Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Bezwzględny przestępca z zimną krwią zabija młodą kasjerkę. Norweska prasa szeroko rozpisuje się o tajemniczym Ekspedytorze napadającym na banki. Do akcji wkraczają komisarz Harry Hole i jego nowa obiecująca partnerka. Śledztwo zatacza coraz szersze kręgi, poszlaki wiodą także daleko poza granice Norwegii. Dochodzi do kolejnych zbrodni. Mieszkańców Oslo ogarnia trwoga. Jednocześnie Hole usiłuje prowadzić własne, prywatne śledztwo w sprawie śmierci Anny, ekstrawaganckiej cygańskiej artystki, a zarazem swej byłej kochanki. Szantażowany dziwaczną korespondencją, z myśliwego zamienia się w zwierzynę, a policja depcze mu po piętach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 623
Umieram. To bezsensowne. Nie taki był plan, w każdym razie nie mój. Możliwe, że wszystko zmierzało do tego punktu. Ale bez mojej wiedzy. Mój plan nie był taki. Mój plan był lepszy. Mój plan miał sens.
Patrzę w lufę i wiem, że właśnie stamtąd nadejdzie posłaniec. Przewoźnik. Czas na ostatni śmiech. Światełko w tunelu może być iskrą zapalnika. Czas na ostatnie łzy. Mogliśmy razem zmienić to życie w coś dobrego. Gdybyśmy postępowali zgodnie z planem. Ostatnia myśl. Wszyscy pytają, jaki jest sens życia, a nikt nie pyta, jaki jest sens śmierci.
Stary człowiek przywodził Harry’emu na myśl astronautę. Komiczne drobne kroczki, sztywne ruchy, czarne martwe spojrzenie i monotonne szuranie butami po podłodze. Jak gdyby bał się, że straci kontakt z ziemią i uleci w przestrzeń kosmiczną.
Harry spojrzał na zegar na białej ścianie nad drzwiami wejściowymi. 15.16. Za oknem, na Bogstadveien, przesuwali się ludzie ogarnięci piątkowym pośpiechem. Niskie październikowe słońce odbiło się w bocznym lusterku samochodu, ledwie toczącego się w korku.
Harry skupił się na starym człowieku. Kapelusz i szary elegancki prochowiec, któremu co prawda przydałoby się czyszczenie. Pod nim tweedowa marynarka, krawat i znoszone szare spodnie w ostry jak brzytwa kant. Wyczyszczone do połysku buty ze zdartymi obcasami. Jeden z emerytów tak gęsto zaludniających dzielnicę Majorstua. Nie było to przypuszczenie. Harry wiedział, że August Schulz ma osiemdziesiąt jeden lat, kiedyś zajmował się sprzedażą konfekcji, a na Majorstua mieszkał przez całe swoje życie, z wyjątkiem okresu wojny, kiedy to zajmował miejsce w baraku w Auschwitz. A sztywność kolan była wynikiem upadku z kładki dla pieszych nad Ringveien, którą przechodził, gdy regularnie udawał się z wizytą do córki. Wrażenie mechanicznej lalki pogłębiały jeszcze zgięte w łokciach pod kątem prostym i lekko wysunięte w przód ręce. Na prawym przedramieniu wisiała brązowa laska, a lewa dłoń zaciskała się na przekazie bankowym, wyciąganym już ku młodemu, krótko ostrzyżonemu mężczyźnie w okienku numer dwa, którego twarzy Harry nie widział, lecz wiedział, że urzędnik wpatruje się w starego człowieka z litością przemieszaną z irytacją.
Nadeszła już godzina 15.17 i August Schulz nareszcie znalazł się przy okienku. Harry westchnął.
W okienku numer jeden siedziała Stine Grette i odliczała siedemset trzydzieści koron dla chłopca w niebieskiej robionej na drutach czapce, który przed chwilą podał jej polecenie wypłaty. Za każdym razem, gdy kładła banknot na ladzie, błyskał brylant na serdecznym placu jej lewej ręki.
Harry nie widział tego, lecz wiedział, że z prawej strony chłopca, przed okienkiem numer trzy, stoi kobieta z wózkiem dziecięcym, którym kołysze, najprawdopodobniej w roztargnieniu, ponieważ dziecko śpi. Czekała, aż obsłuży ją pani Branne, która w tej chwili głośno tłumaczyła jakiemuś mężczyźnie przez telefon, że nie może skorzystać z polecenia zapłaty, jeśli odbiorca nie podpisał w tej kwestii odpowiedniej umowy, i że to ona pracuje w banku, a nie on, więc raczej powinni już zakończyć dyskusję.
W tym momencie drzwi do banku otworzyły się i do środka weszło dwóch mężczyzn, jeden wysoki, drugi niski, ubranych w identyczne ciemne kombinezony. Stine Grette podniosła głowę. Harry zerknął na własny zegarek i zaczął liczyć. Mężczyźni zdecydowanie skierowali się do rogu, w którym siedziała Stine. Wysoki poruszał się tak, jakby przeskakiwał przez kałuże, niższy natomiast szedł kołyszącym krokiem człowieka, któremu mięśnie rozrosły się bardziej, niż miał na nie miejsce. Chłopiec w niebieskiej czapce odwrócił się powoli i ruszył w stronę drzwi, tak zajęty przeliczaniem swoich pieniędzy, że w ogóle nie zwrócił uwagi na tych dwóch.
– Cześć – powiedział do Stine ten wysoki, podszedł jeszcze bliżej i z hałasem położył na kontuarze czarną walizkę. Mały poprawił ciemne lustrzane okulary i umieścił identyczną walizkę obok tej pierwszej.
– Pieniądze! – pisnął wysokim głosem. – Otwierać drzwi!
Nagle stało się tak, jakby ktoś wcisnął guzik pauzy. Wszelki ruch w lokalu bankowym zamarł. O tym, że czas się nie zatrzymał, świadczyły jedynie poruszające się samochody za oknem. I wskazówka sekundnika na zegarku Harry’ego, która pokazywała, że upłynęło dziesięć sekund. Stine wcisnęła guzik pod swoim pulpitem. Zaszumiała elektronika i mały pchnął kolanem niskie drzwiczki przy samej ścianie.
– Kto ma klucz? – spytał. – Pospieszcie się, nie mamy całego dnia do stracenia!
– Helge! – zawołała Stine przez ramię.
– Słucham? – Głos dobiegł zza otwartych drzwi do jedynego w lokalu bankowym gabinetu.
– Mamy gości, Helge!
W drzwiach ukazał się mężczyzna w muszce i okularach.
– Panowie chcą, żebyś otworzył bankomat – wyjaśniła Stine.
Helge Klementsen pustym wzrokiem popatrzył na dwóch mężczyzn w kombinezonach, którzy znajdowali się już za kontuarem. Ten wysoki nerwowo zerkał w stronę drzwi, niższy natomiast utkwił wzrok w kierowniku oddziału.
– A, tak, oczywiście – wydusił z siebie Helge Klementsen, jak gdyby właśnie przypomniał sobie, że spotkanie było umówione, i wybuchnął głośnym nerwowym śmiechem.
Harry nawet nie drgnął. Wzrokiem chłonął tylko wszystkie szczegóły gestów i mimiki. Dwadzieścia pięć sekund. Wciąż patrzył na zegar nad drzwiami, ale kątem oka widział, że kierownik oddziału otwiera bankomat od środka, wyciąga z niego dwie podłużne metalowe kasety i oddaje je mężczyznom. Wszystko odbywało się bardzo prędko, w milczeniu. Pięćdziesiąt sekund.
