Upiory - Jo Nesbo - ebook + audiobook + książka

Upiory ebook

Jo Nesbo

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Rynkiem narkotyków w Oslo rządzi tajemniczy Dubaj. Dochodzi do zabójstwa z rodzaju tych, które zasługują najwyżej na krótką notkę w gazecie: młody zdesperowany heroinista próbuje ukraść narkotyk drugiemu i zostaje zastrzelony. Policja błyskawicznie aresztuje domniemanego sprawcę. Harry Hole stara się doprowadzić do wznowienia policyjnego śledztwa w sprawie zabójstwa narkomana, ponieważ nie wierzy, by zbrodni dokonał aresztowany chłopak...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 599

Oceny
4,6 (568 ocen)
386
140
32
9
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Aguleczek5

Całkiem niezła

Znowu ilość szczegółów zabiła śledztwo i akcję książki. Doceniam styl autora, drobiazgowość i umiłowanie do autentyzmu, ale niestety znowu nie mogę powiedzieć bym cieszyła się lekturą. Nie wciągnęłam się w fabułę, a co więcej gdzieś od połowy w ogóle straciłam zainteresowanie tym co się dzieje. Harry Hole także pozostaje jednym z mniej lubianych przeze mnie bohaterów.
00
karolkapkowski

Nie oderwiesz się od lektury

Kolejna rozwaliła mnie na amen
00
Aisazbd

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00
Dorotadea24

Całkiem niezła

poprzednie były bardziej emocjonujące skupiające uwagę
00
Dziuba45

Nie oderwiesz się od lektury

świetna
00

Popularność




CZĘŚĆ I
1

Krzyki ją wzywały. Niczym włócznie dźwięku przedzierały się przez wszystkie wieczorne odgłosy centrum Oslo, przez równy szum samochodów za oknem, odległą syrenę, której dźwięk wznosił się i opadał, przez bicie kościelnych dzwonów gdzieś niedaleko. To o tej porze, wieczorem, ewentualnie tuż przed wschodem słońca, polowała na jedzenie. Powiodła nosem po brudnym linoleum na podłodze kuchni. Rejestrowała i błyskawicznie sortowała zapachy na trzy kategorie: jadalne, groźne i nieistotne dla przeżycia. Kwaśny zapach szarego popiołu z tytoniu. Słodki jak cukier smak krwi na kłębku waty. Gorzki aromat piwa marki Ringnes we wnętrzu kapsla. Cząsteczki gazu zawierające siarkę, saletrę i dwutlenek węgla unosiły się z pustej metalowej łuski z miejscem na ołowiany nabój 9×18 mm, nazywany również po prostu małakowem – od pistoletu, do którego pierwotnie dostosowano kaliber. Dym z wciąż tlącego się niedopałka z zabarwionym na żółto filtrem i czarną bibułką z nadrukowanym rosyjskim dwugłowym orłem. Tytoń jest jadalny. A tam dalej zapach alkoholu, skóry, tłuszczu i asfaltu. But. Powąchała go. Stwierdziła jednak, że nie nadaje się on do tak łatwego spożycia jak kurtka wisząca w szafie – ta, która pachniała benzyną i gnijącym zwierzęciem, z którego została zrobiona. Jej mózg gryzonia skoncentrował się więc na sposobie sforsowania tego, co przed nią leżało. Próbowała już z obu stron, usiłując przecisnąć swoje dwudziestopięciocentymetrowe, ważące niemal pół kilograma ciało, ale bez powodzenia. Przeszkoda leżała na boku, obrócona plecami do ściany, i zasłaniała dziurę prowadzącą do gniazda, w którym jej ośmioro nowo narodzonych, jeszcze ślepych i bezwłosych dzieci coraz głośniej piszczało za jej sutkami. Góra mięsa pachniała solą, potem i krwią. To był człowiek. Człowiek, który jeszcze żył. Jej wrażliwe uszy wciąż wychwytywały słabe uderzenia serca, mimo pisku głodnych dzieci.

Bała się, ale nie miała wyboru. Konieczność nakarmienia potomstwa była nadrzędna, ważniejsza niż wszystkie zagrożenia, wszystkie wysiłki, wszystkie inne instynkty. Stanęła więc, węsząc w powietrzu i czekając, aż pojawi się jakieś rozwiązanie.

Kościelne dzwony biły teraz w rytm ludzkiego serca. Jedno uderzenie, drugie. Trzecie, czwarte...

Odsłoniła długie zęby.

Lipiec. Niech to cholera! Po prostu nie umiera się w lipcu. Czy naprawdę słyszę kościelne dzwony, czy może raczej w tych nabojach był halucynogen? Okej, a więc w tym miejscu się to kończy. Ale jakie to, do diabła, ma znaczenie? Tu czy tam? Teraz czy później? Tylko czy naprawdę zasłużyłem na to, żeby umrzeć w lipcu? Przy wtórze śpiewu ptaków, brzęku butelek, śmiechu dobiegającego od strony rzeki Aker, wśród jakiegoś pieprzonego letniego szczęścia tuż za oknem? Zasłużyłem na to, żeby leżeć na podłodze w zainfekowanej norze ćpunów, z jedną nadprogramową dziurą w ciele, przez którą wszystko teraz wycieka? Życie, sekundy i obrazy tych sytuacji, które mnie tutaj doprowadziły? Wszystkie te małe i wielkie sprawy, całe mnóstwo zbiegów okoliczności i niezbyt świadomych wyborów. Czy to ja, czy to już wszystko, czy to jest właśnie moje życie? Miałem plany, prawda? A teraz został worek kurzu, dowcip bez puenty, tak krótki, że zdołałbym go opowiedzieć, zanim ten cholerny zegar skończy bić. Przeklęte miotacze ognia! Nikt mi nie powiedział, że śmierć jest taka bolesna. Jesteś tam, tato? Nie uciekaj, nie teraz. Posłuchaj, ten dowcip idzie tak: mam na imię Gusto. Skończyłem dziewiętnaście lat. Ty byłeś złym facetem, który zerżnął złą kobietę, a dziewięć miesięcy później pojawiłem się na świecie i oddano mnie do rodziny zastępczej, zanim byłem w stanie powiedzieć „tata”. Robiłem tam tyle złego, ile tylko mogłem, a oni jeszcze mocniej otulali mnie tą dławiącą kołdrą troski i pytali, czego bym chciał, żebym się uspokoił. Fuckings loda z automatu? Cholera, nie rozumieli, że takich jak ty i ja powinno się zastrzelić od razu, wyplenić jak szkodniki, przecież roznosimy zarazę i rozkład, a mnożymy się jak szczury, gdy tylko nadarzy się okazja. Sami są sobie winni. Ale oni też czegoś chcą. Wszyscy czegoś chcą. Miałem trzynaście lat, kiedy pierwszy raz w spojrzeniu mojej przybranej matki zobaczyłem, czego ona chce.

