Dojrzałość. Odpowiedzialność bycia sobą - Osho - ebook

Dojrzałość. Odpowiedzialność bycia sobą ebook

Osho

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Żyjemy w kulturze, w której rządzi kult młodości. Medycyna estetyczna i farmakologia pomagają nam na jakiś czas zapomnieć o starzeniu. Autor zadaje więc pytanie: Jakie korzyści mogłaby dla nas przynieść akceptacja procesu starzenia się,?

OSHO sięga do korzeni naszej kultury. Nie mówi o procesie starzenia się, lecz o ogromnym znaczeniu dojrzewania. Pokazuje, jak wiele dobrego może wnieść prawdziwa dojrzałość, zarówno w nasze relacje, jak i w realizację własnych celów.

Według autora życiowym celem każdego człowieka powinna być dojrzałość przepełniona radością i wolą cieszenia się każdą chwilą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 210

Oceny
4,5 (11 ocen)
7
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Sztuka życia

Czło­wiek rodzi się po to, żeby prze­żyć życie, i to od niego zależy, czy go nie prze­gapi. Może oddy­chać, jeść, sta­rzeć się i przy­bli­żać się do grobu – ale to nie będzie życie, tylko powolna śmierć. Od koły­ski do grobu… powolna śmierć trwa­jąca sie­dem­dzie­siąt lat. A ponie­waż miliony ludzi wokół cie­bie umie­rają taką stop­niową, powolną śmier­cią, ty także zaczy­nasz ich naśla­do­wać. Dzieci uczą się wszyst­kiego od swo­ich bli­skich, a prze­cież ota­czają nas sami umarli.

Naj­pierw chcę wam wyja­śnić, co moim zda­niem zna­czy życie: nie sta­rze­nie się, ale doj­rze­wa­nie. To dwa cał­ko­wi­cie odmienne zja­wi­ska.

Sta­rze­niu się pod­lega każde zwie­rzę. Doj­rze­wa­nie jest przy­wi­le­jem istot ludz­kich. Korzy­stają z niego nie­liczni.

Doj­rze­wa­nie ozna­cza wcho­dze­nie coraz głę­biej w pod­stawy życia, ozna­cza odda­la­nie się od śmierci, nie zbli­ża­nie się do niej. Im głę­biej wcho­dzisz w życie, tym lepiej poj­mu­jesz swoją nie­śmier­tel­ność. Odda­lasz się od śmierci; w końcu nad­cho­dzi chwila, w któ­rej widzisz, że śmierć jest po pro­stu jak zmiana ubra­nia albo zmiana domu, zmiana formy. Nic nie umiera, nic nie może umrzeć.

Śmierć to naj­więk­sza ilu­zja.

Aby zro­zu­mieć, na czym polega doj­rze­wa­nie, popatrz na drzewo. Rosnąc w górę, jed­no­cze­śnie zapusz­cza korze­nie coraz głę­biej. Zacho­wana jest rów­no­waga – im wyżej drzewo rośnie, tym głę­biej się­gają jego korze­nie. Pięć­dzie­się­cio­me­trowe drzewo nie może mieć małych korzeni, nie mogłyby one prze­cież utrzy­mać tak wiel­kiego drzewa.

W życiu każ­dego czło­wieka doj­rze­wa­nie ozna­cza zagłę­bia­nie się sie­bie – tam są korze­nie.

Sta­rze­niu się pod­lega każde zwie­rzę. Doj­rze­wa­nie jest przy­wi­le­jem istot ludz­kich. Korzy­stają z niego nie­liczni.

Dla mnie naj­waż­niej­sza w życiu jest medy­ta­cja. Wszystko inne jest na dru­gim miej­scu. A naj­lep­szy okres na medy­ta­cję to dzie­ciń­stwo. Sta­rze­nie to przy­bli­ża­nie się do śmierci; coraz trud­niej ci medy­to­wać.

Medy­ta­cja ozna­cza wnik­nię­cie we wła­sną nie­śmier­tel­ność, nie­skoń­czo­ność i boskość. Dziecku jest naj­ła­twiej, bo jesz­cze nie zostało obcią­żone przez wie­dzę, przez reli­gię, wykształ­ce­nie, przez wszyst­kie te śmieci; jest jesz­cze nie­winne.

Lecz, nie­stety, jego nie­win­ność jest uwa­żana za igno­ran­cję. Igno­ran­cja i nie­win­ność mają pewne cechy wspólne, ale nie są tym samym. Obie ozna­czają stan nie­wie­dzy, ale jest mię­dzy nimi ogromna róż­nica, któ­rej ludz­kość nie zauwa­żyła. Nie­win­ność cha­rak­te­ry­zuje się bra­kiem wie­dzy, ale też wcale jej nie pra­gnie. Jest cał­ko­wi­cie zado­wo­lona, speł­niona.

Małe dziecko nie ma ambi­cji, nie ma pra­gnień. Daje się porwać chwili: ptak na dru­cie potrafi cał­ko­wi­cie przy­cią­gnąć jego uwagę; zachwyca je motyl i jego piękne kolory; tęcza na nie­bie… i nie wyobraża sobie, że może być coś waż­niej­szego, bogat­szego niż ta tęcza. I noc pełna gwiazd, gwiazd nad gwiaz­dami…

Nie­win­ność jest bogata, pełna, praw­dziwa.

Igno­ran­cja jest biedna, jest żebra­kiem – chce tego, chce tam­tego, chce być wykształ­cona, chce być sza­no­wana, mieć bogac­two i wła­dzę. Igno­ran­cja idzie drogą pożą­da­nia. Nie­win­ność to stan braku pożą­da­nia. Obie są sta­nem braku wie­dzy, toteż mamy o nich błędne poję­cie. Z góry zakła­damy, że są tym samym.