– A to dla ciebie, ojczulku! – Niższy z mężczyzn wyjął z walizki dwie identyczne kasety i podał je Helgemu Klementsenowi. Kierownik oddziału przełknął ślinę, kiwnął głową i umieścił kasety we wnętrzu bankomatu.
– Miłego weekendu – rzucił ten niższy, wyprostował się i chwycił walizkę.
Półtorej minuty.
– Nie tak prędko – odezwał się Helge.
Mały zesztywniał.
Harry wciągnął policzki i usiłował się skupić.
– Pokwitowanie – oświadczył Helge.
Przez długą chwilę dwaj mężczyźni w kombinezonach wpatrywali się w niewysokiego siwowłosego szefa oddziału, w końcu niższy zaczął się śmiać. Wysokim cienkim śmiechem, z histerycznym tonem, jakim śmieją się ludzie na haju.
– Myślał pan, że zamierzamy uciec bez podpisu? Że damy dwa miliony bez pokwitowania?
– No cóż – odparł Helge Klementsen. – W zeszłym tygodniu mało brakowało, żeby jeden z was o tym zapomniał.
– Ostatnio w przewozach gotówki jest bardzo wielu nowicjuszy – stwierdził mały, po czym obaj z Klementsenem podpisali pokwitowanie, jeden wziął różową, drugi żółtą kopię.
Harry zaczekał, aż drzwi wejściowe zasuną się za nimi, i dopiero wtedy znów zerknął na zegarek. Dwie minuty i dziesięć sekund.
Przez szybę w drzwiach widział, jak odjeżdża biała furgonetka z logo banku Nordea.
W banku odżyły rozmowy. Harry nie musiał liczyć, lecz mimo wszystko to zrobił. Siedem. Trzy w okienkach i trzy przed nimi, łącznie z dzieckiem, i jeszcze mężczyzna w ogrodniczkach, który właśnie wszedł do środka i stanął przy stoliku pośrodku lokalu, żeby wpisać numer konta na blankiecie wpłaty, przeznaczonym, jak Harry wiedział, dla biura podróży „Saga – słoneczne wyjazdy”.
– Do widzenia – powiedział August Schulz i zaczął szurać w kierunku drzwi.
Była godzina 15.21.10 i właśnie wtedy wszystko tak naprawdę się zaczęło.
Kiedy drzwi się otworzyły, Harry zobaczył, że Stine Grette na moment oderwała głowę od papierów i zaraz ją spuściła. Chwilę później znów ją podniosła, tym razem powoli. Harry przeniósł spojrzenie na drzwi wejściowe. Mężczyzna, który wszedł do środka, już zdążył rozpiąć suwak kombinezonu i wyjąć czarno-oliwkowy karabin AG3. Granatowa wełniana kominiarka zakrywała całą twarz oprócz oczu. Harry znów zaczął liczyć od zera.
Jak u kukiełki z Muppet Show kominiarka zaczęła się poruszać w miejscu, gdzie powinny znajdować się usta.
– This is a robbery. Nobody moves.
Nie mówił głośno, ale w niewielkim dusznym lokalu bankowym zapadła cisza jak po strzale armatnim. Harry patrzył na Stine. Wśród odległego szumu przejeżdżających samochodów usłyszał gładki trzask naoliwionych części, gdy mężczyzna załadował broń. Lewe ramię Stine ledwie dostrzegalnie się zniżyło.
Dzielna dziewczyna, pomyślał Harry. A może po prostu śmiertelnie przerażona. Aune, psycholog, który wykładał w Szkole Policyjnej, mówił, że ludzie osiągający pewien poziom lęku przestają myśleć i zaczynają działać tak, jak zostali wcześniej zaprogramowani. Aune twierdził, że większość pracowników banków przyciska guzik bezgłośnego alarmu informującego o napadzie w stanie bliskim szoku, i powoływał się na to, że podczas późniejszych przesłuchań wielu nie było w stanie sobie przypomnieć, czy w ogóle uruchomili alarm. Kierował nimi autopilot. Dokładnie tak, jak w wypadku bandyty, który z góry zaprogramował się, że będzie strzelał do każdego, kto spróbuje go powstrzymać. Aune twierdził, że im bardziej przestępca się boi, tym mniejsze jest prawdopodobieństwo, że coś go skłoni do zmiany decyzji.
Harry nawet nie drgnął. Usiłował tylko pochwycić wzrokiem oczy bandyty. Niebieskie. Przestępca zdjął z ramienia czarną torbę i postawił ją na podłodze między bankomatem a mężczyzną w ogrodniczkach, który wciąż przyciskał czubek długopisu do ostatniej pętelki w ósemce. Ubrany na czarno bandyta przeszedł sześć kroków do niskich drzwiczek w kontuarze, usiadł na jego brzegu, przerzucił nogi na drugą stronę i stanął za plecami Stine, która siedziała nieruchomo i patrzyła tuż przed siebie. Dobrze, pomyślał Harry. Dziewczyna zna instrukcje, nie wpatruje się w niego i nie prowokuje jego reakcji.
Mężczyzna przyłożył lufę karabinu do karku Stine, pochylił się nad nią i szepnął jej coś do ucha.
Ona jeszcze nie wpadła w panikę, ale Harry widział, że piersi unoszą jej się i opadają, jak gdyby delikatne ciało, opięte białą bluzką, która nagle zrobiła się jakby za ciasna, nie dostawało dostatecznej ilości powietrza. Piętnaście sekund.
Stine chrząknęła. Raz. Dwa razy. Wreszcie struny głosowe zaczęły jej słuchać.
– Helge! Klucze do bankomatu – powiedziała ściszonym zachrypniętym głosem, całkowicie różnym od tego, którym wypowiadała niemal dokładnie te same słowa zaledwie trzy minuty wcześniej.
Harry nie widział go, lecz wiedział, że Helge Klementsen usłyszał pierwsze słowa bandyty i już stał w drzwiach gabinetu.
– Prędko, bo inaczej... – Jej głos ledwie było słychać, a w chwili przerwy, która nastąpiła, dobiegało jedynie szuranie butów Augusta Schulza po podłodze, niczym przeciąganie miotełkami po skórze bębna w niezwykle powolnym shuffle. – ...on mnie zastrzeli.
Harry popatrzył za okno. Prawdopodobnie gdzieś tam stał samochód z włączonym silnikiem, lecz stąd nie dało się go zauważyć. Widoczne były jedynie toczące się samochody i ludzie, mniej lub bardziej beztrosko sunący za szybą.
– Helge... – Głos Stine brzmiał teraz błagalnie.
Dalej, Helge, popędził go w myślach Harry. O starzejącym się kierowniku oddziału też już dowiedział się niemało. Wiedział, że ma dwa królewskie pudle, że w domu czeka na niego żona i świeżo porzucona ciężarna córka. Że już się spakowały i były gotowe do wyjazdu do domku letniskowego w górach, gdy tylko Helge Klementsen wróci z pracy. I że właśnie w tej chwili Klementsen miał wrażenie, że znalazł się pod wodą, tak jak w jednym z tych snów, w których wszystkie ruchy są spowolnione, bez względu na to, jak bardzo człowiek się spieszy. W końcu pojawił się w polu widzenia Harry’ego. Bandyta obrócił krzesło Stine w taki sposób, że wciąż stał za nią, lecz teraz przodem do Helgego Klementsena. Kierownik jak wystraszone dziecko, które ma nakarmić konia, stał z górną połową ciała odchyloną w tył, a rękę trzymającą klucze wyciągał jak najdalej od siebie. Bandyta szepnął coś do ucha Stine, przesuwając broń na Klementsena, który zachwiał się i zrobił dwa niepewne kroki wstecz.