„Jesteś taki piękny, Gusto”, powiedziała. Weszła do łazienki – zostawiłem otwarte drzwi i nie odkręciłem prysznica, żeby dźwięk jej nie ostrzegł. Stała dokładnie o sekundę za długo, zanim wyszła. Roześmiałem się, bo teraz już wiedziałem. Właśnie na tym polega mój talent, tato. Widzę, czego ludzie pragną. Odziedziczyłem go po tobie. Ty też taki byłeś? Po jej wyjściu przejrzałem się w dużym lustrze. Nie była pierwszą osobą, która powiedziała, że jestem piękny. Rozwinąłem się wcześniej niż inni chłopcy. Byłem wysoki, szczupły, szeroki w barach i umięśniony. Włosy miałem tak czarne, że aż lśniły, jakby światło tylko się od nich odbijało. Mocno zaznaczone kości policzkowe. Szeroki prosty podbródek. Duże chciwe usta z wargami pełnymi jak u dziewczyny. Śniada gładka skóra. Piwne, prawie czarne oczy. Jeden z chłopaków w klasie nazwał mnie „szczurem śniadym”. Didrik, chyba tak mu było na imię. W każdym razie zamierzał zostać pianistą. Miałem już piętnaście lat, a on powiedział to w klasie na głos: „Szczur śniady nie umie nawet porządnie czytać”.

Śmiałem się z tego, bo oczywiście wiedziałem, dlaczego tak powiedział. Czego pragnął. Kamilla, w której się potajemnie kochał, otwarcie kochała się we mnie. Na imprezie klasowej sprawdzałem trochę, co ma pod swetrem. Miała niewiele. Wspomniałem o tym dwóm chłopakom i pewnie do Didrika też to dotarło. Postanowił, że doprowadzi do odizolowania mnie od klasy. Nie zależało mi tak bardzo na ich akceptacji, ale mobbing to mobbing. Poszedłem więc do Tutu z klubu motocyklowego. Już wcześniej sprzedawałem dla nich w szkole trochę haszyszu. Powiedziałem, że jeśli mam działać na poważnie, muszę zyskać respekt. Tutu obiecał, że zajmie się Didrikiem. Później Didrik w żaden sposób nie chciał wyjaśnić, jak udało mu się włożyć dwa palce tuż pod górny zawias drzwi do męskiego kibla, ale już nigdy nie nazywał mnie szczurem śniadym. No i nigdy nie został pianistą. Cholera, ależ to boli! Nie, nie potrzebuję pociechy, tato. Potrzebuję kopa. Ten jeden ostatni strzał, a opuszczę ten świat cicho i spokojnie. Obiecuję. Znów ten dzwon. Tato?

2

Na Gardermoen, w Porcie Lotniczym Oslo, dochodziła już prawie północ, kiedy SK-459 z Bangkoku do Oslo skręcił na wskazane miejsce przy stanowisku 46. Pierwszy pilot Tord Schultz hamował, dopóki airbus 340 całkiem się nie zatrzymał, potem szybko zamknął dopływ paliwa. Silniki odrzutowe z częstotliwości przejawiającej się metalicznym jękiem przeszły na dobroduszne burczenie. W końcu zgasły. Tord Schultz odruchowo zanotował w myślach czas: trzy minuty i czterdzieści sekund od wylądowania. Dwanaście minut przed planowanym przylotem. Wraz z drugim pilotem przerobili shutdown checklist i parking checklist, ponieważ samolot miał stać tutaj przez noc. Z tymi rzeczami w środku. Schultz zajrzał do teczki z dziennikiem pokładowym. Wrzesień 2011 roku. W Bangkoku wciąż trwała pora deszczowa i było jak zwykle duszno i gorąco. Tęsknił stamtąd za domem, za pierwszymi chłodnymi jesiennymi wieczorami. Oslo we wrześniu. Nie ma lepszego miejsca na ziemi. Wypełnił rubrykę „pozostałe paliwo”. Rachunek za paliwo. Zdarzało się, że musiał się z tego tłumaczyć. Na przykład po lotach z Amsterdamu albo Madrytu, kiedy leciał szybciej, niż nakazywała ekonomiczna racjonalność, kiedy spalał tysiące koron, żeby zdążyć. W końcu szef wezwał go na dywanik.

– Na co zdążyć? – wrzasnął. – Przecież nie miałeś żadnych pasażerów, którzy musieli zdążyć na connecting flights!

– Najpunktualniejsze linie lotnicze na świecie – wymamrotał w odpowiedzi Tord Schultz, cytując reklamę.