Pierw­szy krok w sztuce życia będzie pole­gał na zro­zu­mie­niu róż­nicy pomię­dzy igno­ran­cją i nie­win­no­ścią. Nie­win­ność potrze­buje opieki, ochrony, bowiem dziecko przy­nio­sło ze sobą na świat naj­więk­szy skarb; skarb, do któ­rego mędrcy docie­rają po wielu latach trud­nych poszu­ki­wań. Odna­la­zł­szy go, mówią, że znów stali się dziećmi, że uro­dzili się ponow­nie. W Indiach praw­dziwy bra­min, ten który posiadł wie­dzę, nazywa sie­bie dwij, dwu­krot­nie uro­dzony. Dla­czego uro­dzony dwu­krot­nie? Co stało się z pierw­szymi naro­dzi­nami? Skąd potrzeba dru­gich naro­dzin? I co dają takie powtórne naro­dziny?

Igno­ran­cja idzie drogą pożą­da­nia. Nie­win­ność to stan braku pożą­da­nia.

Dru­gie naro­dziny dają to samo co pierw­sze, dają ponow­nie to, co znisz­czyło spo­łe­czeń­stwo, rodzice, ludzie z naj­bliż­szego oto­cze­nia. Każde dziecko zostaje wypchane wie­dzą. Jego pro­stota musi być jakoś usu­nięta, bo nie byłaby pomocna w opar­tym na rywa­li­za­cji świe­cie. Jego pro­stota spo­wo­do­wa­łaby, że uznano by go za pro­staka; jego nie­win­ność byłaby wyko­rzy­sty­wana na każ­dym kroku. Oba­wia­jąc się spo­łe­czeń­stwa, oba­wia­jąc się świata, który sami stwo­rzy­li­śmy, sta­ramy się spra­wić, żeby każde dziecko było sprytne, prze­bie­głe, wykształ­cone; żeby zna­la­zło się w tej czę­ści spo­łe­czeń­stwa, która rzą­dzi, a nie w tej wyzy­ski­wa­nej i bez­sil­nej.

A gdy dziecko już zacznie roz­wi­jać się w złym kie­runku, póź­niej kon­ty­nu­uje tę drogę, jego całe życie podąża w tę stronę.

Gdy zro­zu­miesz, że prze­ga­pi­łeś życie, pod­sta­wową sprawą, o którą musisz zadbać, jest przy­wró­ce­nie swo­jej nie­win­no­ści. Porzuć wie­dzę, zapo­mnij o świę­tych pismach, reli­giach, teo­lo­giach i filo­zo­fiach. Narodź się znowu, stań się nie­win­nym; uda ci się. Wyrzuć z umy­słu wszystko to, czego nie pozna­łeś samo­dziel­nie, co zapo­ży­czy­łeś, co należy do tra­dy­cji, co jest zwy­cza­jem. To zostało ci wpo­jone przez innych: przez rodzi­ców, nauczy­cieli, uni­wer­sy­tety; po pro­stu pozbądź się tego. Jesz­cze raz stań się pro­stym, jesz­cze raz bądź dziec­kiem. I ten cud może nastą­pić dzięki medy­ta­cji.

Medy­ta­cja ma w sobie coś z zabiegu chi­rur­gicz­nego; odcina cię od wszyst­kiego, co nie jest twoje, i pozo­sta­wia tylko to, co jest twoją praw­dziwą istotą. Spala wszyst­kie dodatki i wysta­wia cię samiut­kiego, nagiego na słońce, na wiatr. Czu­jesz się, jak­byś był pierw­szym czło­wie­kiem, który poja­wił się na ziemi, który nic nie wie, musi wszystko odkryć, być poszu­ki­wa­czem, udać się na piel­grzymkę.

Drugą zasadą jest uda­nie się na piel­grzymkę. Życie musi być poszu­ki­wa­niem – nie pożą­da­niem, lecz szu­ka­niem; nie ambi­cją, aby stać się tym lub tam­tym, pre­zy­den­tem, pre­mie­rem jakie­goś pań­stwa, ale dowia­dy­wa­niem się „kim jestem?”.

To bar­dzo dziwne, że ludzie, któ­rzy, nie wie­dząc, kim są, sta­rają się być „kimś”. Nawet nie wie­dzą, kim są w tym momen­cie! Są nie­świa­domi swo­jej wła­snej istoty, ale ich celem jest sta­wa­nie się kimś.

Sta­wa­nie się jest cho­robą duszy.

Bycie jest tobą.

Odna­leźć istotę samego sie­bie, to zna­czy roz­po­cząć życie. Każdy moment staje się nowym odkry­ciem, przy­nosi nową radość. Nowa tajem­nica otwiera swoje drzwi, zaczyna roz­kwi­tać w tobie nowa miłość, poja­wia się współ­czu­cie, któ­rego wcze­śniej nie odczu­wa­łeś, nowa wraż­li­wość na piękno, na dobro. Sta­jesz się tak wraż­liwy, że nawet naj­mniej­sze źdźbło trawy nabiera dla cie­bie zna­cze­nia. Twoja wraż­li­wość uzmy­sła­wia ci, że to małe źdźbło trawy jest tak samo ważne jak naj­więk­sza gwiazda – bez niego egzy­sten­cja byłaby nie­kom­pletna. To małe źdźbło trawy jest wyjąt­kowe, nie­za­stą­pione, posiada swoją wła­sną indy­wi­du­al­ność.

Życie musi być poszu­ki­wa­niem – nie pożą­da­niem, lecz szu­ka­niem; nie ambi­cją, aby stać się tym lub tam­tym, pre­zy­den­tem, pre­mie­rem jakie­goś pań­stwa, ale dowia­dy­wa­niem się „kim jestem?”.

Ta wraż­li­wość umoż­li­wia ci nowe przy­jaź­nie – przy­jaź­nie z drze­wami, pta­kami, zwie­rzę­tami, oce­anami, gwiaz­dami. Wraz z roz­wo­jem miło­ści, wraz z roz­wo­jem przy­jaźni życie staje się bogat­sze.

Jest pewna piękna histo­ria, która przy­da­rzyła się Świę­temu Fran­cisz­kowi.

