Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
DO HONOLULU I Z POWROTEM to opowieści do czytania w drodze – dla wakacyjnych podróżników, dla ludzi ciekawych świata, dla czytelników lubiących reportaże i literaturę faktu.
Autor zabiera nas ze sobą poprzez góry, morza, lądy i jaskinie. Prowadzi i do Afryki, i na Morze Śródziemne, i przez niemal całą Zachodnią Europę, i do Azji, i do Polski, i na Wschód. A do Honolulu? Tego już trzeba dowiedzieć się z książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 321
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Będąc dzieckiem, w miarę często zdarzało mi się słyszeć powiedzenie po śląsku „do Honolulu i nazod”, czyli – do Honolulu i z powrotem. Była to przysłowiowa odpowiedź, której sens trzeba by przetłumaczyć na – do raju i z powrotem. Raj, czyli Paradis to było przecież coś w tym ziemskim życiu nieosiągalne, a Honolulu? To był taki raj na ziemi. Dla szaraczków też tylko marzenie. Pojechać do Honolulu, hm, czyli wygrać los na loterii, wybrać się na urlop za góry, za lasy, za rzeki. Tam, gdzie jeszcze nikt z bliskich nie był. A potem wrócić i opowiedzieć. Ot, raz się było paniskiem. Przy czym Honolulu to był taki symbol i tyle. To nie było żadne konkretne miejsce na Ziemi. To było marzenie. Z takich, o których nawet marzyć nie trzeba, bo przecież są się niespełniające. A zatem zawsze można było odpowiedzieć na pytanie:
– A ty, gdzie ty się na urlop wybierasz?
– Do Honolulu i z powrotem.
Po takiej odpowiedzi było wiadomo, że pytany chętnie by gdzieś na wakacje się udał, ale albo nie ma urlopu, albo pieniędzy, albo zatrzymują go całkiem przyziemne sprawy... ale ma marzenia. Kiedyś się przecież karta odwróci. I wówczas pojedzie. Rzecz jasna do Honolulu i z powrotem. Być może istniało takie miejsce, tylko gdzie? Niektórzy wyjeżdżali do Niemiec. Słyszało się o takich, co wyjechali do Ameryki. Krewni jednych i drugich dostawali potem paczki. Przynajmniej na początku były to wielkie paczki. A zatem co mogło czekać po wyjeździe do Honolulu? Słowo klucz. Przez wiele lat tak też go, jak wielu innych z mego śląskiego otoczenia rozumiałem. Nigdy nie zdarzyło się, by ktokolwiek pojechał do Honolulu. A jeżeli, to nie wrócił. Bo o czymś takim to by się gadało. To by była nie lada sensacja. Chociaż nikt tak na dobrą sprawę nie wiedział czy Honolulu to jest kraj, miasto, czy może oddział w raju, to każdy, chociażby od matki słyszał nie raz to słowo – zaklęcie.
Dopiero w bardzo już odległym od dzieciństwa, dorosłym życiu, zupełnie przypadkowo w jakimś ilustrowanym magazynie zetknąłem się ponownie z tą nazwą. Jak to? To Honolulu faktycznie istnieje? Tak normalnie, jak Mikołów, Katowice czy Kraków? No dobrze, sprawdziłem. Stolica Hawajów. Prawie raj na ziemi? Miejsce gdzie ledwie odziane młode dziewczęta witają przybyszów zalotnymi pieśniami i zarzucają na szyje gości wianki kwiatów. Gdzie wspólne zabawy i tańce trwają całą noc do rana. Może nie całkiem tak było, ale w głębokich pofałdowaniach mózgu zlały się w jedno, opowieści z dzieciństwa, przesadzony turystyczny – reklamowy styl gazetowego sprawozdania i notatka z encyklopedii. Internetu jeszcze nie było. Już po wyjeździe z Polski, mając paszport, z którym mogłem poruszać się po całym prawie świecie, pokusiło mnie – ot tak tylko, na zasadzie, jak by to było – sprawdzić w biurze podróży ewentualność wyjazdu do Honolulu. Na urlop, na wycieczkę. Okazało się banalnie, że rzecz jest normalnie dostępna, całkowicie skomercjalizowana. Nic takiego, zabukować, zapłacić, polecieć. A gdzie marzenia? Marzenia pozostały. Na razie taka „wyprawa” ciut przerastała mnie finansowo, przecież nie poleciałbym sam. A mimo wszystko cena była realna do przeskoczenia, no może nie tego lata, bo przecież są pewne priorytety, ale w nieodległej przyszłości. I wcale już nie szło o to jak będziemy witani, co będziemy oglądali, jak będziemy mieszkali i czy będzie pogoda na plaży. Szło wyłącznie o podróż „do Honolulu i z powrotem”. Być, wysłać pocztówki krewnym i znajomym i wrócić. Przede wszystkim po powrocie zobaczyć, trudne do wyobrażenia szczęście mamy. Powiedzieć – Mama, byli my w Honolulu i som my nazod. Usłyszeć – moje dzieci były w Honolulu! Toż takie nieprawdopodobne zdarzenie w kręgu wszystkich bliskich mamie osób graniczyłoby z cudem. A w życiu jak to w życiu. Zawsze były sprawy ważniejsze niż przepłacona wycieczka na Hawaje. Toteż wyjazd na plażę Waikiki był z roku na rok odsuwany. A potem mama umarła. I już nie musiałem lecieć tak daleko. Honolulu pozostało symbolem. Już nieco innym symbolem.
Przypomniało mi się to wszystko w tych jesiennych dniach, gdy zbliża się dzień urodzin mamy. A przecież to od niej najczęściej słyszałem o Honolulu. I jeszcze jedno; przed kilu laty, gdy w Ameryce wybierali prezydenta, w wiadomościach telewizyjnych podawali życiorysy kandydatów. Tym którego Amerykanie wybrali, jest wiadomo Barack Obama. Przy okazji dowiedziałem się, że Obama urodzony nie gdzie indziej, a właśnie w Honolulu. Pomyślałem sobie, ot, żywy, prawdziwy, normalny człowiek urodzony w Honolulu. A ja przez tyle lat życia zupełnie nie wiedziałem, że takie ziemskie Honolulu naprawdę istnieje. Ania dodała – Można sądzić, że taki Barack Obama też nie wie o istnieniu Bykowiny.
Sprawdziłem, tym razem już w internecie. Lot tam i z powrotem, ze wszystkimi opłatami to mniej niż tysiąc euro. Czyli można by... Tylko po co? Ja już nie muszę jechać do Honolulu, przynajmniej w tym życiu.