– Najoszczędniejsze, do cholery, linie lotnicze na świecie! Tylko tyle masz do powiedzenia?

Tord Schultz wzruszył ramionami. Przecież nie mógł się przyznać, że spalił tyle paliwa, ponieważ to on musiał na coś zdążyć. Na lot, który mu wyznaczono. Ten do Bergen, Trondheim albo Stavanger. Że najwyższą koniecznością było, aby to on, a nie żaden inny pilot poprowadził ten samolot.

Był już za stary, żeby mogli mu coś zrobić – mogli najwyżej pokrzyczeć i udzielić mu nagany. Unikał poważnych błędów, opiekował się nim związek zawodowy i tylko kilka lat pozostawało mu do osiągnięcia the two fives, pięćdziesiątki piątki, i przejścia na emeryturę. Tord Schultz westchnął. Tylko kilka lat na wyprostowanie tylu rzeczy, żeby nie skończyć jako najbiedniejszy pilot na świecie.

Podpisał dziennik, wstał i wyszedł z kokpitu, żeby pokazać pasażerom rząd perłowobiałych kapitańskich zębów, odcinających się od opalonej po kapitańsku twarzy. Uśmiech, który miał im powiedzieć, że mają do czynienia z Misterem Bezpieczeństwa. Pilot. Tytuł zawodowy, dzięki któremu dawniej stawał się w oczach innych ludzi kimś. Widział, jak kobiety i mężczyźni, młodzi i starzy, słysząc wypowiadane magiczne słowo „pilot”, natychmiast patrzyli na niego inaczej. Odkrywali charyzmę, nonszalancki chłopięcy wdzięk, a zarazem zimną precyzję i zdolność do działania, wyjątkowy intelekt i odwagę człowieka, który sprzeciwiał się prawom fizyki i wrodzonym lękom zwykłych ludzi. Ale to zamierzchła przeszłość. Teraz traktowano go jak szofera autobusu, którym tak naprawdę był, i pytali o cenę najtańszych biletów do Las Palmas albo dlaczego w Lufthansie jest więcej miejsca na nogi.

Niech ich cholera! Niech ich wszystkich weźmie cholera!

Tord Schultz stanął przy wyjściu obok stewardes. Wyprostował się i uśmiechnął, powiedział swoje „Welcome back, Miss” z amerykańskim akcentem z Teksasu, jakiego nauczyli się podczas szkolenia w bazie Sheppard. W odpowiedzi otrzymał pełen uznania uśmiech. Swego czasu potrafił takim uśmiechem umówić się na spotkanie w hali przylotów. I umawiał się. Od Kapsztadu po Alta. Kobiety. Właśnie to był problem. I rozwiązanie. Kobiety. Jeszcze więcej kobiet. Nowe kobiety. A teraz? Linia włosów cofnęła się pod czapkę, ale szyty na miarę mundur podkreślał walory wysokiego ciała o szerokich barach. To właśnie ciało obwiniał, kiedy w szkole lotniczej nie dostał się na myśliwce, tylko skończył jako pilot ciężarowych herculesów – podniebnych zimnokrwistych perszeronów. W domu powiedział, że jest o dwa centymetry za wysoki, że kokpity starfighterów F5 i F16 dyskwalifikowały każdego, kto nie był karłem. W rzeczywistości przegrał w konkursie. Ciało się nadawało, zawsze się nadawało. Ciało to jedyne, co zdołał utrzymać w odpowiednim stanie. Jedyne, co się nie rozpadło, nie uległo zniszczeniu. W przeciwieństwie do małżeństwa. Rodziny. Przyjaciół. Jak to się stało? Gdzie był, kiedy do tego doszło? Prawdopodobnie w jakimś pokoju hotelowym w Kapsztadzie albo Alta, z kokainą w nosie, żeby zrekompensować zabójcze dla potencji drinki w barze, z fiutem w jakiejś not-welcome-back-Miss, żeby zrekompensować wszystko, czym nie był i miał się nigdy nie stać.

Spojrzenie Torda Schultza padło na mężczyznę idącego w jego stronę przejściem między rzędami foteli. Szedł ze spuszczoną głową, a mimo to górował nad pozostałymi pasażerami. Szczupły i szeroki w barach, tak jak on. Krótko ostrzyżone jasne włosy sterczały mu na głowie jak szczotka. Pewnie trochę młodszy od Schultza, wyglądał na Norwega, ale raczej nie był turystą powracającym do domu. Już bardziej ekspatem z tą przytłumioną, niemal szarą opalenizną, typową dla białych długo przebywających w południowo-wschodniej Azji. Brązowy lniany garnitur, bez wątpienia szyty na miarę, kojarzył się z jakością i powagą. Może biznesmen. Ale interes idzie chyba nie za dobrze, skoro facet podróżuje klasą ekonomiczną. Jednak tak naprawdę to nie garnitur ani wzrost przykuły spojrzenie Torda Schultza. Zrobiła to blizna. Biegła od lewego kącika ust prawie do samego ucha, niczym uśmiechnięty sierp. Groteskowa i niebywale dramatyczna.

– See you.

Tord Schultz drgnął, ale nie zdążył odpowiedzieć na pożegnanie, mężczyzna już go minął i opuścił samolot. Głos miał szorstki i ochrypły, przekrwione oczy również świadczyły o tym, że dopiero się obudził.

Samolot był pusty. Cała załoga wysiadła, a na pasie już stał minivan z personelem sprzątającym. Tord Schultz zauważył, że mały krępy Rosjanin wyskoczył z samochodu pierwszy. Wbiegł na górę po schodach w żółtej odblaskowej kamizelce z widocznym logo firmy Solox.

See you.

Mózg Torda Schultza powtórzył te słowa na korytarzu prowadzącym do biura odpraw załogi.

