Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Pewnego wiosennego dnia Lisa widzi ciężarówkę z napisem
"Przeprowadzki" podjeżdżającą pod dom sąsiadów. Wprowadza się tam Bulek,
chłopiec zupełnie niezwykły. A spotkanie Bulka i Lisy z jeszcze bardziej niezwykłym
– by nie powiedzieć szalonym – doktorem Proktorem daje poczętek zwariowanej historii
o okrutnych anakondach, ponurych lochach, a przede wszystkim – o najsilniejszym na
świecie proszku na prykanie.
Jo Nesbo stworzył mistrzowską kombinację humoru, przygód i absurdu, którą pokochają dzieci w każdym wieku. Dorośli też!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 149
Przełożyła z norweskiego
Iwona Zimnicka
Ilustracje
Per Dybvig
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
Publicat S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24
tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00
e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Był maj. Słońce, kiedy już poświeciło jakiś czas nad Japonią, Rosją i Szwecją, wstało nad Oslo. Oslo to całkiem nieduża stolica całkiem niedużego kraju, który nazywa się Norwegia. Słońce od razu zaczęło świecić na odpowiednio nieduży żółty zamek, gdzie mieszka Król, który nie rządzi aż tak bardzo, by mogło to w czymś zaszkodzić. Zaświeciło też na twierdzę Akershus.
Oświetliło stare armaty ustawione lufami w stronę fiordu Oslo, przez okno wpadło do gabinetu komendanta, zaświeciło także na ostatnie ze wszystkich drzwi, które prowadziły do najstraszniejszej w całym mieście celi więziennej, nazywanej Celą Umarlaka. Przetrzymywano tam tylko najgroźniejszych i najokrutniejszych złoczyńców.
Cela była pusta, siedział w niej tylko rattus norvegicus, mały norweski szczur. Właśnie brał poranną kąpiel w sedesie. Słońce zawędrowało odrobinę wyżej i zaświeciło na dzieci ze szkolnej orkiestry dętej, które już przećwiczyły bardzo wczesne wstawanie, wkładanie gryzących mundurów, a teraz trenowały maszerowanie i granie prawie do rytmu.
Wkrótce bowiem miał nadejść siedemnasty maja, Święto Niepodległości, a tego dnia wszystkie szkolne orkiestry w całym tym niedużym kraju musiały wstać bardzo wcześnie, ubrać się w gryzące mundury i grać prawie do rytmu.
Słońce podniosło się jeszcze ciut wyżej i oświetliło nabrzeże portu, do którego właśnie dobił statek z chińskiego miasta Szanghaj. Deski pomostu z trzaskiem uginały się pod stopami dokerów, którzy biegali tam i z powrotem, rozładowując towary. Kilka promyków przedostało się przez szpary między deskami i dotarło do rury kanalizacyjnej wchodzącej do morza pod pomostem.
Jednemu jedynemu promyczkowi udało się przeniknąć przez ciemność panującą w rurze – i nagle coś w niej zabłysło. Coś białego, mokrego i bardzo ostrego. Paskudnie przypominającego zębiska. Ktoś, kto by wiedział sporo o gadach, ale poza tym był właściwie głupi, pomyślałby, że to osiemnaście kłów w paszczy największego na świecie i najbardziej przerażającego węża dusiciela. Anakondy. Ale tak głupi nie jest chyba nikt. Bo przecież anakondy żyją w dżungli, w takich rzekach jak płynąca przez Brazylię Amazonka, a nie w rurach kanalizacyjnych biegnących wzdłuż i w poprzek pod całym tym spokojnym, niedużym miastem, które nazywa się Oslo. Anakonda w kanalizacji? Osiemnaście metrów mięśni, które umieją dusić, paszcza wielkości nadmuchiwanego kółka do pływania i zęby przypominające odwrócone lody w rożku? Cha, cha! To ci dopiero!
Wreszcie słońce zaczęło świecić na cichą uliczkę, która nazywała się Armatnia. Jego promienie padły na czerwony dom, a tam komendant twierdzy Akershus jadł właśnie śniadanie ze swoją żoną i córką Lisą. Po drugiej stronie ulicy oświetliły żółty dom, w którym dawniej mieszkała najlepsza przyjaciółka Lisy. Niestety niedawno wyprowadziła się do miasta, które nazywa się Sarpsborg, a Lisa, patrząc na pusty żółty dom, czuła się jeszcze trochę bardziej samotna niż przed wyjazdem przyjaciółki. Bo na ulicy Armatniej nie było żadnych innych dzieci, z którymi Lisa mogłaby się bawić.
Jedynymi dziećmi w sąsiedztwie byli Truls i Trym Thrane, bliźniacy, o dwa lata starsi od Lisy. Mieszkali w wielkiej willi z trzema garażami, na samym początku ulicy. Zimą rzucali twardymi jak kamień śnieżkami w jej rudą główkę. A kiedy pytała, czy się z nią pobawią, urządzali jej chrzciny w śniegu. Twardymi, pokrytymi lodem rękawicami nacierali jej śniegiem buzię i nadawali różne przezwiska, na przykład Lisa Pelisa, Lisica Prymusica albo Komendantka Twierdzy-Śmierdzy. Myślicie może, że Lisa powinna poskarżyć się na tych bardzo źle wychowanych chłopców ich rodzicom? No tak, ale nie znacie ojca Trulsa i Tryma, pana Thrane. Pan Thrane to gruby i stale wściekły typ. Jeszcze grubszy od ojca Lisy i o wiele, wiele bardziej od niego wściekły. I co najmniej dziesięć razy bogatszy. A ponieważ pan Thrane był taki bogaty, to uważał, że nikomu nic do tego, co robi, a już najmniej do wychowywania jego synów!
Pan Thrane miał tyle pieniędzy, ponieważ ukradł kiedyś wynalazek pewnemu biednemu wynalazcy. Tym wynalazkiem był bardzo twardy, bardzo niezwykły i bardzo tajemniczy materiał, z którego robiono między innymi drzwi do więzień, żeby całkowicie uniemożliwić więźniom ucieczkę. Pieniądze zarobione na tym wynalazku pan Thrane wydał na zbudowanie swojego wielkiego domu z trzema garażami i na hummera. Hummer to wielki, wściekły samochód, wymyślony specjalnie na wojnę. Kiedy pan Thrane jechał Armatnią, jego samochód zajmował niemal całą ulicę. Poza tym hummer okropnie zanieczyszczał powietrze. Ale pan Thrane ani trochę się tym nie przejmował, bo lubił wielkie, wściekłe samochody. Poza tym wiedział, że jeśli przez nieuwagę z kimś się zderzy, to jego samochód jest o wiele większy, więc jemu raczej nic się nie stanie.
Na szczęście upłynie sporo czasu, zanim Truls i Trym znów będą mogli urządzić Lisie chrzciny, bo słońce już dawno roztopiło śnieg na ulicy Armatniej, a teraz świeciło na zadbane zielone ogródki. Zadbane były wszystkie z wyjątkiem jednego.
[...]