Królestwo - Jo Nesbø - ebook + audiobook + książka

Królestwo ebook

Jo Nesbo

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

W norweskiej wiosce gdzieś w górach mechanik Roy wiedzie spokojne, proste życie. Kiedy jego przedsiębiorczy brat Carl wraca po latach z propozycją budowy hotelu, odżywają mroczne sekrety ich dzieciństwa i czasu dorastania. Roy zawsze bronił młodszego brata przed rówieśnikami i chronił przed złośliwymi plotkami, ale teraz jego lojalność zostaje poddana próbie.

Gdy miejscowy stróż prawa wznawia śledztwo w sprawie tragicznej śmierci rodziców braci, Roy staje przed dylematem, jak wiele jest w stanie poświęcić w imię braterskiej miłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 718

Oceny
4,3 (3506 ocen)
1785
1078
474
126
43
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Curcuma

Całkiem niezła

Książka dość dobra, czyta się. Intryga rodzinno- kryminalna z upakowanymi prawie wszystkimi okropnościami jakie sobie w rodzinnym gronie możemy zafundować. Do tego przekonujący, wciągający obraz społeczności małego miasteczka i opisy oczywiście pięknej przyrody. Więc w czym problem? czemu 3 a nie 5? Ano dlatego, że "co za dużo, to niezdrowo". Z góry wiemy, że nie jest to literatura faktu, tylko fikcja. Ale siła złego wyprowadza nas w rejony absurdu i osłabia mroczne klimaty. Dobrze się czyta, ale ogólne wrażenie takie sobie.
41
MartaDud

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacja
10
natalkamr

Nie oderwiesz się od lektury

Jo Nesbo znowu udowodnił, że jest geniuszem. Fantastyczna książka, ciężko było się oderwać
00
Balijka1976
(edytowany)

Z braku laku…

Ja chyba po prostu nie lubię Jo Nesbo. Nudzi mnie.
00
olivialasocka

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja
00

Popularność




Zapraszamy na www.publicat.pl
Tytuł oryginałuKONGERIKET
Projekt okładki MARIUSZ BANACHOWICZ
Fotografie na okładce© Clem Onojeghuo/Unsplash
Koordynacja projektuNATALIA STECKA
RedakcjaIWONA GAWRYŚ
KorektaURSZULA WŁODARSKA
Redakcja technicznaLOREM IPSUM – RADOSŁAW FIEDOSICHIN
Copyright © Jo Nesbø 2020 Published by agreement with Salomonsson Agency
Polish edition © Publicat S.A. MMXX (wydanie elektroniczne)
Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.
All rights reserved
ISBN 978-83-271-6062-1
Konwersja: eLitera s.c.
jest znakiem towarowym Publicat S.A.
PUBLICAT S.A.
61-003 Poznań, ul. Chlebowa 24 tel. 61 652 92 52, fax 61 652 92 00 e-mail: [email protected], www.publicat.pl
Oddział we Wrocławiu 50-010 Wrocław, ul. Podwale 62 tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66 e-mail: [email protected]

PROLOG

To było tego dnia, kiedy Dog dokonał żywota.

Miałem szesnaście lat, Carl piętnaście.

Kilka dni wcześniej tata pokazał nam nóż myśliwski. Właśnie nim zabiłem naszego psa. Nóż miał błyszczące w słońcu ostrze z rowkami po bokach. Tata wytłumaczył nam, że rowki są po to, aby spływała nimi krew przy ćwiartowaniu zwierzyny. Carl zbladł już wtedy, a tata spytał, czy znów ma zamiar zapaść na chorobę lokomocyjną. Myślę, że to dlatego Carl się zawziął, postanowił, że musi coś zastrzelić – cokolwiek – a następnie poćwiartować, pokroić na pieprzone kawałeczki, jeśli będzie trzeba.

– A potem to upiekę i będziemy jeść – oświadczył, kiedy staliśmy przed stodołą, ja z głową w silniku należącego do taty cadillaca deville’a. – On, mama, ty i ja. Dobra?

– Dobra – odparłem, obracając aparatem zapłonowym, żeby znaleźć moment zapłonu.

– Dog też dostanie – ciągnął Carl. – Wystarczy dla wszystkich.

– Jasne – powiedziałem.

Tata nadał Dogowi takie imię, bo – jak twierdził – w pośpiechu nie wpadł na żadne inne. Ale wydaje mi się, że kochał to imię. Było takie jak on sam. Nie mówiło nic poza tym, co absolutnie konieczne, i było tak amerykańskie, że musiało być norweskie. No i kochał to psisko. Podejrzewam, że bardziej cenił sobie towarzystwo Doga niż jakiegokolwiek człowieka.