– Nie miałeś jeszcze torby kabinowej na górze? – spytała jedna ze stewardes, wskazując na należącą do Torda walizkę na kółkach marki Samsonite. Nie pamiętał, jak tej dziewczynie na imię. Mia? Maja? W każdym razie przeleciał ją kiedyś w ubiegłym stuleciu na stop over. A może wcale nie?

– Nie – odparł Tord Schultz.

See you. „Do zobaczenia”. Czy raczej: „Widzę, że na mnie patrzysz”?

Minęli lekką ściankę przed wejściem do biura odpraw, zza której teoretycznie mógł jak diabeł z pudełka wyskoczyć celnik. W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach krzesło za przepierzeniem było puste, a Torda Schultza nigdy – ani razu w ciągu trzydziestu lat, które przepracował w tych liniach lotniczych – nie zatrzymano i nie przeszukano.

See you.

Raczej: „Widzę cię”. „Widzę, kim jesteś”.

Tord Schultz czym prędzej otworzył drzwi do biura odpraw.

Siergiej Iwanow jak zwykle zadbał o to, by jako pierwszy wysiąść z minivanu, gdy ten zatrzymał się na polu startowym obok airbusa, i wbiegł po schodach do pustego samolotu. Zaniósł do kokpitu odkurzacz i zamknął za sobą drzwi na klucz. Włożył lateksowe rękawiczki, podciągnął je aż do miejsca, w którym zaczynały się tatuaże, uniósł pokrywę odkurzacza i otworzył drzwiczki szafki kapitana. Wyjął z niej niedużą torbę kabinową marki Samsonite, rozpiął zamek błyskawiczny, odchylił metalową pokrywę na dnie i sprawdził, czy cztery przypominające cegły kilogramowe bloki są w środku. Potem schował torbę do odkurzacza, wciskając ją między wąż a wielki worek na kurz, który przed chwilą opróżnił. Zatrzasnął pokrywę, otworzył zamek w drzwiach kokpitu i włączył urządzenie. Wszystko to trwało zaledwie kilka sekund.

Po sprzątnięciu kabiny wyszli z samolotu. Załadowali niebieskie worki na śmieci na tył daihatsu i pojechali z powrotem do swoich pomieszczeń w terminalu. Przed zamknięciem lotniska na noc miała wylądować jeszcze tylko garstka samolotów. Iwanow spojrzał przez ramię na Jenny, szefową zmiany. Powiódł wzrokiem po ekranie komputera, na którym wyświetlały się godziny przylotów i wylotów. Żadnych opóźnień.

– Wezmę Bergen na dwadzieścia osiem – oświadczył Siergiej z twardym rosyjskim akcentem. Ale przynajmniej mówił po norwesku. Wielu jego rodaków mieszkało w Norwegii już od dziesięciu lat i wciąż musieli posługiwać się angielskim. Jednak wuj Siergieja, sprowadzając go tu przed blisko dwoma laty, jasno dał mu do zrozumienia, że będzie musiał nauczyć się norweskiego, pocieszając jednocześnie, że może siostrzeniec ma choć trochę jego talentu do języków.

– Mam ludzi na dwadzieścia osiem – stwierdziła Jenny. – Możesz zaczekać na Trondheim na dwadzieścia dwa.

– Wezmę Bergen – upierał się Siergiej. – Niech Nick weźmie Trondheim.

– Jak sobie chcesz. – Jenny popatrzyła na niego. – Nie zapracuj się na śmierć, Siergiej.

Usiadł na jednym z krzeseł stojących pod ścianą. Oparł się ostrożnie. Wciąż czuł ból skóry między łopatkami, w miejscu, którym zajmował się norweski tatuażysta. Korzystał z rysunków przysłanych Siergiejowi przez Imrego, tatuażystę z więzienia w Tagile, lecz ciągle pozostawało jeszcze sporo do zrobienia, zanim tatuaż będzie kompletny. Siergiej pomyślał o tatuażach adiutantów wuja, Andrieja i Piotra. Wyblakłe niebieskie kreski na skórze tych dwóch kozaków z Ałtaju opowiadały o dramatycznym życiu, pełnym bohaterskich czynów. Ale i Siergiej miał na swoim koncie jeden wyczyn. Zabójstwo. Było to drobne zabójstwo, ale już zostało wyryte na skórze igłą i tuszem pod postacią anioła. Może będzie kolejne. Tym razem duże. Jeśli to, co konieczne, okaże się koniecznością – tak powiedział wuj i kazał mu się szykować, przygotowywać psychicznie, ćwiczyć z nożem. Mówił, że przyjedzie mężczyzna. Nie było to pewne, ale prawdopodobne.

Prawdopodobne.

Siergiej Iwanow popatrzył na swoje ręce. Nie zdjął lateksowych rękawiczek. Oczywiście szczęśliwie się składało, że zwykły strój roboczy nie pozwalał na pozostawienie odcisków palców na paczkach, gdyby któregoś dnia coś poszło nie tak. Dłonie ani trochę nie drżały. Wykonywały tę czynność już od tak dawna, że od czasu do czasu musiał sam sobie przypominać o ryzyku. Miał nadzieję, że będą równie spokojne, gdy trzeba będzie wykonać  t o,  c o  k o n i e c z n e  – eto szto nużno. Kiedy będzie mógł zasłużyć na tatuaż, do którego już zamówił rysunki. Znów wyobraził sobie, jak w domu w Tagile rozepnie koszulę przy wszystkich braciach urkach i pokaże im nowe tatuaże. Nie będą wymagały żadnych komentarzy, żadnych słów, więc będzie milczał. W spojrzeniach braci zobaczy, że nie jest już małym Siergiejem. Od tygodni modlił się wieczorem o to, by ten człowiek wkrótce się zjawił. By to, co konieczne, stało się koniecznością.