Stine znów odchrząknęła.
– On mówi, że masz otworzyć bankomat i włożyć te dwie nowe kasety z pieniędzmi do czarnej torby.
Helge Klementsen jak zahipnotyzowany wpatrywał się w karabin skierowany prosto w niego.
– Masz dwadzieścia pięć sekund. Potem będzie strzelał. Do mnie. Nie do ciebie.
Usta Klementsena otwierały się i zamykały, jak gdyby chciał coś powiedzieć.
– Szybciej, Helge! – ponagliła go Stine.
Rozległ się brzęczyk mechanizmu otwierającego drzwi i Helge Klementsen wyszedł na salę.
Od rozpoczęcia napadu upłynęło trzydzieści sekund. August Schulz dotarł już prawie do samych drzwi. Kierownik oddziału osunął się na kolana przed bankomatem, gapiąc się na pęk kluczy. Było ich cztery.
– Zostało dwadzieścia sekund – powiedziała Stine.
Komenda policji na Majorstua, pomyślał Harry. Już są w samochodach. Osiem przecznic. Piątkowe korki.
Helge Klementsen drżącymi palcami wybrał klucz i wcisnął go w otwór zamka. Klucz zatrzymał się w połowie. Klementsen przycisnął mocniej.
– Siedemnaście.
– Ale... – zaczął.
– Piętnaście.
Kierownik wyjął klucz i spróbował użyć innego. Ten wszedł w zamek, ale nie chciał się obrócić.
– Ale, na Boga...
– Trzynaście. Znajdź ten oklejony zieloną taśmą, Helge.
Helge Klementsen wpatrywał się w pęk kluczy, jak gdyby nigdy wcześniej go nie widział.
– Jedenaście.
Trzeci klucz wszedł do zamka. I przekręcił się. Helge Klementsen otworzył drzwiczki, a potem obrócił się w stronę Stine i bandyty.
– Muszę otworzyć jeszcze jeden zamek, żeby wyjąć kase...
– Dziewięć! – zawołała Stine.
Kierownik wydał z siebie szloch, przyciskając palce do ząbków kluczy, jak gdyby nagle stracił wzrok, a ząbki były pismem dla niewidomych i miały mu powiedzieć, który klucz jest właściwy.
– Siedem.
Harry intensywnie się wsłuchiwał. Wciąż nie słychać policyjnych syren. August Schulz sięgnął do klamki drzwi wejściowych.
Zabrzęczał metal, gdy pęk kluczy upadł na podłogę.
– Pięć – szepnęła Stine.
Drzwi otworzyły się i do środka wpadły odgłosy ulicy. Harry’emu wydało się, że z oddali dobiega znajomy, pełen skargi ton, który raz opadał, raz się wznosił. Syreny policyjne. Potem drzwi znów się zamknęły.
– Dwie. Helge!
Harry zamknął oczy i policzył do dwóch.
– Już! – to krzyknął Helge Klementsen. Udało mu się otworzyć drugi zamek, wstał z kolan i przykucnięty zaczął szarpać i ciągnąć za kasety, które najwyraźniej się zablokowały.
– Pozwól mi wyjąć pieniądze! Ja...
Przerwało mu przenikliwe zawodzenie. Harry przeniósł wzrok na drugi koniec lokalu, gdzie przerażona klientka wpatrywała się w bandytę, stojącego nieruchomo z bronią przyciśniętą do karku Stine. Kobieta dwa razy mrugnęła, ruchem głowy bez słowa wskazując na wózek, z którego dochodził coraz głośniejszy, świdrujący w uszach płacz.
Gdy pierwsza kaseta uwolniła się z szyn, Helge Klementsen o mało nie upadł do tyłu. Przyciągnął do siebie czarną torbę. W ciągu sześciu sekund wszystkie kasety znalazły się w środku. Na rozkaz bandyty Klementsen zasunął zamek torby i stanął przy kontuarze. Wszystkie polecenia przekazywała Stine, której głos brzmiał teraz zaskakująco pewnie i spokojnie.
Jedna minuta i trzy sekundy. Napad się skończył. Pieniądze leżały w torbie na środku lokalu. Za kilka sekund miał przybyć pierwszy radiowóz. Za cztery minuty inne samochody policyjne powinny zamknąć najbliższe trasy ucieczki wokół miejsca napadu. Wszystkie komórki w ciele bandyty musiały w tej chwili krzyczeć, że najwyższy czas się stąd wynosić. I właśnie wówczas wydarzyło się coś, czego Harry nie mógł zrozumieć. To po prostu nie miało sensu. Zamiast uciekać, bandyta obrócił krzesło Stine tak, że siedziała teraz twarzą do niego. Pochylił się nad nią i coś do niej szepnął. Harry zmrużył oczy. Powinien niedługo iść na kontrolę wzroku. Ale i tak zobaczył to, co miał zobaczyć. Podczas gdy Stine wpatrywała się w niewidoczną twarz przestępcy, jej własna twarz ulegała powolnemu przeobrażeniu w miarę, jak docierało do niej znaczenie przekazywanych szeptem słów. Wąskie wypielęgnowane brwi ułożyły się w dwie poziome litery S nad oczami, które zdawały się teraz wychodzić z głowy. Górna warga uniosła się lekko, a kąciki ust opadły w groteskowym wykrzywieniu. Dziecko przestało płakać równie nagle, jak zaczęło. Harry nabrał powietrza. Bo on wiedział. To był zatrzymany kadr, mistrzowski obraz. Dwoje ludzi uchwyconych w momencie, gdy jedno z nich akurat przekazało drugiemu wyrok śmierci. Zamaskowana twarz o dwie szerokości dłoni od tej drugiej twarzy, odsłoniętej. Kat i jego ofiara. Lufa karabinu skierowana w zagłębienie szyi i małe złote serduszko zawieszone na cienkim łańcuszku. Harry nie widział tego, lecz i tak czuł jej puls bijący pod cienką skórą.
Stłumiony jękliwy dźwięk. Harry nastawił uszu. Ale to nie były syreny policyjne, tylko telefon dzwoniący w sąsiednim pomieszczeniu.
Bandyta obraca się i patrzy na kamerę umieszczoną na suficie za kontuarem. Podnosi do góry rękę z rozstawionymi pięcioma palcami, obciągniętymi czarną rękawiczką. Potem zamyka dłoń i wystawia palec wskazujący. Sześć palców. Sześć sekund poza wyznaczonym czasem. Znów obraca się do Stine, chwyta broń obiema rękami, trzymając ją na wysokości bioder, a lufą celując w głowę urzędniczki. Staje z lekko rozstawionymi nogami, aby przyjąć odrzut. Telefon nie przestaje dzwonić. Minuta i dwanaście sekund. Pierścionek z brylantem błyska, gdy Stine lekko unosi rękę, jakby chciała komuś pomachać na pożegnanie.