Zawsze podró­żo­wał on na ośle, z miej­sca na miej­sce, dzie­ląc się swo­imi doświad­cze­niami. Kiedy już umie­rał, miało miej­sce cudowne zda­rze­nie. Wszy­scy jego ucznio­wie zgro­ma­dzili się, żeby wysłu­chać jego ostat­nich słów. Ostat­nie słowa czło­wieka są zawsze naj­bar­dziej zna­czą­cymi ze wszyst­kich, jakie wypo­wia­dał, ponie­waż zawie­rają doświad­cze­nie całego jego życia.

Ale ucznio­wie nie mogli uwie­rzyć w to, co posły­szeli…

Św. Fran­ci­szek nie zwró­cił się do swo­ich uczniów, tylko do osła. Powie­dział: „Bra­cie, jestem ci nie­zwy­kle wdzięczny. Nosi­łeś mnie z jed­nego miej­sca na dru­gie, ni­gdy nie narze­ka­jąc ani nie maru­dząc. Zanim opusz­czę ten świat, wszystko czego pra­gnę, to tylko twoje prze­ba­cze­nie za to, że nie byłem ludzki dla cie­bie”. Takie były ostat­nie słowa św. Fran­ciszka. Trzeba być nie­zwy­kle wraż­li­wym, żeby powie­dzieć do osła: „Bra­cie ośle…” i popro­sić go o wyba­cze­nie.

Kiedy sta­jesz się bar­dziej wraż­liwy, życie robi się roz­le­glej­sze. Nie jest już małym sta­wem, ale oce­anem. Nie jest już ogra­ni­czone do cie­bie, two­jej żony i dzieci – nie jest w ogóle ogra­ni­czone. Cała egzy­sten­cja staje się twoją rodziną i dopóki tak się nie sta­nie, nie wiesz, czym jest życie, ponie­waż żaden czło­wiek nie jest wyspą, wszy­scy jeste­śmy zwią­zani ze sobą.

Kiedy sta­jesz się bar­dziej wraż­liwy, życie robi się roz­le­glej­sze.

Jeste­śmy ogrom­nym kon­ty­nen­tem i pozo­sta­jemy powią­zani ze sobą na milion spo­so­bów.

I jeżeli nasze serca nie są jed­na­kowo pełne miło­ści dla wszyst­kiego, nasze życie się koń­czy.

Medy­ta­cja obda­rzy cię wraż­li­wo­ścią, sil­nym poczu­ciem przy­na­leż­no­ści do świata. To nasz świat – gwiazdy są nasze, nie jeste­śmy tu obcymi. W swo­jej isto­cie przy­na­le­żymy do egzy­sten­cji. Jeste­śmy jej czę­ścią, jeste­śmy jej ser­cem.

Po dru­gie, medy­ta­cja dopro­wa­dzi cię do wiel­kiej ciszy – ponie­waż wszyst­kie śmieci zostaną odrzu­cone. Odcho­dzą także myśli będące czę­ścią wie­dzy… wielka cisza, będziesz zdzi­wiony – ta cisza jest jedyną muzyką, jaka ist­nieje.

Każda muzyka to tylko usi­ło­wa­nie zama­ni­fe­sto­wa­nia tej ciszy. Mędrcy sta­ro­żyt­nego Wschodu pod­kre­ślali, że każda wielka sztuka – muzyka, poezja, taniec, malar­stwo, rzeźba – rodzi się z medy­ta­cji. Sztuka, dla tych, któ­rzy nie są jesz­cze gotowi, żeby udać się na piel­grzymkę, jest pewną próbą spro­wa­dze­nia nie­po­zna­wal­nego świata na ten znany świat. Jest dla nich darem. Na przy­kład pieśń albo posąg mogą być inspi­ra­cją do poszu­ki­wań źró­dła.

Następ­nym razem, kiedy wej­dziesz do świą­tyni bud­dyj­skiej, usiądź w ciszy i przyj­rzyj się posą­gowi Buddy. Ponie­waż posiada on szcze­gólne pro­por­cje, kiedy będziesz patrzył na niego, wej­dziesz w ciszę. To posąg medy­ta­cji, a nie Buddy.

Dla­tego też wszyst­kie te posągi wyglą­dają podob­nie – Maha­wiry, Buddy, Nemi­na­thy, Adhi­na­thy… Dwu­dzie­stu czte­rech dżi­nij­skich tir­than­ka­rów – w jed­nej świą­tyni znaj­dziesz dwa­dzie­ścia cztery, cał­ko­wi­cie podobne do sie­bie posągi. W dzie­ciń­stwie pyta­łem swo­jego ojca: „Czy możesz mi wyja­śnić, jak to moż­liwe, że dwa­dzie­ścia cztery osoby są zupeł­nie takie same – ten sam wzrost, nos, taka sama twarz, takie samo ciało?”.

A on mi odpo­wia­dał: „Nie wiem. Zawsze dzi­wiło mnie, że nie róż­nią się oni od sie­bie ani o włos. A to prze­cież nie­sły­chane – na całym świe­cie nie ma nawet dwóch takich samych osób, a co dopiero dwu­dzie­stu czte­rech”.

Ale kiedy roz­kwi­tła moja medy­ta­cja, sam zna­la­złem odpo­wiedź. Nikt mi nie powie­dział, sam odkry­łem, że te posągi nie mają nic wspól­nego z ludźmi. Nato­miast poka­zują to, co wyda­rzyło się we wnę­trzu tych dwu­dzie­stu czte­rech ludzi, a było to dokład­nie to samo. Nie powin­ni­śmy się mar­twić o to, co jest na zewnątrz, tylko zwró­cić uwagę na to, co jest wewnątrz. To, co na zewnątrz, jest nie­ważne. Ktoś jest młody, ktoś inny stary, jeden jest czarny, drugi biały, męż­czy­zna czy kobieta – to nie ma zna­cze­nia. Ale ważne jest, że we wnę­trzu znaj­duje się ocean ciszy. W tym oce­anicz­nym sta­nie ciało przyj­muje pewną spe­cy­ficzną pozy­cję.

