być bar­dzo nie­bez­pieczna. Sereno opo­wiada mi, że naj­bar­dziej poru­sza­jące odkry­cie w obrę­bie Gobero było zwią­zane wła­śnie z pły­wa­niem i tonię­ciem: potrójna mogiła na skraju pra­je­ziora, którą jego zespół ochrzcił mia­nem „pale­oli­tycz­nego uści­sku”.

Pro­fe­sor opi­suje, z jakimi emo­cjami wią­zało się odna­le­zie­nie trzech szkie­le­tów: mniej wię­cej trzy­dzie­sto­let­niej kobiety i dwójki malu­chów, około ośmio- i pię­cio­let­niego, leżą­cych bli­sko sie­bie, ze sple­cio­nymi rękami. „To było naprawdę spek­ta­ku­larne odkry­cie, mogiła, w któ­rej naszym oczom uka­zały się trzy czaszki” – opo­wiada, przy­wo­łu­jąc w pamięci wyma­ga­jącą naj­wyż­szej deli­kat­no­ści pracę przy odsła­nia­niu szkie­le­tów. Zespół musiał obcho­dzić się z mogiłą jak z jaj­kiem. Praca była bar­dzo trudna. Luźny pia­sek poru­sza się jak woda; za każ­dym razem, kiedy odsu­niesz go pędzel­kiem, ciek­nie z powro­tem małym, upar­tym stru­mycz­kiem.

Dra­ma­tyzm odkry­tej sceny wstrzą­snął wszyst­kimi człon­kami eks­pe­dy­cji – ramiona szkie­le­tów wycią­gnięte do pozo­sta­łych, sple­cione dło­nie. To uło­że­nie miało wyraź­nie cere­mo­nialny cha­rak­ter, pod­kre­śla Sereno. Bada­nie próbki pia­sku pobra­nego z miej­sca pochówku dowio­dło, że wokół zwłok zło­żono także kwiaty – z gatunku celo­zji, nale­żą­cych do rodziny szar­ła­to­wa­tych, które wyróż­niają się roz­ma­ito­ścią barw. Pod cia­łami zna­le­ziono groty strzał wyrzeź­bione ze ska­mie­nia­łego drewna. Kiedy je prze­świe­tlono i prze­ska­no­wano mikro­sko­pem elek­tro­no­wym, stało się jasne, że ni­gdy nie zostały użyte, zostały więc umiesz­czone w tym miej­scu z roz­my­słem, w celach obrzę­do­wych. Bada­nie wyka­zało, że kości ani zęby nie noszą śla­dów zwią­za­nych z cho­robą lub zra­nie­niem.

Sereno pyta, czy chcia­ła­bym zoba­czyć ludzi znad Gobero. Tak, wła­śnie teraz. Pro­wa­dzi mnie do eks­po­na­tów prze­nie­sio­nych z miej­sca, gdzie odsło­nięto potrójną mogiłę. Wska­zuje strzały, zdrowe zęby, to, jak pie­czo­ło­wi­cie upo­zo­wano ciała. Bli­skie obco­wa­nie z tak wie­loma arte­fak­tami daw­nych epok – ska­mie­nia­ło­ściami dino­zau­rów i innych pre­hi­sto­rycz­nych wod­nych zwie­rząt – było emo­cjo­nu­jące, ale spo­tka­nie ze szcząt­kami ludzi oka­zało się znacz­nie więk­szym prze­ży­ciem. Zdaję sobie sprawę, że tym, co naj­bar­dziej mnie poru­sza, jest histo­ria, jaka kryje się w tej mogile. „Pale­oli­tyczny uścisk” to w grun­cie rze­czy nader bli­ska każ­demu z nas opo­wieść: troje ludzi (matka i dwoje dzieci?) zgi­nęło razem, nagle (uto­nąw­szy?), a ktoś inny (kocha­jący mąż i ojciec?) miał dość czasu, żeby pocho­wać ich szczątki z całym skom­pli­ko­wa­nym cere­mo­nia­łem.

Sereno potwier­dza przy­naj­mniej część moich domy­słów. „Kiedy można zmie­nić uło­że­nie zwłok? – pyta i zaraz potem dodaje: – Trzeba liczyć się ze stę­że­niem pośmiert­nym oraz roz­kła­dem, który w słońcu zacho­dzi znacz­nie szyb­ciej. A zatem śmierć nade­szła nagle. Nad wodą. Myślę, że mamy do czy­nie­nia z uto­nię­ciem w pra­je­zio­rze Gobero”.