Jest dokładnie godzina 15.22.22, kiedy bandyta naciska spust. Strzał jest krótki, przytłumiony. Krzesło Stine odsuwa się do tyłu, a jej głowa tańczy na szyi jak u popsutej lalki. W końcu krzesło się przewraca. Rozlega się głuche stuknięcie, gdy głowa urzędniczki uderza o krawędź biurka, i Harry przestaje ją widzieć. Nie widzi już także reklamy nowego funduszu emerytalnego Nordei, przyklejonej na zewnątrz szyby nad kontuarem, bo jej tło zabarwia się nagle na czerwono. Słyszy jedynie nieustający telefon, dzwoniący uporczywie, ze złością. Bandyta przeskakuje ponad kontuarem, podbiega do leżącej na środku torby. Harry musi się zdecydować. Bandyta łapie torbę, a Harry podejmuje decyzję. Gwałtownym ruchem zrywa się z krzesła. Sześć długich kroków. I już przy nim jest. Podnosi słuchawkę.
– Proszę mówić.
Wśród głuchej ciszy wychwytuje dobiegający z telewizora w dużym pokoju odgłos syreny policyjnej, pakistański przebój od sąsiada i ciężkie kroki na klatce, jakby to szła pani Madsen. Potem na drugim końcu linii słychać miękki śmiech. To śmiech z odległej przeszłości. Odległej co prawda nie w czasie, lecz mimo wszystko dalekiej. Podobnie jak siedemdziesiąt procent całej przeszłości Harry’ego, w regularnych odstępach powracającej do niego w postaci niejasnych plotek lub wręcz wymyślonych historii. Ale tę historię mógłby potwierdzić.
– Naprawdę wciąż udajesz takiego macho, Harry?
– Anna?
– Doprawdy, potrafisz zaimponować!
Harry poczuł słodycz rozlewającą się w brzuchu prawie jak whisky. Prawie. W lustrze zobaczył zdjęcie, które przypiął do przeciwległej ściany. Dwoje dzieci, on i Sio, podczas odległych wakacji w Hvitsten. Oboje się uśmiechali, tak jak uśmiechają się dzieci, które wciąż wierzą, że nic złego nie może ich spotkać.
– Co porabiasz w niedzielny wieczór, Harry?
– No cóż. – Harry usłyszał, że jego własny głos odruchowo usiłuje upodobnić się do jej głosu, staje się odrobinę zbyt głęboki i zbyt leniwy. A wcale nie chciał, żeby tak było. Nie teraz. Chrząknął i spróbował odezwać się bardziej neutralnym tonem: – To samo co większość ludzi.
– To znaczy?
– Oglądam film na wideo.
– Oglądałeś film na wideo?
Zepsute krzesło obrotowe jęknęło w proteście, gdy sierżant Halvorsen odchylił się w tył i popatrzył na starszego o dziewięć lat kolegę, komisarza Harry’ego Hole, z wyrazem niedowierzania na młodej, niewinnej twarzy.
– No tak. – Harry przeciągnął dwoma palcami po cienkiej obwisłej skórze pod przekrwionymi oczami.
– Przez cały weekend?
– Od przedpołudnia w sobotę do niedzieli wieczór.
– No to przynajmniej w piątek wieczorem trochę się zabawiłeś – stwierdził Halvorsen.
– Owszem. – Harry wyjął z kieszeni płaszcza niebieską teczkę i położył ją na biurku stojącym vis-á-vis biurka Halvorsena. – Czytałem protokoły z przesłuchań.
Z drugiej kieszeni Harry wyciągnął szarą torbę z kawą French Colonial. Dzielił z Halvorsenem pokój prawie na samym końcu korytarza w czerwonej strefie na szóstym piętrze Budynku Policji na Grønland. A dwa miesiące temu zdecydowali się na zakup ekspresu do kawy firmy Rancilio Silvia, który zajął honorowe miejsce na szczycie szafki z dokumentami, pod oprawionym w ramki zdjęciem dziewczyny siedzącej z nogami na biurku. Dziewczyna na piegowatej twarzy miała taką minę, jakby próbowała się wykrzywić, ale ogarnął ją niepohamowany śmiech. Tło fotografii stanowiła ta sama ściana, na której wisiało zdjęcie.
– Wiedziałeś o tym, że trzech na czterech policjantów nie potrafi prawidłowo napisać słowa „nieinteresujący”? – spytał Harry, odwieszając płaszcz na stojący wieszak. – Albo piszą rozłącznie, albo...
– Interesujące.
– A ty co robiłeś w weekend?
– Piątek przesiedziałem w radiowozie pod rezydencją ambasadora amerykańskiego z powodu anonimowej groźby o bombie podłożonej w samochodzie, z którą zadzwonił jakiś żartowniś. Oczywiście fałszywy alarm. Ale oni akurat teraz szaleją na tym punkcie, więc musieliśmy tkwić tam przez cały wieczór. W sobotę znów próbowałem znaleźć kobietę mego życia. W niedzielę uznałem, że ona nie istnieje. Co wyniknęło z przesłuchań na temat tego bandyty? – Halvorsen odmierzył kawę do podwójnego filtra.
– Nic. – Harry ściągnął bluzę. Pod nią miał antracytowy, a kiedyś czarny, T-shirt, na którym litery napisu „Violent Femmes” prawie całkiem się zatarły. Z jękiem osunął się na krzesło. – Nie zgłosił się nikt, kto by zauważył poszukiwanego w pobliżu banku przed napadem. Jakiś facet wychodził ze sklepu 7-Eleven po drugiej stronie Bogstadveien i widział, jak bandyta biegł w górę Industrigata. Zwrócił na niego uwagę z powodu kominiarki. Kamera na zewnątrz banku zarejestrowała ich w chwili, gdy bandyta mija świadka przed metalowym kontenerem stojącym przed 7-Eleven. Jedyna interesująca rzecz, jaką świadek mógł nam powiedzieć, a której nie zarejestrowała kamera, to ta, że sprawca pobiegł dalej w górę Industrigata i tam dwukrotnie przebiegł z jednego chodnika na drugi.
– Widać facet nie mógł się zdecydować, którą stronę ulicy ma wybrać. Dla mnie to nieinteresujące. – Halvorsen umieścił podwójny filtr w pojemniku. – Pisane łącznie i przez „ą”.
– Zdaje się, że niewiele wiesz o napadach na bank, Halvorsen.
– A po co mi to? Mamy łapać morderców, złodziejami niech się zajmują ci z Hedmark.
– Z Hedmark?
– Nie zwróciłeś na to uwagi, chodząc po Wydziale Napadów? Tam słychać tylko ten ich dialekt i wszędzie dookoła są swetry w ludowe wzory. Ale o co ci chodzi?
– O „Victora”.
– O sekcję patroli z psami?
– Z reguły zjawiają się na miejscu przestępstwa jako jedni z pierwszych, a doświadczony przestępca napadający na banki świetnie o tym wie. Dobry pies może tropić bandytę poruszającego się po mieście piechotą, ale jeśli ten człowiek przetnie ulicę, a po jego śladach przejadą samochody, pies gubi trop.
– I co z tego? – Halvorsen ubił kawę i zakończył skomplikowaną procedurę wygładzania jej powierzchni przez obracanie dociskacza, co, jak twierdził, odróżnia profesjonalistów od amatorów.
– To umacnia podejrzenie, że mamy do czynienia z doświadczonym przestępcą. I już sam ten fakt sprawia, że musimy skupić się na dramatycznie niższej liczbie osób, niż gdyby było inaczej. Szef Wydziału Napadów powiedział mi...
– Ivarsson? Nie sądziłem, że lubicie sobie pogadać.