TUAREG NA AUTOSTOPIE
Rysowane wiatrem esy-floresy piasku, do złudzenia przypominające tańczący u nas zimą w czasie zawiei śnieg, a różniące się tylko barwą, powoli zanikały. Wyglądało, że niebawem będzie można jechać dalej. Na nasze szczęście, burza piaskowa jak nagle nas zaskoczyła, tak szybko zanikała. Żółty pył opadał i droga znów stawała się widoczna. Tylko w uszach, w nozdrzach, we wszystkich zakamarkach ciała chrzęścił drobniutki piasek. I to mimo szczelnie pozamykanych okien i wyłączonych nawiewów. Była późna afrykańska wiosna. Jeszcze ciemnym rankiem ruszyliśmy z Dżerby w kierunku Sahary.
Wyspa Dżerba (Djerba) położona blisko południowo-wschodniego krańca Tunezji uchodzi za jedno z niewielu miejsc na Ziemi, gdzie zgodnie współżyją ze sobą Arabowie i Żydzi, Berberowie i garstka chrześcijan. Wprawdzie niechętnie, ale być może powinienem raczej użyć czasu przeszłego i napisać uchodziła za takie miejsce? Przynajmniej takie były przez pewien czas obawy po wydarzeniach z 11 kwietnia 2002 roku i spaleniu płynnym gazem synagogi. Kilkanaście osób spłonęło żywcem. Tak do końca nie wiadomo – czy to był zamach terrorystów? Osądzono, że tak, ale z jakiż powodów tunezyjskie władze utrzymywały, że wypadek. Sytuacja na wyspie mogła ulec zmianie. A wielka byłaby to szkoda. Blisko dekadę później nastał czas rewolty w północnej Afryce i tamte wydarzenia odeszły w cień historii.
Wyspa Djerba uchodzi za miniaturkę Afryki i biorąc pod uwagę jej atuty przyrodnicze, swego rodzaju raj na Ziemi. Można się nawet spotkać z opinią, że opisana przez Homera w IX w. p.Chr. historia Odyseusza, który dopiero przykuty do ławki na rufie statku, był w stanie opuścić idylliczną wyspę, jest właśnie z Dżerbą związana. Na Dżerbie – od kilkunastu lat również przez europejskich turystów coraz częściej odwiedzanej – są lasy palmowe i gaje oliwne, ale także kawałek pustyni. Spotkamy meczety i souksy,w stolicy Houmt Souk kaplicę katolicką a w Hara Srira często odwiedzaną synagogę. Hara Srira znaczy „mała wieś żydowska” i znajduje się w pobliżu Hara Kebira „dużej wsi żydowskiej”.
Żydzi zamieszkują wyspę od czasów antycznych, przynajmniej od 70 roku n.e., czyli od zburzenia Jerozolimy. W Hara Srira stała i restaurowana znów stoi ich synagoga, do której co roku w maju, 33 dni po święcie Paschy pielgrzymowali wierni Żydzi z całej Afryki północnej. Wtedy odbywały się i znów mają miejsce duże procesje. Wspaniałe święto ludowe. Celowo piszę ludowe, gdyż uczestniczą w nim także inni mieszkańcy spoza gminy żydowskiej, a także zagraniczni turyści. W synagodze znajduje się jeden z najstarszych zachowanych rulonów Thory i wiele innych jak relikwie traktowane, zabytków żydowskich. Specjalnością mieszkańców żydowskich wiosek są przepiękne, filigranowe wyroby jubilerskie, rękodzieła artystyczne Żydów zakupywane najczęściej przez Arabów, jako posag na wykupienie panny młodej. Na Dżerbie spędziłem kilkanaście dni, poznałem rożnych jej mieszkańców. Sympatycznych, spokojnych, nieco więcej niż takie sobie co nieco rozleniwionych, ale jakże serdecznych, gościnnych, zgodnie ze sobą współżyjących. Dżerba jest enklawą wyróżniająca się spośród całej Tunezji. Ze stałym lądem Afryki łączy ja 7 km długości tama zbudowana jeszcze przez Rzymian, funkcjonująca do dziś. Tuż przy tamie znajdują się pierwsze posterunki milicyjne i graniczne. Stąd do granicy z Libią jest niewiele ponad 90 km dobrej, asfaltowej drogi.
Zaopatrzeni w spory zapas wody, zgrzewka dziewięciu półtoralitrowych, plastykowych butli, koce, latarki, kompas itd. itp. bladym świtem, tą właśnie tamą wjechaliśmy na kontynent, kierując się w stronę Sahary. Jeszcze sporo od pustyni droga przestała być dla nas drogą. Żółty tuman zakrył najpierw horyzont, a następnie całą przestrzeń przed nami. Pozostawało czekać. Gdy nagle po niecałych trzech godzinach zaczęło się przejaśniać, szybko nadrabialiśmy stracony czas. Nie zatrzymując się, przejechaliśmy mało ciekawą oazę i nastąpił obraz opisywany w przewodnikach, gdzie nie spojrzeć, wszędzie tylko pusty, pogarbiony, różniący się zaledwie odcieniami od żółci do ciemnobrunatnej teren pustyni. Droga to był pas raz wąski na dwa – trzy metry, to znów rozszerzający się na metrów kilkadziesiąt, prowadzący nas między niewielkimi wzgórzami z lewej i prawej. Czasami zatrzymywaliśmy się przy kamiennych kopczykach lub samotnych, kilkumetrowych skałkach, jak gdyby wbitych przez olbrzyma w ziemię. Czerwienią namalowane były strzałki i napisy arabskie, których niestety nie byliśmy w stanie odczytać. Musiały nam wystarczać kompas, mało dokładna mapa i wyczucie. Aż do czasu, gdy nastąpiło to, co i tak nastąpić musiało. Pustynia stawała się coraz bardziej płaska a zarysy szlaku, który zdawał nam się być drogą, rozmyły się. W upale i w beznadziei jeszcze wolniutko sunęliśmy przed siebie, gdy nagle zamajaczyła ludzka sylwetka. Tu, z dala od jakichkolwiek ludzkich siedlisk szedł, opatulony od stóp do głów Arab. Byłem tak zaskoczony, że na propozycję Anki: Zatrzymaj się, podrzucimy go, odburknąłem tylko – zasmrodzi całe auto. A jednak bezwiednie zatrzymałem samochód. Arab powiedział coś, chyba dziękuję po berberyjsku i zadowolony usiadł z tyłu. Próba rozmowy z naszej strony sczezła na niczym. Bariera językowa była nie do pokonania Jechało się raźniej, bo chociaż w milczeniu, to jednak czułem za sobą przewodnika. Po jakiejś pół godzinie uturbaniony pasażer wydał z siebie jakiejś chrapnięcie, które odczytałem jako prośbę o zatrzymanie. Zanim jeszcze Arab wysiadł, pokazałem mu mapę i pełen wątpliwości zacząłem pytać o dalszą drogę. Ku dużemu zaskoczeniu ten niezwykły autostopowicz najpierw wskazał punkt na mapie i gestem jednoznacznie dał znać, to miejsce, gdzie jesteśmy. A następnie – znał jednak chociaż kilka słów po francusku, wskazując ręką, dodał,– prosto, prosto a potem, a potem – tu narysował ręką w powietrzu górę albo skałę, a potem w prawo. I wysiadł. Zastanawiałem się jeszcze chwilę nad jego wskazówkami i zanim znów zapaliłem motor, postanowiłem go jeszcze dopytać, gdy...zdębiałem. Araba nie było. Jak się nagle pojawił wędrujący przez pustynię, tak samo nagle i niespodziewanie zapadł się, zniknął. Jeszcze tego samego dnia wieczorem mieliśmy gościć w wyżłobionej labiryntami podziemi berberyjskiej wiosce, ale w tym momencie nastało zdziwienie i zaskoczenie. Arabskiego przewodnika nie było. Pozostał bury, pustynny krajobraz.