Nasze położone w górach gospodarstwo jest być może ubogie, ale rozciąga się z niego widok i należą do niego nieużytki dostatecznie rozległe, aby tata nazywał je swoim królestwem. Mogłem więc ze swojej stałej pozycji – pochylenia nad cadillakiem – dzień po dniu obserwować, jak Carl wyrusza w drogę z psem taty, ze strzelbą taty i z nożem taty. Patrzyłem, jak zmieniają się w kropki przesuwające się po gołych skałach. Ale nigdy nie słyszałem ani jednego wystrzału. A kiedy wracali do domu, Carl zawsze twierdził, że nie natknął się na żadnego ptaka, ja zaś trzymałem gębę na kłódkę, chociaż widziałem, jak kolejne stada pardw podrywają się ze zbocza mniej więcej w tej okolicy, w której znajdowali się Carl z Dogiem.

Nadszedł jednak dzień, kiedy wreszcie huknęło.

Wystraszyłem się tak, że walnąłem głową w spód maski. Wycierając z palców olej, spojrzałem na porośnięte krzewinkami zbocze, a odgłos przetaczał się coraz dalej jak grzmot ponad wsią w dole nad jeziorem Budal. Dziesięć minut później przybiegł Carl. Zwolnił, kiedy był już na tyle blisko, iż wiedział, że mama albo tata mogą go zobaczyć z domu. Nie było z nim Doga. Nie miał też strzelby. Chyba już wtedy zacząłem się domyślać, co się wydarzyło, i pospieszyłem mu na spotkanie. Na mój widok zawrócił i wolnym krokiem ruszył w stronę, z której przyszedł. Kiedy go dogoniłem, zobaczyłem, że policzki ma mokre od łez.

– Próbowałem – wykrztusił. – Poderwały się do góry tuż przed nami, całą gromadą. Wycelowałem, ale po prostu nie mogłem. Bardzo chciałem, żebyście usłyszeli, że przynajmniej próbowałem, więc skierowałem strzelbę w dół i wypaliłem. A kiedy ptaki odleciały, spuściłem głowę i zobaczyłem, że Dog leży na ziemi.

– Martwy? – spytałem.

– Nie. – Teraz Carl płakał już na dobre. – Ale on... on umiera. Krew mu leci z pyska, a oczy ma roztrzaskane. Leży na ziemi, skamle i cały się trzęsie.

– Biegiem! – zakomenderowałem.

Popędziliśmy i już po kilku minutach zobaczyłem, że coś porusza się we wrzosie. To był ogon. Ogon Doga. Pies wyczuł, że się zbliżamy. Stanęliśmy nad nim. Psie oczy przypominały rozbełtane żółtka jajka.

– Nic już z niego nie będzie – zawyrokowałem. Nie dlatego, żebym był doświadczonym weterynarzem – w przeciwieństwie do wszystkich kowbojów w każdym westernie – tylko dlatego, że gdyby nawet Dog w jakiś cudowny sposób zdołał przeżyć, to życie w roli ślepego psa myśliwskiego nie było nic warte. – Musisz go zastrzelić.

– Ja? – zawołał Carl, jakby nie mógł uwierzyć, że mogę bodaj pomyśleć, że on miałby pozbawić życia jakiekolwiek stworzenie.

Popatrzyłem na niego. Na mojego młodszego brata.

– Daj mi nóż – powiedziałem.

Podał mi nóż myśliwski taty.

Położyłem jedną rękę na łbie Doga, pies polizał mnie po przedramieniu. Chwyciłem go za skórę na karku i drugą ręką poderżnąłem mu gardło. Ale byłem za delikatny, nic się nie stało, Dog tylko drgnął. Udało mi się przebić skórę dopiero przy trzeciej próbie, a wtedy przypominało to przedziurawienie kartonu pełnego soku, krew dosłownie buchnęła, jakby tylko czekała, żeby wyrwać się na wolność.

– Już – oznajmiłem, rzucając nóż we wrzos. Dostrzegłem krew w rowkach i zadałem sobie pytanie, czy trysnęła mi też na twarz, bo czułem coś ciepłego spływającego po policzku.

– Płaczesz – zauważył Carl.

– Nie mów ojcu.

– Że płakałeś?

– Że nie zdołałeś go dobić... Powiemy, że ja zdecydowałem, że tak trzeba, ale zrobiłeś to ty, okej?

Carl pokiwał głową.

– Okej.

Zarzuciłem sobie truchło psa na ramiona. Było cięższe, niż się spodziewałem, i ciągle mi się ześlizgiwało. Carl zaofiarował się, że je poniesie, ale dostrzegłem ulgę w jego oczach, kiedy odmówiłem.

Położyłem Doga przy podjeździe do stodoły i poszedłem do domu po tatę. Po drodze przedstawiłem mu ustalone wyjaśnienie.

Nie odezwał się, tylko kucnął przy swoim psie i pokiwał głową, jakby w taki czy inny sposób to przewidział, jakby to była jego wina. Potem wstał, zabrał Carlowi strzelbę, a ciało Doga wziął pod pachę.