Możesz to zauwa­żyć u sie­bie, ale zwy­kle nie jesteś tego świa­domy. Kiedy jesteś zły, czy zauwa­ży­łeś? Twoje ciało przyj­muje pewną postawę. W zło­ści nie możesz utrzy­mać otwar­tych rąk, zaci­skasz je w pię­ści. Gniew nie pozwala ci się uśmie­chać – a może pozwala? Wraz z emo­cją ciało przyj­muje spe­cy­ficzną postawę.

Tak więc te posągi są wyko­nane w taki spo­sób, że kiedy tylko usią­dziesz i w ciszy będziesz na nie patrzeć, a póź­niej zamkniesz oczy i pojawi się wewnętrzny obraz, wtedy zaczniesz odczu­wać coś, czego ni­gdy wcze­śniej nie czu­łeś. Te posągi i świą­ty­nie nie zostały zbu­do­wane po to, żeby czcić bóstwa, ale żeby zdo­być doświad­cze­nia. Są nauko­wymi labo­ra­to­riami – nie mają nic wspól­nego z reli­gią. Przez wieki wyko­rzy­sty­wano pewną tajemną naukę po to, ażeby przy­szłe poko­le­nia mogły sko­rzy­stać z doświad­czeń poprzed­nich poko­leń. Nie poprzez księgi ani słowa, ale poprzez coś się­ga­ją­cego głę­biej – poprzez ciszę, medy­ta­cję i spo­kój.

Kiedy twoja cisza się roz­ra­sta, przy­jaźń i miłość rośnie, twoje życie staje się w każ­dej chwili tań­cem, rado­ścią, świę­to­wa­niem.

Czy kie­dy­kol­wiek zasta­na­wia­łeś się, dla­czego na całym świe­cie, w każ­dej kul­tu­rze, w każ­dym spo­łe­czeń­stwie kilka dni jest poświę­co­nych świę­tom? Te kilka dni świąt sta­nowi tylko rekom­pen­satę – spo­łe­czeń­stwo ode­brało cały świą­teczny nastrój z two­jego życia i jeżeli w zamian za to nic by nie dało, twoje życie mogłoby zagra­żać kul­tu­rze.

Każda kul­tura musi dać ci jakąś rekom­pen­satę, żebyś nie był zupeł­nie nie­szczę­śliwy i smutny. Ale ta rekom­pen­sata jest fał­szywa.

Sztuczne ognie i kolo­rowe świa­tła nie są w sta­nie spra­wić ci rado­ści. Są one dobre dla dzieci – cie­bie tylko dener­wują. Ale w twoim wewnętrz­nym świe­cie bez prze­rwy możesz mieć świa­tła, pie­śni i radość.

Zawsze pamię­taj, że spo­łe­czeń­stwo daje ci rekom­pen­satę, kiedy czuje, że to, co stłu­mione, może eks­plo­do­wać, stwa­rza­jąc nie­bez­pieczną sytu­ację. Spo­łe­czeń­stwo znaj­duje spo­sób na to, żeby uwol­nić to, co stłu­mione – ale nie jest to praw­dziwe święto i nie może nim być.

Praw­dziwe świę­to­wa­nie powinno wypły­wać z two­jego życia w twoje życie.

Praw­dziwe święto nie może być uza­leż­nione od kalen­da­rza – 24 grud­nia masz świę­to­wać. To dziwne, przez cały rok czu­jesz się nie­szczę­śliwy, a 24 grud­nia nagle prze­sta­jesz i się cie­szysz? Albo nie­szczę­ście było fał­szywe, albo 24 grud­nia jest fał­szywy, oby­dwa nie mogą być praw­dziwe. A kiedy koń­czy się święto, znowu wra­casz do czar­nej dziury; każdy jest nie­szczę­śliwy i nie­spo­kojny.

Życie powinno być bez­u­stan­nym świę­to­wa­niem, festi­wa­lem świa­tła przez cały rok. Tylko wtedy możesz doro­snąć i roz­kwit­nąć.

Prze­kształć wszyst­kie drobne rze­czy, tak żebyś mógł je cele­bro­wać.

Na przy­kład w Japo­nii mają cere­mo­nię picia her­baty. W każ­dym klasz­to­rze zen i w każ­dym domu, jeżeli go stać na to, znaj­duje się mała świą­ty­nia prze­zna­czona do picia her­baty. Wtedy her­bata nie jest już dłu­żej zwy­kłą, świecką rze­czą, jej picie prze­kształ­cono w świę­to­wa­nie. Świą­ty­nia do picia her­baty jest spe­cjal­nie zbu­do­wana – w pięk­nym ogro­dzie, ze sta­wem z łabę­dziami i mnó­stwem kwia­tów. Przy­cho­dzą goście, któ­rzy muszą zosta­wiać na zewnątrz buty, bo jest to świą­ty­nia. A kiedy tam wcho­dzisz, nie możesz mówić, musisz zosta­wić swoje myśli i mowę na zewnątrz razem z butami. Sia­dasz w posta­wie medy­ta­cyj­nej, a gospo­dyni, kobieta, która przy­go­to­wuje her­batę dla cie­bie – jej ruchy są pełne gra­cji, tak jakby tań­czyła – kła­dzie czarki i tale­rzyki przed tobą, jak­byś był bogiem. Z takim samym sza­cun­kiem… kła­nia się przed tobą i dosta­jesz her­batę.