– Bo nie lubimy. On przemawiał do grupy prowadzącej śledztwo w tej sprawie, której ja też jestem członkiem. Powiedział, że w Oslo środowisko bandytów napadających na banki składa się z mniej niż stu osób. Pięćdziesiąt z nich to durnie, ćpuny albo debile, którzy wpadają prawie za każdym razem. Czyli połowa siedzi, o nich więc możemy zapomnieć. Czterdziestu pozostałych to zręczni rzemieślnicy, którzy potrafią umknąć, jeśli ktoś im pomoże w planowaniu. Zostaje dziesięciu profesjonalistów obstawiających transporty pieniędzy i centra gotówki. Do ich złapania potrzebujemy trochę szczęścia. Staramy się wiedzieć, gdzie przebywają o każdej porze. Dziś sprawdzane jest ich alibi. – Harry zerknął na Silvię parskającą na szczycie szafki z dokumentami. – No i jeszcze rozmawiałem w sobotę z Weberem z Wydziału Techniki Kryminalistycznej.
– Myślałem, że Weber w tym miesiącu przeszedł na emeryturę?
– Ktoś się pomylił w obliczeniach. Dopiero latem.
Halvorsen roześmiał się.
– Pewnie jest jeszcze bardziej zły niż zwykle.
– Owszem, ale nie dlatego – odparł Harry. – On i jego ludzie nie znaleźli kompletnie nic.
– Nic?
– Żadnych odcisków palców, ani jednego włosa. Nawet jednego włókienka z ubrania. A ślady pokazują oczywiście, że bandyta był w nowiusieńkich butach.
– To znaczy, że nie da się porównać wzoru zdzierania podeszew z innymi jego butami?
– No właśnie – odparł Harry z naciskiem na „właśnie”.
– A broń użyta podczas napadu? – spytał Halvorsen, ostrożnie przenosząc filiżanki na biurko Harry’ego. Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że lewa brew kolegi uniosła się niemal pod samą nasadę jasnych obciętych na jeża włosów. – Przepraszam. Broń, którą dokonano zabójstwa.
– Dziękuję. Nie odnaleziono.
Halvorsen usiadł po swojej stronie połączonych biurek i wypił mały łyk z filiżanki.
– Krótko mówiąc, facet w biały dzień wszedł do banku pełnego ludzi, zabrał dwa miliony koron, zabił kobietę, a potem wyszedł stamtąd na może nie pełną ludzi, ale w każdym razie uczęszczaną ulicę w centrum stolicy Norwegii, kilkaset metrów od posterunku policji. A my, opłacani z państwowej kasy profesjonaliści, funkcjonariusze policji królewskiej, nic nie mamy?
Harry wolno kiwnął głową.
– Prawie nic. Mamy film wideo.
– Który, jak cię znam, potrafisz teraz odtworzyć sekunda po sekundzie.
– Chyba nawet z dokładnością co do dziesiątej części.
– A przesłuchania świadków możesz oczywiście cytować z pamięci?
– Tylko Augusta Schulza. Opowiadał mnóstwo ciekawych rzeczy o wojnie. Wyliczał nazwiska konkurentów z branży konfekcyjnej, którzy byli tak zwanymi dobrymi Norwegami i uczestniczyli w konfiskacie majątku jego rodziny po wojnie. Wiedział dokładnie, czym się zajmują dzisiaj. Ale, niestety, nie zauważył żadnego napadu na bank.
Dopili kawę w milczeniu. Deszcz dzwonił o szyby.
– Ty lubisz takie życie – stwierdził nagle Halvorsen. – Lubisz siedzieć sam przez cały weekend i ścigać duchy.
Harry uśmiechnął się, ale nie odpowiedział.
– Sądziłem, że przestałeś być odludkiem, odkąd masz zobowiązania rodzinne.
Harry rzucił młodszemu koledze ostrzegawcze spojrzenie.
– Nie wiem, czy ja tak samo na to patrzę. Nawet nie mieszkamy razem, przecież wiesz.
– No tak, ale Rakel ma małego synka, a wtedy jest trochę inaczej, prawda?
– Olega. – Harry podjechał na krześle do szafki z dokumentami. – W piątek wyjechali do Moskwy.
– Tak?
– Na sprawę. Ojciec Olega domaga się praw rodzicielskich.
– A tak, rzeczywiście. Co to właściwie za facet?
– No cóż. – Harry poprawił odrobinę przekrzywione zdjęcie wiszące nad ekspresem do kawy. – To jakiś profesor, którego Rakel poznała, kiedy tam pracowała. No i wyszła za niego. Pochodzi ze starej, piekielnie bogatej rodziny, która, jak mówi Rakel, ma ogromne wpływy polityczne.
– Pewnie znają też paru sędziów, co?
– Z całą pewnością, ale przypuszczamy, że to się dobrze skończy. Facet jest szaleńcem i wszyscy o tym wiedzą. Taki bystry alkoholik z marną kontrolą nad impulsami. Znasz ten typ.
– Chyba tak.
Harry gwałtownie podniósł wzrok. Akurat w czas, by zobaczyć, że Halvorsen stara się zapanować nad uśmiechem.
W Budynku Policji było powszechnie wiadomo, że Harry ma problemy z alkoholem. Wprawdzie alkoholizm sam w sobie nie stanowi podstawy do zwolnienia funkcjonariusza publicznego, ale już przychodzenie po pijanemu do pracy tak. Kiedy Harry pękł ostatnim razem, ci z górnych pięter postanowili usunąć go z szeregów policji, ale szef Wydziału Zabójstw, naczelnik wydziału policji, Bjarne Møller, jak zwykle rozpostarł nad Harrym parasol ochronny i powołał się na wyjątkowe okoliczności. Tymi okolicznościami był fakt, że dziewczyna z fotografii wiszącej nad ekspresem, Ellen Gjelten, partnerka i bliska przyjaciółka Harry’ego, została zabita kijem bejsbolowym na ścieżce nad rzeką Aker. Harry po tym przeżyciu zdołał jakoś stanąć na nogi, ale bolesna rana nie dawała mu spokoju, zwłaszcza dlatego, że w jego opinii sprawa wciąż pozostawała niewyjaśniona. Gdy wspólnie z Halvorsenem zdobyli wreszcie dowody przeciwko neonaziście Sverremu Olsenowi, komisarz policji Tom Waaler błyskawicznie zjawił się u Olsena w domu, by go aresztować. Olsen jednak oddał strzał do Waalera, który w samoobronie go zastrzelił. Tak wynikało z raportu Waalera i ani ślady zebrane na miejscu zajścia, ani też wewnętrzne śledztwo prowadzone przez wydział SEFO nie wskazywały, by miało być inaczej. Z drugiej jednak strony nigdy nie udało się wyjaśnić, jakie motywy kierowały Olsenem, oprócz tego, że był zamieszany w nielegalny handel bronią, która w ostatnich latach zdawała się zalewać Oslo, i że Ellen wpadła na jakiś trop. Ale Olsen był jedynie chłopcem na posyłki, a na ślad tych, którzy stali za tym wszystkim, policji na razie nie udało się wpaść.
Właśnie po to, by pracować nad sprawą Ellen, Harry po krótkich gościnnych występach w POT, Policyjnych Służbach Bezpieczeństwa, mieszczących się na najwyższym piętrze budynku, postarał się o przeniesienie z powrotem do Wydziału Zabójstw. W POT wszyscy się ucieszyli, że się go pozbędą, a Møller był zadowolony, że znów go ma na szóstym piętrze.