– Chodźcie – polecił i ruszył podjazdem na strych stodoły.

Ułożył Doga na posłaniu z siana, uklęknął, pochylił głowę i coś wymamrotał, zabrzmiało to jak fragment jednego z amerykańskich psalmów, które znał. Patrzyłem na swojego ojca, na mężczyznę, któremu przyglądałem się przez całe swoje krótkie życie, ale jeszcze nigdy nie widziałem go takiego. W rozsypce.

Kiedy się do nas odwrócił, ciągle był blady, ale wargi przestały mu już drżeć, a spojrzenie odzyskało pełen zdecydowania spokój.

– A teraz my – powiedział.

I tak to się skończyło. Chociaż tata nigdy żadnego z nas nie uderzył, stojący obok mnie Carl cały jakby się skulił. Tata pogładził lufę strzelby.

– Który z was... – Szukał słów, nie przestając głaskać broni. – Który z was pociął mojego psa?

Carl przerażony nie przestawał mrugać. Otworzył usta.

– Carl – odezwałem się. – Ale to ja powiedziałem, że tak trzeba. I że musi to zrobić własnoręcznie.

– Tak? – Tata przeniósł wzrok ze mnie na Carla i z powrotem na mnie. – Moje serce płacze. Płacze i tylko jedno mnie pociesza. Wiecie, co takiego?

Staliśmy w milczeniu, bo gdy tata mówił takim tonem, nie chodziło o to, żebyśmy mu odpowiedzieli.

– To, że mam dwóch synów, którzy dziś okazali się mężczyznami. Poczuli się odpowiedzialni i podjęli odpowiednie decyzje. Udręka wyboru, wiecie, co to jest? Kiedy dusi samo podejmowanie decyzji, a nie wybór, którego się dokonuje. Kiedy wiesz, że bez względu na to, co wybierzesz, i tak nie będziesz mógł spać w nocy, zadręczając się pytaniem, czy wybrałeś właściwie. Mogliście uciec od decyzji, ale podjęliście walkę z tym strasznym wyborem. Czy kazać Dogowi żyć i cierpieć, czy też pozwolić mu umrzeć i stać się jego zabójcą? Trzeba odwagi, żeby się nie uchylić, kiedy nagle zostaje się postawionym w obliczu takiego wyboru. – Wyciągnął swoje wielkie ręce. Jedną na wprost, legła na moim ramieniu, drugą lekko uniesioną położył na ramieniu Carla. W jego głosie pojawiło się wibrato godne kaznodziei Armanda, kiedy ciągnął: – Właśnie zdolność wybierania w takiej sytuacji nie drogi linii najmniejszego oporu, lecz drogi najwyższej moralności odróżnia ludzi od zwierząt. – Oczy znów mu zwilgotniały. – Stoję tu jako człowiek załamany, ale jestem z was ogromnie dumny, chłopcy.

Była to nie tylko najmocniejsza, lecz prawdopodobnie również najdłuższa wypowiedź, jaką kiedykolwiek usłyszałem z ust ojca. Carl się rozpłakał, a mnie, cholera, też w gardle urosła kula.

– A teraz pójdziemy i powiemy o wszystkim mamie.

Baliśmy się tego. Za każdym razem, kiedy ojciec zarzynał kozę, mama musiała iść na długi spacer i wracała z czerwonymi oczami.

W drodze do domu tata na chwilę mnie zatrzymał, abyśmy oddalili się nieco od Carla.

– Zanim mama usłyszy tę wersję, lepiej byłoby, żebyś staranniej umył ręce – powiedział.

Podniosłem głowę, gotów na to, co musiało nastąpić, ale na jego twarzy dostrzegłem jedynie łagodność i zmęczoną rezygnację. A potem ojciec pogłaskał mnie po głowie. Nie przypominałem sobie, żeby zrobił to kiedykolwiek wcześniej. I nigdy później.

– Ty i ja jesteśmy tacy sami, Roy. Twardsi od takich jak mama i Carl. Dlatego musimy się nimi opiekować. Zawsze. Rozumiesz?

– Tak.

– Jesteśmy rodziną. Mamy siebie i nikogo poza tym. Przyjaciele, kochanki, sąsiedzi, współmieszkańcy z wioski, państwo – wszystko to iluzja, gówno warta w dniu, w którym dzieją się rzeczy naprawdę ważne. Wtedy musimy stanąć przeciwko wszystkim, Roy. My przeciwko absolutnie wszystkim. Okej?

– Okej.

CZĘŚĆ I

1

Usłyszałem go, zanim go zobaczyłem.

