Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Duszna atmosfera prowincjonalnego miasteczka, zamknięta, nieprzychylna społeczność oraz dojmujące przekonanie, że życie nie przyniesie nic lepszego – czy to wystarczy, aby zwyczajny człowiek stał się zabójcą?
Dobre Miasto jest jak każde inne: ma swoje ciemne zaułki i ponure tajemnice, o których nie chcą myśleć pochłonięci codziennymi problemami mieszkańcy. Kiedy zamordowana zostaje żona lokalnego biznesmena, uwielbiana przez wszystkich aktywistka, wzrasta niepokój, mnożą się plotki i rodzą nowe podejrzenia. Wkrótce ma rozpocząć się proces trzech mężczyzn podejrzanych o to brutalne morderstwo. Tymczasem Małgorzata, dziennikarka pochodząca z Dobrego Miasta, odkrywa, jak wiele niedomówień jest w tej na pozór prostej sprawie i jak bardzo nieprawdziwe twarze ukazują jej kolejni rozmówcy. Od tego, komu teraz zaufa, będzie zależało jej życie…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 571
Adwokat jest z urzędu, wisi mu, czy klienta skażą, czy uniewinnią. Dla niego ten sam pieniądz. Jeśli mu zapłacę, udostępni kopię akt, a do tego co nieco dopowie. Ważnego co nieco.
– Oficjalnie, pani redaktor piękna, to oczywiście mój klient jest niewinny, nie przyznaje się i składa wyjaśnienia, w których obciąża tych dwóch pozostałych, po równo w zasadzie, bo mój klient samego zdarzenia nie widział. Twierdzi, że w czasie zabójstwa był poza miejscem zbrodni, bo wysłali go do sklepu po wino i papierosy, i dopiero jak wrócił, zobaczył trupa. Trup zatem już nie żył, choć oczywiście mój klient nie sprawdzał, czy trup jest żywy, do nieudzielenia pomocy się przyznajemy. – Mówi bez przejęcia, jakby opowiadał o kupowaniu lodów, a „trup” znaczy tyle co jogurtowe czy waniliowe. Chyba celowo używa słowa, które rani ucho niczym fałszywa nuta. – Tak samo jak do rozczłonkowania zwłok, choć mój klient nie członkował, tylko pakował w czarne worki na śmieci. No, ale współudział jest, nie ma rady. Do ukrycia zwłok też się przyznamy, a gdyby było już bardzo źle, to i do planowania, bo przecież jeździł ten mój klient z pozostałymi podejrzanymi szukać głębokiego jeziora, co jest poza sporem, na co są i esemesy, i inne takie świadectwa, ale do samego zabójstwa, jak już mówiłem, przyznać się nie zamierzamy i nie przyznamy.
– A nieoficjalnie?
– To ile pani zapłaci?
Urok osobisty nie wystarczy?
– Najpierw niech pan odpowie.
– He, to chyba słaby interes? Ale dobra, powiem w gratisie, bo przecież mam czym pohandlować, nie?
– No właśnie.
– Może powiem zatem tak: jeśli… a raczej kiedy upadnie ta linia obrony, to stawiamy na inną.
– Jaką?
– Przyznamy się do współudziału i powiemy, że to ten kulawy zrobił.
– Mirek?
– Kulawy.
– Żaden nie jest kulawy.
– W trakcie jeden kulał. Jak pani przeczyta protokoły, to pani zrozumie. Jebn… to znaczy, uderzył się w nogę i kulał. A kto wie, może ktoś mu przetrącił tę nogę, o czym też może pani przeczyta…
– Nie mam dostępu…
– No i właśnie dlatego warto się ze mną dogadać.
Mecenas uśmiecha się. Jest gruby, lepsze słowo: spasiony. Spocony, cała jego postać jest jakaś taka obleśna, wulgarna. Mówi z pełnymi ustami. Bardzo dużo sobie wkłada do paszczy, jakby mógł nie zdążyć zjeść albo sugerował, że ja mogę mu zabrać. Wiem, że był wcześniej sędzią penitencjarnym w Szczecinie, ale nie wytrzymał.
„Za dużo trzeba było pić, pani redaktor – powiedział mi podczas poprzedniego spotkania. – Prezes sądu zaczynał dzień od małpki i kończył małpką, a co było pomiędzy, niech pani lepiej nie pyta. Co wyjazd do więźnia, to picie. Przewodniczący wydziału pił, naczelnik pił, kierowca pił, to ja miałem nie pić? Na trzeźwo zresztą tego wszystkiego wytrzymać nie można, taki był kabaret z tymi więźniami i z sędzią. Lynch albo inny Coen mógłby film nakręcić, mówię pani. Nie dałem rady. Ja, proszę pani, jestem z ubogiej rodziny, patologicznej, jak ten mój klient, a może nawet bardziej, tylko że mnie się udało, w życiu poszczęściło, no trochę, bo może też nie tak bardzo, a jemu to już całkiem nie. Że skończyłem studia, to cud, no ale potem trafiłem, jak trafiłem, i stał się niecud. Wróciłem do niebytu, na stare śmieci i jestem tu, jaki jestem. Tak czy inaczej, mnie do pijących nie wolno, bo jestem podatny. Żona zagroziła, że mnie rzuci, i tak zostałem adwokatem. Pani zdrowie”.
Potem zastanawiałam się, ile w jego słowotoku jest ukrytych informacji, zachęt, prowokacji, pułapek. Nic z tego nie powinno mnie interesować, w ogóle jego postać jest marginalna, w artykule mogłaby nie wystąpić albo zająć jedno zdanie komentarza, zaczynające się od „mój klient”, a kończące zwrotem „wyraża ubolewanie”. Pomiędzy coś o winie i niewinności, może z jakimś krótkim cliffhangerem, który powinnam – już bez jego udziału – rozwinąć pod drugim śródtytułem.
A jednak sprawdzam tego mecenasa, bo tak mnie uczono (czasem sedno tkwi w szczególe), i moje źródło dzień później mówi, że adwokat przeniósł się do stolicy, bo ma zarzuty o jazdę po pijanemu, ale się nie przyznaje, podważając wyniki badań krwi (nie jego, podmienione). Zawiesili go nawet w prawach do wykonywania zawodu, ale potem odwiesili, dzięki czemu reprezentuje teraz podejrzanego o zabójstwo i namawia do korupcji, bo chyba tak to trzeba nazwać, choć pewnie – mówiąc jego językiem – penalizowane nie jest. W krajach wolnych i demokratycznych dziennikarzowi przecież wolno kupować informacje, nawet jeśli jest to wbrew etyce i moralności.
– A ile pan oczekuje?
– Ja mam proponować? Niech pani zadzwoni do naczelnego i powie, że jak będzie dobry piniondz, to będzie sensacja.
– Jaka tu sensacja, kiedy wszystko wiadomo?
– Tak? To po co pani tutaj jest, czego szuka?
No właśnie, czego?
– Cóż…
– Dobrze pani wie, że nic nie wiadomo. Ale żeby było wiadomo, to trza się trochę wykosztować…
– Muszę wiedzieć coś więcej.
Chrząka, przepija, chrząka. Odkasłuje.
– Dobrze, to powiem jeszcze, że jak ta druga linia obrony padnie… w sumie ona ryzykowna już sama z siebie, bo z niej wyniknie, że mój klient jednak nie wyszedł po żadne wino i papierosy, a przynajmniej nie wtedy, gdy się… działo… O, widzi pani, piękna pani redaktor, jaki ze mnie dobry człowiek, że pani podsuwam hipotezy darmowe, całkowicie gratisowe hasła i podtytuły do pani przyszłych wspaniałych reportaży?
– Do rzeczy.
– W każdym razie jak już padnie, to jest jeszcze trzecia linia.
– Że niby winny jest ten…
– Nieeee – przeciąga. Macha z lekceważeniem ręką. – Tamtego on nie obciąży, chyba że zbiorowo, personalnie na pewno nie. I niewiarygodne by było, i bez sensu, i niehonorowe, i nieprzyjacielskie, bo to przecież przyjaciel, a nawet brat, jeśli założyć, że rzeczywiście ten ojciec… a, tego pani też nie wie? No więc… jeśli druga padnie, to wtedy… powiedzmy, że się przyzna, choć też nie do końca.
– Mówi pan zagadkami.
– No bo negocjuję, nie? Pani płaci za obiad, pani redaktor, dobrze? – Przepija, sięga po kartę. – I za deser…
– To przyzna się czy nie?
– W zasadzie tak, choć w niedopowiedzeniu. Zrzuci wszystko na… – Ścisza głos, nachyla się do mnie. Czuję czosnek i pot. Przez chwilę odnoszę wrażenie, że jestem kimś bliskim dla tego obleśnego faceta, i mam już wszystkiego dość. – Na Kryśkę.
Nie odpowiadam od razu. Nie mogę sobie przypomnieć tego imienia i nie wiem, czy powinnam się do tego przyznawać, czy nie wykażę się jakąś rażącą niekompetencją, a przecież nie chcę, żeby ten gruby obwieś zyskał nade mną kolejną przewagę, bo już kilka i tak ma.
Ale wtedy on zachęcająco unosi brwi, wytrzeszcza gały, nadyma policzki, jakby chciał dopowiedzieć: „Tak, tak, redaktorko, to jest news, news, o który warto walczyć, a przede wszystkim – za który warto zapłacić”.
– Kim jest Kryśka?
Mecenas rechocze głośno, jakbym powiedziała świetny żart, taki jak ten o Żydach, który zaserwował na początku spotkania, bo dziś żarty o Żydach znów są w modzie i wszyscy zapomnieli, do czego prowadzą.
– No i tu dotarliśmy do sedna, bo, proszę szanownej pani redaktor, informacja o Kryśce jest warta milion albo i więcej, a ja pani ją sprzedam za drobne… powiedzmy… No, niechże pani zadzwoni do tego naczelnego.
Jego blok sąsiadował z boiskiem szkolnym, był trzeci z rzędu od bocznej alejki Tytoniowej, zaraz za garażami. Po drugiej stronie ulicy Warszawskiej stały punktowce, tej samej wysokości, ale węższe, z jednym tylko wejściem i klatką schodową, a dalej kolejne bloki, pięcioklatkowe, trochę inne, starsze, więc gorsze i niektóre jeszcze z ogrzewaniem węglowym, bez centralnego. Ale płytki w łazienkach i kuchniach odpadały tak samo w starych, jak i nowych blokach, klatki zalatywały niemal identyczną szczurzą stęchlizną, piwnice kryły podobne sekrety, z okien leciały Biełyje rozy na przemian z Born in the U.S.A., a w niedzielę, w trakcie seansu W starym kinie, z mieszkań pachniało schabowym, zasmażaną kapustą i sernikiem z rodzynkami sułtańskimi.