W krótkofalówce zatrzeszczało polecenie sprzątnięcia samolotu do Bergen.

Siergiej wstał. Ziewnął.

Procedura w kokpicie była jeszcze prostsza.

Otworzyć odkurzacz, przełożyć torbę kabinową do szafki nawigatora.

Przy wyjściu z samolotu spotkali nadchodzącą załogę. Siergiej Iwanow unikał spojrzeń pilotów. Spuścił wzrok i zauważył, że nawigator ma walizkę na kółkach tego samego rodzaju co Schultz. Samsonite Aspire GRT. Ten sam czerwony kolor. Bez niedużej czerwonej torby kabinowej, którą można umocować na walizce. Nic o sobie nie wiedzieli. Nie znali przyczyn, dla których się w to zaangażowali, nie wiedzieli nic o swoim pochodzeniu ani rodzinie. Siergieja, Schultza i młodego nawigatora wiązały ze sobą jedynie numery telefonów w kupionych w Tajlandii i nigdzie niezarejestrowanych komórkach do wysłania SMS-a na wypadek zmian w rozkładzie lotów. Siergiej wątpił w to, by Schultz i nawigator wiedzieli o sobie nawzajem. Andriej pilnował zminimalizowania informacji i poprzestawał wyłącznie na need-to-know, dlatego Siergiej nie miał pojęcia, co się dalej dzieje z paczkami. Ale mógł się domyślać. Bo kiedy nawigator lotu krajowego z Oslo do Bergen przemieszczał się na lotnisku z airside na landside, nie było celników ani kontroli bezpieczeństwa. Nawigator zabierał torbę kabinową do hotelu w Bergen, gdzie nocowała załoga. Dyskretne pukanie do drzwi hotelowych w środku nocy i cztery kilogramy heroiny przechodziły z rąk do rąk. Wprawdzie po pojawieniu się nowego narkotyku, violiny, ceny heroiny nieco spadły, ale i tak na ulicy za działkę 0,2 dostawało się co najmniej dwieście pięćdziesiąt koron. Tysiąc za gram. Przy założeniu, że już rozcieńczony narkotyk zostanie rozcieńczony jeszcze raz, paczki były warte osiem milionów koron. Umiał liczyć. Przynajmniej na tyle, by wiedzieć, że jest słabo opłacany. Ale wiedział też, że zasłużyłby na więcej, gdyby zrobił „to, co konieczne”. A za te pieniądze mógłby za parę lat kupić sobie dom w Tagile, znaleźć jakąś ładną dziewczynę z Syberii, może nawet zabrać do siebie rodziców, kiedy się zestarzeją.

Siergiej Iwanow poczuł swędzenie między łopatkami.

Jakby nawet skóra cieszyła się na to, co się stanie.

3

Mężczyzna w lnianym garniturze wysiadł z przyjeżdżającego z lotniska pociągu na Dworcu Centralnym w Oslo. Stwierdził, że dzień w jego dawnym rodzinnym mieście musiał być ciepły i słoneczny, bo powietrze wciąż było łagodne, czule pieściło skórę. Z komicznie wręcz małą płócienną walizką w ręku wyszedł szybkim sprężystym krokiem na południową stronę dworca. Na zewnątrz serce Oslo – choć niektórzy twierdzili, że miasto go nie ma – biło w rytmie spoczynkowym. Nocnym. Nieliczne samochody krążące po rondzie węzła drogowego trafiały to na wschód w stronę Sztokholmu i Trondheim, to na północ ku innym dzielnicom stolicy, to na zachód w kierunku Drammen i Kristiansand. Wielkie skrzyżowanie i rozmiarami, i kształtem przypominało brontozaura, umierającego giganta, który wkrótce miał zniknąć zastąpiony domami mieszkalnymi i biurowcami w nowej wspaniałej dzielnicy Oslo z jej nowym wspaniałym budynkiem – Operą. Mężczyzna zatrzymał się i popatrzył na białą górę lodową, wznoszącą się między estakadami skrzyżowania a fiordem. Budowla już zdobyła nagrody architektoniczne na całym świecie, ludzie przybywali z daleka, żeby przejść się po skośnie opadającym w morze dachu z włoskiego marmuru. Z wielkich okien biło światło równie ostre, jak blask księżyca oświetlający budynek.

Cholera, rzeczywiście upiększenie stolicy, pomyślał mężczyzna.

On nie widział tu obietnic stworzenia w przyszłości nowej dzielnicy, tylko przeszłość. Tu bowiem mieściła się kiedyś główna shooting gallery w Oslo, terytorium narkomanów, gdzie robili sobie zastrzyki i odurzali się za przepierzeniem w postaci baraków, ledwie osłaniających skazane na zatracenie dzieci tego miasta. Lekka ścianka oddzielała ich od niczego nieświadomych, obdarzonych dobrą wolą rodziców socjaldemokratów. Upiększenie, powtórzył w myślach. Idą do piekła w piękniejszym otoczeniu.

Minęły trzy lata, odkąd stał tu ostatnio. Wszystko było nowe. Nic się nie zmieniło.

Rozsiedli się na pasie zieleni między dworcem a autostradą. Tak samo nieprzytomni jak wtedy. Rozciągnięci na plecach, z zamkniętymi oczami, jakby słońce świeciło za mocno, przykucnięci w poszukiwaniu żyły, która jeszcze żyła, albo złożeni wpół z ćpuńskim ugięciem kolan i plecakiem, niepewni, czy idą dokądś, czy skądś wracają. Te same twarze. Oczywiście nie te same żywe trupy co wtedy, kiedy tu był, bo tamci już dawno umarli naprawdę. Ale twarze te same.