Carl wrócił. Nie wiem, dlaczego pomyślałem o Dogu. To było przecież dwadzieścia lat temu. Ale może podejrzewałem, że ten nagły niezapowiedziany powrót do domu wynikał z tego samego co wtedy. Jak zawsze. Carl potrzebował pomocy starszego brata.

Stałem na podwórzu, patrząc na zegarek. Wpół do trzeciej. Carl wcześniej przysłał tylko SMS-a, informując, że powinni dotrzeć na drugą. Ale mój młodszy brat zawsze był optymistą, zawsze obiecywał trochę więcej, niż mógł dotrzymać.

Spojrzałem na krajobraz. Na tę niewielką jego część wystającą ponad rozciągniętą w dole pokrywę chmur. Zbocze po drugiej stronie doliny wyglądało tak, jakby unosiło się na szarym morzu. Tu, na górze, wśród roślinności gdzieniegdzie zaczęły się już pojawiać czerwone plamy. Niebo nade mną było błękitne i czyste jak spojrzenie młodej niewinnej dziewczyny. Przyjemnie chłodne powietrze kłuło w płuca, jeśli wciągnąłem je zbyt szybko. Czułem się tak, jakbym był zupełnie sam, jakbym miał cały świat tylko dla siebie. To znaczy świat jak świat, to była przecież tylko góra jak Ararat z gospodarstwem na szczycie. Zdarzało się, że turyści przyjeżdżali krętą drogą z wioski, żeby sprawdzić, jaki stąd widok, i prędzej czy później trafiali na nasze podwórze. Często wówczas pytali, czy ciągle zajmuję się tą zagrodą. Ci idioci uważali nasze gospodarstwo za zagrodę przypuszczalnie dlatego, iż sądzili, że prawdziwe gospodarstwo musi być takie jak te na nizinach: rozległe pola, przerośnięte stodoły i ostentacyjnie okazałe budynki mieszkalne. Nie widzieli, jak wichura w górach potrafi się rozprawić z nieco zbyt dużym dachem, ani nie próbowali, paląc w piecu, ogrzać nieco zbyt dużego pokoju, kiedy wicher wwiewa przez ścianę trzydzieści stopni mrozu. Nie rozumieli różnicy między polami a nieużytkami ani też tego, że gospodarstwo w górach oznacza pastwiska dla zwierząt i może być królestwem położonym na pustkowiu, ale o wiele, wiele większym niż pretensjonalne, żółte od zboża krajobrazy kulturowe chłopów z nizin.

Przez piętnaście lat mieszkałem tutaj sam, no ale teraz miało się to skończyć. Gdzieś wśród chmur w dole powarkiwał i burczał silnik V8. Odgłosy dochodziły z tak bliska, że samochód musiał już minąć Japoński Zakręt w połowie wzniesienia. Kierowca dodał gazu, odpuścił, pokonał kolejną serpentynę i znów dodał gazu. Coraz bliżej. Słychać było, że już wcześniej pokonywał te zakręty. A teraz, kiedy mogłem wychwycić niuanse w odgłosach silnika – ciężkie westchnienia przy zmianie biegów, głęboki bas, który potrafi wydać z siebie jedynie Cadillac na jedynce czy dwójce – wiedziałem, że to DeVille. Taki sam jak tamto wielkie czarne auto taty. Oczywiście.

I zaraz zza Koziego Zakrętu wyłoniła się agresywna, zwieńczona grillem morda deville’a. Czarnego. Chociaż nowszego modelu, obstawiałem około 85. Ale przy tym samym akompaniamencie.

Samochód podjechał do mnie i szyba po stronie kierowcy opadła. Miałem nadzieję, że tego nie widać, ale serce waliło mi jak tłok parowy. Ile listów, SMS-ów, maili i telefonów wymieniliśmy przez te wszystkie lata? Niewiele. A mimo to, czy minął bodaj jeden dzień, żebym nie myślał o Carlu? Raczej nie. Ale lepiej było za nim tęsknić, niż zmagać się z jego kłopotami. Pierwszą rzeczą, na jaką zwróciłem uwagę, było to, że się postarzał.

– Przepraszam, mój panie, czy dotarliśmy do gospodarstwa słynnych braci Opgardów?

I zaraz wyszczerzył zęby w uśmiechu. Obdarzył mnie tym swoim ciepłym, dobrym, nieodpartym uśmiechem, a wtedy coś jak gdyby starło czas i z jego twarzy, i z kalendarza mówiącego, że ostatni raz widzieliśmy się piętnaście lat temu. W jego oczach była też jednak pewna badawczość, jakby sprawdzał wodę do kąpieli.

Nie miałem ochoty się śmiać. Jeszcze nie. Ale nie zdołałem się powstrzymać.