DOBRZE POSZłO
Droga pustynna nazywana jest drogą, bo dobrze ludziom, gdy rzeczy potrafią nazwać. Nie ma jednakże wiele wspólnego z pojęciem drogi w sensie europejskim. Właściwie nic poza tym, że skądś i dokądś prowadzi. Raz wąska między skalistymi zwałami to znów rozszerzająca się na kilkadziesiąt metrów, wprawiająca nas w wątpliwość, czy to jeszcze jest ta wybrana przez nas saharyjska ulica? Jedzie się jak po tarce, nawierzchnia jest twarda, chropowata, nierówna. Piasek? Ten też bywa. Ba, tworzy nawet wydmy tak wysokie, że przesłaniające horyzont. A potem znów kamienna niby równina. Gdy zdaje nam się, że zboczyliśmy z nieoznakowanej trasy, nagle wyrasta przed nami kilkumetrowej wysokości skalisty kopczyk. Na nim arabskie napisy i na nasze szczęście pod nimi dwie pędzlem maźnięte strzałki. Czujemy się jak na skautowskich podchodach. Strzałki. Znak zrozumiały i przez nich i przez nas. Znaczy się, ciągle jeszcze jedziemy po drodze. Przypomnę, po pustynnej drodze. Zupełnie rozwiewają moje rozterki pojawiające się nagle zza wzgórza, kilkadziesiąt metrów przed nami trzy dżipy. Z fantazją kierują się w naszą stronę.
– Ça va? – wychylając się woła jeden z kierowców w naszą stronę.
– Ça va – odpowiadam, rad, że nie jesteśmy sami na tej twardej jak kamień, a sprawiającej wrażenie piaskowej przestrzeni.
Dżipy kierowane przez Arabów, wypełnione po europejsku wyglądającymi turystami oddaliły się w kierunku, z którego my zdążamy, w stronę przeciwną.
Rankiem zastała nas burza piaskowa jakby na zamówienie trwająca raptem tylko trzy godziny. Pamiętacie film „Angielski pacjent”? Tam trwała trzy dni. Bez zatrzymywania się minęliśmy nieciekawo zza szyb samochodu wyglądającą Oazę Zarzis. Podwieźliśmy autostopem Beduina, który po opuszczeniu auta przepadł pod ziemią. Dostaliśmy od niego wskazówki, jak podróżować dalej; prosto aż do czegoś dużego a potem odbić w prawo.
Tymczasem Sahara robi się zupełnie płaska, a przed nami wyrasta otoczona glinianym murem twierdza. To chyba nie twierdza... Wrota do wnętrza otwarte. Być może jeden ze średniowiecznych spichlerzy? Znajdujemy się na północ od Medenine, miasta, do którego należało kiedyś kilka tysięcy takich Gorfas. Wjeżdżamy na dziedziniec. Cisza. Ni żywego ducha. Na środku studnia i kilka dzbanów, charakterystycznych dla tych stron. Takie konwie jakby z ewangelii. Tylko napełnić wodą i czekać na cud zamiany w wino. W wewnętrznym murze otwory drzwiowe, przymknięte drzwiami skleconymi z desek. Zaglądamy do środka. Wygląda to na egzotyczne pokoje hotelowe. Szerokie legowisko, nakryte barwnym kobiercem. Obok stolik, na nim miska, z boku konwie z wodą. Ściany pobielone. Zamiast podłogi, równe, gliniane klepisko. Tylko jedno nie mieści się w głowie. Nie widać nikogo z obsługi. Robimy kilka zdjęć i postanawiamy jechać dalej. Tego obiektu nie ma na naszej, przypominającej szkicówkę, nie dość dokładnej mapie.
Na moje, nieobeznanemu z pustynnymi wertepami kierowcy pocieszenie, droga staje się węższa. Co dobre o tyle, że łatwiej rozpoznawalna. Tuż przed nosem wynurza się z rdzawej ziemi wysoka na kilkadziesiąt metrów, skalista kopa. Nie ma wyjścia, trzeba odbić. Wypełniamy wskazówkę Beduina i powoli podnosimy się coraz wyżej. Z lewej kładzie się zbocze wzgórza, przy samej drodze bez mała pionowe, z prawej spadzisty brzeg i widok na coraz większy obszar pustyni. Droga pnie się z wolna w górę kręci tak, że to przed sobą, to zaś z boku widzimy połączone kopczyki, poszarpaną grań.
Pamiętacie sceny z westernów? Gdy dyliżans jechał wąwozem, otoczonym połączonymi skałami, a zza grani to tu, to tam na ułamek sekundy wystawała głowa czy to Indianina, czy to rabusia czyhającego łupu. I takie uczucie mam teraz na tym nieznanym pustkowiu. Widziałem głowę poza przełączką? Czy może gorąco i niepewność podpowiadają mi wizję na jawie? I znów jakby kilka klatek filmu; obraz czyjeś łepetyny przed nami, gdy chcę się lepiej wpatrzyć, nie ma nic oprócz skał i bezkresnej przestrzeni. Podjazd się kończy. Osiągamy płaski, owalny placyk otoczony naturalnym glinianym jakby ogrodzeniem i widać już, że dalej będzie z górki. W tejże chwili wokół auta wyrasta czterech, może pięciu młokosów, kilkunastolatków. Każdy trzyma w garści kamień, a ich herszt, na oko czternastolatek podchodzi do otwartego okna i bez powitania, spokojnie, wyraźnie, głośno wymawia jedno słowo, jednocześnie wyciągając w mą stronę drugą, wolną dłoń:
– Argent! – słowo to oznacza zarówno srebro, jak i pieniądze, jest jasne, o co mu chodzi.