Mirek pamięta każdy dzień swojego dzieciństwa i młodości. Nie wspomina ich jakoś szczególnie, nie zapisał nigdzie w pamiętniku, ale one jednak wciąż, mimo upływu lat, jakoś go tam kształtują, sprawiają, że jest, kim jest, i nie może być kimś, kim chciałby być.
Najfajniejsze wspomnienia ma z boiska do koszykówki. Kochał się w dziewczynie, która przychodziła patrzeć, jak grają, i jemu też się wydawało, że ona się w nim kocha, ale wcale tak nie było. Przychodziła tam dla innego chłopaka, który miał na imię Julek, a wszyscy nazywali go Dżulian. Wybrała tego Dżuliana i dobrze wybrała, bo to był człowiek wartościowy, z perspektywami, urodzony wojskowy, z mieszkaniem, uposażeniem socjalnym i wcześniejszą emeryturą, a nie ledwie wiążący koniec z końcem przyszły morderca, jak Mirek.
Pamięta, że wiosną siedzieli w trójkę niemal co wieczór i do późna rozmawiali o różnych sprawach – o przyjaźni, miłości, muzyce, książkach, filmach, istotach pozaziemskich i o tym, co było dla nich ważne w tamtych latach – a Mirek zupełnie nie odczuwał, że jest piątym kołem u wozu, i do dziś nie wie, czy to dlatego, że nie miał dość przenikliwości i taktu, czy też rzeczywiście tym dwojgu nie przeszkadzał, bo może taka przyzwoitka była im wówczas potrzebna.
Czasem pojawiał się czwarty „mężczyzna”, też w niej zakochany, ale on trzymał się raczej z innymi, z chłopakami z nowego osiedla na Bema, a nawet z baraków na Jezioranach, co czyniło z niego kogoś wyjątkowego, bo „baraki”, jak nazywano mieszkańców Jezioran, tolerowały tylko swoich lub byłych swoich, a Czwarty był synem doktora, który potem porzucił rodzinę dla młodszej i piękniejszej.
Pewnego dnia Czwarty podszedł do Mirka i powiedział: „Od dziś jesteś moim szpiegiem”. Nakazał mu śledzić tę dziewczynę i meldować, co ona robi z chłopakami, a szczególnie z tym pięknym Dżulianem o oliwkowej skórze i długich nogach.
Mirek bał się Czwartego, więc początkowo się zgodził, ale potem nigdy mu nie donosił, zresztą temat sam upadł, bo Czwarty nie pytał więcej o dziewczynę, przez co Mirek wielokrotnie się zastanawiał, czy to nie była jakaś prowokacja ze strony jej albo Dżuliana, zmowa całej trójki przeciwko śmiesznemu dziwakowi, a może jakaś większa intryga.
Baraków też dobrze nie wspomina. W zasadzie od małego wie, że chłopaki stamtąd są bardzo źli, kradną, przeklinają, biją mocno i mogą zabić ot tak, bez powodu i bez skrupułów. Są wściekli, chorzy, zaropiali, brudni i dla nich skrzywdzić kogoś to jak splunąć – mówią na osiedlu, na całych Balicach i na Bema też, przestrzegając, by na Jeziorany nie łazić bez potrzeby, a nawet w potrzebie. Tak się tworzą legendy i tak mrożą w strachu.
Któregoś dnia, kiedy Mirek ma może osiem, może dziewięć lat, idzie przy parku miejskim za Jezioranami, zapuszcza się hen od osiedla i dostaje nauczkę, bo baraki go zaczepiają, wołają z daleka, żeby do nich podszedł. Mógłby uciec, ale nie ucieka, bo nogi mu puchną, skóra cierpnie, serce wali, w płucach brakuje tchu.
Podchodzi do tych chłopaków, nie patrzy im w oczy, wzrok ma spuszczony, ale i tak widzi, jacy są ogorzali, jacy brudni i inni. Pachną cali wściekłością, buntem, siłą, przerażają wszystkich i wszystko, a poza tym stoją z psem, wilczurem, jak na filmach o hitlerowcach, warczącym i groźnym. Mirek zerka na bestię z trwogą, myśląc o otwartej paszczy pełnej wielkich zębów, dyszącej, z jęzorem wywalonym i ociekającym śliną.
Pytają, skąd jest i dlaczego tak się boi, że aż się trzęsie, a on mówi, że z Warszawskiej, z Balic, z osiedla, z trzeciego piętra czteropiętrowego bloku, i kłamie, że wcale się nie boi, tylko mu zimno, a przecież jest gorąco, lato, ze trzydzieści stopni, ma na sobie krótkie spodenki, oni też.
I myśli, że jak spuszczą tego psa, to wilczur nie będzie gryzł nogawek, tylko od razu gołe nogi, i to budzi w nim jeszcze większe przerażenie, więc drży, bo co ma nie drżeć.
– To czego się tak trzęsiesz? – dopytuje się barak.
Wtedy Mirek nieśmiało pokazuje psa.
– Psów się boisz?
Lubi psy. Chciałby mieć w domu swojego, ale mama mówi, że nie wolno, boby nabrudził, boby zniszczył skórzane kanapy, boby obgryzł boazerię, którą tato z takim trudem, choć nierówno, położył, boby było więcej kłopotu niż pożytku, w zasadzie sam kłopot, i smród, i tata by się złościł. Po co? Ale tego psa nie chciałby mieć w domu… no, chyba żeby go sam wychował do obrony… bo wilczur szczerzy kły i warczy, i patrzy na niego wzrokiem głodnym strachu i krwi, z jeszcze większą wściekłością niż same baraki.
Mirek kiwa więc głową, potwierdza, że boi się psa, a barak wygląda na zadowolonego, mami go uśmiechem i mówi:
– Dobrze, że się boisz. Bo jakbym go spuścił, toby cię pożarł. On lubi ludzkie mięso, tylko takim go karmimy.
Mirek znów potakuje, choć nie rozumie znaczenia słów, one jakby przelatują mimo jego uszu, opadają na skarpę i do rzeki. Już się nie odzywa, już boi się trochę mniej, ma nawet wrażenie, że cała ta przygoda skończy się bez szwanku, że go puszczą, a może nawet będzie mógł powiedzieć, że się zaprzyjaźnili, straszyć nowymi przyjaciółmi kolegów z bloku, chwalić się całą przygodą, odwagą i tym, jak patrzył w oczy samej śmierci.
Ale tak dobrze nie jest, bo barak nagle robi krok do przodu i uderza go znienacka w twarz, w policzek, pięścią, mocno, może nie najmocniej, jak umie, ale wystarczająco boleśnie, by Mirek poczuł krew w ustach i szybko rosnącą opuchliznę na policzku. Nigdy wcześniej nie dostał pięścią w twarz. Bił się już z innymi chłopakami, ale to było bicie na przewracanie, na duszenie i zakładanie różnych dźwigni, a nie na pięści.
Pada na ziemię, choć nie od siły tego ciosu, tylko żeby pokazać uległość i że ma już dość, po czym wstaje i odchodzi z opuszczoną głową, złamany, bez słowa, trzymając się za puchnący policzek, prosząc Boga, by nie puścili za nim psa.
– Zajebię go, zabiję – odgrażał się ojciec. Kazał Mirkowi opowiadać bez końca, jak to było, jak doszło do całej sytuacji, i opisać napastnika.
Mirek nie chciał opisywać. Najpierw w ogóle skłamał, że się przewrócił, ale ojciec zagroził, że jeśli nie powie prawdy, to jeszcze od niego dostanie na dokładkę pasem.
Powiedział więc, że nie widział tego chłopaka, że tamten podleciał i go uderzył bez przyczyny.
– Jak to bez przyczyny? Nic mu nie pokazałeś, nie przezwałeś, nie wziąłeś niczego?
– Nie.
– No to dlaczego uderzył?
– No zwyczajnie, podleciał i bach.
– Bach?
– No, bach.
Ojciec wściekał się, wołał, że nic nie rozumie, bo w jego czasach się nie zdarzało, żeby ktoś podlatywał i bił bez przyczyny, nikt nikogo nie kopał, walki były honorowe, na pięści, i w ogóle nie biło się słabszych, tylko walczyło o szacunek i władzę, ale chyba sam wiedział, że to wszystko gówno prawda, więc na koniec wrzasnął, że się dowie, i wyszedł, choć zdaniem Mirka tylko skorzystał z pretekstu, by wyjść się napić, wcale nie szukał tego chłopaka z psem, nie chodził po mieście i się nie dopytywał, a już na pewno nie poszedł na Jeziorany.
Mirek za to przez lata miał traumę, bał się psów i baraków, unikał chłopaków z Jezioran, jak tylko mógł, i może dlatego tak się przeraził, gdy na kółku fantastycznym Borys posadził go koło Rafała, od którego Jezioranami pachniało z daleka.
Borys był młodym wojskowym, porucznikiem zaraz po szkole w Zegrzu. Naprawdę na imię miał inaczej, ale bardzo lubił opowiadania braci Strugackich, bardziej nawet niż powieści mistrza Lema, dlatego nazywano go Borys albo Arkady, co przyjmował z nieskrywanym zadowoleniem.
Założył to kółko fantastyczne dla dzieciaków wojskowych z szarego blokowiska przy ulicy Lenino oddzielającej jednostkę od miasta, ale na spotkania wolno było przychodzić wszystkim.
Mirka zaciągnął na kółko Boguś. Powiedział, że będzie można tam oglądać za darmo amerykańskie filmy z pirackich kopii, pożyczać książki, a może nawet zagrać na komputerze. Boguś chciał mieć kogoś do towarzystwa, a Mirek – mimo strachu i niepewności – w końcu się zgodził i poszedł z nim.
Żałował, gdy posadzono go obok Rafała i do końca tego pierwszego dnia na kółku, zamiast skupić uwagę na Conanie Barbarzyńcy, myślał o tym Rafale – czy nie zaczepi go po wszystkim, nie nastraszy i nie walnie z partyzanta w ryj, jak ten barak przed laty.
Mimo to poszedł na kolejne kółko, tyle że zadbał, by usiąść pomiędzy Bogusiem a chłopakiem z wojska, Jarkiem, synem pułkownika. Jarek był starszy o dwa lata, miał rzadkie włosy i umęczoną twarz przekwitłego człowieka, twierdził, że na sto procent kiedyś wyłysieje, ale to dobrze, bo tacy mężczyźni lepiej sprawiają się w seksie.