Drzwiczki samochodu się uchyliły. Carl otworzył ramiona, a ja w nie wszedłem. Coś mi mówiło, że powinno być odwrotnie. Że to ja – starszy brat – powinienem wziąć w objęcia tego, kto wrócił do domu. Ale gdzieś po drodze podział ról między mną a Carlem przestał być wyraźny. Carl mnie przerósł, zarówno dosłownie, jak i w przenośni, i w końcu przejął dyrygencką batutę – przynajmniej kiedy przebywaliśmy w towarzystwie innych. Zamknąłem oczy, poczułem dreszcz na plecach i z drżeniem nabrałem powietrza, wciągając woń jesieni, cadillaca i mojego młodszego brata. Używał jakiegoś męskiego zapachu, jak mawiają.

Otworzyły się drzwi po stronie pasażera.

Carl mnie puścił i poprowadził dookoła ogromnego przodu auta do kobiety, która stanęła odwrócona w stronę doliny.

– Tu jest naprawdę pięknie – powiedziała.

Była drobna i delikatna, ale głos miała głęboki. Mówiła z ewidentnie cudzoziemskim akcentem i nie trafiła z intonacją, ale przynajmniej znała norweski. Zastanawiałem się, czy ćwiczyła sobie to zdanie po drodze, uznając, że właśnie coś takiego należy powiedzieć, bez względu na to, co naprawdę myślała. Coś, co zmusiłoby mnie do polubienia jej, czy tego chciałem, czy nie. Potem odwróciła się do mnie i uśmiechnęła. W jej wypadku pierwszą rzeczą, na którą zwróciłem uwagę, była biała twarz, nie blada, tylko biała jak śnieg odbijający światło, przez co z trudem dawało się dostrzec jej rysy. Drugą – opadająca powieka jednego oka, kojarząca się z opuszczoną do połowy żaluzją, jakby połowa tej dziewczyny była cholernie śpiąca. Ale druga połowa wyglądała na bardzo przytomną. Bystre piwne oko patrzyło na mnie spod krótko ostrzyżonych płomiennie rudych włosów. Miała na sobie prosty czarny płaszcz bez wcięcia w talii, nieujawniający żadnych kształtów spod spodu, a jedynie czarny golf wystający z rozpięcia. W ogóle na pierwszy rzut oka kojarzyła się z wątłym chłopcem na czarno-białej fotografii, na której włosy pokolorowano później. Carl zawsze miał powodzenie u dziewczyn, dlatego szczerze mówiąc, trochę mnie zaskoczył. Nie chodziło o to, że dziewczyna nie była ładna, bo chyba była, ale nie dało się o niej powiedzieć „niezła sztuka”, jak mawiają w tych okolicach. Dalej się uśmiechała, a ponieważ zęby nie odcinały się zdecydowanie od skóry, oznaczało to, że również były białe. Carl także miał białe zęby, od zawsze, w przeciwieństwie do mnie. Żartował, że wybieliło mu je światło dzienne, bo o wiele częściej się uśmiechał. Może spodobali się sobie właśnie z powodu białych zębów. Lustrzane odbicie. Chociaż Carl był wysoki i szeroki w barach, jasnowłosy i niebieskooki, natychmiast dostrzegłem, co może ich łączyć. Jakaś afirmacja życia, jak mawiają. Optymizm, gotowy dostrzegać w ludziach to, co najlepsze. I w sobie, i w innych. No cóż, na razie w ogóle jeszcze nie znałem tej dziewczyny.

– To jest... – zaczął Carl.

– Shannon Alleyne – przerwała mu altem i wyciągnęła rączkę tak malutką, że odniosłem wrażenie, jakbym ściskał kurzą łapkę.

– ...Opgard – dodał Carl z dumą.

Shannon Alleyne Opgard chciała, aby uścisk dłoni trwał długo. W tym też rozpoznałem Carla. Niektórym bardziej niż innym zależy na sympatii drugich.

– Jetlag? – spytałem i zaraz pożałowałem tego pytania, bo poczułem się jak idiota. Owszem, rozumiałem pojęcie jetlagu, ale Carl doskonale wiedział, że nigdy w życiu nie przekroczyłem żadnej strefy czasowej, dlatego odpowiedź i tak musiała mieć dla mnie ograniczony sens.

Carl pokręcił głową.

– Wylądowaliśmy dwa dni temu. Musieliśmy czekać na samochód, który przypłynął statkiem.

Spojrzałem na tablice rejestracyjne. MC – Monako. Egzotycznie, ale nie na tyle, żebym prosił o te tablice, gdyby samochód miał zostać przerejestrowany. W kantorku na stacji benzynowej wisiały u mnie stare blachy z Francuskiej Afryki Równikowej, Birmy, Basuto, Hondurasu Brytyjskiego i Johoru. Poprzeczka była ustawiona wysoko.

Shannon patrzyła to na Carla, to na mnie. Uśmiechała się. Nie wiem, z jakiego powodu, może po prostu cieszyła się z tego, że widzi, jak Carl i jego starszy brat – jedyny bliski krewny – razem się śmieją. Że ta odrobina napięcia, która się pojawiła, opadła. Że on – oni są tu mile widziani.