Her­bata jest przy­go­to­wy­wana w spe­cjal­nym samo­wa­rze, który wydaje piękne dźwięki, gra swoją wła­sną muzykę. Naj­pierw trzeba wysłu­chać muzyki her­baty, jest to część całej cere­mo­nii. Tak więc każdy jest cichy, zasłu­chany… ptaki śpie­wają na zewnątrz w ogro­dzie i samo­war… her­bata two­rzy swoją wła­sną pieśń. Wkoło spo­kój…

Kiedy her­bata jest już gotowa i zostaje nalana do cza­rek, nie pijesz jej od razu, tak jak to wszę­dzie robią ludzie. Naj­pierw wąchasz jej aro­mat. Póź­niej pijesz ją małymi łykami, jakby była nie z tego świata. Ktoś może zacząć grać na fle­cie albo sitar. Zwy­czajna rzecz – picie her­baty – a oni uczy­nili z niej piękny reli­gijny festi­wal. Po cere­mo­nii każdy wycho­dzi z niej pełen ener­gii, odświe­żony, młod­szy, oży­wiony.

I to, co zostało zro­bione z her­batą, można zro­bić ze wszyst­kim – z twoim ubra­niem, z jedze­niem. Ludzie zwy­kle żyją jak we śnie, w prze­ciw­nym wypadku zoba­czy­liby, że każda tka­nina, każdy mate­riał posiada swoje wła­sne piękno, wywo­łuje spe­cy­ficzne odczu­cie. Jeżeli jesteś wraż­liwy, wtedy ubra­nie nie służy tylko do okry­wa­nia ciała. Wyraża twoją indy­wi­du­al­ność, twój smak, kul­turę, twoją istotę. Wszystko, co robisz, powinno wyra­żać cie­bie, powinno mieć twój pod­pis. Wtedy życie staje się bez­u­stan­nym świę­to­wa­niem.

Nawet wtedy, kiedy zacho­ru­jesz i leżysz w łóżku, możesz te chwile leże­nia w łóżku uczy­nić pięk­nymi i rado­snymi, chwi­lami relaksu i odpo­czynku, medy­ta­cji, słu­cha­nia muzyki czy poezji. Nie musisz być smutny dla­tego, że jesteś chory. Powi­nie­neś być szczę­śliwy, że wszy­scy są w pracy, a ty w swoim łóżku, jak król, zre­lak­so­wany – ktoś przy­go­to­wuje ci her­batę, samo­war śpiewa swoją pieśń, przy­ja­ciel zapro­po­no­wał, że przyj­dzie i zagra dla cie­bie na fle­cie…

Te rze­czy są waż­niej­sze niż jakie­kol­wiek lekar­stwo. Kiedy jesteś chory, wzy­wasz leka­rza. Ale waż­niej­sze jest, żebyś zapro­sił tych, któ­rych kochasz, ponie­waż nie ma lep­szego lekar­stwa od miło­ści. Zawe­zwij tych, któ­rzy mogą wokół cie­bie stwo­rzyć piękno, muzykę, poezję, bo nic nie leczy tak jak nastrój świę­to­wa­nia. Lekar­stwo jest naj­mniej sku­tecz­nym spo­so­bem lecze­nia – ale wygląda na to, że zapo­mnie­li­śmy o wszyst­kich pozo­sta­łych, więc musimy być uza­leż­nieni od lekar­stwa, zrzę­dząc i mar­twiąc się, jakby zabra­kło nam jakiejś wiel­kiej rado­ści, którą mie­li­śmy w pracy! W pracy czu­jesz się nie­szczę­śliwy; jeden dzień bez niej i znowu jej potrze­bu­jesz – nie możesz bez niej żyć.

Spraw, żeby wszystko było twór­cze, z naj­gor­szego zrób naj­lep­sze – to wła­śnie nazy­wam sztuką życia. I jeżeli czło­wiek prze­żył całe swoje życie, nada­jąc jego każ­dej chwili i każ­dej jego fazie piękno, napeł­nia­jąc miło­ścią i rado­ścią, wtedy w natu­ralny spo­sób jego śmierć będzie osta­tecz­nym zwień­cze­niem wszyst­kich życio­wych wysił­ków. Ostat­nie dotknię­cie… jego śmierć nie będzie brzydka, tak jak to zwy­kle zda­rza się wszyst­kim, każ­dego dnia.

Jeżeli śmierć jest brzydka, ozna­cza to, że całe życie zostało zmar­no­wane. Śmierć powinna być spo­kojną akcep­ta­cją, peł­nym miło­ści wej­ściem w nie­znane, rado­snym poże­gna­niem sta­rych przy­ja­ciół, sta­rego świata. Nie powinno być w tym żad­nej tra­ge­dii.

Pewien mistrz zen, Lin Czi, umie­rał. Tysiące jego uczniów zebrało się, żeby wysłu­chać jego ostat­niej mowy, ale Lin Czi, po pro­stu leżał – rado­sny, uśmiech­nięty – ale nie wypo­wie­dział ani jed­nego słowa.

Widząc, że mistrz wkrótce umrze i nic nie mówi, stary przy­ja­ciel, inny mistrz, który nie był uczniem Lin Czi – zapy­tał go, dla­czego nic nie powie­dział: „Lin Czi, czy zapo­mnia­łeś, że mia­łeś wypo­wie­dzieć swoje ostat­nie słowa? Zawsze uwa­ża­łem, że masz słabą pamięć. Umie­rasz… zapo­mnia­łeś?”.

Lin Czi powie­dział: „Słu­chaj”. W tym momen­cie na dachu dwa wró­ble goniły się i ćwier­kały. Mistrz powie­dział: „Jak pięk­nie” i umarł.

Przez chwilę, kiedy powie­dział: „Słu­chaj”, zapa­no­wała abso­lutna cisza. Każdy myślał, że mistrz powie coś wspa­nia­łego, a tu tylko dwa wró­ble na dachu, bijące się, ćwier­ka­jące, goniące się… Mistrz uśmiech­nął się i umarł. Ale prze­ka­zał swoją ostat­nią naukę: nie dziel rze­czy na małe i duże, try­wialne i ważne. Wszystko jest tak samo ważne. W tym momen­cie śmierć Lin Czi stała się tak samo ważna, jak dwa wró­ble bijące się ze sobą na dachu; nie ma mię­dzy nimi żad­nej róż­nicy. Dla egzy­sten­cji to wszystko jedno. Taka była jego filo­zo­fia, nauka całego życia – nie ma niczego, co jest wiel­kie, ani niczego, co jest małe. Wszystko zależy od cie­bie i tego, co z tym zro­bisz.