– Non. Nie rozumiem.
– Espčces, deniers, viatique – wyrzucił z siebie szybko, jak seria z karabinu.
Nie było najmniejszej wątpliwości. Żądał okupu. Niedobrze byłoby mu pokazać, że rozumiem, o co mu chodzi. Udaję niezdarę i gestami pokazuję, że forsy nie mamy. Jednocześnie próbuję myśleć – spróbujcie myśleć logicznie w takiej sytuacji – jak wybrnąć z pułapki. Skąd do jasnej cholery te obdartusy się tu znalazły? Musi być blisko jakaś ludzka osada. Więc byle się im wyrwać i do ludzi.
Młokos nieco spuszcza z tonu, unosi dłoń z kamieniem, a drugą wykonuje gest, oznaczający, dawaj, co masz. Cedzi:
– Quelque chose.
– Czegokolwiek też nie mam – wykrzykuję i naciskam pedał gazu do dechy.
Silnik zaryczał jakby grzmot od pioruna walącego w te skały. Młodociani arabscy złodzieje odskoczyli, a nasze auto z nagle puszczonym sprzęgłem skoczyło do przodu jak rumak z kopyta. Och, jakie szczęście, że motor nie zgasł przy takim manewrze. Zyskujemy oddalenie, jeszcze nie całkiem bezpieczne. Kandydaci na bandytów rzucają za nami kamieniami. Nawet gdyby trafili, a nie trafiają, nie interesuje mnie to wcale. Byle dalej i byle nie za szybko po tej koślawej drodze w dół.
Kilkanaście minut po tym zdarzeniu, a przejechaliśmy w międzyczasie najwyżej cztery, pięć kilometrów, zwraca naszą uwagę grupka wielbłądów i osioł. Dopiero po zatrzymaniu i bliższym przyjrzeniu się z góry, dostrzegamy jakby podwórzec z jajowatym, osłoniętym deskami wejściem w głąb Ziemi. Nareszcie wiemy, gdzie jesteśmy. To stara Matmata. Podziemne mieszkania w Matmata i okolicznych osadach istnieją od setek lat, może nawet od tysiącleci, początkami zahaczając o czasy Fenicjan przed 3000 lat. W tym regionie takie podziemne, oddzielone 4 m warstwą ziemi mieszkania dają doskonałe schronienie przed gorącym Słońca i chłodem zimy. Najgłębsze, grabione rękami w gliniastym podłożu podobno sięgają do 10 m w głąb zbocza. Wokół centralnej sporej izby grupują się gwiaździście następne pomieszczenia, często piętrowo. Wejście z zewnątrz jest jedno, przez ten niewielki otwór z niby drzwiami. W niektórych miejscach labirynt podziemi ma otwory naziemne, dostarczające rozproszone światło do podziemi. Są i ludzie. Stary Arab zezwala nam na zejście do głównej sali. Stąd obserwujemy dwie kobiety przy żarnach. Dalej dla nas przejścia nie ma. Gestem proszę o możliwość wykonania im zdjęcia. Ani się zgadzają, ani protestują. Naciskam spust migawki aparatu.
Zatoczyliśmy półkole po pustynnych bezdrożach albo ściślej po jednej z pustynnych, słabo rozpoznawalnych dróg. Przed południem byliśmy w osadzie nowa Matmata. Osiedle kilkupiętrowych domów z gliny zbudowanych na powierzchni. Wzdłuż uliczek było nawet oświetlenie elektryczne. Władze próbują mieszkańców podziemnych jam przeprowadzać do mieszkań powierzchniowych. Proces ten trwa już dziesięciolecia i idzie dość opornie. Ostatecznie obecnie istnieją dwie Matmaty, podziemna i naziemna. Nowa Matmata w centrum całego regionu i rozproszona podziemna Matmata, będąca atrakcją turystyczną numer 1. Nowe czasy siłą rzeczy zmieniają zwyczaje beduińskie. Obecnie zdarza się, że turyści za niewielką opłatą są zapraszani do obejrzenia drążonych w glinie mieszkań. W niektórych podziemnych pieczarach usytuowano nawet hotele. Zajeżdżają do nich autobusy pełne gości. Skuszonych również tym, że tereny pustynnych mieszkańców były kulisami do scen filmów Lukasa „Gwiezdne wojny” i następnych. Chociaż ściany, podłogi i sufity pomieszczeń to czysta glina, zdarza się w głównym pokoju zobaczyć odbiornik telewizyjny zasilany z akumulatora. Dopiero w następnych dniach po powrocie z tej eskapady dowiemy się, że takich miejsc w pobliżu jest więcej. Warto ponoć zajrzeć do Tamazret, Taoujout, Hadej, Beni i jeszcze innych.
Nam zostaje podliczyć upływający czas. Spojrzenie na mapę nie daje szans na wcześniej planowane dojechanie do wysychającego słonego jeziora. Rozsądek zwycięża i postanawiamy wracać. Stąd prowadzi wąska, ale dobrze utwardzona droga do Medenine, a dalej już porządną szosą do portu w Jorf. Stamtąd co godzina odchodzi prom na wyspę.
Kilometry w tych warunkach wymagają olbrzymiej ilości czasu. W Medenine zrywa się wiatr a wraz z nim nasze wątpliwości. Czy mamy szansę zdążyć na ostatni prom? Czy jeżeli tu wiatr wznosi tumany piasku, nie podrywa także grzywien fal? Po raz kolejny zmieniamy dziś postanowienie. Będziemy wracać znaną drogą przez starorzymską tamę. Zmrok zapada po afrykańsku, niemal gwałtownie. Wicher szarpie autem. Snopy reflektorów nie sięgają daleko. Gdy wreszcie pośród tunezyjskich ciemności widzę ogniki w oddali, rozpoznaję niebawem latarnie posterunku żandarmerii. To już tama. Ostatnie siedem kilometrów i będziemy z powrotem na Djerbie. Jadę po tamie wolno, jeszcze wolniej niż na pustynnych podjazdach. Fale szaleją i przelewają się po asfalcie. Wycieraczki na drugim biegu. Wtem tak chlusnęło, że przez kilka sekund pozostajemy pod wodą. Jeszcze bardziej zwalniam. Ciemno, mokro na zewnątrz. Auto posuwa się nie całkiem po prostej, co rusz trzeba korygować wymuszone wiatrem przesunięcia. Na tamie jesteśmy sami. Gdy wreszcie zjeżdżamy na ląd w El Kantara, nie myślę o niczym innym, jak byle tylko znaleźć się w hotelu. To już barani skok. Wysiadając z auta, spoglądam na zegarek. Jest pierwsza w nocy.