– Pokażesz Shannon dom, a ja w tym czasie wniosę walizki? – spytał Carl i otworzył kufer, jak nazywał bagażnik tata.

– Zajmie to mniej więcej tyle samo czasu – mruknąłem do Shannon, która już szła za mną.

Obeszliśmy dom, przechodząc na północną stronę, gdzie znajduje się główne wejście. Dlaczego tata nie zrobił drzwi prowadzących wprost na podwórze i drogę, szczerze mówiąc, nie wiem. Może lubił, wychodząc, codziennie spojrzeć na całe nasze włości. Albo uznał, że ważniejsze jest, aby słońce ogrzewało kuchnię niż sień. Przekroczyliśmy próg i otworzyłem pierwsze z trojga drzwi w sieni.

– Kuchnia – oznajmiłem, zwracając uwagę na zapach zjełczałego tłuszczu. Czyżby unosił się tu przez cały czas?

– Jak ładnie – skłamała.

Okej, posprzątałem, nawet na mokro, ale ładnie z całą pewnością nie było. Shannon szeroko otwartymi oczami – i może z pewnym zatroskaniem – powiodła wzrokiem wzdłuż rury ciągnącej się od pieca i wchodzącej na piętro przez dziurę wyciętą w suficie, mającą odpowiedni luz, żeby drewno się nie zapaliło, i tak okrągłą, że tata nazywał to delikatną snycerką. Był to – razem z dwiema identycznymi okrągłymi dziurami w wychodku – jedyny przykład tego rodzaju stolarskiej roboty w całym obejściu.

Kilka razy zapaliłem i zgasiłem światło, aby pokazać Shannon, że mimo wszystko mamy tu prąd.

– Kawy? – spytałem, odkręcając kran.

– Dziękuję, może później.

Zwrotów grzecznościowych w każdym razie się wyuczyła.

– Carl na pewno się napije – stwierdziłem i otworzyłem szafkę pod blatem. Pogrzebałem w niej, brzęcząc garnkami, aż w końcu znalazłem dzbanek na kawę. Mimo wszystko kupiłem kawę do gotowania po raz pierwszy od... od dawna. Długo wystarczała mi rozpuszczalna. A w momencie, gdy podstawiałem dzbanek pod kran, zorientowałem się, że z przyzwyczajenia odkręciłem gorącą wodę. Poczułem, że się czerwienię. Ale kto powiedział, że kawa rozpuszczalna zalana gorącą wodą z kranu musi być smętna? Kawa to kawa, a woda to woda.

Postawiłem dzbanek na płycie, włączyłem kuchenkę i przeszedłem parę kroków do drzwi prowadzących do jednego z dwóch pokoi obejmujących kuchnię jak sandwicz. Ten od zachodu pełnił funkcję jadalni, zamykanej zimą, odgrywała bowiem rolę buforu chroniącego przed zachodnimi wiatrami, dlatego w zimowych miesiącach wszystkie posiłki jadaliśmy w kuchni. Od wschodniej strony znajdował się pokój dzienny z regałami na książki, telewizorem i własnym piecykiem. Od południa tata pozwolił sobie na jedyną w tym domu ekstrawagancję, a mianowicie przeszkloną werandę, którą nazywał porch, a mama „ogrodem zimowym”, choć oczywiście zimą ten ogród był zamknięty i starannie zabarykadowany okiennicami. Latem jednak tata przesiadywał tam, ssąc swój snus marki Berry i wypijając jednego albo dwa budweisery – to również była ekstrawagancja. Po blade amerykańskie piwo musiał jeździć aż do miasta, natomiast srebrne puszki z porcjowanym snusem Berry przysyłał mu zza wielkiej wody amerykański krewniak. Tata wcześnie mi wyjaśnił, że w odróżnieniu od szwedzkiego gówna amerykański snus poddawany jest procesowi fermentacji, co czuje się w smaku. „Jak burbon”, mawiał tata i twierdził, że Norwegowie kupują szwedzkie gówno, bo nie wiedzą, co dobre. No cóż, ja wiedziałem i kiedy zacząłem zażywać snus, to właśnie marki Berry. Carl i ja mieliśmy zwyczaj liczenia pustych butelek, które tata ustawiał na parapecie. Wiedzieliśmy, że jeśli wypił więcej niż cztery, to nieraz zaczynał płakać, a nikt nie chce oglądać swojego ojca zalanego łzami. Kiedy teraz o tym myślę, dochodzę do wniosku, że może właśnie dlatego sam rzadko wypijałem więcej niż jedno czy dwa piwa. Nie chciałem płakać. Carl upijał się na wesoło, czuł więc mniejszą potrzebę stawiania sobie tego rodzaju granic.