Oto odwieczna opo­wieść o naj­więk­szym kosz­ma­rze rodzica. Wiem, jak to jest być bawią­cym się i odkry­wa­ją­cym świat dziec­kiem na plaży. Od nie­dawna wiem też, jak to jest być rodzi­cem i patrzyć, jak dwaj mali syn­ko­wie uczą się pły­wać i eks­pe­ry­men­tują z wodą. Tak wów­czas, jak i dziś pły­wa­nie i tonię­cie dzieli tylko cie­niutka linia, co jest zarówno emo­cjo­nu­jące, jak i prze­ra­ża­jące. To się nie zmie­nia, nie­ważne, jak dobrze opa­no­wa­li­śmy sztukę poru­sza­nia się w wodzie.

Okresy obfi­to­ści wody, prze­ry­wane dłu­gimi okre­sami jej braku, pozwo­liły czę­ści tej prze­szło­ści prze­trwać do dziś, aby­śmy mogli ją odna­leźć. W tra­ge­dii potrój­nego pochówku zawiera się począ­tek wszyst­kiego; kolejna ponad­cza­sowa histo­ria doty­czy oczy­wi­ście tonię­cia. Cykliczne zmiany para­me­trów ziem­skiej orbity spra­wiły, że sezo­nowe afry­kań­skie mon­suny prze­su­nęły się na pół­noc, umoż­li­wia­jąc powsta­nie tego, co nazy­wamy „zie­loną Saharą”. Gobero to zaś nie­zrów­nane świa­dec­two doty­czące ludzi, któ­rzy tam żyli i umie­rali. Te ślady życia mają dla nas szcze­gólne zna­cze­nie, zwłasz­cza współ­cze­śnie, w dobie pod­no­sze­nia się poziomu wód i wzro­stu tem­pe­ra­tur do nie­no­to­wa­nego dotych­czas poziomu. Naszą cywi­li­za­cję może wkrótce zacząć nisz­czyć woda i tym razem przy­czyną dra­ma­tycz­nych zmian w eko­sys­te­mie są nasze wła­sne dzia­ła­nia. Spo­dzie­wamy się, że do 2030 roku potroi się liczba ludzi zamiesz­ku­ją­cych tereny, które będą dotknięte powo­dzią17. W Kali­for­nii, gdzie miesz­kam, poziom wody w oce­anie może na prze­ło­mie kolej­nego wieku pod­nieść się o pra­wie trzy metry, zale­wa­jąc ponad połowę plaż Zło­tego Stanu18. Na całym świe­cie wzrost poziomu wód w oce­anach może pozba­wić domu setki milio­nów ludzi, przez co staną się oni uchodź­cami19.

Roz­dział 2. Jesteś zwie­rzę­ciem lądo­wym

2

Jesteś zwie­rzę­ciem lądo­wym

Więk­szość ssa­ków lądo­wych ma od uro­dze­nia instynk­towną umie­jęt­ność pły­wa­nia – ludzie nie zali­czają się jed­nak do tej grupy20. Pły­wać potra­fią sło­nie, psy, koty (choć robią to nie­chęt­nie), a nawet nie­to­pe­rze (te świet­nie sobie radzą). Czło­wiek, podob­nie jak inne duże naczelne, na przy­kład szym­pansy, musi uczyć się tej sztuki21. Nie­któ­rzy naukowcy suge­rują, że ma to zwią­zek z kie­run­kiem, w jakim zmie­niała się ana­to­mia człe­ko­kształt­nych, przy­sto­so­wu­jąc je lepiej do poru­sza­nia się wśród gałęzi drzew. Nie­liczne eks­pe­ry­menty, które prze­pro­wa­dzono w tym zakre­sie, wyka­zały, że uczone pły­wa­nia małpy człe­ko­kształtne w wodzie odru­chowo wyko­nują wyrzuty nóg podobne do żabich, zamiast prze­bie­rać koń­czy­nami tak, jak czy­nią to psy i wiele innych ssa­ków.

Jak mówi Paul Sereno, pocho­dzimy od ryb, ale teraz jeste­śmy „zwie­rzę­tami lądo­wymi, które pró­bują pły­wać. Jeste­śmy tak zwa­nymi pły­wa­kami wtór­nymi”.