Nocny portier sennym głosem rutynowo pyta:
– Ça va?
– Tout va bien. Dobrze poszło.
Po 20 godzinach przygód, rezygnując z kąpieli, padamy do łóżek.
El Djem (także El Jem) znajdziecie na mapie w środkowo-wschodniej Tunezji. Najciekawszą atrakcją miasta jest wzniesiona za czasów cesarza Gordiana monumentalna budowla rzymska – Koloseum (Amfiteatr Rzymski).
Wybudowane w III wieku przez Rzymian, było areną dla cyrku i rzymskich zawodów gladiatorów. Budowlę wzniesiono najprawdopodobniej w latach 230-238. Koloseum w El-Jem jest trzecim co do wielkości znanym koloseum oraz jednym z najlepiej zachowanych. Potęgę tej monumentalnej budowli możemy dostrzec jeszcze dziś, po to, by spróbować wyobrazić sobie, jak to w czasach swojej świetności mieściła do 30 tysięcy widzów. Sama główna część amfiteatru zachowana jest w o wiele lepszym stanie niż powszechnie znane rzymskie koloseum. Miałem okazję oglądać oba. To rzymskie rzecz jasna imponuje, stoi do dziś w środku wiecznego miasta. Prawie każdy rzymski turysta, prawie każdy pielgrzym do Watykanu zajdzie tam zobaczyć przynajmniej z zewnątrz, a gdy czas nie nagli zajrzeć do środka. I jest zachwycony ogromem, finezją architektoniczną, rozkładem wejść i wyjść...
A kto zagląda do El Djem? Zabłąkany afrykański turysta? Zwłaszcza obecnie, niepewny spokojnego bytu po rewolucyjnych niepokojach arabskiej wiosny?
Współczesne El Djem, za Rzymian Thysdrus, jest niewielkim 15 tysięcznym miastem w Sahelu. A w czasach Imperium, to tam, prawie na rubieżach cesarstwa zbudowali Rzymianie trzecie co do wielkości po Rzymie i Weronie theatrum. Po nasze czasy na dodatek doskonale zachowane. Owalne zewnętrze mury mają średnicę od 148 do 222 metrów. Aż do XVII wieku istniało ono w stanie nienaruszonym, tak jak je wybudowano. Mimo że w 1695 roku ostrzelane z armat dla zdławienia lokalnej rebelii nomadów przez Moham med Beya (kto oprócz historyków coś o nim wie?), przetrwało w lepszym stanie niż to rzymskie i niż to w Weronie. Koloseum jest udostępnione do zwiedzania; spora część trybun, dookolne ganki na kilku kondygnacjach, sztolnie wejściowe i zejściowe i to, co wywarło na mnie największe wrażenie: piwnice, z pomieszczeniami, w których trzymano dzikie zwierzęta, lwy, gepardy i lamparty, i gdzie naprzeciw oczekiwali przed walką niewolnicy.
Podczas krótkiego, tygodniowego pobytu w Sousse, zaprogramowaliśmy sobie parę obiektów do zwiedzenia. Zwłaszcza że wczesna wiosna na wybrzeżu przypominała kapryśne lato nad Bałtykiem. Mieszkając prawie vis a vis Mediny, starego centrum Sousse, niespodziewanie odkryliśmy, że najbardziej uczęszczana ulica zwie się Rue de Paris. Natomiast odchodzące od niej zaułki w niczym nie przypominają Paryża, są realną transformacją w średniowiecze. Za jednego dinara – odpowiednik 1 $ USA – mogliśmy zwiedzić największy meczet, za dwa dinary klasztor Ribat (wejście na wieżę za friko), do przereklamowanego portu jachtowego pojechaliśmy dieslową kolejką. Wiało i śmierdziało spalinami, było zimno, ale przetrwaliśmy, by na miejscu stwierdzić, że jednak lepiej zwiedzać zabytki z przeszłości, niż nowoczesne, w sumie zwyczajne obiekty, których w Europie w bród. Ponieważ zachwalany w rozmowach z tubylcami jarmark miał się odbyć dopiero nazajutrz, postanowiliśmy zakosztować Dżemu (Djem).
W pogawędce przy kolacyjnym stoliku, holenderski turysta, który już tam był, poradził nam wykupić na kolei bilet pierwszej klasy. Dopiero na peronie zauważyliśmy jak cenna to była wskazówka. Dla nas w sumie niewielka nadpłata, a mieliśmy nawet miejsca siedzące, nic to, że na drewnianych żerdkach. Tej klasy pierwszej było wszystkiego 1/2 wagonu i poza jedną arabską parą, reszta pasażerów to byli Europejczycy. A w klasie drugiej? Kury upchnięte w wiklinowych klatkach, jaszczurki, kameleony w glinianych dzbanach, króliki w koszyku, toboły przeogromne z pomarańczami, i nawet dwie żywe kozy! Oczywiście ten cały dobytek miał właścicieli i to oni w niewyobrażalnym ścisku potrafili nie tylko siebie, ale i ten żywy i nieżywy inwentarz wepchnąć do wnętrz wagonów. Lokomotywa gwizdnęła przeciągle, ruszyliśmy. Jedynie sznur na haczykach znaczył granicę między oddzielonymi światami przedziałów. Obserwowaliśmy się wzajemnie. Oj! Przyznam, że patrząc na ów ścisk ludzi i zwierząt, kilka metrów przede mną, miałem głupie odczucia. Jakbym wrócił do lektur opisujących zdarzenia z czasów kolonialnych. Jednocześnie bezwstydnie rad byłem z posiadania na tej afrykańskiej kolei wąskotorowej biletu klasy pierwszej. Z ulgą wysiedliśmy na kolejowym przystanku w Dżemie.
Mieliśmy tu w podróżniczym planie muzeum archeologiczne w pobliskim stacji parku, ale oczywiście przede wszystkim postawiony i pozostawiony przez Rzymian amfiteatr. Po kilkunastu minutach przekroczyliśmy bramę Thysdrusu. Już na początku z zapartym tchem przechodziliśmy korytarzami wewnętrznymi, by po kamiennych, niezwykle stromych i wysokich schodach najpierw podnieść się, a następnie zejść na arenę. Zaraz potem do korytarzy wokół niej. W półmroku zauważyłem zejście do podziemi. Długi korytarz, z komnatami po lewej i prawej, te z lewej z wykuszem drzwiowym, te z prawej z wejściem niższym, osłoniętym belkowanymi, drewnianymi kratami.
