Dlaczego warto rozmawiać o Sinéad O'Connor - McCabe Allyson - ebook + książka

Dlaczego warto rozmawiać o Sinéad O'Connor ebook

McCabe Allyson

3,4

Opis

W 1990 roku nagranie Nothing Compares 2 U uczyniło z Sinéad O’Connor światową gwiazdę. Dwa lata później artystka pojawiła się w programie Saturday Night Live, gdzie na oczach widzów podarła zdjęcie papieża Jana Pawła II. Ten gest uczynił z niej „stukniętą łysą wariatkę” – właśnie z takimi wyrażanymi publicznie inwektywami musiała się mierzyć przez całe życie.

Allyson McCabe w swoim przejmującym, a zarazem rzetelnie udokumentowanym reportażu opisuje walkę jednej z najbardziej wpływowych piosenkarek naszych czasów o to, by w show-biznesie pozostać sobą. Sinéad nie chciała poddać się regułom przemysłu, który od wokalistek wymagał przede wszystkim seksownego wizerunku, czym umiejętnie grała jej rywalka, Madonna. O’Connor pragnęła wykorzystać swoją sławę, by mówić o sprawach, które uznawała za istotne: przede wszystkim o przemocy wobec kobiet, dzieci, osób dyskryminowanych ze względu na kolor skóry czy orientację seksualną.

To nie jest tylko książka o Sinéad O’Connor, to przede wszystkim książka o opresyjnej kulturze, w której wszyscy żyjemy, choć od lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku przybyło nam narzędzi, by mówić o ukrytych formach ucisku. A przybyło ich dzięki ludziom, którzy mieli odwagę przerwać milczenie. Jedną z takich osób była Sinéad.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 288

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,4 (10 ocen)
1
4
3
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł wydania oryginalnego: Why Sinéad O’Connor Matters

Język oryginału: angielski

Copyright © 2023 by Allyson McCabe. All rights reserved. Published by arrangement with the University of Texas Press.

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Filtry, 2024

Copyright © for the Polish translation by Zofia Szachnowska-Olesiejuk, 2024

Wydanie I, Warszawa 2024

Redakcja: Elżbieta Krok

Korekty: d2d.pl

Projekt okładki: Frycz i Wicha

Projekt typograficzny, skład i redakcja techniczna: Robert Oleś

Zdjęcie wykorzystane na okładce i stronie przedtytułowej: Rob Verhorst / Redferns / Getty Images

Przygotowanie e-booka: d2d.pl

Wydawnictwo Filtry sp. z o.o.

ul. Filtrowa 61 m. 13

02-056 Warszawa

[email protected]

www.wydawnictwofiltry.pl

ISBN 978-83-68180-05-3

Dla wszystkich Sinéad

Prolog

Któregoś dnia szukałam jakiegoś teledysku na YouTubie, kiedy moją uwagę przykuł widniejący z boku ekranu link pod nazwą: Fiona Apple Cover of The Whole of the Moon – Live Version[1]. Często słyszałam, jak mówi się o tej piosence, napisanej przez Mike’a Scotta w połowie lat osiemdziesiątych, że to hołd dla wyjątkowych, inspirujących artystów. Ta interpretacja ma dużo sensu, zwłaszcza gdy spojrzeć na najczęściej cytowany fragment tekstu: „Widziałam tylko jego sierp / ale ty widziałaś całą tarczę księżyca”.

Równie uderzająca jak tekst jest dynamiczna aranżacja Scotta, oparta na smyczkach, syntezatorach, sekcji dętej i tryskającym energią chórku. Do mieszanki dorzucono nawet efekt dźwiękowy spadającej komety – jeśli ktoś jest muzycznym maniakiem tak jak ja, wie zapewne, że Scott uzyskał go, przepuszczając przez echosondę odgłos fajerwerków z biblioteki dźwiękowej BBC…[2]Ale gdy wsłuchać się uważnie w słowa pierwszego refrenu, można wyłuskać z nich inne znaczenie: „Byłaś w blokach startowych / W plecy wiał ci wiatr / Próbowałaś sięgnąć gwiazd / Znasz to uczucie / Sięgać za wysoko / Za daleko / Za szybko / Zobaczyłaś całą tarczę księżyca”.

Być może uważacie, że niepotrzebnie tak to roztrząsam. Myślicie sobie, że to po prostu dobra piosenka, i prawdę mówiąc, drażni was, jak bardzo się tym przejmuję. Jednak z czystej ciekawości klikniecie zapewne w ten link do wersji Fiony Apple. Jeśli tak zrobicie, przekonacie się, że jej cover to coś więcej niż tylko hołd dla ciekawych, kreatywnych ludzi. Gdy śpiewa, jej twarz rozświetlają przebłyski smutku, pasji, goryczy i wściekłości. Jej szorstki głos chwilami brzmi, jakby miał się załamać.

W rzeczywistości jednak staje się coraz mocniejszy; z każdą kolejną zwrotką Apple rośnie w siłę. Kołysze się przed mikrofonem jak bokser. Kartka z tekstem drży w jej rękach. „Prawda odebrała mi mowę, PRZEBIŁAŚ SIĘ PRZEZ KŁAMSTWA…” W którymś momencie zaczyna tupać, wybijając stopą rytm. W końcu, gdy muzyka cichnie, podnosi wzrok, uśmiecha się, przez chwilę radośnie tańczy, po czym pada na kolana, wiedząc, że to był prawdziwy ogień.

Ale dlaczego akurat „ogień” i co to właściwie znaczy? Na to pytanie pomoże odpowiedzieć link do innego filmiku z Fioną Apple w roli głównej. Tym razem leży z otwartym laptopem na łóżku i rytmicznie podrygując, ogląda Sinéad O’Connor śpiewającą Mandinkę na rozdaniu nagród Grammy w 1989 roku[3].