Nie ma jed­nak powo­dów, żeby od razu się zała­my­wać. Pale­obio­log Neil Shu­bin wyja­śnia, że budowa ludz­kiego ciała jest spu­ści­zną po kopal­nych rybach, gadach i innych człe­ko­kształt­nych. W fil­mie doku­men­tal­nym nakrę­co­nym w roku 2014 i odno­szą­cym się do książki Nasza wewnętrzna mena­że­ria Shu­bin mówi, że „pale­on­to­log zaj­mu­jący się rybami ma dosko­nałe pod­stawy, by nauczać ana­to­mii czło­wieka. Budowę naszych ciał czę­sto naj­ła­twiej bowiem zro­zu­mieć, przy­glą­da­jąc się innym isto­tom”. Oto obecne w nas rybie dzie­dzic­two: ich płe­twy i nasze koń­czyny roz­wi­jają się z tych samych grup komó­rek.

Nosimy w sobie intry­gu­jące ślady pły­wac­kiej prze­szło­ści. A skoro nasze ciała zawie­rają cząstkę ducha innych zwie­rząt, logiczne jest, że pozo­stają nam także zalążki pew­nych umie­jęt­no­ści, które potra­fią prze­bu­dzić się, gdy los rzuci nas na głę­boką wodę. Jeśli wło­żyć do wody dwu­mie­sięczne nie­mowlę buzią w dół, dziecko wstrzyma oddech na kilka sekund, a jego tętno zwolni, pozwa­la­jąc ciału oszczę­dzać tlen22. Nie zna­czy to jed­nak, że wrzu­cony do basenu nie­mow­lak będzie potra­fił dopły­nąć do brzegu. W miarę rośnię­cia dziecka i roz­wi­ja­nia się jego układu ner­wo­wego ta tzw. bra­dy­kar­dia odru­chowa – sta­no­wiąca część całej gamy pry­mi­tyw­nych czy też pier­wot­nych odru­chów, do któ­rych należą także odruch ssa­nia i odruch chwytny – zaczyna zani­kać.

Ludzie są jed­nak stwo­rzeni do naśla­dow­nic­twa. Uczymy się przez obser­wa­cję i doty­czy to wszyst­kiego: tak spo­so­bów poru­sza­nia się, jak i odczy­ty­wa­nia emo­cji napo­tka­nych ludzi. Ta umie­jęt­ność ujaw­nia się w roz­ma­itych dzie­dzi­nach, począw­szy od pro­duk­cji i uży­wa­nia narzę­dzi, poprzez upodo­ba­nia żywie­niowe aż po postawy i prze­ko­na­nia doty­czące spra­wie­dli­wo­ści, łącze­nia się w pary, a wresz­cie język. „Klu­czem do zro­zu­mie­nia ewo­lu­cji czło­wieka i tego, dla­czego tak bar­dzo róż­nimy się od innych zwie­rząt, jest uświa­do­mie­nie sobie, że jeste­śmy gatun­kiem kul­tu­ro­wym”, pisze bio­log ewo­lu­cyjny Joseph Hen­rich, który w swo­ich prze­ło­mo­wych pra­cach zaj­muje się zagad­nie­niem wza­jem­nych wpły­wów ewo­lu­cji gene­tycz­nej i kul­tu­ro­wej. Aku­mu­la­cyjne spo­łeczne ucze­nie się, czyli nasza zdol­ność for­mo­wa­nia na wielką skalę „zbio­ro­wych mózgów”, jak nazywa je Hen­rich, to umie­jęt­ność wła­ściwa tylko nam. Inne zwie­rzęta rów­nież prze­ja­wiają mecha­ni­zmy ucze­nia spo­łecznego, ale ludzie są wyjąt­kowi, ponie­waż robią to na pozio­mie kul­tu­ro­wym i w spo­sób aku­mu­la­cyjny, co fak­tycz­nie wpływa na ewo­lu­cję w zna­cze­niu gene­tycz­nym.