Wszedłem i tu i tam. Pochylony przeszedłem korytarzem, przez który musiały przebiegać zgłodniałe zwierzęta. Zatrzymałem się w piwnicznej kamiennej izbie, przymknąwszy oczy, wyobraziłem sobie, a przynajmniej tak mi się wydawało, że czekam tu tak, jak ci niewolnicy przed wiekami, że słyszę pomrukiwania bestii, oddalonych zaledwie o dwa metry w wykuszu skalnym naprzeciw, jeszcze przegrodzonym kratą. A potem, otrząsnąwszy się ze snu na jawie, przebiegłem truchtem pochyłym korytarzem w górę i znalazłem się na środku owalnej, opromienionej słońcem areny. Kogo to słońce przed wiekami bardziej ślepiło? Nie mających nic prócz życia do stracenia niewolników? Czy przetrzymywane od tygodni bez żarcia lwy?
Przed niewielu laty przebywaliśmy na wyspie Djerba w Tunezji. To działo się jeszcze przed „arabską wiosną” w północnych krajach Afryki. Zabrałem ze sobą w podróż coś z pół kilograma tanich długopisów, do rozdawania – wcześniej ktoś mi to podpowiedział – jako drobne upominki na każdą okazję. Rozeszły się one wszystkie w ciągu kilku pierwszych dni. Któregoś kolejnego dnia...
Spacerowaliśmy po wydmach i podczas tego spaceru zatrzymał się przy nas jeździec konny, tubylec w turbanie. Wskazał na wystający z kieszonki mej kamizelki długopis i poprosił, by mu go podarować. Nie mógł wiedzieć, że to prezent dany mi przez kolegów w pracy z okazji urodzin, elegancki długopis Parkera. Odpowiedziałem, że to mój osobisty pisak i tego nie podaruję. Jeździec, z psychologiczną przewagą – on wysoko na koniu, ja u dołu z zadartą głową – próbował coś wskórać narastającym, natarczywym, wręcz nerwowym naleganiem. W końcu bezpardonowo zażądał oddania długopisu. Powtórzyłem twardo nie. Tenże w momencie z łagodnego Araba przeistoczył się w bestię przypominającą mi wrzaskliwego uczestnika protestujących muzułmańskich zgromadzeń. Na tyle, ile zrozumiałem i na tyle, ile sobie przypominam, było to coś w rodzaju: ty skąpy niemiecki chamie, to przecież drobiazg, który u was kosztuje tyle, co cukierek i nie chcesz podarować biednemu Arabowi! Wrzeszcząc tak dalej w pustą przestrzeń przed siebie, popędził konia i odjechał. Nieprzyjemne to było spotkanie. Zaraz po nim, długopis Parkera przełożyłem do wewnętrznej kieszeni kamizelki.
Po dłuższym spacerze po uliczkach stolicy wyspy, doszedłszy do owalnego placu porośniętego platanami, postanowiłem odsapnąć. Uliczny kupiec zachęcał, by skosztować świeżo wyciskanego soku z pomarańczy i grejpfrutów. Usiadłem na kamiennym murku, obok przybysza, jak mi się wydawało, również spoza tego miasta. Wymieniliśmy skłonieniem głowy powitanie, dodawszy szybko wpadające w ucho tutejsze dzień dobry, czyli kalimera.
O tej wiosennej porze, a było już późne popołudnie, mimo słonecznych promieni, czuło się chłód, zwłaszcza od kamieni. Sąsiad na murze podniósł się, rozwinął swój himation, długi wełniany płaszcz, tak, by starczyło nam obu pod siedzenia, po czym się przedstawił:
– Izydor, Grek z Kefalos.
– Janusz, Polak z Germanii – odpowiedziałem.
I nadal siedzieliśmy w milczeniu, obserwując zbierających się pod platanami Greków. Część z nich usiadła na kilku kamiennych ławach, część stała małymi grupkami obok rozłożystego platanu vis a vis naszego murku. Wtem nad grupkami przeszedł jakby pomruk zadowolonego zrozumienia i nastała cisza. Od wnętrza lądu zbliżało się dwóch mężczyzn. Starszy, prawie łysy, z krótko przystrzyżoną brodą, odziany w długi chiton, rodzaj lnianej szaty związanej na obydwu ramionach, zsiadł z osła, a lejce oddał do rąk młodego, pieszego towarzysza podróży, odzianego w prostą, krótką, przewiązaną w pasie tunikę. Młodzieniec przywiązał osła do oliwnego konaru i usiadł na murku obok mnie.
Tymczasem starszy pan wszedł w gromadę Greków, którzy wnet otoczyli go półkolem. W ciszy, urozmaicanej jedynie świergotem licznych ptaków, rozległ się dobitny, głęboki głos powitania:
– Dobrzy ludzie, zainteresowani zachowaniem zdrowia i zapobieganiem chorobom...
– Kim jest ten gość? – zapytałem półgłosem jego ucznia a może asystenta, siedzącego obok.
– To rektor naszej uczelni na Asklepionie. Wrócił niedawno z podróży do Egiptu. Nam, młodym adeptom medycyny głosi wykłady i pokazuje operacje w ośrodku na górze. Każdego niedzielnego popołudnia schodzi tu, do Kos i w popularny sposób przybliża obywatelom sposoby zdrowego życia i metody leczenia organizmu. Jego pierwsza zasada, to przede wszystkim, nie szkodzić.
– A kto on jest, uczony, lekarz, filozof?
– Wszystkim po trochu, najsampierw mądry lekarz, co leczy całego człowieka, a nie tylko chore jego części. A potem nauczyciel, co zorganizował uniwersytet medyków i sanatorium na górze masywu Dikeos, godzinę marszu stąd. Po tym wykładzie, odbędzie jeszcze wizyty domowe, a potem razem wrócimy do Asklepionu.
Tak mogłoby wyglądać moje pierwsze spotkanie z Hipokratesem, gdybym żył w V wieku p.Chr. Tymczasem dobrze ponad 2500 lat po tym wyobrażonym greckim zebraniu stoję na placyku pod platanem, może tamtym samym sprzed tysiącleci, a może zaledwie kilkusetletnim, posadzonym w tym samym miejscu, obok niewielkiego kamiennego wzniesienia, z którego przekazywał wiedzę zebranym ziomkom Hipokrates z Kos.