– Zajrzę z tym do Ivarssona z Wydziału Napadów – burknął Harry, machając kasetą VHS. – Chciał na to zerknąć, razem z tym nowym cudownym dzieckiem, które się tam u nich pojawiło.
– Co to za jeden?
– Dziewczyna. Latem wyszła ze Szkoły Policyjnej i podobno rozwiązała trzy sprawy napadów, wyłącznie oglądając filmy na wideo.
– O rany! Ładna?
Harry westchnął.
– Wy, młodzi, jesteście wprost do znudzenia przewidywalni. Mam nadzieję, że jest zdolna, reszta mnie nie interesuje.
– Jesteś pewien, że to dziewczyna?
– Państwo Lønn oczywiście mogli być na tyle dowcipni, żeby nadać synkowi imię Beate.
– Czuję po sobie, że jest ładna.
– Mam nadzieję, że nie – odparł Harry i odruchowo spuścił głowę, żeby jego sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu zmieściło się pod futryną.
– Dlaczego?
Odpowiedź dobiegła już z korytarza:
– Bo zdolni policjanci są brzydcy.
Na pierwszy rzut oka wygląd Beate Lønn nie dawał się zakwalifikować ani do jednej, ani do drugiej grupy. Nie była brzydka, ktoś mógł nawet powiedzieć, że jest ładna jak laleczka, ale chyba głównie dlatego, że wszystko w niej było malutkie: twarz, nos, uszy, ciało. Przede wszystkim jednak rzucała się w oczy jej bladość. Skóra i włosy były do tego stopnia pozbawione koloru, że Harry’emu przypomniały się zwłoki kobiety, którą razem z Ellen wyłowili z Bunnefjorden. Ale Harry miał wrażenie, że odwrotnie niż ze zwłokami, zapomni, jak wygląda Beate Lønn, gdy tylko na chwilę odwróci wzrok. Beate jakby nie miała nic przeciwko temu, wymruczawszy pod nosem swoje nazwisko i podawszy Harry’emu drobniutką wilgotną rączkę, prędko przyciągnęła ją z powrotem do siebie.
– Hole obrósł tu u nas w coś w rodzaju legendy – powiedział naczelnik wydziału Rune Ivarsson, który stał obrócony do nich plecami, mocując się z pękiem kluczy. Wysoko na szarych metalowych drzwiach, przed którymi stali, widniał napis gotykiem: House of Pain. A pod spodem: Pokój grupowy 508. – Prawda, Hole?
Harry nie odpowiedział. Nie miał wątpliwości, o jakiej legendzie mówił Ivarsson. Nigdy się nawet zbyt mocno nie wysilał, by ukryć, że uważa Harry’ego Hole za hańbę dla instytucji, która już dawno powinna się go pozbyć.
Ivarssonowi udało się wreszcie otworzyć i weszli do środka. House of Pain było specjalnym pomieszczeniem, którego Wydział Napadów używał do przeglądania, montowania i kopiowania nagrań wideo. Na środku pozbawionego okien pokoju ustawiono duży stół z trzema stanowiskami do pracy. Pod ścianą stała półka z kasetami wideo, obok wisiał tuzin listów gończych ze zdjęciami poszukiwanych bandytów, na jednej z krótszych ścian – duży ekran, dalej plan Oslo i rozmaite trofea z zakończonych sukcesem śledztw, takie jak na przykład to przy drzwiach, dwa obcięte rękawy swetra z dziurami na oczy i usta. Resztę wyposażenia pokoju stanowiły szare komputery, czarne monitory telewizyjne, odtwarzacze VHS i DVD oraz spora liczba innych urządzeń, o których przeznaczeniu Harry nie miał pojęcia.
– No i co Wydziałowi Zabójstw udało się wyciągnąć z tego filmu? – spytał Ivarsson, padając na jedno z krzeseł. „Zabójstw” wypowiadał z przesadnie przeciągniętym „a”.
– Coś – odparł Harry, podchodząc do półki z kasetami VHS.
– Coś?
– Niezbyt wiele.
– Szkoda, że nie przyszliście na wykład, który wygłaszałem w kantynie we wrześniu. Wszystkie wydziały przysłały swoich reprezentantów, oprócz was, o ile dobrze pamiętam.
Ivarsson był wysoki, miał długie kończyny i jasną grzywkę układającą się w fale nad niebieskimi oczyma. Twarz o męskich rysach, jak u modeli reklamujących niemieckie produkty markowe, których często wykorzystuje Boss, wciąż była opalona po wielu letnich popołudniach spędzonych na korcie tenisowym, a być może również po kilku seansach w solarium. Krótko mówiąc, Runego Ivarssona większość ludzi nazwałaby przystojnym mężczyzną, co umacniało teorię Harry’ego o związku urody ze zdolnościami do pracy policyjnej. Ale braki talentu w prowadzeniu śledztwa Rune Ivarsson nadrabiał doskonałym nosem do polityki i umiejętnością tworzenia aliansów ponad wszelkimi hierarchiami istniejącymi w Budynku Policji. Poza tym posiadał wrodzoną pewność siebie, która często bywa błędnie interpretowana jako zdolności przywódcze. Ta pewność siebie w wypadku Ivarssona wynikała wyłącznie z faktu, iż został pobłogosławiony całkowitą ślepotą na własne ograniczenia, i miała nieodwołalnie popychać go coraz wyżej i wyżej, a pewnego dnia uczynić – bezpośrednio lub pośrednio – zwierzchnikiem Harry’ego. W zasadzie Harry nie widział powodu, by się skarżyć, że miernota pnie się w górę, jednocześnie oddalając się od śledztw, lecz niebezpieczeństwo w ludziach takich jak Ivarsson polegało na tym, że łatwo mogło im wpaść do głowy, iż powinni się włączyć i pokierować pracą tych, którzy znali się na prowadzeniu śledztwa.
– Coś nas ominęło? – spytał Harry, wodząc palcem wzdłuż niedużych wypisanych ręcznie nalepek na grzbietach kaset.
– Może nie – odparł Ivarsson. – Chyba że kogoś interesują drobnostki, dzięki którym rozwiązuje się sprawy kryminalne.
Harry zdołał oprzeć się pokusie i nie wyjaśnił, że zrezygnował z przyjścia, gdyż dowiedział się od osób, które wcześniej miały okazję wysłuchać wystąpień Ivarssona, że wykład zawierał wyłącznie przechwałki. Ich jedynym celem było oznajmienie światu, iż od chwili gdy to on, Ivarsson, został naczelnikiem Wydziału Napadów, średnia wykrywalność w sprawach związanych z napadami na banki wzrosła z trzydziestu pięciu procent do około pięćdziesięciu. Nie wspomniał przy tym, że objęcie przez niego stanowiska zbiegło się z podwojeniem liczby pracowników wydziału, rozszerzeniem pełnomocnictw oraz pozbyciem się najgorszego śledczego w wydziale, a mianowicie Runego Ivarssona.
– Uważam się za dość zainteresowanego drobnostkami – powiedział Harry. – Powiedz mi więc, jak rozwiązaliście to. – Wyciągnął jedną z kaset i głośno odczytał napis na etykietce: – „Dwudziesty listopada dziewięćdziesiąt cztery. Bank Oszczędnościowy NOR, Manglerud”.
Ivarsson roześmiał się.