O wszystkim tym myślałem, ale nic nie mówiłem, podczas gdy wdrapywaliśmy się po schodach i gdy pokazywałem Shannon największą sypialnię, którą tata nazywał the master bedroom.

– Fantastyczna – stwierdziła.

Pokazałem jej nową łazienkę, która wcale nie była już nowa, lecz w każdym razie najnowsza w całym domu. Pewnie Shannon by mi nie uwierzyła, gdybym jej opowiedział, że wychowaliśmy się w ogóle bez łazienki. Że myliśmy się na dole w kuchni w wodzie zagrzanej na piecu. Że łazienka pojawiła się dopiero po wypadku. Jeśli Carl napisał prawdę i Shannon pochodziła z Barbadosu, z rodziny, którą stać było na wysłanie jej do college’u w Kanadzie, to oczywiście mogła mieć kłopot z wyobrażeniem sobie dzielenia się burą wodą do mycia z bratem i marznięcia nad miską zimą. W dodatku w sytuacji, gdy paradoksalnie na podwórzu stał cadillac deville, bo porządny samochód zdaniem taty musieliśmy mieć.

Drzwi do naszego dawnego wspólnego pokoju najwyraźniej się wypaczyły. Musiałem mocno szarpnąć klamkę, żeby je otworzyć. Buchnęło na nas powietrze pełne zaduchu i wspomnień, niczym z szafy wypełnionej starymi ubraniami, o których posiadaniu już się zapomniało. Pod dłuższą ścianą stało biurko z dwoma krzesłami ustawionymi jedno obok drugiego. Pod przeciwległą – piętrowe pełnowymiarowe łóżko, przy jego nogach z dziury w podłodze wyłaniała się rura od pieca w kuchni.

– W tym pokoju mieszkaliśmy obaj z Carlem – wyjaśniłem.

Shannon ruchem głowy wskazała piętrowe łóżko.

– Który spał na górze?

– Ja – odparłem. – Starszy. – Przeciągnąłem palcem po warstwie kurzu pokrywającej oparcie krzesła. – Dzisiaj się tu przeniosę. Wy możecie zająć dużą sypialnię.

Popatrzyła na mnie z przerażeniem.

– Ależ, drogi Roy, nie chcemy przecież...

Skupiłem się na skierowaniu spojrzenia na jej jedno otwarte oko. Czy to nie dziwne mieć piwne oczy, kiedy ma się rude włosy i cerę jak śnieg?

– Was jest dwoje, a ja jeden, więc to żaden problem, okej?

Znów omiotła wzrokiem nasz dawny pokój.

– Dziękuję – powiedziała.

Ruszyłem przodem do pokoju rodziców. Starannie tam wywietrzyłem. Bez względu na to, jak pachną ludzie, nie lubię wdychać ich woni. Z wyjątkiem Carla. Carl pachniał, jeśli nie przyjemnie, to właściwie. Pachniał mną. Nami. Kiedy chorował zimą – a chorował zawsze – schodziłem na dół i kładłem się przy nim. Zawsze pachniał tak, jak powinien, nawet jeśli jego skórę pokrywała warstewka zakrzepłego gorączkowego potu, a z ust czuć było wymiocinami. Zaciągałem się zapachem Carla i trzęsąc się z zimna, wtulałem się w jego rozpalone ciało, wykorzystywałem tracone przez niego ciepło do ogrzania siebie. Gorączka jednego stawała się dla drugiego kaflowym piecem. Kiedy się mieszka tak wysoko w górach, w człowieku odzywa się pragmatyzm.

Shannon podeszła do okna i wyjrzała na zewnątrz. Do tej pory nie rozpięła płaszcza. Pewnie uważała, że w domu jest chłodno. We wrześniu. Niezbyt dobre widoki na zimę. Usłyszałem, że Carl tłucze się z walizkami po wąskich schodach.

– Carl mówi, że nie jesteście bogaci – zauważyła. – Ale że wszystko, co stąd widać, należy do ciebie i do niego.

– To prawda. Tylko że to same nieużytki.

– Nieużytki?

– Pola nieuprawne – wyjaśnił Carl, który stanął w drzwiach, zasapany i uśmiechnięty. – Co najwyżej mogą się na nich paść owce i kozy. W górskim gospodarstwie niewiele da się uprawiać. Jak widzisz, nawet lasu tu nie ma. Ale postaramy się zmienić tutejszą skyline, prawda, Roy?

Wolno skinąłem głową. Wolno – tak kiwali głowami dorośli wieśniacy, co obserwowałem, będąc chłopcem; uważałem, że pod ich pomarszczonymi czołami dzieje się tyle skomplikowanych rzeczy, że wyrażenie tego wszystkiego wymaga zbyt wiele czasu i jest może wręcz niemożliwe dla naszego prostego wiejskiego języka. Poza tym zdawało mi się, że ci dorośli, kiwający głowami mężczyźni posiedli zdolność porozumiewania się ze sobą bez słów, bo na jedno powolne skinienie często odpowiadano drugim. A teraz sam zacząłem wolno kiwać głową. Rozumiejąc niewiele więcej niż wtedy.