Według greckiej mitologii Zeus zachował Asklepiosa dla życia, by ten mógł założyć ród kapłanów lekarzy. Stąd lekarzy w starożytnej Grecji nazywano synami Asklepiosa (po naszemu Eskulapa), a miejsca, do których przybywali chorzy były świątyniami Asklepiosa/Eskulapa.
Gdy około V wieku p.Chr. zaczęła się rozwijać medycyna świecka, lekarzem mógł zostać każdy, kto uczył się filozofii, matematyki i odbywał asystenturę u już uznanego lekarza. To były właśnie czasy Hipokratesa, urodzonego na Kos około 460 roku p.Chr. uznawanego za ojca nowoczesnej medycyny.
Hipokrates starał się poprzez obserwację chorych wysnuwać wnioski do przyczyn zachorowań. Pomijał wcześniejsze gusła i odczynianie czarów. Leczył ziołami, kąpielami, masażami, dietą, gimnastyką. Przeprowadzał operacje. Dużo korzystał z wiedzy medycznej zgromadzonej do jego czasów a rozproszonej po świecie. Aby ją poznać, poszerzać i opisać, odbywał dalekie podróże. Między innymi z Egiptu przywiózł pryncypia, które powinny obowiązywać każdego lekarza i te wpajał swoim uczniom. Z czasem zasady te tak przylgnęły do postaci mistrza, że znane są jako przysięga Hipokratesa.
Milczący dotąd Izydor z Kefalos zaproponował mi wycieczkę do ruin Asklepionu, najbardziej znaczących znalezisk archeologicznych na wyspie Kos. Wspiąwszy się na Dikeos, mieliśmy wspaniały widok aż do wybrzeża Morza Egejskiego. Na horyzoncie wyraźnie widoczne góry i zabudowania na półwyspie Bodrum. To już terytorium Turcji, tylko trzy kilometry wąskim przesmykiem morskim oddzielone od greckiego portu Kos.
W Asklepiejonie nawet dzisiaj wyczuwa się atmosferę miejscowości kuracyjnej. Dookoła resztek zabudowań szpitalnych, niektórych dobrze utrzymanych fragmentów akweduktu, szeregu kolumn i wanien leczniczych, obok imponujących schodów prowadzących do dawnej uczelni, wszędzie pełno zieleni, jak w parkach zdrojowych. Są tu pinie, drzewa oliwne, krzewy figowe. Słychać zewsząd śpiew cykad. Zespół sanatorium i świątyń powstał ku czci boga sztuki leczniczej Asklepiejona, raz jeszcze powtórzę – inaczej Eskulapa, w IV wieku p.Chr., czyli przed około 2350 laty.
Przez 900 lat był systematycznie rozbudowywany i przybierał coraz mocniej świecki charakter uczelni, szpitala, „gabinetów zabiegowych”, tarasów odpoczynkowych itp. itd., w zamyśle zupełnie bliski naszym współczesnym wyobrażeniom o kuracyjnej enklawie leżącej w otoczeniu przyrody, w oddaleniu od miasta. To takie jakby starożytne Goczałkowice Zdrój, oaza spokoju i zieleni dla podtrzymania zdrowia, zaledwie kilka kilometrów w bok od szosy.
W roku 554 trzęsienie ziemi spustoszyło Asklepion, a deszcze, szlam i złodzieje dopełnili reszty. Ruiny pierwszego europejskiego sanatorium, z akademią medyczną i dobrze rozbudowanym szpitalem zostały ponownie odkryte dopiero na początku XX wieku przez niemieckiego archeologa Rudolfa Herzoga. Prace renowacyjne, rekonstrukcyjne i uzdatniające były prowadzone aż do lat trzydziestych XX wieku. W rezultacie mamy wspaniały zabytek sztuki i nauki hellenistycznej. A mała wyspa Kos ma niezwykłą ciekawostkę turystyczną.
Sama wyspa długa jest na 40 km i szeroka przeciętnie na 8 km, zaś w najwęższym jej miejscu wystarczy wspiąć się na drzewo, by zobaczyć brzeg morza i z lewej i z prawej. Są na niej wprawdzie dwa niewysokie pasma górskie, najwyższy szczyt ma 846 m npm, jednak w przewadze wyspa jest dość płaska i bardzo wygodna do zwiedzania na rowerach, z czego chętnie korzystaliśmy.
Od kwietnia do października dni są letnie, z gorącymi w lipcu i sierpniu, toteż wyspa żyje głównie z turystyki. Oprócz samej stolicy miasta o takiej samej jak wyspa nazwie Kos i nieodległego Asklepionu, warto zwiedzić liczne archeologiczne odkrywki wokół stolicy. Z innych atrakcji polecam średniowieczną twierdzę rycerzy Joannitów, porzucone wioski widma w centrum wyspy czy zabudowania Gymnasionu, Odeonu i współczesny Dom Europy. A także termalne, przyjemnie łaskoczące ciepłymi bąbelkami źródła w morzu.
A wyspiarze? Mimo prawie całorocznej inwazji turystów i wczasowiczów pozostali mili, uczynni, służący radą i pomocą, zawsze uśmiechnięci. Podbuduję tę przesłankę przykładem. Dowiedziawszy się w recepcji, że jest na wyspie i to całkiem niedaleko, oddalona o pół godziny spacerkiem kaplica katolicka, postanowiliśmy w niedzielę udać się na mszę. Niebawem okazało się, że owe „pół godziny” jest takie bardziej góralskie. Poza tym znajomość topografii naszych recepcjonistów też nie była najdoskonalsza. Pierwszy zapytany o Katholikí̱ Ekkli̱sía Grek podrapał się po brodzie, dał gestem znać, że mamy poczekać i pobiegł do domu w pobliżu. Po kilku minutach zjawił się z mapą. Zapytany, by wskazał, gdzie na mapie jest kaplica, zrobił strapioną minę i zapytał o naszą narodowość.
– Polo̱noí? – ucieszył się jak dziecko, kazał zaczekać i pobiegł do widniejącego w oddali portu. Gdy zniknął nam z oczu, zastanawialiśmy się, czy by nie zacząć poszukiwań na własną rękę, ale sumienie nie pozwalało zerwać tej nowej znajomości. Po niespełna 10 minutach zjawili się we dwójkę. Ten drugi znał rosyjski. Ich pomysł był taki; skoro nie możemy się porozumieć po grecku, to będzie szansa dogadać się w dwóch językach słowiańskich, dla niego zresztą brzmiących identycznie. Z tym drugim Grekiem rzeczywiście dało się porozumieć, na tyle dobrze, że nam wytłumaczył, iż obaj nie potrafią czytać mapy, nie wiedzą gdzie jest na niej miejsce, w którym się znajdujemy, a kaplica katolicka, jeżeli jest, to pół godziny przed nami... i wskazał kierunek. A nawet nas podprowadził do ścieżki, którą dojdziemy na skróty. Mapę nam podarował – mam ją do dziś. Gdy ostatecznie dotarliśmy do niewielkiej eklezji, ludzie wychodzili z niej po skończonym nabożeństwie, a anglikański pastor pakował liturgiczne przybory do podręcznej walizeczki. Przed kaplicą na upale darł się wniebogłosy uwiązany do słupka osioł.