Po drodze w stronę Tollbugata było ich więcej. Ponieważ mieli związek z powodem, dla którego wrócił, próbował stworzyć sobie jakiś obraz. Rozstrzygnąć, czy jest ich więcej, czy mniej. Zauważył, że na Plata, niegdyś głównym bajzlu stolicy, znów kwitnie handel. Mały wyasfaltowany prostokąt po zachodniej stronie Jernbanetorget był Tajwanem Oslo, strefą wolnego handlu narkotykami stworzoną po to, by władze mogły do pewnego stopnia kontrolować, co się dzieje, i ewentualnie wyłapywać młodych kupujących pierwszy raz. Jednak w miarę jak interes się rozkręcał i Plata pokazała prawdziwą twarz Oslo jako jednego z najbardziej zagrożonych heroiną miast w Europie, miejsce to stało się wręcz atrakcją turystyczną. Sprzedaż heroiny i statystyki przedawkowań od dawna były plamą na honorze stolicy, ale mimo wszystko nie tak widoczną jak sama Plata. Gazety i telewizja karmiły resztę kraju obrazami odurzonej młodzieży. Zombi w centrum w biały dzień. Obwiniano polityków. Kiedy rządziła prawica, lewica grzmiała: „Za mało programów terapii”. „Kary więzienia to nowi narkomani”. „Nowe społeczeństwo klasowe prowadzi do powstawania gangów i handlu narkotykami w środowiskach imigrantów”. Kiedy rządziła lewica, prawica grzmiała: „Za mało policji”. „Zbyt łatwy dostęp do uzyskania azylu”. „Siedmiu na dziesięciu więźniów to cudzoziemcy”.

Poddana nieustającym atakom Rada Miasta Oslo podjęła nieuniknioną decyzję: musi bronić siebie. Nakryć bagno dywanem. Zamknąć Plata.

Mężczyzna w lnianym garniturze zauważył stojącego na schodkach chłopaka w czerwono-białej koszulce Arsenalu. Przed nim cztery osoby przestępowały z nogi na nogę. Głowa zawodnika Arsenalu obracała się w lewo i w prawo nerwowymi szarpnięciami jak łepek kury. Cztery pozostałe głowy były nieruchome, wpatrzone w chłopaka w piłkarskiej koszulce. Ekipa. Diler na schodach czekał, aż będzie dostatecznie duża na jeden pełny ruch. Może potrzebował pięciu, może sześciu. Kiedy zbierze się komplet, zainkasuje pieniądze za zamówienia i zaprowadzi ich tam, gdzie są narkotyki. Za róg albo na jakieś podwórze, do czekającego partnera. Prosta zasada. Ten, który trzyma narkotyki, nigdy nie ma kontaktu z pieniędzmi, a ten, który zbiera pieniądze, nigdy nie ma kontaktu z narkotykami. Utrudniało to policji zdobycie twardych dowodów na handel narkotykami. Mimo to mężczyzna w lnianym garniturze aż się wzdrygnął, bo rozpoznał w tym dawną metodę jeszcze z lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Później, kiedy policja zrezygnowała z łapania ulicznych handlarzy, dilerzy porzucili starannie przestrzegane procedury zbierania ekipy i zaczęli handlować bezpośrednio z klientami. Pieniądze w jednej ręce, narkotyki w drugiej. Czyżby policja znów zaczęła się zasadzać na dilerów na ulicy?

Nadjechał mężczyzna w uniformie rowerzysty. Kask, pomarańczowe gogle i koszulka z oddychającej tkaniny w neonowym kolorze. Mięśnie ud nabrzmiewały pod obcisłymi spodenkami, rower wyglądał na drogi. Pewnie dlatego mężczyzna ciągnął go ze sobą, gdy wraz z resztą ekipy poszedł za chłopakiem w stroju Arsenalu za róg na drugą stronę budynku. Wszystko było nowe. Nic się nie zmieniło. Ale czy nie było ich jakby mniej?

Dziwki na rogu Skippergata zaczepiły go po angielsku z marnym akcentem – „Hey, baby!”, „Wait a minute, handsome!”, w odpowiedzi tylko pokręcił głową. Plotka o jego cnotliwości, ewentualnie braku pieniędzy, najwyraźniej rozniosła się szybciej, niż szedł, bo dziewczyny stojące dalej na ulicy nie okazały mu już żadnego zainteresowania. Za jego czasów prostytutki w Oslo ubierały się praktycznie, w dżinsy i kurtki nieprzepuszczające wiatru. Było ich niewiele, o rynku decydował sprzedawca. Teraz jednak konkurencja się zaostrzyła – krótkie spódniczki, wysokie obcasy i pończochy kabaretki. Afrykanki już wyglądały na zmarznięte. Zaczekajcie do grudnia, pomyślał.

Zapuścił się dalej w głąb Kvadraturen, dzielnicy będącej niegdyś pierwszym centrum Oslo, teraz zmienionej w asfaltowo-ceglaną pustynię mieszczącą rozmaite instytucje publiczne i biura, w których rano pojawia się dwadzieścia pięć tysięcy pracowitych mrówek pędzących do domu o czwartej czy piątej i oddających dzielnicę we władanie prowadzącym nocny tryb życia gryzoniom. W czasie, gdy król Christian IV zakładał tę dzielnicę równych kwartałów – zgodnie z renesansowymi ideami geometrycznego porządku – liczbę mieszkańców Kvadraturen utrzymywały w równowadze pożary. Mówiono, że w każdą noc przestępną widać tu biegających wśród płomieni między domami ludzi, słychać ich krzyki, kiedy płoną i znikają, zmieniając się w parę. Podobno na asfalcie zostawała warstewka popiołu i jeśli ktoś zdążył ją zebrać i zjeść, zanim rozdmuchał ją wiatr, jego dom nigdy nie stanął w ogniu. Z powodu zagrożenia pożarowego Christian IV zbudował ulice szerokie jak na standardy ubogiego Oslo. Ponadto budynki wzniesiono z nienorweskiego materiału budowlanego – murowane. Idąc wzdłuż jednej z murowanych ścian, mężczyzna w lnianym garniturze minął otwarte drzwi do baru. Nowo zgwałcona wersja Welcome to the Jungle Guns N’ Roses przerobiona na taneczne reggae, olewające zarówno Marleya, jak i Rose’a, Slasha i Stradlina, dochodziła do dziewczyn, które stały i paliły przed wejściem. Mężczyzna zatrzymał się przed wyciągniętą ręką.