Chwalił się, że już miał dziewczynę, a nawet kilka. Powiedział też, że czasem w piątki spotykają się potajemnie w klubie w gronie starszych chłopaków, co to już wiedzą co nieco o życiu, żeby oglądać na wideo filmy takie trochę bardziej dla dorosłych, i tak Mirek po raz pierwszy zobaczył niemieckie głośne porno, a Jarek – w przerwach pomiędzy westchnieniami – tłumaczył, co i jak się tam dzieje, i dlaczego te dzieła są takie ważne, pożyteczne i edukacyjne.
– No bo zobacz, one uczą, jak ruchać i kiedy wyciągać, żeby do środka się nie spuścić, bo inaczej będzie wpadka.
Mirek już wtedy, a ma ledwie ze trzynaście lat, myśli więcej o dziewczynach niż o fantastyce, Conanach i książkach. Wszystko kojarzy mu się z jednym. Korzysta z każdej wolnej chwili, by zamknąć oczy i sobie poużywać. Jego życie w zasadzie toczy się wokół ruchania, ale ma wrażenie, że życie innych także ma tylko ten jeden główny cel. Tyle że niektórzy szczęściarze dobierają do tego partnerów, a on, jak wielu innych chłopaków w jego wieku, musi sobie radzić sam.
W Dobrym Mieście niewiele się wówczas dzieje. Nie ma demonstracji, rzucania kamieniami, podpalania się, barykadowania, strajków, ludzie z Solidarności raczej się kryją po zakładach, a może to Mirek ich nie widzi, bo jego rodzice są z opcji: ciszej idziesz, dalej zajdziesz, lepiej się nie wychylać i tak dalej.
W czasie stanu wojennego wojsko stawia na rynku jeden czołg, ledwie na kilka dni, jakby tylko po to, by można było go sfotografować do archiwów i dać zdjęcie w „Tygodniku Mazowieckim”. Czołg staje pod czynnym jeszcze kinem, w którym jednak zamiast Czasu apokalipsy wyświetlano Bez miłości.
Potem wszystko wraca do normy. Nikt się nie bije, nie rzuca na ulicach butelkami, nie robi demonstracji. Incydentów jest niewiele, można je policzyć na palcach. Najpoważniejszy to jak milicjanci po pijaku wbijają się suką w słup na Alejach Dzierżyńskiego i trzeba do tego dorobić teorię, że ktoś rzucił w nich cegłówką. Najlepiej byłoby w to kogoś wrobić i nawet mają jakiegoś kandydata, ale ostatecznie funkcjonariuszy rusza sumienie i żaden z nich go nie rozpoznaje.
Drugi incydent Mirek widzi na własne oczy. Wraca akurat z biblioteki, z domu kultury, ulicą Armii Ludowej, gdy jakiś półnagi potężny typ o mięśniach ze stali, niebaczny na polecenia i rozkazy, podąża w kierunku milicjanta, pomrukując, że zaraz mu wpierdoli, nogi z dupy powyrywa i flaki wypruje. Milicjant woła: „Stój, bo strzelam!”, a typ idzie mimo to i tylko uśmiecha się złowieszczo, jak rasowy szaleniec, przez co Mirkowi przypomina postać z Frankensteina lub innego horroru.
Milicjant strzela w powietrze, ale broń się zacina. Słychać tylko głuchy trzask. Tamten, nie przestając złowieszczo się uśmiechać, przyspiesza kroku i wali glinę w łeb, raz a dobrze. Milicjant pada – strącona czapka turla się niemal pod nogi chłopca – ale broni nie wypuszcza. Odczołguje się od napastnika, groteskowo przetacza po chodniku, jakby był smarkiem i bawił się w wojnę pod blokiem, znów bezskutecznie próbuje strzelać i wtedy podjeżdża suka. Wyskakują na półnagiego w pięciu, a mimo to ledwo dają mu radę, no ale w końcu dają.
Mirek patrzy do końca, jak mężczyznę biją pałkami, a potem całego zakrwawionego wrzucają do nyski. Chłopcem w tym czasie nikt się nie interesuje i po chwili jest całkowicie sam na rynku. Stoi w centrum szarego miasta, jakby stał na cmentarzu, i nie jest do końca pewny, czy nie siedzi w środku jakiegoś pokręconego snu, bo takie już przecież miewa, szczególnie po książkach i horrorach, i czy nie wydarzy się coś jeszcze straszniejszego, jak to bywa w snach.
Jest też świadkiem zdarzenia, które początkowo z polityką nie ma nic wspólnego, chyba że pijaństwo potraktujemy jako coś przynależnego polityce tamtych czasów. Sąsiad z bloku, z pierwszej klatki, organizuje mianowicie codziennie libacje, podczas których zdarza się, że biesiadnicy wyzywają komuchów od skurwysynów, bo po wódce wszyscy są odważniejsi. I jeden taki odważny, bardziej pijany od innych, chce wyskoczyć przez okno, a libacja trwa na trzecim piętrze, więc inni go powstrzymują, choć zapewne on z tym wyskakiwaniem udawał, a oni powstrzymywali go też tylko dla jaj, ale diabeł tak nieszczęśliwie losy plecie, że pociągając za koszulkę, wpychają zgrywusa na stojącą z boku szybę, która go niemal przepoławia. I Mirek widzi takiego przepołowionego nieszczęśnika, jak zataczając się, krwawiąc i ciągnąc za sobą gruby szal szkarłatu, wypełza z klatki i pada niemal u jego stóp, i taki będzie mu się śnił potem przez lata, aż któregoś dnia zdjęcie tego mężczyzny odnajdzie w gazecie ogólnopolskiej z podpisem „Ofiara stanu wojennego”, co niesłusznie odczyta jako historyczne przekłamanie, podczas gdy powinien uznać za zwykły czeski błąd, niezawinioną przez nikogo oszybkę.
Mirek z kolegami chodzą też na Olsztyńską oglądać, jak ze Szczytna, ze szkoły milicyjnej, jadą do Warszawy kolumny ciężarówek, topornych transporterów opancerzonych i wozów bojowych z armatkami wodnymi i wystającymi wyrzutniami granatów dymnych. Czasem jadą też czołgi i inny ciężki sprzęt, ale żeby na nie trafić, trzeba mieć szczęście.
Polityką Mirek się nie interesuje. O Solidarności wie tyle, że to zadymiarze i pijacy (tak mówi ojciec), burzą się o wyższe płace i o ceny w sklepach i pewnie mają rację, ale czy to znaczy, że należy im sprzyjać, tego już nie wie, bo zmienić przecież nic nie zmienią, ruski nie da nic zmienić. Wierzy ponadto, że socjalizm jest najlepszym ustrojem, a Związek Radziecki to odwieczny przyjaciel, bratni naród. Zna paru Rosjan, poznał ich w wakacje na koloniach, gdy pojechali na wymianę, co dla Mirka załatwiła koleżanka mamy, mimo że nie był uprawniony.
Jeden przyjaciel Rosjanin jest nawet Ukraińcem z miasta Chmielnicki, ale żadnego z nich nie interesuje pochodzenie tej nazwy ani inne historie. Piszą do siebie listy, zaczynając od słów: „Mój drogi przyjacielu”. Ostatni przychodzi na tydzień przed wybuchem w Czarnobylu i potem Mirek się zastanawia, czy przyjaciel czasem nie zginął podczas tej katastrofy, bo informował go, że jego rodzina przeprowadza się do Prypeci, prosił, by kolejne listy wysyłać na nowy adres.
Sam z Czarnobyla pamięta tyle, że jakoś dziwne były obchody święta pierwszomajowego, potem trzeba było pić palące świństwo, co miało uchronić od choroby popromiennej, a rodzice zabraniali grać w piłkę na boisku.
Mirek miewał sny o wybuchu bomby atomowej i raz czy dwa zsikał się wtedy w łóżko. Może jednak się mylić, czy to na pewno było w tym czasie, bo sikał też wcześniej i potem, po pijaku, też czasem sikał, wcale nie z powodu snów o wojnie i innych strachów, tylko z lenistwa i braku wstydu.
Rodzice także mu mówią, że polityką nie ma co się zajmować, socjalizm będzie wieczny i jest najlepszy. Oboje należą do partii, choć nie z przekonania, tylko z wygody, żeby lepiej zarabiać i mieć więcej niewykorzystanych szans.
W szkole puszczają filmy o bezdomnych w USA i o tym, jak niesprawiedliwy jest kapitalizm. Mają też pogadanki z młodzieżą z NRD, która jest karna i wymusztrowana, a dziewczyny chętnie się całują i pozwalają macać po cyckach.
Niby Mirek swój rozum ma, ale nie bardzo chce go używać. Czasem tylko coś mu odwali i zrobi jakąś prowokację, na przykład w zeszycie do rosyjskiego narysuje chuja, którego jedno jajo ozdobi swastyką i trupią czaszką, a drugie sierpem i młotem, ale pani uzna, że to nie jest wygłup nastolatka, tylko demonstracja polityczna, i wezwie go następnego dnia z rodzicami. Chłopak wysłucha łajania czerwony na gębie, a ojciec będzie się trząsł z nerwów, po czym mu przejdzie i nawet na niego nie nakrzyczy w domu, tylko w milczeniu wrośnie w gazetę.
Ale choćby Mirek interesował się bardziej polityką, historią, elektroniką czy tą nieszczęsną fantastyką, to i tak w trakcie i pomiędzy, w każdej wolnej chwili, myślałby o ruchaniu, bo takie już są hormony, a poza tym w jego odczuciu wszyscy pozostali też zajmują się tylko tym – pierdolą się jedni z drugimi na potęgę, w dzień i w nocy, na żywo i w snach. Tym tylko się w swoim szarym świecie interesują i do tego dążą. No i może jeszcze trochę do pieniędzy, bo pieniądze są rzekomo w życiu najważniejsze, czego Mirek zrozumieć nie może, ale co kiedyś zrozumie i przez co w przyszłości źle skończy.
Gdy robi sobie dobrze, nie myśli o dziewczynie Dżuliana (dawno już o niej zapomniał) ani o innych z bloków czy ze szkoły.
Wyobraża sobie najczęściej węgierskie aktorki, które uważa za najpiękniejsze na świecie. Wtedy po dzienniku lecą głównie filmy radzieckie, polskie i czeskie, w Kinie nocnym hiszpańskie horrory, w święta i na sylwestra westerny, a czasem w tygodniu, po dwudziestej drugiej, obyczajowe węgierskie.
I w węgierskich zawsze są ładne aktorki i się pierdolą, działając na jego wyobraźnię. Szczególnie zapamiętuje taki film, w którym główna bohaterka może to robić tylko od tyłu, bo inaczej odczuwa ból.