– Bardzo chętnie. Złapaliśmy ich starym sposobem. Na wysypisku śmieci na Alnabru przesiedli się do innego samochodu, a ten, którym uciekali wcześniej, podpalili. Ale samochód nie spłonął całkowicie. Znaleźliśmy rękawiczki jednego z bandytów ze śladami DNA w środku. Porównaliśmy je z cechami charakterystycznymi ludzi, których nasi śledczy po obejrzeniu taśmy wideo wskazali jako możliwych sprawców, i okazało się, że jeden z nich pasuje. Idiota dostał całe cztery lata za to, że raz strzelił w sufit. Chciałbyś wiedzieć coś jeszcze, Hole?
– Mhm. – Harry obrócił kasetę w palcach. – Co to były za ślady DNA?
– Przecież już ci mówiłem. Pasujące. – Kącik lewego oka Ivarssona lekko drgnął.
– No dobrze, ale jakie? Martwy naskórek? Fragment paznokcia? Krew?
– Czy to ważne? – Głos Ivarssona stał się ostrzejszy i bardziej zniecierpliwiony.
Harry powtarzał sobie, że musi trzymać gębę na kłódkę, zrezygnować z tych prób w stylu Don Kichota. Tacy jak Ivarsson i tak nigdy niczego się nie nauczą.
– Może i nieważne – usłyszał własne słowa – chyba że kogoś interesują te drobnostki, dzięki którym rozwiązuje się sprawy kryminalne.
Ivarsson nie odrywał od niego wzroku. W dźwiękoszczelnym pokoju cisza wydawała się wręcz dosłownie wciskać się w uszy. Ivarsson już otwierał usta, żeby coś powiedzieć.
– Włoski palcowe.
Obaj mężczyźni jednocześnie obrócili się w stronę Beate Lønn. Harry już prawie zapomniał o jej obecności. Beate przeniosła wzrok z jednego na drugiego i powtórzyła niemal szeptem:
– Włosy palcowe. Takie, które rosną na palcach... Chyba tak się nazywają...
Ivarsson chrząknął.
– Rzeczywiście, zgadza się, to był włos. Ale chyba raczej włos z grzbietu dłoni. Zresztą nie musimy się w to zagłębiać, prawda, Beate? – Nie czekając na odpowiedź, uderzył palcem w szkiełko swojego dużego zegarka. – Muszę lecieć. Bawcie się dobrze przy tym filmie.
Gdy drzwi się za nim zatrzasnęły, Beate wyjęła Harry’emu z ręki kasetę, którą zaraz z szumem pochłonął odtwarzacz.
– Dwa włosy – powiedziała. – W lewej rękawiczce. Z palca. A samochód znaleźli na wysypisku w Karihaugen, a nie na Alnabru. Ale to, że dostał cztery lata, to się zgadza.
Harry spojrzał na nią zaskoczony.
– To było chyba dość dawno przed tym, zanim zaczęłaś tu pracować?
Wzruszyła ramionami i wcisnęła Play na pilocie.
– Wystarczy poczytać raporty.
– Mhm. – Harry przyjrzał jej się uważnie z boku, potem poprawił się na krześle. – Zobaczymy, czy ten tutaj nie zostawił jakichś włosów palcowych.
Odtwarzacz wideo lekko zazgrzytał i Beate zgasiła światło. W następnej chwili, w czasie gdy z ekranu wciąż świecił na nich niebieski obraz przerwy, w głowie Harry’ego rozpoczął się inny film. Był krótki, trwał zaledwie kilka sekund. Przedstawiał scenę z Waterfront, dawno już zamkniętego klubu na Aker Brygge, skąpaną w niebieskim świetle stroboskopowym. Nie wiedział wtedy, jak na imię tej kobiecie o roześmianych ciemnych oczach, która usiłowała zawołać coś do niego przez muzykę. Grali cowpunk. Green On Red. Jason and the Scorchers. Dolał sobie wtedy Jima Beama do coli i przestało go obchodzić, jak jej na imię. Ale poznał je już następnego wieczoru, kiedy w łóżku z bezgłowym koniem na szczycie uwolnili wszystkie cumy i wyruszyli w swój dziewiczy rejs. Harry znów poczuł ciepło w brzuchu, tak jak poprzedniego wieczoru, gdy usłyszał jej głos w słuchawce telefonicznej. Zaraz jednak zajął go inny film.
Stary człowiek rozpoczął swoją wyprawę na biegun w stronę kontuaru, filmowany z innej kamery co pięć sekund.
– Thorkildsen z TV2 – powiedziała Beate Lønn.
– Nie, August Schulz – poprawił ją Harry.
– Mam na myśli montaż. To mi wygląda na dzieło Thorkildsena z TV2. Tu i ówdzie brakuje dziesiątych części sekundy...
– Brakuje? Po czym to widzisz?
– Po różnych rzeczach. Zwróć uwagę na tło. Ta czerwona mazda, którą widać na ulicy za szybą, znajdowała się na środku obrazu w dwóch kamerach w momencie, gdy nastąpiła zmiana. A jeden przedmiot nie może być jednocześnie w dwóch miejscach.
– Chcesz powiedzieć, że ktoś grzebał w nagraniach?
– Nie, nie. Wszystko z tych sześciu kamer w banku i z tej jednej na zewnątrz jest nagrywane na jedną i tę samą taśmę. Na taśmie oryginalnej obraz zmienia się błyskawicznie między wszystkimi kamerami, tak że widać jedynie migotanie, dlatego film trzeba odpowiednio zmontować, abyśmy mogli uzyskać dłuższe powiązane ze sobą sekwencje. Czasami, kiedy sami nie dajemy sobie z tym rady, korzystamy z pomocy pracowników stacji telewizyjnych. Zdarza się, że ludzie z telewizji, tacy jak Thorkildsen, trochę oszukują w kodzie czasowym, żeby to wszystko ładniej wyglądało i nie było takie poszarpane. Przypuszczam, że to takie zboczenie zawodowe.
– Zboczenie zawodowe – powtórzył Harry. Przyszło mu do głowy, że to dziwne określenie w ustach młodej dziewczyny. A może Beate wcale nie była taka młoda, jak mu się z początku wydawało? Coś się w niej zmieniło, gdy tylko światło zgasło. Gesty miała bardziej rozluźnione, pewniejszy głos.
Bandyta wszedł do lokalu bankowego i zawołał coś po angielsku. Jego głos brzmiał daleko i głucho, jak gdyby był owinięty kołdrą.
– Co o tym myślisz? – spytał Harry.
– Norweg. Mówi po angielsku, żebyśmy nie mogli rozpoznać dialektu, akcentu lub typowych słów i powiązać ich z ewentualnymi wcześniejszymi napadami. Ma na sobie gładkie ubranie, niepozostawiające włókien, które moglibyśmy porównać z włóknami odnalezionymi w samochodzie, w kryjówce czy u niego w domu.
– Mhm. Co jeszcze?
– Wszystkie otwory w ubraniu są zaklejone taśmą, żeby nie zostawić śladów DNA, takich jak włos czy pot. Widać, że nogawki spodni ma oklejone taśmą wokół butów, a rękawy wokół rękawiczek. Stawiam, że całą głowę ma oklejoną taśmą, a na brwiach wosk.
– Czyli że to profesjonalista?
Beate wzruszyła ramionami.
– Osiemdziesiąt procent napadów na banki planuje się z niespełna tygodniowym wyprzedzeniem i są dokonywane przez osoby pod wpływem alkoholu lub narkotyków. Ten napad został dobrze przygotowany, a bandyta sprawia wrażenie trzeźwego.