– Masz ogień?

Patrzyła na niego dobiegająca czterdziestki pulchna dama z ciężkim bufetem. Papieros kołysał się wyzywająco w umalowanych na czerwono ustach.

Uniósł brew i spojrzał na roześmianą przyjaciółkę tej pierwszej, która stała za nią z zapalonym już papierosem. Ta z ciężkim przodem też to zauważyła, roześmiała się i szerzej rozstawiła nogi.

– Nie bądź głupi – powiedziała takim samym dialektem z południa Norwegii, jakim mówiła żona następcy tronu. Słyszał, że podobno na rynku wewnętrznym działa kurwa, która nieźle się dorobiła na tym, że wygląda jak księżna, mówi jak ona i tak samo się ubiera. A w ramach pięciu tysięcy koron za godzinę mieści się też plastikowe berło wypożyczane klientowi do względnie swobodnego użytku.

Chciał iść dalej, ale poczuł czyjąś rękę na ramieniu. Kobieta nachyliła się do niego i dmuchnęła mu w twarz oddechem pachnącym czerwonym winem.

– Wyglądasz na eleganckiego gościa. Nie dasz mi... ognia?

Odwrócił się do niej drugą stroną twarzy. Tą złą. Tą niezbyt elegancką. Poczuł, że kobieta drgnęła i puściła go na widok pamiątki po gwoździu z Konga, pęknięcia sięgającego od ust do ucha, zszytego jakby na okrętkę.

Ruszył dalej, kiedy muzyka zmieniła się na Nirvanę. Come as You Are. Wersja oryginalna.

– Hasz?

Głos dobiegł z bramy, ale on się nie zatrzymał ani nie odwrócił.

– Speed?

Był trzeźwy od trzech lat i nie miał zamiaru zaczynać od nowa.

– Violina?

Na pewno nie teraz.

Przed nim na chodniku młody chłopak zatrzymał się przy dwóch handlarzach narkotyków, mówił do nich i coś pokazywał. Podniósł głowę, kiedy mężczyzna w lnianym garniturze się zbliżył. Wbił w niego szare, badawczo patrzące oczy. Policyjne spojrzenie, pomyślał ten w garniturze, spuścił wzrok i przeszedł na drugą stronę ulicy. Paranoja, przecież mało prawdopodobne, by tak młody policjant go rozpoznał.

Jest hotel. Pensjonat. Leon.

Ta część ulicy była niemal wyludniona. Po przeciwnej stronie pod latarnią zobaczył klienta, który właśnie kupił narkotyki. Między nogami przytrzymywał rower. Drugi rowerzysta, również w profesjonalnym stroju, pomagał mu zrobić zastrzyk w szyję.

Mężczyzna w lnianym garniturze pokręcił głową i spojrzał na fasadę budynku, przed którym stał.

Ten sam poszarzały z brudu baner wisiał pod oknami czwartego, ostatniego piętra. „400 koron za noc!” Wszystko było nowe. Nic się nie zmieniło.

Recepcjonista w hotelu Leon był nowy. Młody chłopak przywitał mężczyznę w lnianym garniturze z zaskakująco uprzejmym uśmiechem i – jak na hotel Leon – zdumiewającym brakiem niedowierzania. Powiedział „Welcome” bez cienia ironii w głosie i poprosił o paszport. Mężczyzna doszedł do wniosku, że wzięto go za cudzoziemca z powodu opalonej skóry i garnituru z lnu. Podał chłopakowi czerwony norweski paszport, zniszczony, z wieloma stemplami. Zbyt wieloma, by jego życie dało się nazwać spokojnym.

– Aha – powiedział recepcjonista, oddając mu paszport. Położył na kontuarze formularz i podał gościowi długopis. – Zaznaczone rubryki wystarczą.

Mężczyzna się zdziwił. Formularz meldunkowy w Leonie? Może jednak coś się zmieniło. Wziął długopis i zorientował się, że chłopak wpatruje się w jego dłoń. W środkowy palec. W to, co było środkowym palcem, dopóki nie zostało odcięte w pewnym domu na wzgórzu Holmenkollen. Teraz pierwszy staw zastąpiła niebieskoszara matowa proteza z tytanu. Nie dawało się jej wykorzystać do wielu rzeczy, ale zapewniała wsparcie palcom wskazującemu i serdecznemu, kiedy chciał coś chwycić, i nie przeszkadzała, ponieważ była taka krótka. Jedyną jej wadę stanowiły rundy wyjaśnień, kiedy przechodził przez kontrolę bezpieczeństwa na lotniskach.

Wypełnił rubryki First Name i Last Name.

Date of Birth.