O wszystko oczywiście mogłem spytać Carla, ale pewnie nie otrzymałbym odpowiedzi, to znaczy owszem, otrzymałbym ich mnóstwo, nie dostałbym jednak tej właściwej. Może zresztą wcale jej nie potrzebowałem. Po prostu cieszyłem się, że Carl znów tu jest, i nie zamierzałem dręczyć go teraz pytaniem, dlaczego, u diabła, wrócił.

– Roy jest taki dobry – odezwała się Shannon. – Oddał nam sypialnię.

– Uznałem, że nie wróciłeś po to, żeby zamieszkać w naszym dawnym wspólnym pokoju – powiedziałem.

Carl kiwnął głową. Powoli.

– Za bardzo się tym nie odwdzięczę. – Podał mi wielkie kartonowe pudło.

Od razu się zorientowałem, co to jest. Berry. Amerykański porcjowany snus.

– Cholera, tak się cieszę, że znów cię widzę, braciszku – powiedział Carl niskim głosem. Podszedł do mnie i znowu mnie objął, tym razem porządnie mnie uściskał. Odwzajemniłem się tym samym. Poczułem, że jego ciało nabrało miękkości, nieco więcej watowania. Skóra jego policzka przy moim, trochę bardziej obwisła, czułem lekkie drapanie zarostu, chociaż był świeżo ogolony. Wełniany materiał marynarki wydawał się miękki, gęsty. No i koszula – nigdy wcześniej nie nosił koszul. Nawet jego mowa się odmieniła, mówił miejskim językiem, którego czasami używaliśmy, kiedy chcieliśmy naśladować mamę.

Ale to było w porządku. Pachniał tak jak dawniej. Pachniał Carlem. Odsunął mnie od siebie, spojrzał na mnie. Jego śliczne jak u dziewczyny oczy zwilgotniały. Cholera, sam miałem łzy w oczach.

– Kawa się gotuje – oznajmiłem w miarę czystym głosem i ruszyłem w stronę schodów.

Wieczorem leżałem, wsłuchując się w dźwięki. Sprawdzałem, czy ponownie zamieszkany dom brzmi inaczej. Nie. Trzeszczało w nim, chrząkało i gwizdało jak zwykle. Nasłuchiwałem też odgłosów z master bedroom. Dom jest akustyczny, więc chociaż sypialnie oddzielała od siebie łazienka, do moich uszu docierały też głosy. Czy rozmawiali o mnie? Może Shannon pytała Carla, czy jego starszy brat zawsze jest taki milczący. Czy Carl sądzi, że Royowi smakowało przyrządzone przez nią chili con carne? I czy temu milczącemu bratu naprawdę podobał się prezent, który mu przywiozła, z takim trudem załatwiony za pośrednictwem krewnych – używana tablica rejestracyjna z Barbadosu? Czy starszy brat jej nie lubi? Carl odpowiadał, że Roy zachowuje się tak w stosunku do wszystkich, Shannon musi mu dać jedynie trochę czasu. Ona zaczęła się zastanawiać, czy może Roy nie jest o nią zazdrosny – na pewno czuje, że odebrała mu brata, przecież nie miał nikogo oprócz niego. A Carl ze śmiechem pogłaskał ją po policzku i odparł, żeby nie zawracała sobie głowy takimi rzeczami po jednym dniu, bo wszystko się ułoży. Wtedy ona, wtulając głowę w zagłębienie jego szyi, powiedziała, że on z całą pewnością ma rację, ale dobrze, że nie jest taki jak brat. Dziwi ją, że w kraju, w którym prawie nie ma przestępczości, ktoś chodzi i łypie spod oka, jakby stale się bał, że zostanie obrabowany.

Albo może się kochali.

W łóżku rodziców.

Pomyślałem, że rano przy śniadaniu spytam, kto leżał na górze. „Starszy?” Zobaczę ich zdumione twarze, potem wyjdę na rześkie ranne powietrze, wsiądę do samochodu, zwolnię ręczny hamulec, poczuję blokującą się kierownicę, zobaczę zbliżający się Kozi Zakręt.

Z zewnątrz dobiegł przeciągły, piękny, smutny ton. Siewka. Samotny górski ptak, chudy i poważny. Ptak, który towarzyszy człowiekowi wędrującemu po górach, pilnuje go, ale zawsze z bezpiecznej odległości. Jak gdyby bał się z kimś zaprzyjaźnić, lecz mimo wszystko potrzebował kogoś, kto będzie słuchał jego śpiewu o samotności.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
.