Przez wiele miesięcy to na niej Mirek się skupia, bijąc konia, przerzuca się na inną dopiero, gdy obejrzy pierwszy film o gwałcie. Nie wie dlaczego, ale bardzo pociąga go myślenie, że bierze udział w gwałcie, tylko, o dziwo, onanizując się, wyobraża sobie, że jest gwałconą kobietą i broni się przed napastnikiem, a potem wbrew logice ulega, ma z tego przyjemność, na koniec zaś przejmuje inicjatywę i domaga się więcej przyjemności.
Dość często zostaje sam i wtedy eksperymentuje. Wyszukuje różne przedmioty, w które może wsadzić członek, aż w końcu na stałe do tego celu dobiera sobie misia.
Miś jest wypełniony ściśniętą gąbką, wystarczająco twardy, mimo że pokryty aksamitem. Ma tak szczęśliwie na stałe skrzyżowane kończyny, że członek Mirka akurat pasuje do otworu pomiędzy nogami, trzyma się tam dość ściśle, a jednocześnie dzięki aksamitnemu wykończeniu te nogi go nie obcierają.
Przez wiele lat Mirek pierdoli swojego misia, wyobrażając sobie, że robi to z węgierskimi aktorkami, a potem też z nauczycielkami, bo nauczycielki w szkole wydają mu się podniecające, lubi je sobie wyobrażać podczas seksu, aż w końcu zadurza się śmiertelnie w sąsiadce z góry, o której mówią, że jest prostytutką, w co on raz wierzy, to znów nie wierzy, i projektuje ją sobie na miejscu misia.
Na kółko fantastyczne uczęszcza regularnie, a gdy kłóci się z Bogusiem, jakby na złość wszystkim siada koło Rafała. I tak pewnego dnia Rafał, który dotąd unika rozmów z kimkolwiek, wyciąga do niego dłoń i zagaduje:
– Cześć.
Rafał, podobnie jak Jarek, też mówi, że miał już dziewczynę.
– U nas, na Jezioranach, to normalne – tłumaczy, paląc yugo. Częstuje papierosem Mirka, a ten boi się powiedzieć, że nie pali, więc bierze i zapala. Yugo są mdlące i słodkie, szybko robi mu się niedobrze, kręci w głowie. – A ty jeszcze nigdy nie miałeś kobiety?
Mirek nie wie, co odpowiedzieć, bo przecież tak się przyznać to wstyd.
– Na stałe nie, ale coś tam już miałem. To znaczy, wiesz, nie tak do końca, tylko…
– W paszczu?
– No właśnie.
– I jak, podobało się?
– Jasne.
Boguś dziwi się, że Mirek rozmawia z barakiem, a jeszcze bardziej – że palą razem papierosy. Gdy wracają, Mirek zrywa trawę i wpycha ją sobie do ust, bo gdzieś usłyszał, że w ten sposób zabije smród tytoniu, ale mama i tak wyczuwa, choć tata przecież też pali i nie powinna tak czuć. Ale czuje.
– Paliłeś. Przecież obiecywałeś, że nie będziesz palił.
Mirek zaprzecza i twardo trzyma się swojej wersji. Nie palił, tylko przebywał w zadymionym pomieszczeniu, po kółku weszli na chwilę do kantyny oficerskiej, żeby wypić oranżadę, gdyż dla chłopaków z kółka fantastycznego oranżada jest za darmo.
Potem skłamie tak wiele razy, a mama będzie udawała, że łyka te kłamstwa. No bo co ma zrobić?
Miasto jest małe. Żeby je obejść całe, aż do Jezioran, wszystkie osiedla i nawet jednostkę wojskową, wystarczy pół godziny. Mirek chodzi z Bogusiem i innymi na takie „obejścia”. Jest to ich jedyna rozrywka, od kiedy kino zamknęli i zawieszono działalność klubu fantastyki, bo Borysa przenieśli na inną placówkę, podobno gdzieś nad morze.
Czasem chodzą do księdza Marcina, który im puszcza muzykę metalową. Ma oryginalne płyty Judas Priest, Budgie, Black Sabbath, Led Zeppelin, Jimiego Hendrixa, Janis Joplin, Doorsów i wielu innych. Przywieźli mu je z Zachodu znajomi jeżdżący na pielgrzymki do Watykanu, niektóre sam na takich pielgrzymkach kupił.
Jedną płytę, zespołu Motörhead, traktuje ze szczególną atencją, bo odkupił ją od malarza, który tworzy satanistyczne obrazy i sprzedaje na Zachód właśnie za płyty i nagrania, opylane potem na bazarach i w kościołach.
Ksiądz jest równy gość i nie ma w nim żadnych niecnych podłości. Inni księża robią dużo złego. Większość ma kochanki, niektórzy kochanków, jeden jest nałogowym hazardzistą, w co wciąga też pozostałych, bo zawsze warto mieć braci w zbrodni, kolejny lubi chłopców, im młodszych, tym lepiej, więc ci go unikają, nawet jak ich przekupuje słodyczami, dobrym alkoholem i papierosami z Pewexu.
Marcin za to jest księdzem z powołania. Jak mówi o Bogu, miłości, wierze, o potrzebie bycia dobrym i czynienia dobra, to mu się oczy świecą, a słowa układają się płynnie jak w wierszu, wybuchają w przestrzeni, jakby były naładowane pasją. Od nikogo nie chce pieniędzy, za to sam bezinteresownie daje paczki biednym i nie boi się, jak inni księża, chodzić do Jezioran.
Pewnie dlatego tak szybko wyrzucają go z parafii, przenoszą daleko na kolejną prowincję. Nie pasuje do tych księży hazardzistów, ich kochanek i kochanków, więc musi jechać gdzie indziej, żeby się przekonać, że tam jest tak samo jak wszędzie. Albo się z tym pogodzi, albo ostatecznie go pokonają, chyba że kogoś zabije, jak ten ksiądz z Krakowa, co zabił z miłości, a oskarżają go, że niby z nienawiści, może po to, by się wreszcie przyznał.
Mirek w Boga specjalnie nie wierzy, ale się do tego nie przyznaje. Jak tak sobie myśli o rzeczach ponadczasowych, o kosmosie, stworzeniu świata i tak dalej, to trudno mu to objąć umysłem, więc myśleć przestaje. Na wszelki wypadek przed każdym ważnym dla siebie wydarzeniem, testem, zadaniem modli się po kryjomu do Boga, obiecuje, że już będzie wierzył i zawsze będzie dobry, ale Bóg rzadko go wysłuchuje, więc Mirek też rzadko dotrzymuje słowa.
Czasem nawet dochodzi do wniosku, że lepiej mu się powodzi, jeśli składa obietnicę temu drugiemu, upadłemu aniołowi, którego imienia nie chce wypowiadać.
Miasto najlepiej obejść od strony cmentarza. Idąc z osiedla, z Balic lub Bema, należy skręcić w Makowską, potem koło stadionu, na którym rozgrywa mecze drużyna z okręgówki, następnie przejść przy jednostce wojskowej, dalej w prawo, w Olsztyńską, na Leszno, koło bazarku i restauracji Morenka, gdzie są zawsze największe rozróby, minąć naprzeciwko dworzec autobusowy i zaraz za nim kolejowy, przejść kładką nad torowiskiem, skręcić na rynek albo iść prosto dalej, obejść od północnego wschodu, przy parku, gdzie Mirek dostał w ryj od baraka i gdzie wkrótce potem jest skręt na Dom Partii i na Jeziorany w lewo, a tuż za nim ostatni rozjazd na Szczytno, na którym trzeba zjechać w opaskę, później w prawo, do Supersamu, w którym przed świętami rzucają pomarańcze i banany, a po trzynastej ustawia się kolejka po wódkę, i wracamy na Balice, do punktu wyjścia.
To dłuższy szlak. Jak się idzie wolno, przejście może zająć prawie godzinę, ale trzeba iść naprawdę spokojnym spacerkiem. No, chyba że się zatrzymamy przy domu Wilkoszów, w którym w osiemdziesiątym drugim pojawiła się w oknie Matka Boska, ściągając tłumy z całej Polski, bo taki cud zdarza się raz na sto lat (ich zdaniem). Mirek pamięta, że sam też poszedł zobaczyć, fascynowały go te rozśpiewane, rozmodlone tłumy, ale Matkę Boską widział tak sobie, a ksiądz Marcin powiedział na religii, że takich cudów to miliony wyskakuje i każdy nieprawdziwy, że to są gusła i przesądy przez Kościół zakazane.
Obok „cudownego domu” w końcu lat osiemdziesiątych podają też najlepsze gofry na świecie, z kremem czekoladowym, który mama Mirka nazywa czekoladopodobnym i mówi, żeby nie jadł tego świństwa, bo jest nafaszerowane chemikaliami zamiast zdrowym polskim masłem, mlekiem i prawdziwym kakao. W sumie mama wie, co mówi, bo ma przepis na pyszną czekoladę własnego wyrobu, z kakao z Pewexu, jednak w duchu Mirek musi przyznać, że ten wyrób czekoladopodobny smakuje wybornie, pewnie jak każdy owoc zakazany.
Ledwie przecznicę dalej lody sprzedaje Lipowski, który podobno do nich smarka i jest ogólnie niehigieniczny, często wszak podaje lody brudnymi łapami, dlatego porządni ludzie wolą się cofnąć do Gołębiewskiego, którego lody są, co prawda, droższe, ale zdecydowanie smaczniejsze i bez smarków, a poza tym cukiernicy robią je ręcznie, tradycyjnie, a nie z maszyny.
Jakby wszystko to zaliczyć i trochę pokontemplować, przy cudzie się pomodlić, gofra jeść wolno i z namaszczeniem, lody smakować i chwalić, to obejście mogłoby zająć i pół dnia.
Mirek jednak woli inną trasę, choć przy niej nie ma cudów, lodów i gofrów – przez mostek nad rzeką, prosto do centrum, na rynek, bo na rynku jest księgarnia, a Mirek lubi czytać.
A może, kiedy chodzi sam, wybiera tę trasę, gdyż pod parafią coraz częściej może spotkać Rafała. Ma czasem wrażenie, że Rafał, który często bywa u księdza Marcina, bo można z nim palić papierosy i słuchać metalu, wypatruje go przez okno i dlatego tak często na siebie trafiają.
Rafał macha do niego ręką, witają się, a Mirek ma wrażenie, że Rafał chce go objąć, ale nigdy się tak nie dzieje. Mówi tylko:
– Cześć.