Technicznie rzecz biorąc, nie jest to występ pokroju Queen na Live Aid. Po pierwsze, O’Connor śpiewa ewidentnie z playbacku. Po drugie, jej głos nieco rozjeżdża się z podkładem; zresztą na scenie nie ma nawet zespołu. Ale wszystko to nie ma znaczenia. Apple szaleje przed ekranem, machając głową do rytmu i razem z O’Connor poruszając ustami do słów piosenki: „Nie wiem, co to wstyd / Nie wiem, co to ból / Nie widzę płomienia!”.

W tym momencie Apple przestaje podśpiewywać pod nosem i podkręca głośność na maksa. Resztę występu ogląda w niemym zachwycie, potem całuje ekran. Po skończonej piosence zaczyna wiwatować i woła swojego psa, do którego krzyczy: „Wiem! Ona jest zajebista! To nasza bohaterka!”.

Czuję, jak udziela mi się ta energia, więc klikam w filmik wyświetlony na pasku po prawej stronie. Po raz kolejny pojawia się w nim Apple. Jest zaledwie kilka chwil później, ale tym razem patrzy (prawie) prosto w kamerę. Smutnym, poważnym tonem mówi: „Cześć, Sinéad O’Connor. Jestem Fiona Apple. Chcę, żebyś wiedziała, że jesteś moją bohaterką”[4].

Co tu się właśnie wydarzyło? Apple wyjaśnia, że przed chwilą widziała całkiem inne nagranie O’Connor, niebędące bynajmniej zapisem scenicznego triumfu. Nie mówi tego wprost, ale z kontekstu jasno wynika, że chodzi o dwunastominutowy monolog wygłoszony niemal trzydzieści lat po tamtym występie na gali Grammy. Nagranie, zarejestrowane w hotelu sieci Travelodge i opublikowane na Facebooku w 2017 roku, stanowi przejmującą manifestację jej udręki i samotności. O’Connor, ocierając łzy, opowiada prosto do kamery o swoich problemach ze zdrowiem psychicznym i nachodzących ją myślach samobójczych[5].

„Nie chcę, żebyś tak się czuła”, mówi Apple w odpowiedzi na jej ból. Podkreśla, jak dużo O’Connor z siebie dała, jak bardzo ona chciałaby teraz przy niej być i że jest jej przyjaciółką. „Tylko tyle chciałam powiedzieć – dodaje. – Jesteś moją bohaterką”. Po tych słowach film się nagle kończy.

Na tym etapie dociera do mnie, że klikając w kolejne nagrania, tak naprawdę zbliżałam się do sedna mojej własnej historii, sięgającej wiele pokoleń wstecz. Bo widzicie, ja sama dobrze rozumiem, co znaczy zbliżyć się do ognia, który niemal spala cię na popiół.

Moja matka dorastała w południowej Filadelfii, w dzielnicy o nazwie Devil’s Pocket – określanej w ten sposób za sprawą lokalnego księdza, według którego tamtejsze dzieciaki były takimi łobuzami, że ukradłyby dolara z kieszeni samemu diabłu[6]. To miejsce stało się częścią jej samej. Kiedy wyszła za mojego ojca i przeprowadziła się z nim na drugi koniec miasta, żyła w jego cieniu, tak samo jak przedtem żyła w cieniu swojego ojca. Był to ciemny, groźny cień i jako dziecko nauczyłam się go bać.

Mój ojciec zmagał się ze swoimi „demonami” – głosami w głowie, które popychały go do przemocy bez żadnego wyraźnego powodu. Matka albo przymykała na to oko, albo mówiła mi, że widocznie musiałam go czymś sprowokować. A poza tym jego pięści to nic w porównaniu z pasem, którym kiedyś bił ją ojciec, więc doznawane krzywdy nie czynią mnie nikim wyjątkowym.

Nie byłam nikim wyjątkowym. Ale byłam inna – zbyt drobna, zbyt inteligenta, zbyt samoświadoma jak dla niej i, czego się obawiałam, dla reszty świata. Udawałam więc, że mam wszystko w dupie, ale tak naprawdę wszystkim się przejmowałam, aż za bardzo. I wiedziałam, że większość moich uczuć nie jest w porządku… szczególnie te queerowe – czułam się przez nie bardziej jak chłopak, któremu podobają się dziewczyny, niż jak dziewczyna, której podobają się chłopaki. Przekułam swoją alienację i wstręt do samej siebie w marzenia o zajebistej rockandrollowej przyszłości, inspirowane głównie wiedzą czerpaną z radia i telewizji.

T, moja najlepsza przyjaciółka, miała MTV, więc razem zrywałyśmy się z lekcji w liceum i przesiadywałyśmy u niej w domu, paląc trawę i oglądając teledyski. Te wszystkie skórzane paski, suwaki i agrafki; czysta energia i brawura. Wyobrażałam sobie, że jestem na scenie z zawieszoną nisko gitarą, jak moi zbuntowani idole. Uciekałam na drugą stronę ekranu, gdzie czekało na mnie inne życie.

Nie mając odwagi, żeby faktycznie spróbować stać się kimś takim, nosiłam krótkie, nastroszone włosy i nie żałowałam czarnej kredki do oczu, uzyskując coś w rodzaju hybrydy Joan Jett i Chrissie Hynde. Następnie zaliczyłam kilka falstartów w szkole wyższej, a potem zaczęłam odmóżdżającą pracę, polegającą na wklepywaniu danych do komputera. W 1991 roku cudownym zrządzeniem losu wylądowałam w Hampshire College, uczelni jak z innej planety, gdzie największą popularnością cieszyły się wyrzutki, dziwolągi i świry wszelkiej maści.