Zacznij od medy­ta­cji, wtedy pewne rze­czy zaczną w tobie wzra­stać – cisza, spo­kój, eks­taza, wraż­li­wość. I wszystko to, co powsta­nie z medy­ta­cji, sta­raj się wyko­rzy­stać w życiu. Dziel się tym, ponie­waż wszystko, czym się dzie­lisz, szyb­ciej wzra­sta. A kiedy doj­dziesz do momentu śmierci, będziesz wie­dział, że nie ma śmierci. Możesz powie­dzieć „do widze­nia”, nie ma potrzeby ronić łzy smutku – może tylko łzy rado­ści, ale nie smutku.

Ale musisz zacząć od nie­win­no­ści.

Tak więc naj­pierw wyrzuć całe to gówno, które nosisz ze sobą – a każdy nosi ze sobą tyle gówna! Cie­kawe po co? Tylko dla­tego, że ludzie powie­dzieli ci, że są to wiel­kie idee, zasady… Nie wyka­za­łeś się tutaj wła­sną inte­li­gen­cją. Sko­rzy­staj z niej.

Życie jest bar­dzo pro­ste, jest rado­snym tań­cem. I cała Zie­mia może być pełna rado­ści i tańca, ale są tacy ludzie, któ­rzy wiele zain­we­sto­wali w to, żeby nikt nie cie­szył się życiem, żeby nikt się nie śmiał. Mówią, że życie jest grze­chem, jest karą. Jak można cie­szyć się życiem, kiedy żyjesz w atmos­fe­rze, w któ­rej cią­gle ci się wma­wia, że jest to kara, że cier­pisz, bo zro­bi­łeś źle, że życie jest wię­zie­niem, do któ­rego zosta­łeś wtrą­cony, żeby cier­pieć?

A ja ci mówię, że życie nie jest wię­zie­niem, nie jest żadną karą. Jest nagrodą, zostało dane tylko tym, któ­rzy na nie zaro­bili, któ­rzy na nie zasłu­gują. Teraz masz prawo, żeby się nim cie­szyć, grze­chem będzie, jeżeli nie będziesz tego robił. Wystą­pisz prze­ciwko egzy­sten­cji, jeżeli nie będziesz go upięk­szać, jeżeli nic z nim nie zro­bisz. Pozo­staw je po sobie szczę­śliw­szym, pięk­niej­szym, bar­dziej won­nym.

DEFINICJE

Od ignorancji do niewinności

Doj­rza­łość ozna­cza to samo co nie­win­ność, z jedną róż­nicą – jest odzy­skaną nie­win­no­ścią, ponow­nie uchwy­coną. Każde dziecko rodzi się nie­winne, ale każde spo­łe­czeń­stwo je psuje. Każde spo­łe­czeń­stwo, do dziś dnia, dopro­wa­dza do zepsu­cia każ­dego dziecka. Wszyst­kie kul­tury opie­rają się na wyzy­sku nie­win­no­ści dziecka, na wyzy­sku dziecka, na uczy­nie­niu z niego nie­wol­nika, na wyko­rzy­sta­niu go do swo­ich wła­snych celów – poli­tycz­nych, socjal­nych, ide­olo­gicz­nych. Cały wysi­łek zostaje skie­ro­wany na to, żeby w jakimś spe­cjal­nym celu zwer­bo­wać dziecko na nie­wol­nika. Te cele są usta­no­wione przez usank­cjo­no­wane prawa. Kapłani i poli­tycy współ­dzia­łają ze sobą w głę­bo­kiej kon­spi­ra­cji, pra­cują razem.

W chwili gdy dziecko staje się czę­ścią spo­łe­czeń­stwa, zaczyna tra­cić coś nie­sły­cha­nie war­to­ścio­wego – zaczyna tra­cić kon­takt z Bogiem. Staje się coraz bar­dziej i bar­dziej skon­cen­tro­wane na gło­wie, zupeł­nie zapo­mina o sercu – a serce jest mostem pro­wa­dzą­cym do wła­snej istoty. Bez serca nie jesteś w sta­nie dosię­gnąć swo­jej wła­snej istoty – to nie­moż­liwe. Z głowy nie ma żad­nej drogi pro­wa­dzą­cej bez­po­śred­nio do istoty, trzeba przejść przez serce. Spo­łe­czeń­stwo wystę­puje prze­ciwko miło­ści, prze­ciwko uczu­ciom, potę­pia uczu­cia jako sen­ty­men­ta­lizm. Od wie­ków potę­pia wszyst­kich kochan­ków, z tego pro­stego powodu, że miłość nie pocho­dzi z głowy, tylko z serca. Czło­wiek, który potrafi kochać, prę­dzej czy póź­niej odkryje swoją istotę – a gdy tylko ją odkryje, staje się wyzwo­lony ze wszyst­kich struk­tur, ze wszyst­kich sche­ma­tów. Wyzwala się z każ­dej nie­woli. Jest samą wol­no­ścią.

Każde dziecko rodzi się nie­winne, ale zostaje wyuczone przez spo­łe­czeń­stwo. Dla­tego też potrzebne są szkoły, col­lege, uni­wer­sy­tety – ich funk­cją jest znisz­cze­nie cie­bie, zepsu­cie cię.

Doj­rza­łość ozna­cza ponowne uzy­ska­nie stra­co­nej nie­win­no­ści, odzy­ska­nie swo­jego wła­snego raju, ponowne sta­nie się dziec­kiem. Oczy­wi­ście jest róż­nica – zwy­czajne dziecko zostaje dopro­wa­dzone do zepsu­cia, ale kiedy odzy­skasz swoje dzie­ciń­stwo, sta­niesz się nie­podatny na zepsu­cie. Nikt nie będzie cię mógł zepsuć, sta­niesz się wystar­cza­jąco inte­li­gentny – poznasz, co spo­łe­czeń­stwo ci zro­biło, będziesz czujny i uważny i nie pozwo­lisz, żeby znowu to się zda­rzyło.