Mirek odpowiada, a potem ze sobą przebywają, bo trudno powiedzieć, żeby dużo rozmawiali czy robili cokolwiek. Zwykle idą do parku, tego samego, w którym Mirek oberwał po mordzie, ale z Rafałem jakoś się nie boi. Albo idą przez miasto do jednostki popatrzeć, jak żołnierze flirtują z panienkami, co chodzą koło muru, czy na dworzec, by sobie obejrzeć najfajniejsze dziewczyny z okolicznych wsi przyjeżdżające do szkół w Dobrym Mieście, bo one z nudów też lubią na chłopaków patrzeć i a nuż coś z tego wyjdzie.
Mirek ma wrażenie, że Rafał nie umie się uśmiechać. Śmieje się, ale tylko jeśli mu się wydaje, że tak trzeba, i zawsze wygląda to trochę sztucznie. Nie potrafi uśmiechnąć się tak zwyczajnie, jak przyjaciel do przyjaciela.
Może dlatego, że nie miał dotąd przyjaciół.
Naczelny powiedział, że nie da ani grosza, zresztą tak przypuszczałam. Owszem, mógł zapłacić za rozbieraną sesję jakiejś morderczyni, skradzione z serwera kompromitujące maile polityka czy ekskluzywną informację o tajemnicach z przeszłości gwiazdy estrady. Zabójstwo żony lokalnego biznesmena nie miało takiej wagi, no… chyba że by ją pocięli czy spalili publicznie i mógłby kupić taki film.
– Muszę mieć pewność, że to coś warte – uzasadnił. – Co to za Kryśka?
„A skąd mam wiedzieć”, miałam na końcu języka, ale tego nie powiedziałam.
– Ważny świadek.
– Spróbuj dowiedzieć się czegoś sama. Jak nie dasz rady, pogadamy. Jedź w końcu do tego Dobrego Miasta i na miejscu zbadaj, bo z Warszawy nic przecież nie wywąchasz.
Bip. Koniec połączenia. Jedź i wąchaj – to jego rada i metoda. Zawsze na miejscu, nie przez internet czy telefon. Nie ściągaj z YouTube’a, tylko sama zobacz, na własne oczy. Uczył się przecież od najlepszych, sam był kiedyś reportażystą. Mnie dawał prace Kąkolewskiego, Wańkowicza i Redlińskiego, a przed Kapuścińskim przestrzegał, żebym zanadto nie dążyła do literatury.
– Ale pamiętaj, Małgoś, nawet jeśli zamierzasz kłamać, to tylko po tym, jak coś sama obejrzysz, bo wtedy kłamstwo jest bardziej wiarygodne, może nawet pachnieć i smakować jak prawda.
Wysłał mnie zatem na osobisty koniec świata – w miejsce, do którego nie chciałabym trafić za żadne grzechy, do którego miałam już nigdy nie wracać – bo przecież jest oczywiste, że skoro ma reporterkę znającą okolicę, to wyśle taką, a nie jakiegoś stażystę. Zwłaszcza że wciąż znaczyłam – a co istotniejsze, kosztowałam – niewiele więcej. Osiem lat w kieracie, kilkaset nieistotnych tekstów, jeden ważniejszy, parę ukradzionych, trochę zmyślonych. Oto ja, reporterka z ambicjami, marzący o poważnych materiałach krawężnik z działu miejskiego niby poważnego pisma, które coraz bardziej stawało się tabloidem.
– Taka tendencja, Małgoś, nie zawrócisz kijem żmii – mówił Paweł, gdy narzekałam. A kiedy zapowiadałam, że to rzucę, natychmiast symulował chorobę, żebym zrozumiała, jak wielką uczynię „nam” krzywdę, bo on przecież nie może nagle wziąć się do pracy w „takim” stanie. Poza tym coś tam wkłada do wspólnego garnka, wszak dostaje jeszcze kasę od starego, no i czasem w końcu sprzeda jakiś obrazek, choć może i prawda, że więcej wydaje na materiały. Cóż, nieregularny jest, ale tak to już bywa z artystami.
Pracowałam więc w tabloidzie, który udawał, że nim nie jest, w nielubianym przez siebie dziale krajowym, sekcji miejskiej, czasem sądowej i kryminalnej, które nie prowadziły już stałych rubryk, bo nie działo się za wiele ciekawych rzeczy, a teraz miałam dodatkowo zrobić reportaż o zbrodni w mieście, w którym się urodziłam i którego z wzajemnością nienawidzę.
I z którym szczęśliwie nic mnie już nie wiązało.
– Pojedziesz? – zapytał Paweł, gdy mu powiedziałam, a ja pomyślałam przez chwilę, że nawet szczerze się zmartwił. Tylko przez chwilę, bo zaraz dodał: – Silna dziewczyna, wiem, że pojedziesz. Nie pozwolisz tak sobą pogrywać. Wszystkim im pokażesz i zrobisz reportaż roku. A może będzie to materiał na książkę. Chcesz przecież napisać książkę.
Chciałam. Gdy go poznawałam, on twierdził, że zostanie nowym Degasem czy Gierymskim, a ja zapewniałam, że przeskoczę Sylvię Plath i Prusa.
Skończyło się na opowiadaniach dla kobiet publikowanych w magazynach z życia wziętych, ze stawką po pięć dych za stronę, które Paweł ilustrował, zadowalając się „ile dacie” od obrazka.
Z tym że podczas gdy ja wyrosłam z marzeń, stanęłam twardo na ziemi, przestałam akceptować ochłapy i wywalczyłam w miarę normalne warunki, on nadal malował za „co łaska” i w zasadzie był z tego zadowolony. Dopóki ja pracowałam na etacie, mogliśmy jakoś przeżyć.
– Tak, pojadę – odparłam, pomijając inne motywacje.
Pierwszej nocy po decyzji o delegowaniu mnie do Dobrego Miasta nie zmrużyłam oka. Paweł spał jak zabity. Wcześniej godzinę się kochaliśmy. Namiętnie, jak dawniej, jakby perspektywa dłuższej rozłąki sprawiała, że odnajdywaliśmy w sobie świeżość i pożądanie sprzed lat, a tak naprawdę chyba oboje staraliśmy się wzajemnie oszukać. Nie mogłam się skupić na niczym przyjemnym, bo błądziłam już myślami w przyszłości czy raczej przeszłości.
Nazajutrz pojechałam do marketu kupić sobie nowe ciuchy, jakbym chciała się przebrać za kogoś, kim nie jestem. Kupiłam wojskową kurtkę, szerokie spodnie bojówki i buty o grubej podeszwie, na które zwróciłam uwagę, bo jakaś przechodząca obok nich dziewczynka powiedziała do mamy:
– Zobacz, jakie klumpy.
Były brązowe i tak brzydkie, że aż się do mnie uśmiechnęły.
Gdy przejrzałam się w lustrze, przypominałam stracha na wróble, a jednak coś było w tym przebraniu.
– Wygląda pani jak reporterka jadąca do Afganistanu – oceniła ekspedientka, kiedy wyszłam z przebieralni. Wiedziała, że jestem dziennikarką. Czasem (rzadko) ludzie mnie poznają, bo zaliczyłam kiedyś telewizyjny epizod. – Oczywiście zimą.
Było zimno, ale chyba nie aż tak. Sklepy dopiero szykowały kolekcje jesienne. A jednak ja chciałam coś ciepłego, bo właśnie tak zapamiętałam Dobre Miasto – jako szalenie zimne, bez względu na porę roku i dnia. Szare, zmrożone, pełne krzywych bloków o ziemistych barwach, z kolorami zawsze wpadającymi w brudną zieleń lub rozmyty błękit, jakby w powietrzu rozpylono jakiś barwnik obrzydzający ludziom nawet najbardziej słoneczne dni. Może to przez wojsko i jego chemiczny charakter. Za jednostką cały rok leżały na łąkach białe łachy jakichś substancji przypominające śnieżne zaspy, przez co w Dobrym Mieście mówiono, że mają zimę nawet latem.
Na koniec weszłam do sklepu z artykułami do samoobrony i kupiłam dwa pojemniki z gazem łzawiącym oraz kajdanki.
– Będzie się działo – skomentował sprzedawca, uznając pewnie, że przyszłam tylko po kajdanki, a gaz kupiłam dla przyzwoitości albo „bo się może przydać”, tak jak kupuje się czasem do prezerwatyw batonika czy tabletki od bólu głowy.
Nabrałam ochoty, by mu psiuknąć niby przypadkiem tym gazem w oczy, zapiąć w kajdanki i okraść.
W końcu święta nie byłam, popełniłam w życiu wiele błędów, miałam na koncie parę świństw, które relatywizowałam tak, by nie zapaść się ze wstydu pod ziemię.
Najpoważniejszą wpadkę zaliczyłam, gdy złapano mnie w sklepie na kradzieży. Nie byłam jeszcze z Pawłem. Mieszkałam w akademiku na Jelonkach. Chłopcy z domku obok okradali pobliski sklep osiedlowy średnio raz w tygodniu, brali głównie żywność, papierosy i alkohol. Potem dzielili łupy niemal publicznie, tłumacząc, że nie kradną dla pieniędzy, tylko walczą z systemem.
Chyba chciałam im zaimponować, wkraść się jakoś w łaski tego towarzystwa, bo byli fajni, rozkręcali każdą imprezę i znał ich cały uniwersytet oraz kilka innych uczelni. Może dlatego nikt w sklepie nie myślał, że mogą być zwykłymi złodziejami.
Wpadłam na pierwszej akcji, pewnie dlatego, że nigdy wcześniej niczego nie ukradłam i zachowywałam się tak nienaturalnie, jakbym chciała wykrzyczeć wszystkim w oczy: jestem złodziejem! Ochroniarz zatrzymał mnie, gdy próbowałam uciec, udając, że nie słyszę kasjerki. Szarpałam się z nim przez chwilę, usiłowałam kopnąć w piszczel, a następnie w krocze, ale nic z tego, był silniejszy, sprawniejszy i gdyby chciał, mógłby zbić mnie na miazgę. On jednak się zachował, jak przystało na zwyczajnego, profesjonalnego eksglinę.
Poczekał, aż się pogodzę z rolą, wyjął z mojego niewielkiego plecaka skradzione rzeczy, położył na ladzie i myślałam, że pozwoli mi zwyczajnie zapłacić, może doliczając jakieś karne odsetki, ale on włożył fanty do koperty i zaplombował. Nie zgodził się na ugodę, nie chciał negocjować. Wezwał gliny, a te spisały protokół i zabrały mnie do aresztu.