Tam właśnie poznałam swoją pierwszą dziewczynę, zaczęłam czytać Michela Foucaulta i Judith Butler, a także odkryłam nieznane mi wcześniej muzyczne światy: hip-hop, trip-hop oraz nowe brzmienie określane jako grunge. Jedna ze współlokatorek zapoznała mnie nawet z różnymi artystami queerowymi. Kto by pomyślał, że coś takiego w ogóle istnieje?

Wciągnęłam się we Phranca, ale nie w Cris. Uwielbiałam Two Nice Girls, ale nie lubiłam Indigo Girls, k.d. Lang, Melissy Etheridge, Tracy Chapman ani nikogo, kto dla moich młodych, gniewnych uszu brzmiał choćby w przybliżeniu jak mainstreamowy pop. Do kampusowej legendy przeszedł fakt, że jednego razu przenocowałyśmy u siebie na stancji zespół Chumbawamba, na długo przed sukcesem Tubthumping, kiedy kapela nie zatraciła jeszcze swoich anarchokomunistycznych korzeni. Scena Riot Grrrl była wciąż w powijakach, tysiące kilometrów ode mnie, i po raz pierwszy miałam usłyszeć o niej dopiero za kilka lat.

Jeśli chodzi o Sinéad O’Connor, to tak jak reszta świata poznałam ją za sprawą jej mocno promowanego w MTV megahitu Nothing Compares 2 U z 1990 roku. Ale jeśli nie byłam do niej przekonana, to dlatego, że na tamtym etapie kategorycznie odrzucałam pop, który w moim rozumieniu oznaczał wszystko, co grano z jakąkolwiek częstotliwością w jakiejkolwiek stacji radiowej.

Nawet po jej niesławnym występie w Saturday Night Live w 1992 roku zapewne nie różniła się w moich oczach niczym od Michelle Shocked albo Ani DiFranco czy też od różnych lokalnych wykonawców folkowych luźno powiązanych ze środowiskiem queerowym, którzy występowali w kawiarniach w rejonie Northampton w stanie Massachusetts. Na kampusie praktycznie wszystkie dziewczyny, w tym moja współlokatorka, nosiły wojskowe buty i miały ogolone głowy. W tej społeczności nie wystarczyło podrzeć zdjęcia papieża, żeby uchodzić za kogoś prawdziwie radykalnego.

Przez całe studia podyplomowe, późniejszą karierę akademicką i wczesne lata pracy dziennikarki muzycznej moja opinia na temat O’Connor pozostała w dużej mierze niezmieniona. Moją rzekomą wiedzę na jej temat determinowały niekończące się nagłówki w tabloidach: wzięła ślub, rozwiodła się i tak dalej, i tak dalej. Ogłosiła, że jest lesbijką, a nie, jednak już nie jest. Wyświęcono ją na katolickiego księdza. Ups, a teraz została muzułmanką. Od dzisiaj nazywa się Magda Davitt. A teraz Shudada Sadaqat. Zdiagnozowano u niej zaburzenie dwubiegunowe. Nie, tak naprawdę ma osobowość typu borderline. I jeszcze zespół stresu pourazowego. Właściwie to jej wszystkie wahania nastroju stanowią pokłosie histerektomii. Ach tak, nie zapominajmy, że raz pobił ją Prince, a Arsenio Hall był jej dilerem narkotyków. Nie zmieniajcie kanału, wszystko to już dziś w programie Dr. Phil.

Nie miałam pojęcia, że O’Connor przez cały ten czas była aktywna artystycznie: że wydała ponad dziesięć albumów solowych, a także wiele singli, nagrywała piosenki do filmów i wraz z innymi artystami pojawiała się na koncertach charytatywnych. Nie wiedziałam, jak trzeźwe i przenikliwe bywały jej publicznie wygłaszane komentarze i że kiedy się czemuś sprzeciwiała, z reguły miała rację, zwłaszcza w odniesieniu do naprawdę istotnych kwestii.

Miała rację, mówiąc o tolerowaniu i tuszowaniu przypadków molestowania dzieci w Kościele katolickim. Miała rację, krytykując przemysł muzyczny za definiowanie sukcesu w kategoriach wyłącznie komercyjnych. Zwracała uwagę na szeroko rozprzestrzeniony w branży rasizm i na to, jak wykorzystuje się w nim i ucisza kobiety, kupcząc nimi, póki są młode, a potem porzucając. Nade wszystko miała rację, gdy poszukiwała własnej prawdy i głośno o niej mówiła, chociaż zapłaciła za to straszliwą cenę.

Niedawne fale rozliczeń, jak te zapoczątkowane przez ruchy #MeToo i Time’s Up, dodatkowo uwypuklają fakt, że szczyt sławy O’Connor jako globalnej gwiazdy pop przypadł na wczesne lata dziewięćdziesiąte[7]. W debacie publicznej praktycznie nie istniał wówczas temat zdrowia psychicznego, nie rozumiano też, w jaki sposób publiczna ekspresja bólu wiąże się z traumą. Jednocześnie paparazzi, plotkarskie szmatławce i szukające sensacji talk-show zarabiały miliony na niszczeniu kobiet. Brakowało mechanizmów pomagających kobietom w opowiadaniu własnych historii, kontrolowaniu własnego przekazu czy bronieniu się przed mizoginicznymi pomówieniami.

W rezultacie media nader często podtrzymywały i potęgowały traumę, a jej sprawcy nie byli pociągani do odpowiedzialności. Nawet gdy kobiety decydowały się wyrazić głośno swój sprzeciw, ich protesty obracano przeciwko nim, używano jako amunicji, żeby je zdyskredytować albo ośmieszyć.