Doj­rza­łość jest odro­dze­niem, ducho­wym odro­dze­niem. Świe­żym spoj­rze­niem zaczy­nasz patrzeć na egzy­sten­cję. Z miło­ścią w sercu pod­cho­dzisz do życia. W ciszy i z nie­win­no­ścią zagłę­biasz się w swoją naj­głęb­szą istotę. Już wię­cej nie jesteś tylko głową. Naj­pierw sta­jesz się ser­cem, a póź­niej nawet prze­kra­czasz je.

Doj­rza­łość ozna­cza ponowne uzy­ska­nie stra­co­nej nie­win­no­ści, odzy­ska­nie swo­jego wła­snego raju, ponowne sta­nie się dziec­kiem. Oczy­wi­ście jest róż­nica – zwy­czajne dziecko zostaje dopro­wa­dzone do zepsu­cia, ale kiedy odzy­skasz swoje dzie­ciń­stwo, sta­niesz się nie­podatny na zepsu­cie.

Przej­ście poza myśli i uczu­cia i sta­nie się czy­stym byciem to doj­rza­łość. Doj­rza­łość jest osta­tecz­nym roz­kwi­tem medy­ta­cji.

Jezus powie­dział: „Dopóki nie naro­dzi­cie się na nowo, nie wej­dzie­cie do kró­le­stwa bożego”. Miał rację, musisz się na nowo naro­dzić.

Każdy Adam i każda Ewa zostaną wypę­dzeni z raj­skiego ogrodu i muszą zbłą­dzić. To jedyny spo­sób odzy­ska­nia dzie­ciń­stwa – naj­pierw musisz je stra­cić.

Kie­dyś Jezus stał na placu tar­go­wym i ktoś go zapy­tał: „Kto jest godny tego, żeby wejść do two­jego kró­le­stwa bożego?”. Jezus rozej­rzał się dokoła. Był tam rabin, który wysu­nął się tro­chę do przodu, bo myślał, że zosta­nie wybrany – ale nie został. Był to naj­bar­dziej cno­tliwy czło­wiek w mie­ście – mora­li­sta i pury­ta­nin. Jezus rozej­rzał się dokoła i zoba­czył małe dziecko, które nie spo­dzie­wało się, że będzie wybrane, które nie poru­szyło się nawet o cal. W naj­mniej­szym stop­niu nie wyobra­żało sobie, że będzie wybrane, wcale się tego nie spo­dzie­wało. Cie­szyło się tylko całą sceną – tłu­mem, Jezu­sem i ludźmi, któ­rzy roz­ma­wiali, i tylko słu­chało. Jezus zawo­łał dziecko, wziął je na ręce i powie­dział do tłumu: „Ci, któ­rzy są jak to małe dziecko, oni tylko zasłu­gują, żeby wejść do kró­le­stwa bożego”.

Ale pamię­taj, że powie­dział: „Ci, któ­rzy są jak to małe dziecko”, a nie: „Ci, któ­rzy są małymi dziećmi”. To wielka róż­nica. Jezus nie powie­dział: „To dziecko wej­dzie do kró­le­stwa bożego”, ponie­waż każde dziecko zosta­nie zepsute, musi zbłą­dzić. Każdy Adam i każda Ewa zostaną wypę­dzeni z raj­skiego ogrodu i muszą zbłą­dzić. To jedyny spo­sób odzy­ska­nia dzie­ciń­stwa – naj­pierw musisz je stra­cić. To bar­dzo dziwne, ale takie wła­śnie jest życie. To para­dok­salne, ale życie jest para­dok­sem. Żeby poznać praw­dziwe piękno swo­jego dzie­ciń­stwa, naj­pierw musisz je stra­cić, w prze­ciw­nym przy­padku ni­gdy go nie poznasz.

Ryba ni­gdy nie wie, gdzie jest ocean, dopóki nie wyło­wisz jej z oce­anu i nie rzu­cisz na pia­sek w palą­cym słońcu – wtedy będzie wie­dzieć, gdzie jest ocean. Będzie za nim tęsk­nić, zrobi wszystko, żeby do niego powró­cić, i wsko­czy do niego. To ta sama ryba, a jed­nak nie ta sama. To ten sam ocean, a jed­nak nie ten sam, ponie­waż ryba nauczyła się nowej lek­cji. Teraz jest świa­doma, teraz wie: „To jest ocean i to jest moje życie. Bez niego nie ma mnie – jestem jego czę­ścią”.

Każde dziecko musi stra­cić swoją nie­win­ność i ją odzy­skać. Utrata jest tylko połową pro­cesu – wielu ją stra­ciło, ale tylko nie­liczni odzy­skali. To wiel­kie, wiel­kie nie­szczę­ście. Każdy ją traci, ale jak do tej pory odzy­skali tylko Budda, Zara­tu­stra, Kriszna i Jezus. Jezus to nikt inny jak Adam wra­ca­jący z powro­tem do domu. Maria Mag­da­lena to nikt inny jak Ewa wra­ca­jąca do domu. Zostali wycią­gnięci z morza i zoba­czyli nie­szczę­ścia i głu­potę. Zoba­czyli, że życie poza oce­anem to żadna przy­jem­ność.

W chwili, kiedy sta­niesz się świa­domy tego, że bycie czę­ścią jakie­go­kol­wiek spo­łe­czeń­stwa, przy­na­leż­ność do jakiej­kol­wiek reli­gii, jakiej­kol­wiek kul­tury, to życie w nie­szczę­ściu, to pozo­sta­wa­nie w wię­zie­niu – w tym samym dniu zaczniesz zrzu­cać kaj­dany. Doj­rza­łość jest powro­tem, odzy­ska­niem nie­win­no­ści.