– Po czym to poznajesz?
– Gdybyśmy mieli idealne światło i lepsze kamery, moglibyśmy powiększyć zdjęcie i przyjrzeć się źrenicom. Ale w tym wypadku nie da się tego zrobić, staram się więc zrozumieć mowę jego ciała. Ma spokojne, wyważone ruchy, widzisz? Jeżeli coś zażył, raczej nie była to amfetamina ani nic, co przypomina speed. Może rohypnol, to ich ulubiona substancja.
– Dlaczego?
– Napad na bank to ekstremalne przeżycie, niepotrzebne są środki pobudzające. Wręcz przeciwnie. W ubiegłym roku jeden facet wpadł do banku DnB na Solli plass z bronią automatyczną, posiekał sufit i ściany, po czym wybiegł bez pieniędzy. Sędziemu powiedział, że łyknął tyle amfetaminy, że po prostu musiał to z sobie wyrzucić. Jeżeli mogę tak powiedzieć, to wolę bandytów na rohypnolu.
Harry kiwnął głową w stronę ekranu:
– Spójrz na ramię Stine Grette w okienku numer jeden. Teraz włącza alarm. I dźwięk na filmie nagle staje się o wiele lepszy. Dlaczego?
– Alarm jest połączony z magnetowidem i po jego uruchomieniu taśma zaczyna się przesuwać kilka razy szybciej. Dzięki temu uzyskujemy lepsze zdjęcia i lepszy dźwięk. Na tyle dobry, że możemy dokonać analizy głosu bandyty. I nie pomoże mu wtedy nawet mówienie po angielsku.
– To naprawdę taki niezbity dowód, jak twierdzą?
– Dźwięki wydawane przez struny głosowe są jak odciski palców. Gdybyśmy mogli dać naszemu analitykowi z Politechniki w Trondheim dziesięć słów na taśmie, byłby w stanie dopasować dwa głosy z dziewięćdziesięciopięcioprocentową pewnością.
– Mhm. Ale nie przy tej jakości dźwięku, jaką uzyskujemy, zanim alarm się włączy?
– Tak, wtedy takiej pewności nie ma.
– Więc to dlatego on najpierw woła po angielsku, a później, licząc się z tym, że alarm został włączony, wykorzystuje Stine Grette, by przekazywała jego polecenia?
– Owszem, właśnie tak.
W milczeniu przyglądali się, jak ubrany na czarno bandyta przerzuca nogi nad kontuarem, przystawia lufę karabinu do głowy Stine Grette i szepcze jej do ucha.
– Co sądzisz o jej reakcji? – spytał Harry.
– O co ci chodzi?
– O wyraz twarzy. Sprawia wrażenie stosunkowo spokojnej, nie uważasz?
– Ja nic nie uważam. Z reguły z wyrazu twarzy daje się wyciągnąć niewiele informacji. Przypuszczam, że puls ma w granicach stu osiemdziesięciu.
Patrzyli na Helgego Klementsena, klęczącego na podłodze przed bankomatem.
– Mam nadzieję, że zajmie się nim jakiś porządny psycholog – powiedziała Beate cicho, kręcąc głową. – Widziałam już, jak ludzie po podobnych napadach stawali się psychicznymi inwalidami.
Harry nie skomentował, lecz pomyślał, że takie słowa Beate musiała pożyczyć od któregoś ze starszych kolegów.
Bandyta obrócił się i pokazał im sześć palców.
– Interesujące – mruknęła Beate, zapisując coś w leżącym przed nią notatniku, bez patrzenia na kartkę. Harry kątem oka obserwował młodą koleżankę i widział, jak poderwała się na krześle, gdy padł strzał. Kiedy bandyta na ekranie przeskoczył przez kontuar, zabrał torbę i wybiegł z banku, broda Beate uniosła się w górę, a długopis wysunął się z ręki.
– Tego ostatniego kawałka nie zamieściliśmy w Internecie ani nie przekazaliśmy żadnej ze stacji telewizyjnych – powiedział Harry. – Zobacz, teraz filmuje go kamera przed bankiem.
Patrzyli, jak bandyta szybkim krokiem przechodzi przez przejście dla pieszych na Bogstadveien na zielonym świetle, a potem idzie dalej w górę Industrigata. Wkrótce zniknął z obrazu.
– A policja? – spytała Beate.
– Najbliższy posterunek leży na Sørkedalsveien, tuż za punktem pobierania opłat za przejazd, w odległości zaledwie ośmiuset metrów od banku. A mimo to upłynęły ponad trzy minuty od momentu uruchomienia alarmu do chwili przyjazdu policji. Bandyta miał więc prawie dwie minuty na ucieczkę.
Beate uważnie obserwowała ekran, na którym samochody i ludzie przesuwali się, jak gdyby nic się nie stało.
– Ucieczka była równie dobrze zaplanowana jak sam napad. Samochód pewnie stał tuż za rogiem, tak żeby nie mogła go zobaczyć kamera przed bankiem. Miał szczęście.
– Być może – powiedział Harry. – Ale z drugiej strony nie wygląda na osobę, która liczy wyłącznie na szczęście, prawda?
Beate wzruszyła ramionami.
– Większość udanych napadów na banki sprawia wrażenie przemyślanych.
– Zgoda. Ale w tym wypadku szanse na to, że policja zjawi się dość późno, były stosunkowo duże. A to dlatego, że w piątek o tej porze wszystkie patrole z okolicy zebrały się w innym miejscu, a mianowicie...
– ...przy rezydencji ambasadora amerykańskiego! – zawołała Beate, stukając się w czoło. – Ten anonimowy telefon o bombie podłożonej w samochodzie. Miałam w piątek wolne, ale przecież oglądałam to w wiadomościach. I to właśnie teraz, kiedy wszyscy są bliscy histerii. To jasne, że była tam cała policja.
– Żadnej bomby nie znaleziono.
– Oczywiście, że nie. Klasyczna sztuczka, wymyślenie czegoś, co zwabi policję w inne miejsce tuż przed samym napadem.
Ostatnią część filmu obejrzeli w milczeniu. August Schulz stanął przed przejściem dla pieszych. Zielone światło zmieniło się na czerwone, a potem znów na zielone, a on nawet nie drgnął. Na co czeka, pomyślał Harry. Na jakąś nieregularność, wyjątkowo długą sekwencję z zielonym światłem? Na coś w rodzaju najdłuższej w tym stuleciu zielonej fali? No cóż, wkrótce miała nadejść. W oddali rozległy się syreny policyjne.
– Coś tu się nie zgadza – stwierdził nagle.
Beate odpowiedziała zmęczonym westchnieniem staruszki:
– Zawsze coś się nie zgadza.
Film się skończył i na ekranie rozpętała się śnieżyca.
Tytuł oryginału
Sorgenfri
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Redakcja
Sylwia Mazurkiewicz-Petek
Dorota Sideropulu
Redakcja techniczna
Jolanta Krawczyk
Copyright © Jo Nesbø 2002
Published by agreement with Salomonsson Agency.
Polish editions © Publicat S.A. MMXIII (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
ISBN 978-83-245-9327-9
Wydanie elektroniczne 2013
Wrocław
Wydawnictwo Dolnośląskie
50-010 Wrocław, ul. Podwale 62
oddział Publicat S.A. w Poznaniu
tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66
e-mail: [email protected]
www.wydawnictwodolnoslaskie.pl