Wchodzenie w kolejne linki towarzyszące tamtemu nagraniu z Fioną Apple okazało się dla mnie zaledwie początkiem podróży. Im bardziej zdawałam sobie sprawę, jak mocno ta problematyczna rama narracyjna zaciemnia moje postrzeganie O’Connor, a także doświadczenie i rozumienie trajektorii mojego własnego życia, tym bardziej świadomie mogłam ją zacząć rozmontowywać. Aby zrealizować to przedsięwzięcie, cofnęłam się w czasie i ponownie przeanalizowałam wywiady i publiczne wypowiedzi O’Connor sprzed lat, jeszcze raz uważnie wsłuchałam się w jej piosenki, tak naprawdę słysząc je niejako po raz pierwszy, i pochyliłam się nad wszystkim, co do tej pory mi umknęło.

Czasem, gdy mówiłam ludziom, czym się zajmuję, w odpowiedzi przewracali oczami albo stwierdzali wprost: „Kawał wariatki, co?”. Zdarzało się też, że pytali mnie, czy sama przypadkiem nie zwariowałam, co nie było przyjemne, ale za każdym razem, gdy spotykałam się z taką reakcją, jeszcze bardziej obstawałam przy swoim. Czułam, że to jedyny sposób, by zrozumieć, skąd się bierze cała ta wrogość, i co jeszcze ważniejsze, by nauczyć się, jak ją pokonać.

Z początku zakładałam, że moja retrospekcja dotyczy artystki, która ostatecznie wycofała się z życia publicznego po swoim wpisie na Facebooku w 2017 roku i późniejszym katastrofalnym występie w programie Dr. Phil. Ale w 2020 roku O’Connor na krótko powróciła na scenę, by zagrać serię wyprzedanych co do jednego miejsca koncertów, głównie w małych klubach na Zachodnim Wybrzeżu USA.

Będąc mieszkanką Nowego Jorku, nie miałam okazji zobaczyć jej na żywo, ale miałam dostęp do wpisów w mediach społecznościowych i klipów na YouTubie, które pokazywały, że wciąż potrafi być olśniewająca. Kiedy usłyszałam, że zamierza wydłużyć swoją trasę i wzbogacić ją o wydarzenia związane z trzydziestą rocznicą wydania I Do Not Want What I Haven’t Got, pomyślałam, że wreszcie nadeszła moja szansa. Niestety plany te pokrzyżowała pandemia, później zaś przeczytałam, że O’Connor rozpoczęła intensywny, roczny program odwykowy w ośrodku terapii traumy i uzależnień, co bezterminowo przekreśliło perspektywę jakichkolwiek koncertów.

Po raz kolejny wyglądało na to, że historia O’Connor dobiegła końca. Ale zaraz potem, wkrótce po rozpoczęciu przez nią kuracji, pojawił się kolejny komunikat: kończy pisać swoje wspomnienia, które zostaną wydane latem 2021 roku. Zdobyłam egzemplarz recenzencki, pochłonęłam go w rekordowym tempie i zaproponowałam radiu NPR materiał na temat O’Connor.

Jeśli nigdy wcześniej nie słyszeliście moich wywiadów, powinnam wyjaśnić, że nie trzymam się w nich kurczowo listy zagadnień ani niczego, co przypomina schematy standardowego dziennikarstwa kulturalnego. Dla mnie każdy haczyk, czyli omawiane akurat książka, płyta czy film, to zaledwie trampolina do czegoś znacznie bardziej treściwego niż tylko nagłówek plus streszczenie lub recenzja.

Nawet jeśli mam do dyspozycji jedynie kilka minut czasu antenowego, staram się stworzyć minidokument przedstawiający szerszy kontekst; wykorzystuję każdą sekundę narracji, wywiadów, materiałów archiwalnych oraz twórczości danego artysty. Zajmuję się więc po części dziennikarstwem kulturalnym, a po części remiksowaniem wytworów kultury. Za swoją misję uważam takie skalibrowanie przekazu, żeby zapewnić odbiorcy głębsze rozumienie tego, o co toczy się gra.

Kiedy dostałam zielone światło od „Morning Edition”, plan był taki, żeby pozwolić O’Connor mniej więcej opowiedzieć swoją własną historię. Miałam nadzieję, że to nie będzie coś w rodzaju: „Pamiętacie tę stukniętą łysą kobietę, która podarła zdjęcie papieża?”, tylko bardziej: „Pamiętacie tę utalentowaną artystkę, która została skreślona za to, że chciała zwrócić naszą uwagę na coś potwornego, i dziś wiemy wszyscy, że miała rację?”.

Mój materiał wyemitowano 1 czerwca 2021 roku, tego samego dnia, kiedy ukazały się wspomnienia O’Connor (to również dzień moich urodzin)[8]. Nie jestem przesądna, więc nie doszukuję się w tym zbiegu okoliczności ukrytych znaczeń, ale szybko okazało się, że nie pożegnałam się jeszcze z tym tematem, a on nie pożegnał się ze mną. Dlatego teraz przedstawiam wam to pogłębione spojrzenie na życie i twórczość O’Connor z uwzględnieniem krytyki muzycznej, analizy kulturowej i osobistej refleksji. Można uznać, że to coś w rodzaju wersji „rozszerzonej i zremasterowanej”, wzbogaconej o wszystkie fragmenty, które z tej czy innej przyczyny nie trafiły dotąd nigdy na antenę.

Chcę tu podkreślić, że moja zrewidowana ocena tego, jak ważną postacią jest O’Connor, nie opiera się jedynie na moim „profesjonalnym” odbiorze jako dziennikarki muzycznej. Książka ta nie pretenduje też do bycia kompleksową biografią jej bohaterki – ani tym bardziej bezkrytyczną hagiografią. Traktuję to przedsięwzięcie raczej jako szansę na połączenie kropek oraz pełniejsze i bardziej zniuansowane przedstawienie tematu. Talenty O’Connor pozostają bowiem nierozerwalnie związane z jej osobistymi triumfami i porażkami – podobnie jak moje własne i każdego z nas.