Aby zobra­zo­wać swoją teo­rię, Hen­rich sięga do przy­pad­ków opi­sa­nych przez sie­bie w nieco prze­wrot­nie zaty­tu­ło­wa­nym zbio­rze Lost Euro­pean Explo­rer Files (Z archi­wum zagi­nio­nych poszu­ki­wa­czy). Mia­no­wi­cie, jeśli euro­pej­skich naukow­ców pod­czas wypraw badaw­czych spo­ty­kała przy­kra przy­goda i uty­kali w nie­go­ścin­nym, nie­zna­nym sobie dobrze śro­do­wi­sku – na przy­kład na Ark­tyce albo w austra­lij­skim buszu – koń­czyło się to dla nich nie­chyb­nie śmier­cią z głodu, od cho­rób lub z powodu eks­po­zy­cji na nie­ko­rzystne warunki atmos­fe­ryczne. Chyba że mieli szczę­ście i tra­fili na tubyl­ców. Rdzenni miesz­kańcy tych tere­nów byli silni i zdrowi; wie­dzieli, jak naj­le­piej dawać sobie radę w pozor­nie trud­nych warun­kach, i robili to z powo­dze­niem przez tysiące lat. Grupy ludzi komu­ni­kują się i two­rzą zbiory wie­dzy, jakiej jed­nostka nie jest w sta­nie zgro­ma­dzić na prze­strzeni całego życia: jak skon­stru­ować trój­ząb do polo­wa­nia na ryby, z czego zro­bić ogni­sko, kiedy nie ma się do dys­po­zy­cji drewna, jak pozba­wić tok­syn tru­jącą roślinę, aby dało się ją spo­żyć. Bada­nia pale­oar­che­olo­giczne wska­zują, że tego rodzaju ewo­lu­cja kul­tu­rowa toczy się od co naj­mniej 280 tysięcy lat – a w ciągu ostat­nich 10 tysięcy wyraź­nie nabrała tempa.

Ta dwu­to­ro­wość ewo­lu­cji – gene­tycz­nej i kul­tu­ro­wej – pomaga wyja­śnić, jak to się stało, że wła­śnie nasz gatu­nek odniósł na Ziemi tak spek­ta­ku­larny ewo­lu­cyjny suk­ces. Jako jed­nostki nie jeste­śmy wyjąt­kowi czy szcze­gól­nie bystrzy. Ale nasza zdol­ność pozy­ski­wa­nia, prze­cho­wy­wa­nia, porząd­ko­wa­nia i prze­ka­zy­wa­nia z poko­le­nia na poko­le­nie stale rosną­cych zaso­bów wie­dzy daje nam prze­wagę nad każdą jed­nostką czy nawet grupą. Pły­wa­nie jako umie­jęt­ność nabyta i roz­ma­ite spo­soby, na jakie prze­ka­zu­jemy ją dalej, to rów­nież część tego zbioru wie­dzy kul­tu­ro­wej. Jeśli cho­dzi o pły­wa­nie, istotna jest nie tylko kwe­stia „jak to zro­bić” – czyli for­malna instruk­cja – liczy się rów­nież to, w jaki spo­sób w histo­riach, które sobie opo­wia­damy, prze­ka­zu­jemy infor­ma­cję o tym, dla­czego taka wie­dza jest ważna.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Roz­ma­wia­łam oso­bi­ście z Guðlaugurem Friðþórssonem o jego doświad­cze­niach, jego histo­ria była też sze­roko opi­sy­wana w islandz­kich i anglo­ję­zycz­nych mediach. The Light in the Islands Were His Guiding Light, „Morgunblaðið” 2004, 12 marca [wróć]

Coco Bal­lan­tyne, Hypo­ther­mia: How Long Can Some­one Survive in Fri­gid Water?, „Scien­ti­fic Ame­ri­can” 2009, 16 stycz­nia [wróć]

Why the Fat Ice­lan­der Survi­ved His Arc­tic Swim, „New Scien­tist” 1986, 23 stycz­nia. [wróć]

Excep­tio­nal Case of Survi­val in Cold Water, „Bri­tish Medi­cal Jour­nal” 1986, 292 (18 stycz­nia). [wróć]

Orga­ni­za­cja Naro­dów Zjed­no­czo­nych, Fact­sheet: People and Oce­ans, Kon­fe­ren­cja ONZ w spra­wie oce­anów, czer­wiec 2017, https://www.un.org/susta­ina­ble­de­ve­lop­ment/wp-con­tent/uplo­ads/2017/05/Ocean-fact-sheet-pac­kage.pdf. [wróć]

Tara Dug­gan, Cali­for­nia Aba­lone Season Sunk until 2021 to Give Stres­sed Popu­la­tion Time to Rebu­ild, „San Fran­ci­sco Chro­nicle” 2018, 13 grud­nia. [wróć]