Chłopców z sąsiedztwa dawno już w sklepie nie było, wyszli spokojnie, prawdopodobnie dzięki zadymie wynosząc więcej niż zwykle. W pierwszej chwili miałam do nich wielki żal, że mnie tak zostawili bez pomocy, wsparcia, ale potem wytłumaczyłam sobie, że nie mogli zrobić nic innego. Bo co? Mieli rzucić się na ochroniarza i doprowadzić do jeszcze większej wpadki? Walcząc o mnie z pełną świadomością bezsensowności takiego czynu, zdemaskować całą złodziejską szajkę? Czy miałam prawo tego oczekiwać, gdy okazałam się tak głupia i niezręczna, że dałam się złapać za pierwszym razem? Kto chciałby ryzykować dla kogoś takiego?
Myślałam jednak, że po sprawie zostanę bohaterką, wszyscy będą chcieli mnie wypytać, jak było w areszcie, czy bardzo źle mnie traktowano, co mi grozi, jakie są moje odczucia, obawy, nadzieje.
Wyobrażałam sobie, jak cały akademik otacza mnie gęstym kordonem i wypytuje o to niezwykłe doświadczenie, a ja czerwienieję z dumy, że jestem głównym aktorem, a nie jak zwykle statystą. Tymczasem kiedy wyszłam, nie tylko unikano ze mną spotkań i wspólnych imprez, ale też miałam wrażenie, że jestem traktowana jak trędowaty kapuś. Pewnego dnia próbowałam wejść na urodziny siostry jednego ze złodziei, ale zrezygnowałam, gdy usłyszałam dobiegające z okna gorączkowe nawoływania:
– Cicho, cicho, idzie!
Tydzień później wskoczyłam do innego autobusu niż zwykle, wysiadłam na przystanku przy Banacha i poszłam do sekretariatu akademików na Żwirki i Wigury. Kierowniczka popatrzyła na mnie, jakbym była chora, po czym zapytała:
– Jak ty, dziecko, tyle wytrzymałaś na tych Jelonkach?
Ugryzłam się w język, żeby nie pyskować, i bardzo podziękowałam, gdy zakwaterowała mnie w dwuosobowym pokoju na czwartym piętrze. Pokój był znacznie mniejszy i nie miał tego niepowtarzalnego klimatu dekadenckiej wolności, poza tym korytarz wydawał się zmieniać kształty i cuchnął chemikaliami. Za to w łazienkach zawsze była ciepła woda, nie wiało, nic nie zamarzało jak w łazienkach na Jelonkach i nikt nie załatwiał się pod prysznicem.
Moja współlokatorka nie sypiała z kim popadnie, nie piła, nie paliła, uczyła się więcej niż wszyscy studenci, których dotąd poznałam, i wydawała się bez wad do chwili, gdy konfidencjonalnie zawstydzona przyznała mi się, że całą szafę ma wypełnioną ulotkami, które powinna roznieść po różnych osiedlach, bo przecież wzięła za to pieniądze, ale skoro nikt jej nie sprawdzał, to w pewnej chwili uznała, że lepiej chować, zamiast roznosić.
– Mam coś takiego w twarzy, że ludzie mi ufają – wyznała.
Studiowała prawo i w przyszłości miała zostać sędziną.
O ile wiem, tych prawdziwych studentów bandytów z Jelonek nikt nie dorwał za kradzieże, handel przemycanym alkoholem i papierosami bez banderol, rozboje czy zadymy. Oni byli ponad prawem, potrafili go unikać albo zwyczajnie mieli szczęście. Nie zostali naznaczeni i nie musieli obawiać się ostracyzmu. Dziś jeden z nich jest znanym politykiem, drugi lobbystą. Nie przyznają się do znajomości, prawdopodobnie robiąc świetne interesy. Kto wie, może niektóre opiniuje moja współlokatorka sędzina.
Posiedzenie w sprawie kradzieży odbyło się z dużym opóźnieniem. Nie miałam adwokata i go nie chciałam (przyznam się i jakoś mi się upiecze, jak już nieraz bywało – uznałam). Zastanawiałam się, czy ewentualne skazanie może doprowadzić do relegowania mnie z uczelni, ale postanowiłam o tym na razie nie myśleć. Będzie, jak będzie. W razie czego miałam kogo prosić o pomoc, lecz to była ostateczność.
Sędzia – starszy gość wyglądający na profesora, łysy i w grubych okularach – patrzył na mnie przenikliwie, zerkając co chwila w akta, w końcu wygłosił pouczającą mowę, że traumatyczne przeżycia z dzieciństwa nie usprawiedliwiają zachowań patologicznych i muszę ponieść konsekwencje swojego czynu mimo jego znikomej szkodliwości społecznej.
– Po co były pani te rzeczy? – zapytał szczerze zdziwiony listą ukradzionych produktów.
Większość skazywanych przez niego złodziei kradła używki albo wyjątkowo drogie towary – markowe perfumy i ciuchy, biżuterię czy kosmetyki. Ja schowałam do plecaka przedmioty, których nigdy sama bym nie kupiła i pewnie nikt inny by ich nie kupił, w tym pastę do konserwacji elementów metalowych, której obrzydliwy zapach przenikał nawet przez szczelnie zaplombowane opakowanie.
Nie bardzo wiedziałam, jak wytłumaczyć facetowi w todze, że kradnąc towary niepotrzebne i niesprzedawalne, wmawiałam sobie, że nikomu tak naprawdę nie robię krzywdy. Uznałam, że na tekst typu „walka z systemem” mógłby się wkurzyć i wsadzić mnie za kraty. Przeprosiłam więc tylko, poprosiłam o łagodny wymiar kary i zapewniłam, że więcej to się nie powtórzy. Patrzyłam w podłogę i usiłowałam wyglądać na skruszoną. Choć, prawdę mówiąc, nie czułam wstydu ani strachu. Sąd wydawał mi się po prostu ciekawym doświadczeniem i wiedziałam, że jak tylko wrócę do pokoju w akademiku, napiszę o nim opowiadanie.
Zamiast grzywny otrzymałam karę trzech miesięcy prac społecznych, które odbębniłam co do dnia w hospicjum, dzięki czemu zmyśliłam swój pierwszy reportaż do gazety, a potem musiałam jeszcze zgodzić się na rok darmowej pracy na uczelni, żeby mnie nie wywalili. Wydawałam numerki w szatni wydziału, czasem pomagałam w bibliotece, aż wyłowił mnie dziekan do spraw studenckich. Zajrzał na zajęcia mojej grupy z filozofii i poprosił, bym poszła z nim do gabinetu. Pamiętam, że miał bardzo ładne, zadbane dłonie, jakby nigdy nie pracował fizycznie. Myślałam, że zaproponuje mi seks, gdy siedzieliśmy tak sam na sam, a potem wstydziłam się, że oskarżyłam go bezpodstawnie.
Prawie godzinę rozmawialiśmy o mojej przeszłości, śmierci ojca, krótkim pobycie w domu dziecka, a potem w rodzinie zastępczej, interwencji policji po jednej z awantur z opiekunami, kłopotach z sądem i akademikiem, czyli o tym wszystkim, co miał w moich aktach i co czyniło mnie w jakiś sposób wyjątkową, ale z pewnością nie tak, jak byśmy sobie tego oboje życzyli. O dziwo, ani słowem nie zahaczył o mamę, choć też z pewnością miał o niej informacje w aktach. Może fakt, że odebrano jej prawa rodzicielskie, sprawiał, że mogłam ją skutecznie, na stałe wykreślić z życiorysu? Niedoczekanie.
W końcu zaproponował, że załatwi mi jakąś stancję i ciekawszą pracę na wydziale, żebym stanęła na nogi, skoro potrzebuję pieniędzy czy zajęcia.
– Wiem, że to nie rozwiąże wszystkich pani problemów, ale naprawdę nam na pani zależy – zakończył.
Był bardzo przystojny, uprzejmy i chyba kochliwy. Jak na narcyza przystało, uwielbiał podobać się kobietom i imponować mężczyznom. Miał gęstą rudawą brodę i migdałowe oczy. Prowadził zajęcia z analizy danych sondażowych i globalnych procesów społecznych. Uważał, że kiedyś, w przyszłości, socjolodzy będą manipulować masami, by za pośrednictwem internetu i komórek sterować tendencjami zakupowymi, wyborami i skłonnościami seksualnymi. Na jego wykładach trudno było znaleźć wolne miejsce, mimo że był tylko doktorem bez habilitacji i – prawdę mówiąc – niewiele mądrego (poza sferą manipulacji) miał do powiedzenia. Często za to traktował studentów jak partnerów, skracał dystans, pozwalał sobie na wycieczki dotyczące polityki i niesprawiedliwości społecznej, które budziły zrozumiały odzew. Dawał nam też poczucie bycia nie tylko uczniami, ale i równorzędnymi rozmówcami w dyskusji. Starał się nie pouczać i nie szydził z często naiwnych opinii wygłaszanych przez tych, którzy odważyli się otworzyć przed grupą. Uwielbiał opowiadać anegdotę o genialnym studencie, który udowadnia profesorowi, że zło, ciemność i inne niefajne rzeczy tak naprawdę nie istnieją, tylko są wynikiem braku ich pozytywnych odwrotności, więc wystarczy dbać o dobro, by zło nie miało szans zaistnieć. Jak mało wiemy o złu!
Na ćwiczeniach czasem wyjmował zeszyt i czytał swoje krótkie fraszki społeczno-polityczne i fragmenty opowiadań.
Chodziłam na jego zajęcia także z innymi rocznikami i grupami, jakbym chciała mu pokazać, że jestem wdzięczna za okazaną pomoc. Czasami udawał, że mnie nie zauważa, pewnego dnia jednak zareagował, poprosił, bym na niego poczekała.
Zabrał mnie do baru uniwersyteckiego, który wszyscy nazywali Karaluchem, postawił pół porcji kotleta z fasoli i barszcz, po czym zapytał wprost, w co gram, dlaczego go osaczam i czy zdaję sobie sprawę z konsekwencji swoich działań. Potem poszliśmy do jego gabinetu, gdzie pokazał mi zdjęcia żony i trójki dzieci, zapytał, czy na pewno rozumiem, co czynię, po czym się zwyczajnie rozpłakał. Nie wiedziałam, czy powinnam go przytulić, czy po prostu wyjść, więc stałam jak kretynka na środku gabinetu, aż się uspokoił, wytarł twarz chusteczką i powiedział:
– Mam nadzieję, że to pozostanie między nami.
Pięć lat później do redakcji gazety, w której pracowałam, przyszła jego żona i poprosiła, żebym zaświadczyła na sprawie rozwodowej, że miałam z jej mężem stosunki seksualne, a najlepiej gdybym powiedziała, że mnie molestował i bił, kiedy zaś zaprzeczyłam, zaczęła krzyczeć, że przecież on mnie też zdradzał z innymi i powinnam wykazać z nią jakąś solidarność, tak żeby ten drań nie pozostał bezkarny za swoje podłości.