Kontekst

Zanim zostałam dziennikarką, byłam teoretyczką kultury. Jeśli chcesz skonstruować wywód naukowy, cytujesz innych. W dziennikarstwie w zasadzie jest tak samo. Jednak niezależnie od tego, co twierdzimy jako naukowcy czy dziennikarze, bez względu na to, ile razy już to robiliśmy i jak bardzo staramy się być wierni faktom, nigdy nie będziemy mieć absolutnej pewności, ponieważ takowa nie istnieje.

Kiedy postanowiłam zostawić za sobą posadę wykładowczyni akademickiej na Yale i wkroczyć na ścieżkę mojej obecnej profesji, wybrałam okrężną drogę wiodącą przez krótki podyplomowy kurs dziennikarstwa. Mieliśmy tam jednego profesora – mówiliśmy na niego „Sarge” – który bez przerwy ględził o tym, że zasadą numer jeden dziennikarstwa jest „rejestrowanie wszystkiego”. Podczas gdy reszta studentów w pośpiechu zapisywała jego słowa, przerwałam mu i spytałam:

– Ale co to właściwie znaczy, że wszystko trzeba rejestrować?

Sarge wyglądał na zbitego z tropu.

– A to, że masz wyciągnąć swój cholerny notes, McCabe, i zapisywać każde słowo swojego rozmówcy. Dzięki temu, kiedy potem będzie twierdzić, że przecież nic takiego nie mówił, zamachasz mu notesem przed nosem i powiesz: „A właśnie że mówiłeś”. A jak będzie groził, że cię pozwie, znów zamachasz notesem i powiesz: „Ależ śmiało, zrób mi tę przyjemność!”.

Wszyscy pokiwali głowami ze śmiechem, chłonąc rzucane przez Sarge’a perły mądrości.

– No dobrze, a skąd będzie wiadomo, że nie zmyślił tego, co nam powiedział? Albo że to my nie nakłamaliśmy czy nie przeinaczyliśmy jego słów, kiedy zapisywaliśmy je w notesie? – dopytywałam.

– Ano stąd, że przepytasz na tę okoliczność inne osoby – wypalił ewidentnie rozdrażniony – i ich słowa też zapiszesz w swoim cholernym notesie!

Wszystkie moje wcześniejsze doświadczenia doprowadziły mnie do punktu, w którym uważam taką postawę za uparcie naiwną, a nawet absurdalną – przekonanie, że do PRAWDY można dojść poprzez nagromadzenie świadectw spisanych obiektywną ręką działającą w charakterze sędziego i ławy przysięgłych. Każdy, kto choć raz w życiu przeprowadził wywiad, wie, że to nie zeznanie świadka składane pod przysięgą; to samo można powiedzieć o autobiografii czy wspomnieniach. Ludzie, niezależnie od tego, czy są sławni, czy nie, mówią rzeczy, które w ich mniemaniu inni chcą usłyszeć, korygując lub zatrzymując dla siebie to, co ich zdaniem nie powinno zostać usłyszane. Sprzeczności i pominięcia to nie prosta konsekwencja próby zatajenia pewnych rzeczy ani szwankującej pamięci. Stanowią raczej pozostałość uczuć nie do końca wymazanych, lecz jedynie przygaszonych.

Ci, którzy potrafią czytać między wierszami, nie są wcale posiadającymi supermoce empatami ukrywającymi swoją prawdziwą tożsamość pod maską łagodnego usposobienia w szlachetnym celu, jakim jest służba prawdzie i sprawiedliwości. Po prostu lepiej niż inni rozumieją, że prawda objawia się tak samo w tym, co przemilczane, jak i w tym, co powiedziane, i że równie ważne jest to, do kogo skierowane były słowa, w jaki sposób je wypowiedziano, gdzie, kiedy i dlaczego. Dostrojenie ucha to zupełnie co innego niż naostrzenie ołówka. Może nastąpić dopiero wtedy, gdy masz kontakt z samym sobą i jesteś gotów zaryzykować obnażenie własnej wrażliwości czy słabości, by móc naprawdę usłyszeć i zrozumieć, co ktoś inny próbuje ci powiedzieć.

Dotyczy to w szczególności muzyków, dziennikarzy muzycznych i zagorzałych fanów muzyki – czyli wszystkich nas, którzy czegoś poszukujemy. Na szczęście kosmiczna szafa grająca to studnia bez dna tego, co zagubione i odnalezione. Wystarczy pomyśleć o swojej ulubionej piosence, zwłaszcza jakiejś smutnej, i zastanowić się, dlaczego tak silnie na nas działa. Niekoniecznie z powodu konkretnych okoliczności opisanych w tekście czy też takiego, a nie innego układu nut na pięciolinii. Chodzi raczej o wyimaginowaną rozmowę, którą prowadzimy z artystą, i o to, w jaki sposób pomaga nam ona dotrzeć do własnego doświadczenia.

Owo doświadczenie najczęściej wiąże się z czymś, co utraciliśmy, niezależnie, czy doszło do tego świadomie, czy nie. Piosenki pomagają nam to odzyskać, przypomnieć sobie, zrozumieć albo przynajmniej nauczyć się bez tego żyć. I choć wspomnienie nigdy nie jest tożsame z tym, co stracone, nie oznacza to, że nie powinniśmy próbować sobie tego przypomnieć. Wręcz przeciwnie. Powinniśmy starać się bardziej. Wraz z upływem czasu oddalamy się od jednej prawdy (czyli tego, co było), jednocześnie zbliżając się do drugiej (czyli tego, co to dla nas oznacza).

Szykując się do wywiadu z Sinéad O’Connor, wiedziałam, że będzie to o wiele trudniejsza rozmowa niż te, które przeprowadziłam dotychczas z artystami takimi jak Laurie Anderson, John Cale czy Thurston Moore, bo choć to wielcy i utalentowani muzycy, nigdy nie utożsamiałam się z ich twórczością aż tak bardzo i nigdy przy ich utworach nie wylałam tylu gorących łez. Doskonale zdawałam sobie sprawę, że opowiedzenie historii O’Connor będzie dla mnie nie lada wyzwaniem, ale to właśnie dlatego czułam, że tym bardziej muszę spróbować.