John Branch, Pri­zed but Peri­lous Catch, „New York Times” 2014, 27 lipca. [wróć]

O Jaskini Pły­wa­ków w Egip­cie zob. https://afri­can­roc­kart.bri­ti­sh­mu­seum.org/coun­try/egypt/cave-of-swim­mers/ (dostęp: 13 kwiet­nia 2019); Explo­ring the Rock Art of Gilf Kebir, http://www.brad­shaw­fo­un­da­tion.com/africa/gilf_ kebir_cave_of_swim­mers/index.php (dostęp: 13 kwiet­nia 2019); Sta­this Avra­mi­dis, World Art on Swim­ming, „Inter­na­tio­nal Jour­nal of Aqu­atic Rese­arch and Edu­ca­tion” 2011, 5. [wróć]

Peter deMe­no­cal i Jes­sica Tier­ney, Green Sahara: Afri­can Humid Periods Paced by Earth’s Orbi­tal Chan­ges, „Nature Edu­ca­tion Know­ledge” 2012, 3(10). [wróć]

Peter Gwin, Lost Tri­bes of the Green Sahara, „Natio­nal Geo­gra­phic” 2008, wrze­sień; Natio­nal Geo­gra­phic Society, Stone Age Gra­vey­ard Reve­als Life­sty­les of a ‘Green Sahara’, „Science Daily” 2008, 15 sierp­nia, https://www.scien­ce­da­ily.com/rele­ases/2008/08/ 080815101317.htm. [wróć]

Helen Thomp­son, Meet the Mighty Spi­no­sau­rus, the First Dino­saur Adap­ted for Swim­ming, „Smi­th­so­nian” 2014, 11 wrze­śnia. [wróć]

Źró­dło: Maga­zyn „People”, 50 Most Beau­ti­ful People of 1997, 12 maja 1997. [wróć]

Jen­ni­fer Blake, Intro­du­ced Spe­cies Sum­mary: Nile Perch (Lates nilo­ti­cus), http://www.colum­bia.edu/itc/cerc/danoff-burg/invasion_bio/inv_spp_summ/Lates_nilo­ti­cus.htm (dostęp: 13 kwiet­nia 2019). [wróć]

temu Smi­th­so­nian Natio­nal Museum of Natu­ral History, Human Ori­gins, http://www.huma­no­ri­gins.si.edu (dostęp: 13 kwiet­nia 2019). [wróć]

Andrew Law­ler, Nean­der­tals, Stone Age People May Have Voy­aged the Medi­ter­ra­nean, „Science” 2018, 24 kwiet­nia. [wróć]

Chris Strin­ger, Nean­der­thal Explo­ita­tion of Marine Mam­mals in Gibral­tar, „Pro­ce­edings of the Natio­nal Aca­demy of Scien­ces of the Uni­ted Sta­tes of Ame­rica” 2008, 105 (22 wrze­śnia). [wróć]

Cla­ire Mar­shall, Glo­bal Flood Toll to Tri­ple by 2030, mate­riał BBC, 5 marca 2015. [wróć]

G. Griggs i in., Rising Seas in Cali­for­nia: An Update on Sea-Level Rise Science, http://www.opc .ca.gov/webma­ster/ftp/pdf/docs/rising-seas-in-cali­for­nia-an-update-on-sea-level-rise-science.pdf; Kur­tis Ale­xan­der, Cli­mate Change Report: Cali­for­nia to See 77 Per­cent More Land Bur­ned, „San Fran­ci­sco Chro­nicle” 2018, 27 sierp­nia. [wróć]

Jen­ni­fer Senior, Not if the Seas Rise, but When and How High, „New York Times” 2017, 22 listo­pada. [wróć]

Josh Gab­ba­tiss, The Strange Expe­ri­ments That Reve­aled Most Mam­mals Can Swim, mate­riał BBC Earth, 21 marca 2017. [wróć]

Renato Ben­der i Nicole Ben­der, Swim­ming and Diving Beha­vior in Apes, „Ame­ri­can Jour­nal of Phy­si­cal Anth­ro­po­logy” 2013, 152. [wróć]

E. Gok­sor i in., Bra­dy­car­dic Response during Sub­mer­sion in Infant Swim­ming, „Acta Pedia­trica” 2002, 91(3); Kate Gam­mon, Born to Swim?, „Popu­lar Science” 2014, 6 marca. [wróć]