Na wysokościach i na nadmorskich skarpach, w najdziwniejszej republice świata, na zboczach ponad 2000 metrów wysokiej góry, wśród rzadkiej roślinności, żyje w 20 klasztorach i w blisko stu pustelniach ponad 2000 zakonników i kilkudziesięciu świeckich pomagierów. Same chłopy. Ani jednej białogłowy, a niechby i rudą była. Krótko; państwo bez bab. Tylko mnisi rodzaju męskiego. Nawet zwierzęta gospodarskie; osły, muły, barany, kozły – też tylko faceci. Jakakolwiek przedstawicielka płci pięknej, ludzka czy zwierzęca, wodziłaby żądze mnichów na pokuszenie. Tak zapisano przed tysiącem lat i tak trzymane jest po dzisiaj. A przecież republika potocznie nazywana bywa To perivóli tis Panagías co się tłumaczy Ogród Matki Bożej. Oficjalnie zaś zwie się Autonomiczna Republika Góry Athos.
„Athonici zabraniają wstępu na Świętą Górę kobietom, ponieważ jak twierdzą, bardzo kobiety kochają. Wprawdzie żadne kobiety na Athos wstępu nie mają, jednakże z kolei poprzez Marię Matkę Bożą, są tu wszystkie obecne”*– Tak stoi w świętych księgach klasztorów Świętej Góry. Zapisane w niejednej mowie; bo w starogreckim koine, w staro-cerkiewno-słowiańskim, po grecku, po rosyjsku, po serbsku, po gruzińsku, po bułgarsku i po rumuńsku. Koleje losów mnisiej republiki były tak bogate, zależności od aktualnych sąsiadów w okresie ponad tysiącletnich dziejów tak różnorodne, że dziś każdy klasztor używa własnego języka urzędowego, wedle pochodzenia zakonników.
Niby jesteśmy w Grecji, a jednak nie całkiem. Ta mnisia republika ATHOS na powierzchni 390 km2 ma w obrćbie Grecji status okrćgu autonomicznego, ściśle od reszty kraju oddzielonego oraz na lądzie i morzu strzeżonego przez policję i greckie służby specjalne. Wjazd odbywa sić wyłącznie drogą morską. A nie jest łatwo tam wjechać. Po pierwsze trzeba być rodzaju męskiego. Po drugie trzeba wykupić wizę. Po trzecie trzeba być wyznania prawosławnego... I tu otwiera się furtka. Wprawdzie mnisi wpuszczają do swej republiki jedynie do dwustu chłopa dziennie i w grupach najwyżej dziesięcioosobowych, ale... wystarczy się zadeklarować, że się jest pielgrzymem i już wyznanie nie jest takie ważne. Każdy pielgrzym uiszcza 100 euro i jeżeli spełnił pozostałe warunki, ma prawo przez trzy dni przebywać na świętej górze. Kto ma kondycję, by z poziomu morza w tym prawie subtropikalnym klimacie wspiąć się na szczyt na wysokość 2033 m npm, proszę bardzo. Można nawet tam w kapliczce przenocować. A raz w roku, w dzień Przemienienia Pańskiego nawet uczestniczyć we mszy świętej. Szkoda tylko, że oficjalnie nie wolno fotografować i należy przy wjeździe zdeponować aparaty i kamery. Na podejściu, gdy nikt nie widzi, pozostaje komórka...
W pierwszej połowie XX wieku Rosja wysunęła propozycję uczynienia Athosu strefą neutralną pod honorową opieką krajów, w których prawosławie było religią dominującą. Koncepcja ta została jednak odrzucona przez rząd grecki, pragnący zachować grecki charakter Athosu. Ostatecznie Święte Zgromadzenie – rząd autonomicznej republiki składający się z przedstawicieli wszystkich klasztornych zgromadzeń – zaakceptowało status Athosu jako niezależnej prowincji na terytorium Grecji. Zwłaszcza że obecnie w XXI wieku mnisi w monastyrach pochodzą nie tylko tradycyjnie z Grecji, Serbii, Bułgarii i Rosji, ale nawet z Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii, Niemiec, Peru, ponoć też z Afryki. Więcej niż 1/4 obecnych zakonników ma wykształcenie wyższe.
Poniżej Thessalonik, greckiego rejonu Chalkidiki, wysuwają się na południe trzy palczaste półwyspy. Dwa bardzo turystycznie eksploatowane to Kassandra i Sythonia i trzeci praktycznie dla turystów zamknięty Republika Góry Athos. Marzyło nam się, wypoczywającym na Sythonii, popielgrzymować na Athos. Aliści... jakże tu, w czasie urlopu opuścić na kilka dni nasze żeńskie połowy? Nadto, o wizy należało wystąpić kilka tygodni wcześniej. Zatem jedyna dla nas możliwość obejrzenia państewka mnichów, to wsiąść na statek turystyczny i opłynąć półwysep. Co też uczyniliśmy. Trzeba wiedzieć, że statki obce, w tym turystyczne, wycieczkowe, rybackie nie mają prawa podpływać bliżej niż na 500 metrów do brzegów republiki. Kilka stalowych łodzi patrolowych widać zakotwiczonych wzdłuż wybrzeża, ale kto by pod prażącym słońcem odmierzał czy to jeszcze 500, czy też już może tylko 300 metrów? Dzięki takiej całodziennej wycieczce na łajbie udało nam się obejrzeć i sfotografować niektóre monastyry. Ba, na morzu pokazały nam się baraszkujące wokół statku delfiny. Dodatkowa atrakcja dnia na pokładzie.
A co z tytułowymi kurami?
Otóż jak wieść niesie, jest to jeden jedyny od dawna wyjątek, że te stworzenia żywe płci żeńskiej mają prawo żyć w republice. Mnisi wykorzystują białko kurze przy pisaniu ikon. Ze starodawna przyjęte, że ikony się pisze, a nie maluje. Import jaj byłby droższy i na górskich terenach trudny w transporcie, aniżeli produkcja na miejscu. Kury dostąpiły zaszczytu niesubordynacji surowym regułom zakonnym.