Chociaż mój materiał o O’Connor miał bazować na wywiadzie z artystką, przeprowadziłam rozmowy z feministyczną ikoną punka Kathleen Hanną oraz dziennikarką muzyczną Jessicą Hopper, żeby osadzić jej historię w szerszym kontekście. Kiedy zabierałam się do montowania materiału, założyłam, że najtrudniejsze zadanie, jakie mnie czeka, to zmieszczenie wszystkiego w pięciu minutach czasu antenowego.

Jednak znacznie trudniejsza okazała się zmiana narracji o O’Connor. Kością niezgody stała się kwestia użycia nagrania z jej występu w SNL w 1992 roku[1]. Postanowiłam, że ani od niego nie zacznę, ani w ogóle z niego nie skorzystam. Chciałam, żeby gospodarz programu jedynie wspomniał o nim we wstępie, mówiąc coś w rodzaju:

Sinéad O’Connor wspięła się na szczyty list przebojów ze swoją niezapomnianą piosenką [i tu fragment teledysku do Nothing Compares 2 U]. Dwa lata później jej kontrowersyjny występ w Saturday Night Live przyćmił blask skierowanych na nią jupiterów. Ale dziś O’Connor powraca ze swoimi wspomnieniami, twierdząc, że tamto wydarzenie nie tyle wykoleiło jej karierę, ile skierowało ją na inne tory. Więcej opowie nam Alyson McCabe.

A potem, zamiast przypominać publiczności o tym, że O’Connor została skreślona, zamierzałam pokazać, dlaczego i w jaki sposób do tego doszło. To oznaczało zaprezentowanie fragmentu wyemitowanego tydzień później odcinka SNL, w którym pojawił się Joe Pesci[2]. W trakcie swojego ponadtrzyminutowego monologu Pesci agresywnie krytykuje artystkę, początkowo używając w odniesieniu do jej występu względnie neutralnego określenia „incydent”, by za chwilę poinformować publiczność, że jego zdaniem to, co zrobiła, było złe i że poprosił, by ktoś z ekipy skleił zdjęcie. Następnie wyciąga naprawioną fotografię, co spotyka się z entuzjastycznym aplauzem widowni, po czym stwierdza: „Koniec tematu”. Tyle że wcale na tym nie poprzestał.

W sposób zawoalowany obarczył winą za ów „incydent” Tima Robbinsa, który występował w roli gospodarza poprzedniego odcinka i który pozwolił, by uszło jej to na sucho. Dodał też, że miała dużo szczęścia. „Gdybym to ja prowadził wtedy program – kontynuował – dałbym jej porządnego klapsa”. To mówiąc, podniósł rękę, żeby zademonstrować, jak bardzo porządny byłby to klaps, co również spotkało się z głośną aprobatą publiczności. Pesci, wyraźnie zadowolony z reakcji, uśmiechnął się od ucha do ucha. „Złapałbym ją za… za…”

W tym miejscu chciałam zrobić gwałtowne cięcie. Słowo, które pada z ust Pesciego, to „brwi” – taki żart odnoszący się do faktu, że nie za włosy, bo przecież O’Connor jest łysa, ale moja publiczność oczywiście dodałaby sobie w tym miejscu słowo „cipka”, kojarząc cytat z Donaldem Trumpem. I dokładnie takie skojarzenie chciałam wywołać. Nie miałam zamiaru zrównać Pesciego z Trumpem. Zdaję sobie sprawę, że aktor tylko recytował monolog napisany najprawdopodobniej przez jakiegoś innego mądralę i że być może wcale nie podzielał jego poglądów[3].

Chodziło mi o to, żeby tym cięciem pokazać, że słowa Pesciego zostały przyjęte z entuzjazmem, ponieważ publiczność się z nimi identyfikowała. Moim celem nie było ukazanie aktora jako mizogina. To siedzący na widowni odbiorcy, a tym samym szeroko pojęta kultura, byli przesiąknięci mizoginią.

Zależało mi, żeby za pomocą tego cięcia postawić pytanie: Do jakiego stopnia mizoginia przyczyniała się do sposobu, w jaki zaczęliśmy postrzegać O’Connor w 1992 roku? I na jaką skalę nadal ją wplatamy – świadomie bądź nie – w tkankę naszej obecnej kultury? To nie tylko kwestia perspektywy: mężczyzna kontra kobieta. W trakcie swojej dziennikarskiej kariery pracowałam zarówno z mężczyznami, którzy uznawali mizoginię za problem, jak i z kobietami, które miały na ten temat zgoła przeciwne zdanie. Kiedy mizoginia przenika do dyskursu dziennikarskiego, rzadko rzuca się w oczy – i właśnie ta jej niejawność sprawia, że zyskuje potężną moc i tak trudno z nią walczyć.

W tym akurat przypadku mój wydawca, biały heteroseksualny mężczyzna cis w średnim wieku, zdecydowanie określał siebie mianem feministy. A mimo to użył sformułowań „zbyt sugestywne” i „gruba przesada”, kiedy próbował nakłonić mnie do stonowania wypowiedzi Pesciego poprzez położenie większego nacisku na „incydent” z O’Connor w roli głównej, dla „równowagi”. Które z nas miało rację?

Z jednej strony dziennikarz powinien być neutralny: tylko suche fakty, droga pani. Tak nas uczono w teorii i praktyce. Ale decyzja, które nagranie wybrać i w jakim momencie je przerwać, to już celowe wybory niosące ze sobą poważne konsekwencje. Wpływają bowiem na kształt, kontekst i znaczenie, jakie nadajemy opowiadanej przez nas historii – i na to, jak zostanie odebrana przez widzów i słuchaczy.