Próbowałam bardzo spokojnie wytłumaczyć, że naprawdę nic mnie nie łączyło z jej mężem, na co ona pokazała „dowody”, czyli notatki z jego dziennika, w którym opisywał, jak to kocha się ze mną na różne sposoby, za zgodą i bez niej. Miałam ochotę powiedzieć, że to tylko literatura, zmyślenia perwersyjnego autora, ale uznałam, że takie tłumaczenia są kompletnie bez sensu. I tak nie miałam szans jej przekonać ani jemu pomóc. Głównym dowodem na sprawie, poza rzeczonymi notatkami, miały być protokoły policyjne, z których wynikało, że doktora nakryto na podglądaniu przez okna kobiet w parterowych akademikach, został nawet poturbowany, gdy kilku studentów złapało go na gorącym uczynku.
Byłam wtedy na zabój zakochana w Pawle i zastanawiałam się, czy byłabym zdolna tak go zwalczać, gdyby miłość zmieniła się w nienawiść, i czy mogłabym jego obrazy uznać za dowód zdrad. Paweł malował głównie akty, uwielbiał motywy erotyczne, pewnie z wyrachowania uznając, że golizna i kontrowersje lepiej się sprzedają. Wyznał mi kiedyś, że praktycznie każdą kobietę rozbiera wzrokiem i stara się potem jakąś jej nagą część umieścić na obrazie, a gdy zapytałam, dlaczego nie robi tego samego z mężczyznami, odparł zagadkowo:
– To jest myśl.
Wtedy jeszcze bardzo często mnie zaskakiwał. Zarówno swoją sprawnością fizyczną i intelektualną, jak i abstrakcyjnym pojmowaniem świata i jego prawideł. Był bardzo nieprzewidywalny, inny, trudny do rozgryzienia i za to chyba tak naprawdę go kochałam. Kiedyś – dorzuciłam w myślach. Coraz częściej, analizując nasze relacje, używałam czasu przeszłego.
Zawiózł mnie na dworzec, zaczekał, aż pociąg ruszy, i do samego końca machał radośnie ręką. Udawał oczywiście, że już jest stęskniony, słał mi buziaczki, pokazywał na telefon, sugerując, że będziemy w nieustającym kontakcie, że w czasach Skype’a i iPhone’ów tak naprawdę nie ma mowy o dłuższych rozstaniach, ale widziałam, jak nie może się doczekać, aż zniknę mu z oczu. Pewnie zaraz biegiem ruszy do metra, zahaczy może o jakiś spożywczy i w końcu zamknie się w swojej norze. Sam. Nareszcie sam.
Gdybym nie jechała do Dobrego Miasta, też bym się cieszyła na te parę dni oddechu od człowieka, z którym spędziłam ostatnie… ile to już lat?
Przymknęłam oczy i nagle pojawiła mi się w głowie idiotyczna, kompletnie pozbawiona sensu myśl, że Paweł tak oczekiwał mojego wyjazdu, bo kogoś ma i będzie mógł ją teraz bez żadnego ryzyka sprowadzić do nas na noc, na wiele nocy. Będzie z tym kimś uprawiał wyszukany seks, będzie jadł wykwintne kolacje, obrzucał rano twarożkiem, będą go potem nawzajem z siebie zjadali, a następnie posmarują się czymś trudno usuwalnym, syropem lub miodem, i zaraz zaczną go z siebie wysysać, długo i namiętnie. I tak przez dwa tygodnie, śmiejąc się ze mnie, ostatniej idiotki.
A może by tak wysiąść na Wileńskim, odczekać do nocy, a potem ich nakryć na gorącym uczynku? I co bym wtedy zrobiła? Co on by zrobił? Ona? Wynikłaby z tego jakaś awantura, bójka, szarpanina i krzyki czy może raczej nie mogłabym opanować śmiechu, poczułabym ulgę i radosny powiew długo wyczekiwanej wolności? Czy wciąż mam w sobie tyle studenckiego, sztubackiego, lewackiego luzu, by na to spojrzeć z dystansem?
Głupia jesteś – skarciłam się, ale przez większość drogi usiłowałam kierować myśli w tym kierunku, wyobrażałam sobie nawet, kim może być ta potencjalna kochanka, skoro Paweł prawie nie wychodzi z domu (stara z góry, młoda z dołu czy taka średnia z naprzeciwka; wszystkie do siebie podobne i na pewno nie w jego typie), chyba po to, żeby jak najdalej odgonić wspomnienia z Dobrego Miasta. Nie miałam szans na jakieś miłe obrazki z przeszłości. Zamiast nich mogłam otrzymać tylko chropowate, wulgarne wstawki i gesty, których nie chciałam pamiętać i których zapomnienie naprawdę dużo mnie kosztowało.
Po cholerę znów pchasz się w to bagno? – skarciłam się, po czym zaraz sobie odpowiedziałam, że przecież temat jest superciekawy, intrygujący i to naturalne, że ambitna dziennikarka chce się nim zająć bez względu na ewentualne konsekwencje, licząc, że zdobędzie dobry materiał nie tylko na reportaż, ale może też na książkę.
Warsztat na Lesznie był kiedyś zakładem naprawy ciągników prowadzonym przez spółdzielnię kółek rolniczych. Służył głównie jako pracownia praktyczna dla pobliskiego technikum i miejsce spotkań na wódkę. Od stanu wojennego wypito tu pewnie kilka basenów gorzały i niczego nie naprawiono.
Pan Stefan wydzierżawił niby tylko część hali, żeby było taniej, ale tak naprawdę dyrekcja technikum zgodziła się, by zarządzał całością. Zawarł umowę z technikum, a potem z Pekaesem na obsługę autobusów, by na koniec umówić się też na naprawę taboru Metalmetu, zakładu produkującego profile metalowe i głównego pracodawcy w mieście zarówno za PRL, jak i za nowej najjaśniejszej. Gdyby miał lepszą głowę do interesów, może i zrobiłby biznes jak później Krynicki, no ale czegoś zabrakło i w zasadzie ledwie wiązał koniec z końcem.
Nie chciał zatrudnić Rafała. Ubłagała go dopiero pani Wanda z biblioteki.
– To dobry chłopak, zobaczy pan, że się sprawdzi.
– Ale z baraków – mruknął Stefan.
– To kto ma mu podać rękę? Dzieciak czyta książki, chce się uczyć, niech pan pomoże, panie Stefanie. Przecież z pana dobry człowiek.
Dobry człowiek, kurwa – pomyślał pan Stefan, ale Rafała zatrudnił.
– Jak coś zginie z hali, będzie na ciebie, rozumisz?! – przestrzegł na wstępie i dodał, że będzie go mieć na oku.
Nie podobał mu się ten dzieciak. Małomówny i jakiś taki dziwny. Źle mu z oczu patrzyło. Potem będzie rozpowiadał, że od początku wiedział, że z niego morderca wyrośnie. No, ale chciał uratować, bo pani Wanda taka zacna i prosiła. Dobry uczynek zrobić, ot co.
Rafał zresztą całkiem głupi nie był. Szybko się uczył i pracował. Sam z siebie, rzecz jasna, nic nie zrobił, jak inni chłopcy, ale gdy mu się kazało, to słuchał. No i nie był taki jak ci z technikum, których pan Stefan brał, bo miał to narzucone w umowie, ale którym zależało tylko na przeczekaniu do szesnastej. Tych wystarczyło na moment spuścić z oka, a już się opierdalali, już zapominali, co mieli zrobić, już zaczynali dokazywać albo śrubokręty po kieszeniach chowali.
Rafał do nich nie podchodził. Oni byli obcy. Tylko raz, chyba akurat w dziewięćdziesiątym pierwszym, coś się zmieniło, bo na praktyki przyszedł ten Mirek, drugi morderca. I tego też pan Stefan wyczuł (przynajmniej tak twierdził w gazetach).
„Obaj mieli się ku sobie. Udawali, że nie, ale spiskowali po kątach. Ja tam wiem o czym? Może już wtedy coś planowali. Kto wie, może i mnie chcieli zamordować i oczyścić kasę – opowiadał potem w «Tygodniku Mazowieckim». – Pamiętam jedną taką sytuację, że tego Mirka któryś z chłopaków z piątej T1 chciał obić, Rafał do niego podskoczył z młotkiem i jak mu nie zajebie w ramię, cudem nie pogruchotał, a potem, jak to dzieciaki, tłumaczyli, że to przypadkiem. Ale mnie Franek, taki mój pomagier, opowiadał, że po zajęciach poszli nad rzekę i tam była solówa pomiędzy tym chłopakiem a Rafałem, a ten chłopak z T1 to był chojrak jakich mało i następnego dnia Rafał przyszedł obity, bo bez młotka sobie nie dał rady. Powiem też, że wcale bym nie wolał okazać się lepszym od takiego, bo on zapamięta i potem się będzie mścił, taki to był typ”.
Ale tak naprawdę pan Stefan nic złego o Rafale nie może powiedzieć, choć bardzo by chciał.
Pan Stefan myli też trochę daty, bo do zdarzenia z chłopakiem z technikum doszło znacznie wcześniej, tyle że po prawie trzydziestu latach trudno sobie tak przypomnieć. Nie pamięta również (a zapewne w ogóle o tym nie wie, gdyż się nie interesował), że ów chłopak nazywał się Tytoń, był w Dobrym Mieście tylko na praktykach przez miesiąc, a pochodził z Ostrołęki, gdzie trenował boks i nawet został w swojej wadze mistrzem Polski.
W dziewięćdziesiątym pierwszym Rafał ma już dwadzieścia dwa lata i wciąż mieszka z matką. Albo raczej pomieszkuje, bo to spanie w blaszaku, w maleńkiej, zawalonej niepotrzebnymi rzeczami klitce trudno inaczej nazwać.
Do wojska nie poszedł; dali mu taką kategorię, że nie musiał. Niezdolny do służby w czasie pokoju, kategoria E. Zresztą jak wszystkim ze szkoły specjalnej i z baraków. Wpisali jednak pewnie, że to z powodu płuc, bo najdłużej mu je badali.
Matka jest alkoholiczką. Zwykle gdy Rafał wraca z pracy, jest już pijana i nie kontaktuje. Budzi się w nocy i idzie pić, chyba że przychodzi Zdzisiek, jej najnowszy. Jeśli przychodzi, zazwyczaj najpierw się ruchają, po bożemu, bez żadnych fanaberii, przykryci szczelnie kołdrą, cicho stękając i wydzielając smród spoconych, niemytych ciał, zepsutego jedzenia i bąków, które puszczają przed, po i w trakcie. Czasem się z tego śmieją, a czasem przeklinają jedno drugie, raz dla żartu, to znów na poważnie. A potem dopiero piją. Zdarza się też odwrotnie: najpierw piją, potem się ruchają.