Dojrzałość i starość

Ist­nieje wielka róż­nica pomię­dzy doj­rza­ło­ścią i sta­ro­ścią, ale ludzie zawsze mylą je ze sobą. Ludzie myślą, że zesta­rzeć się zna­czy doj­rzeć – ale sta­rze­nie się przy­na­leży do ciała. Każdy się sta­rzeje, każdy będzie stary, ale nie­ko­niecz­nie doj­rzały. Doj­rza­łość to wewnętrzny roz­wój.

Na sta­rze­nie się nie jesteś w sta­nie nic pora­dzić, sta­rze­nie wyda­rza się w sfe­rze fizycz­nej. Każde nowo naro­dzone dziecko z cza­sem sta­nie się stare. Doj­rza­łość jest czymś, co wpro­wa­dzasz do swo­jego życia – pocho­dzi ze świa­do­mo­ści. Kiedy ktoś sta­rzeje się z pełną świa­do­mo­ścią, staje się doj­rzały. Sta­rze­nie się plus świa­do­mość, doświad­cze­nie plus świa­do­mość – to doj­rza­łość.

Można doświad­czać rze­czy na dwa spo­soby. Po pro­stu doświad­czasz ich, jak­byś był zahip­no­ty­zo­wany, nie­świa­domy, kiedy nie zwraca uwagi na to, co się dzieje – rze­czy się wyda­rzają, ale cie­bie nie ma. Nie wyda­rzają się w two­jej obec­no­ści, jesteś nie­obecny. Tylko prze­cho­dzisz obok, ni­gdy nie wywo­łują w tobie żad­nego odzewu. Ni­gdy nie pozo­sta­wiają żad­nego śladu na tobie, a ty niczego się od nich nie uczysz. To może stać się czę­ścią two­jej pamięci, ponie­waż w jakiś spo­sób przy tym byłeś, ale ni­gdy nie sta­nie się mądro­ścią. W ten spo­sób ni­gdy nie doro­śniesz, tylko się zesta­rze­jesz.

Na sta­rze­nie się nie jesteś w sta­nie nic pora­dzić, sta­rze­nie wyda­rza się w sfe­rze fizycz­nej. Każde nowo naro­dzone dziecko z cza­sem sta­nie się stare. Doj­rza­łość jest czymś, co wpro­wa­dzasz do swo­jego życia – pocho­dzi ze świa­do­mo­ści.

Jeśli jed­nak wpro­wa­dzisz świa­do­mość do doświad­cze­nia, to samo doświad­cze­nie dopro­wa­dzi cię do doj­rza­ło­ści.

Ist­nieją dwa spo­soby prze­ży­wa­nia życia; pierw­szy to życie w głę­bo­kim śnie – wtedy się sta­rze­jesz, w każ­dym momen­cie sta­jesz się star­szy, w każ­dym momen­cie umie­rasz, to wszystko. Całe twoje życie składa się z dłu­giej powol­nej śmierci. Ale jeśli wpro­wa­dzisz świa­do­mość do swo­ich doświad­czeń – do wszyst­kiego, co robisz, wszyst­kiego, co ci się wyda­rza, będziesz tego świa­domy, czujny, obecny, uważny. Delek­tu­jesz się doświad­cze­niem pocho­dzą­cym ze wszyst­kich zakąt­ków, sta­rasz się zro­zu­mieć jego zna­cze­nie, sta­rasz się dotrzeć do jego głębi. To, co ci się wyda­rza, sta­rasz się prze­żyć w całej pełni i inten­syw­no­ści – wtedy nie jest to powierz­chowne zja­wi­sko. Głę­boko w tobie coś się zmie­nia. Sta­jesz się bar­dziej uważny. Jeżeli popeł­niasz błąd, ni­gdy wię­cej go nie powta­rzasz.

Doj­rzała osoba ni­gdy nie popeł­nia dwa razy tego samego błędu. Ale ktoś, kto jest tylko stary, bez­u­stan­nie popeł­nia te same błędy. Jego życie toczy się po okręgu – ni­gdy niczego się nie uczy. Możesz być zły dzi­siaj, byłeś zły wczo­raj i przedwczo­raj, będziesz zły jutro i poju­trze. Raz za razem się zło­ścisz, raz za razem tego żału­jesz, raz za razem podej­mu­jesz poważną decy­zję, że już ni­gdy wię­cej nie będziesz się zło­ścić. Ale ta decy­zja nic nie zmie­nia – kiedy tylko coś ci prze­szka­dza, wście­kłość przej­muje ster, sta­jesz się opę­tany i popeł­niasz ten sam błąd. Sta­rze­jesz się.

Doj­rzała osoba ni­gdy nie popeł­nia dwa razy tego samego błędu. Ale ktoś, kto jest tylko stary, bez­u­stan­nie popeł­nia te same błędy. Jego życie toczy się po okręgu – ni­gdy niczego się nie uczy.

Gdy­byś w pełni prze­żył doświad­cze­nie gniewu, ni­gdy wię­cej nie zło­ścił­byś się. Jedno doświad­cze­nie wystar­czy, żeby nauczyć cię, że jest to absur­dalne, po pro­stu głu­pie – nie jest to żaden grzech, tylko głu­pota. Bez potrzeby ranisz sie­bie i innych. Gra nie jest warta świeczki. Wtedy sta­jesz się doj­rzały. Jutro sytu­acja się powtó­rzy, ale nie gniew. I czło­wiek, który stał się doj­rzały, nie zade­cy­do­wał, że nie będzie się zło­ścił, nie – to byłaby oznaka nie­doj­rza­ło­ści. Czło­wiek doj­rzały ni­gdy nie podej­muje decy­zji na przy­szłość, sama doj­rza­łość się tym zaj­muje. Żyjesz w dniu dzi­siej­szym i to życie zade­cy­duje, jaka będzie przy­szłość, ona z niego wypły­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

W USA, poko­le­nie uro­dzone w cza­sie wyżu demo­gra­ficz­nego lat 1945–64. [wróć]