Dlatego nasze starcie zdecydowanie wykraczało poza granice błahej różnicy zdań. Wręcz przeciwnie, choć żadne z nas nie wypowiedziało tego na głos, nie zgadzaliśmy się co do kwestii fundamentalnej. Mój wydawca chciał zawrzeć w materiale wystąpienie O’Connor, żeby przypomnieć publiczności o wywołanym czy nawet sprowokowanym przez nią skandalu. Z kolei ja chciałam zawrzeć monolog Pesciego, żeby pokazać, w jaki sposób i dlaczego ją skrytykowano.

Moim zdaniem lepiej, żeby dziennikarz otwarcie określił swoje stanowisko i się go nie wypierał, niż żeby udawał, że jest neutralny, i zarzucał temu drugiemu brak obiektywizmu. Ale terminy to terminy, zwłaszcza kiedy się pracuje w branży informacyjnej, więc nie chcąc się kłócić, zgodziłam się zamieścić w materiale fragmenty obu nagrań, dla „równowagi”.

Wywalczyłam jednak nowy tytuł: Sinéad O’Connor wydaje nowe wspomnienia… i niczego nie żałuje, zamiast „twierdzi, że niczego nie żałuje”, jak proponował mój wydawca. Dzięki tej zmianie podkreśliłam, że O’Connor nie zamierza nikogo przepraszać za to, że udało jej się przetrwać, co okazało się o wiele bardziej sugestywne w wymowie niż planowane przeze mnie cięcie.

Koniec końców, tytuł odzwierciedlał sedno tej historii. Ale to nie była pełna historia. Nawet gdybym miała pięć lat, a nie pięć minut, nie byłabym w stanie zaprezentować wyczerpującej biografii Sinéad O’Connor. Na początku lat dziewięćdziesiątych artystka zdecydowanie potępiła kilka nieautoryzowanych podejść[4]. W 2012 roku, zaledwie po sześciu miesiącach, wycofała się z projektu biograficznego, który wcześniej zatwierdziła[5].

Nawet w wydanej w 2021 roku autobiografii artystka przyznaje, jak ogromnym wyzwaniem okazało się dla niej opowiedzenie własnej historii, głównie ze względu na nieścisłości i luki we wspomnieniach dotyczących długich okresów życia, w których była psychicznie nieobecna. Poza tym są rzeczy zbyt prywatne, by o nich mówić publicznie, i takie, o których wolałaby zapomnieć. Mimo to, jak pisze dalej we wstępie, żywi nadzieję, że czytelnicy znajdą w jej książce sens. A jeśli nie, ma dla nich radę: „spróbujcie ją zaśpiewać i sprawdźcie, czy to pomoże”[6].

Pragnę wziąć sobie jej słowa do serca i się do nich zastosować, przyjąć do wiadomości fakt, że opowiedzenie czyjegoś życia, jak należy, to niezwykle trudne zadanie, zaakceptować nieuniknione luki i nieścisłości, pogodzić się z niemożnością zachowania czystego obiektywizmu. Dlatego chcę nie tylko zrelacjonować historię Sinéad O’Connor, ale także „zaśpiewać ją” bel canto, co, jak sama wyjaśnia w swoich wspomnieniach, nie ma nic wspólnego z ćwiczeniem gam, oddechem ani profesjonalnymi technikami wokalnymi[7]. Chodzi o to, by odnaleźć własny głos, pozwolić emocjom prowadzić się ku właściwym dźwiękom, a dźwiękom pozwolić prowadzić się ku wyrażeniu prawdziwego przesłania pieśni.

Takie podejście pociąga za sobą nie tylko wczytywanie się w szczegóły, lecz także opowiedzenie historii O’Connor w sposób intymny. By móc to zrobić, sama muszę doświadczyć tych uczuć i od czasu do czasu pozwolić dźwiękom we mnie wylać się na papier, trochę tak, jak zrobiła to Fiona Apple, śpiewając w duecie z O’Connor odtwarzaną na YouTubie Mandinkę.

Moim celem – który gdybym zdecydowała się na tradycyjną formę biografii, byłoby mi łatwiej, a zarazem trudniej osiągnąć – jest pokazanie, dlaczego warto rozmawiać o Sinéad O’Connor, i udowodnienie tego stwierdzenia na podstawie zarówno jej życia i twórczości, jak i moich własnych, prywatnych oraz zawodowych, doświadczeń. Dlatego namawiam was, abyście w trakcie lektury wzięli do ręki zapalniczkę albo lustro i zaśpiewali razem z nami, wspólnie przebijając się przez ciemność… odbywając podróż ku takiemu katharsis, jakie może przynieść jedynie muzyka. A jak najlepiej zacząć, jeśli nie od początku?

Ujęcie pierwsze

Sinéad Marie Bernadette O’Connor przyszła na świat 8 grudnia 1966 roku w Glenageary, w hrabstwie Dublin, w Irlandii, jako córka Johna (czasami nazywanego Seanem), inżyniera, który został adwokatem, i Marie, zawodowej kucharki i krawcowej, która została gospodynią domową. Urodziła się jako trzecia z czworga dzieci O’Connorów. Najstarszy brat, Joseph, jest nagradzanym powieściopisarzem. Drugi w kolejce, Eimear, to wybitny historyk. Najmłodszy, John, wybrał zawód psychoterapeuty. A Sinéad zrobiła karierę muzyczną i sprzedała miliony płyt na całym świecie. Oprócz tego była uprzedmiotawiana, krytykowana, psychoanalizowana, hospitalizowana, czyniona obiektem skandali i nader często lekceważona i odrzucana jako główna bohaterka jednej wielkiej katastrofy rozgrywającej się w zwolnionym tempie. Jak do tego wszystkiego doszło?