Rafał wtedy znika, stara się unikać Zdziśka, bo ten bywa porywczy, a on wciąż jest za słaby na takiego wielkiego chłopa.
Nigdy nie lubił być w swoim pokoju, jak do matki przychodzili mężczyźni. Zamykał wtedy mocno oczy, zatykał uszy, żeby ich nie słyszeć, i udawał, że jest tylko bohaterem jakiegoś filmu, przebywa na złej planecie, z której trzeba się jak najszybciej wyrwać, bo tubylcy go zamordują, jeśli wcześniej nie zabraknie jedzenia lub tlenu.
Ale i tak wolał być w baraku niż w domu dziecka, do którego czasem chodził na dzień w porozumieniu z socjalnymi, a kilka razy zabierano go bez uzgodnienia. Wtedy mama porządniała i dość szybko przychodziła go odebrać.
Zawsze była wtedy trzeźwa, umyta i miała na sobie jasną sukienkę w kolorowe kwiatki, jak ze starych filmów. Nie była ładna, ale w tej sukience wyglądała ślicznie, on zresztą i tak sobie wyobrażał, że jest młoda i szczupła i że nie jest alkoholiczką, tylko taką kobietą jak te z Trędowatej czy Znachora. Wracając z domu dziecka do baraków, przechodzili czasem koło lodziarni Lisowskiego i wtedy mama wpadała na pomysł, żeby zjeść lody, ale często kupowała tylko jemu, tłumacząc, że sama nie ma ochoty, on jednak uważał, że jej szkoda pieniędzy, woli za nie kupić wino lub wódkę.
I nie, nigdy nie pomyślał, że odbiera go tylko dlatego, by dostawać pieniądze od socjalnych.
Ojca Rafał nie zna. Wie tylko, że był duży i silny, pewnie silniejszy niż Zdzisiek, choć może to kłamstwa, bo jednak Rafał jest drobny, wręcz mały. Nie jest taki słaby, jednak do Zdziśka i jemu podobnych mu daleko. Matka czasem, gdy bywała jeszcze trzeźwa, opowiadała o ojcu dość ładnie. Tuliła Rafała do siebie i mówiła: „To był prawdziwy mężczyzna, nie taki jak ci tutaj. Gdybyś tylko mógł go zobaczyć, jaki był wspaniały…”.
Nie pamięta, ilu miał tatusiów, ale było ich wielu, liczonych raczej w dziesiątkach. Palców u nóg i rąk na pewno by nie starczyło. Czasem nawet byli dwaj naraz, mieszkali wtedy na kupie i zdarzało się, że kazali Rafałowi spać na dworze albo w komórce na narzędzia, żeby nie przeszkadzał. Nieraz zastawał we własnym łóżku obcego faceta, a czasem nawet kobietę. Wszyscy śmierdzieli i nie można ich było dobudzić.
Gdy Rafał miał dwanaście lat, zastał mamę z jednym z tatusiów w łóżku „przy robocie”, jak to lubiły określać sąsiadki, a dwóch innych patrzyło na nich i chyba czekało na swoją kolej.
Mamie było wszystko jedno. Miała w sobie z litr spirytu albo i więcej, kilka kutasów nie robiło różnicy. Rafał pomyślał wtedy, że powinien zareagować, bronić mamy, rzucić się na tych wykorzystujących jej bezwolność mężczyzn, ale nie wiedział, co miałby zrobić. Każdy z tych typów ważył ponad sto kilo. Mieli tatuaże więzienne pod oczami i na dłoniach, blizny po cięciach i przypaleniach oraz całkowicie pozbawione uczuć twarze. Jeden uśmiechnął się do niego i Rafał pierwszy raz zobaczył wtedy uśmiech bez zębów. Ten człowiek wyglądał okrutnie, jakby był z zupełnie innego wymiaru, należał do innej rasy.
Rafał był jednym z nielicznych jedynaków w barakach. Większość rodzin miała po pięcioro albo więcej dzieci. Braciaków było ze dwunastu, a biorąc pod uwagę dzieci wujków i ciotek, można by naliczyć ze trzydziestu.
Podobno Rafał miał rodzeństwo, ale zna je tylko z relacji sąsiadów, bo mama nigdy o nim nie opowiadała, a on bał się pytać. Sąsiedzi twierdzili, że Rafałowi urodziło się dwóch braciszków. Jeden był tak pijany od alkoholu wypitego przez matkę, że umarł zaraz po porodzie. Sąsiadki rozpowiadały, że dzieciak prawie jej wypadł z macicy, taki to był łatwy poród. Drugie dziecko przeżyło kilka dni i też zmarło. Wtedy Rafała zabierano do domu dziecka i chciano oddać rodzinie zastępczej.
Rafał stara się nie myśleć o tych opowieściach i w żadną nie wierzyć. Nie użala się też nad sobą, bo inni z baraków nie mieli od niego lepiej, a niektórzy nawet gorzej.
W barakach mieszkali tylko tacy jak on (i gorsi). W jego baraku socjalni umieścili trzy rodziny. Było słychać, jak śpią, jak się załatwiają, pierdolą, kłócą, biją i zabijają.
Gdy Rafał miał dziewięć lat, sąsiadka z drugiego skrzydła baraku poderżnęła swojemu nowemu facetowi gardło. Miesiąc wcześniej wszyscy zeznawali w sprawie zabójstwa w budynku obok (ofiara duszona paskiem i poduszką, dobita kołkiem od składanego stołu), a zaraz potem Dederko, straszny zakapior, zrobił przedstawienie ze swoją kobietą, którą podpalił na oczach sąsiadów, krzycząc:
– Taka ognista! Zobaczcie, jaka kurwa ognista!
Inni ją ugasili, choć Dederkę chyba z ośmiu chłopa musiało trzymać.
W barakach Rafał nauczył się, żeby nic nikomu nie mówić, nie zdradzać uczuć ani sekretów i szybko uciekać, a jak już dojdzie do bójki, to walczyć, jakby się walczyło o życie, bo też i tak bywało w istocie. W barakach także zrozumiał, że można liczyć tylko na siebie, nie wolno ufać innym, nie wolno kochać i mieć przyjaciół, bo to wszystko kłamstwo, pic i fotomontaż.
Rafał nie był zbyt ładny. Miał szczurzą twarz, czasem nazywano go Szczurek. Szczękę miał wąską i wystającą do przodu, nos długi i spiczasty, twarz pociągłą, wklęsłą w środku, trochę jak księżyc u schyłku ostatniej kwadry, jeszcze przez nikogo nieukradziony.
Był bardzo chudy i mięśnie też nie chciały mu rosnąć, choć ramiona kryły sporo siły, więc potrafił się czasem obronić, jeśli przeciwnik był podobnej wagi lub nieznacznie cięższy i jeżeli był jeden, a nie trzech. W pozostałych przypadkach, czyli w większości, zbierał baty, ale to go hartowało na tyle, że nawet dostając wpierdol, potrafił zyskiwać szacunek.
Pamięta, jak kiedyś przed barakami spotkał dwóch chłopaków z Winoszyc, wioski za rzeką, którzy przyszli sobie obejrzeć słynne na całą gminę Jeziorany, jakby robili jakiś stopień harcerski. Nie miał nic do nich, minął, jak zwykle mija się obcych, z głową opuszczoną, wzrokiem wbitym w ziemię, żeby nie prowokować, ale oni chyba uznali, że jak tak idzie ścichapęk, to znaczy, że mogą dodatkowo zrobić do tego stopnia wyzwanie „wpierdolić barakowi”.
Jeden więc zawołał go brzydko („Te, barak!” albo jakoś podobnie), drugi zaczął bokiem obchodzić, a Rafał niby nie usłyszał, za to poszukał wzrokiem kamienia, znalazł, bo taka okolica, że kamieni pełno, i potem wszystko potoczyło się szybciej niż na filmie.
Podszedł jak najbliżej tego wołającego i walnął go kamieniem w zęby, wyłączając w zasadzie z dalszej walki, bo tamtemu było już tylko w głowie tamować krew i szukać językiem dziur po siekaczach. Drugi próbował się z nim mierzyć na pięści, myślał, że będą tak honorowo się bić, ale Rafał nie znał się wówczas na honorowych bójkach, zresztą co to za honor dwóch, i to znacznie starszych, na jednego! Chwycił więc kawał deski, akurat była z gwoździami, i walnął przeciwnika w udo, a dopiero potem zaczął okładać go pięściami po twarzy i głowie, nie zważając na prośby i błagania, aż poczuł, że brakuje mu sił. Wtedy uciekł do baraków.
Nie był może najbrzydszy jak na baraki, bo większość dzieciaków miała jakiś defekt, nie brakło zaropiałych, krzywych, nieforemnych, garbatych czy wręcz potwornych niczym jakieś upiory, a on, mimo koszmarnych kształtów, skórę miał gładką i zdrową, barwy niedojrzałej oliwki, ale bywali też w barakach mężczyźni i chłopcy przystojni, nawet bardzo, jeszcze gładsi i bardziej oliwkowi, i tym Rafał zazdrościł, bo uważał, że skoro Pan Bóg pokarał go barakami, to chociaż mógł dać mu trochę więcej urody, choćby takiej cygańskiej jak Braciaków.
Przez to, że miał fizjonomię szczura, dziewczyny nie chciały z nim chodzić ani się całować. Nawet gruba Anka żądała od niego pieniędzy za naukę całowania i dopiero jak była pewna, że on nie ma, dawała mu za darmo.
Anka była jego pierwszą dziewczyną. Poszli nad rzekę, do zagajnika, gdzie czasem chodził walić konia. Rozpięła mu spodnie, wyjęła członek i zaczęła robić ręką, a kiedy stanął i było widać, że nie chce wystrzelić za szybko, popchnęła Rafała na ziemię i usiadła na nim.
On patrzył w niebo i myślał o chmurach, z których układał kształty ludzkie, zwierzęce i martwe, a nawet całe ich historie, bo przeczytał w gazecie, że trzeba się powstrzymywać, i z kobietą nie można się tak od razu spuścić, to znaczy można, jak się jest młodym i niedoświadczonym, ale lepiej pokazać, że daje się radę długo, jak najdłużej.
No więc on pokazywał, aż Anka zaczęła wyczyniać na nim takie rzeczy i tak go zmuszać do zaangażowania, że nie mógł już skupiać się na chmurach, zresztą utonął w wielkich cyckach Anki i nic więcej nie widział, za to na poważnie zaczął się bać, że ona go udusi, i skończył.