Zacznijmy od nowa, tym razem serwując inny zestaw faktów: dzień narodzin Sinéad przypada na święto Niepokalanego Poczęcia Najświętszej Maryi Panny. W latach sześćdziesiątych, za czasów katolickiej teokracji w Irlandii, była to bardzo ważna data. Uroczystość, podczas której celebrowano bezgrzeszne życie Maryi Dziewicy, stanowiła nieoficjalny początek sezonu bożonarodzeniowego. Tego dnia zamykano szkoły, wierni tłumnie gromadzili się w kościołach, a z całego kraju napływały doniesienia o wizjach religijnych.

Rodzice wybrali dla córki trzecie imię, Bernadette, na cześć Bernadety Soubirous, która jako nastolatka doświadczyła objawień maryjnych. Dzięki swoim wizjom Bernadeta została kanonizowana, natomiast Maryja za ich sprawą zyskała kolejne wcielenie, Matki Bożej z Lourdes. W dzieciństwie O’Connor także wierzyła w ten cud, na który, jak sama przyznaje, zdobyła namacalny dowód: otóż kiedy babcia polała jej stopę świętą wodą z Lourdes, szpecąca nogę kurzajka, która miała zostać usunięta chirurgicznie, zniknęła[1].

Krótko mówiąc, Sinéad O’Connor urodziła się i wychowała w wierze katolickiej, co nie było niczym dziwnym wśród irlandzkich dzieci z jej pokolenia. Jak kiedyś sama wyjaśniła, „jeśli biskup szedł ulicą, ludzie odsuwali się, żeby zrobić mu miejsce. Jeśli biskup pojawił się na ogólnokrajowym wydarzeniu sportowym, wszyscy zawodnicy z drużyny padali przed nim na kolana i całowali jego pierścień. Jeśli ktoś popełnił błąd, zamiast powiedzieć »Nikt nie jest doskonały«, mówiliśmy: »Zdarza się nawet biskupowi«”[2].

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

Prolog

[1] Fiona Apple, Mix: Fiona Apple Cover of The Whole of the Moon−Live Version, youtube.com, tinyurl.com/2s3nn2xu, dostęp: 22.05.2024.

[2] Mike Scott, How We Made ‘The Whole of the Moon, „Guardian”, 27 lipca 2020, theguardian.com, tinyurl.com/ruuk8vhz, dostęp: 22.05.2024.

[3] Fiona Apple, Fiona Apple Appreciates Sinéad O’Connor Mandinka, youtube.com, tinyurl.com/53wu7f6p, dostęp: 22.05.2024.

[4] Taż, A Message to Sinéad O’Connor from Fiona Apple, youtube.com, tinyurl.com/mw9h2bft, dostęp: 22.05.2024.

[5] Sinéad O’Connor, nagranie na portalu społecznościowym Facebook z 2017 roku, youtube.com, tinyurl.com/54kubtp6, dostęp: 22.05.2024.

[6] Dzielnica była znana też jako Asylum Place, chociaż moja matka mówiła na nią po prostu „South Philly” (lokalnie wymawia się to „Sout”). Więcej na ten temat w: Ken Finkel, Saving (and Stretching) Devil’s Pocket, Philly History Blog, 28 października 2014, blog.phillyhistory.org, tinyurl.com/yc32a78a, dostęp: 22.05.2024.

[7] W 2021 roku niektóre osoby z kierownictwa Time’s Up spotkały się z oskarżeniami o to, że maczały palce w próbach zdyskredytowania i zatuszowania zarzutów o przestępstwa seksualne wysuwane wobec (dziś już byłego) gubernatora stanu Nowy Jork Andrew Cuoma. Niemniej ruch ten znacząco przyczynił się do naświetlenia problemu molestowania seksualnego w miejscach pracy, szczególnie w przemyśle rozrywkowym.

[8] Allyson McCabe, Sinéad O’Connor Has a New Memoir… And No Regrets, NPR Morning Edition, 1 czerwca 2021, npr.org, tinyurl.com/3eawz445, dostęp: 22.05.2024.

Kontekst

[1] Sinéad O’Connor, Saturday Night Live, 3 października 1992, youtube.com, tinyurl.com/84jxht4f, dostęp: 22.05.2024.

[2] Joe Pesci, Saturday Night Live, 10 października 1992, youtube.com, tinyurl.com/3mrrhzvx, dostęp: 22.05.2024.

[3] Grana przez Pesciego postać mądrali Vincenta LaGuardii Gambiniego w komedii Mój kuzyn Vinny z 1992 roku ożyła na nowo w 1998 roku, kiedy aktor wydał album zatytułowany Vincent LaGuardia Gambini Sings Just for You. Na płycie znajduje się utwór Wise Guy (Mądrala); to mizoginiczny, gangsterski rap, w którym Pesci, wcielając się w rolę swojego bohatera, przechwala się tym, jak traktuje „suki”, youtube.com, tinyurl.com/ynx4f9wc, dostęp: 22.05.2024.

[4] Istnieje kilka biografii O’Connor sprzed jej występu w SNL, na przykład Sinéad. Her Life and Music Jimmy’ego Gutermana, New York: Warner Books, 1991, i Sinéad O’Connor. So Different Dermotta Hayesa, London: Omnibus Press, 1991.

[5]You wait years for a Sinead O’Connor biography, then..., „Independent”, 29 kwietnia 2012, independent.ie, tinyurl.com/y37tadh9, dostęp: 22.05.2024.

[6] Sinéad O’Connor, Rememberings, New York: HarperCollins, 2021.

[7] Tamże, s. 211.

Ujęcie pierwsze

[1] Sinéad O’Connor, Rememberings, New York: HarperCollins, s. 18.

[2] Taż, To Sinéad O’Connor, Pope Benedict’s Apology for Church Sex Abuse Rings Hollow, „Washington Post”, 28 marca 2010, washingtonpost.com, tinyurl.com/2py2ddbm, dostęp: 22.05.2024.