Wpisał. Wiedział, że teraz bardziej wygląda na czterdziestokilkuletniego mężczyznę niż tamten zraniony starzec, który wyjeżdżał stąd trzy lata temu. Poddał się surowemu reżimowi ćwiczeń fizycznych, zdrowego jedzenia, odpowiedniej ilości snu i oczywiście stuprocentowej abstynencji. Nie chodziło mu o to, żeby wyglądać młodziej, tylko żeby nie umrzeć. Poza tym to lubił. Właściwie zawsze lubił rutynę, dyscyplinę, porządek. Dlaczego więc w jego życiu mimo wszystko panował chaos, autodestrukcja i zerwane relacje, przeżywane etapami między zaczernionymi okresami odurzenia? Puste rubryki patrzyły na niego pytająco. Były jednak za wąskie, by pomieścić odpowiedzi, których się domagały.

Permanent Address.

No cóż. Mieszkanie przy Sofies gate zostało sprzedane zaraz po jego wyjeździe trzy lata temu, tak samo dom rodziców na Oppsal. Przy jego obecnym zajęciu stały oficjalny adres łączyłby się z pewnym ryzykiem. Wpisał więc to, co zwykle, kiedy meldował się w hotelach: Chung King Mansion, Hongkong. Nie było to dalsze od prawdy niż jakikolwiek inny adres.

Profession.

Zabójstwa. Nie wpisał tego. Rubryka nie była zaznaczona.

Phone Number.

Wpisał zmyślony. Komórkę można wytropić. Podsłuchiwać rozmowy i określić, gdzie ktoś się znajduje.

Phone Number Next of Kin.

Najbliższa osoba? Jaki mąż dobrowolnie podałby numer żony, meldując się w Leonie? Przecież ten przybytek najbardziej ze wszystkich w Oslo odpowiadał temu, co określa się jako oficjalny burdel.

Recepcjonista najwyraźniej czytał mu w myślach.

– To tylko na wypadek, gdyby pan się źle poczuł i trzeba by było kogoś wezwać.

Kiwnął głową. Na wypadek zatrzymania akcji serca w trakcie stosunku.

– Nie musi pan nic wpisywać, jeśli pan nie ma...

– Nie mam – odpowiedział, dalej wpatrując się w te słowa. Osoba najbliższa. Miał Sio. Siostrę z tym, co sama określała jako „malutki Down”, która jednak zawsze radziła sobie z życiem o wiele lepiej niż jej starszy brat. Oprócz Sio nie miał nikogo innego. Naprawdę nikogo. A mimo to sam był najbliższą osobą.

Zakreślił Cash przy sposobie płatności, podpisał się i podał formularz recepcjoniście, który szybko przejrzał rubryki. I wtedy wreszcie zobaczył, jak to się pojawia. Nieufność.

– Pan... pan jest Harry Hole?

Harry Hole przytaknął.

– To jakiś problem?

Chłopak pokręcił głową. Przełknął ślinę.

– No to świetnie – powiedział Harry. – Dasz mi klucz?

– O, przepraszam. Proszę. Trzysta jeden.

Harry wziął klucz i zauważył, że chłopakowi rozszerzyły się źrenice, a głos wydobywał się z większym trudem.

– To... to przez mojego wuja – wyjaśnił chłopak. – To on prowadzi hotel. Dawniej sam siedział w recepcji. Opowiadał o panu.

– Myślę, że same miłe rzeczy – uśmiechnął się Harry, wziął swoją płócienną walizeczkę i ruszył w stronę schodów.

– Winda...

– Nie lubię wind. – Harry nawet się nie odwrócił.

Pokój był taki jak przedtem. Zniszczony, mały i w miarę czysty. A zresztą nie, zasłony były nowe. Zielone. Sztywne. Na pewno nie wymagały prasowania. À propos. Powiesił garnitur w łazience i odkręcił prysznic, żeby para wyprostowała zagniecenia. Garnitur kosztował go osiemset dolarów hongkońskich w Punjab House przy Nathan Road, ale w jego pracy był niezbędną inwestycją. Przecież nikt nie szanuje człowieka w łachmanach. Wszedł pod prysznic. Gorąca woda wywołała mrowienie pod skórą. Potem nagi przeszedł przez pokój do okna i je otworzył. Trzecie piętro. Tylne podwórze. Z otwartego okna dobiegały udawane entuzjastyczne jęki. Uchwycił się dłońmi karnisza i wychylił. Spojrzał wprost w otwarty kontener na śmieci i poczuł bijący z niego słodkawy odór. Splunął i usłyszał, jak ślina spada na papier w kontenerze. Ale szelest, który temu towarzyszył, nie był szelestem papieru. W tej samej chwili rozległ się trzask i sztywne zielone zasłony spadły na podłogę. Cholera! Wyciągnął z materiału cienki karnisz. Starego typu, drewniany, z zakończeniami w kształcie cebuli z obu stron. Już kiedyś się złamał i ktoś próbował go skleić taśmą. Harry usiadł na łóżku, otworzył szufladkę nocnej szafki. Biblia w jasnoniebieskiej skajowej oprawie i zestaw do szycia – czarna nitka nawinięta na tekturkę z wkłutą igłą. Po głębszym przemyśleniu Harry doszedł do wniosku, że to jak najbardziej na miejscu. Gość mógł sobie przyszyć oderwane guziki od rozporka, a później poczytać o odpuszczeniu grzechów. Położył się, spojrzał w sufit. Wszystko było nowe, nic... Zamknął oczy. Nie spał w samolocie i bez względu na to, czy miał jet lag, czy nie, z zasłonami czy bez, wiedział, że zaśnie. I że przyśni mu się ten sam sen, który przychodził co noc przez ostatnie trzy lata. Będzie biegł korytarzem, uciekając przed huczącą lawiną, pochłaniającą całe powietrze i niepozwalającą oddychać.

Chodziło tylko o to, żeby biec dalej i jeszcze przez chwilę mieć oczy zamknięte.

Myśli uleciały. Przestał nad nimi panować.

Numer do najbliższej osoby.

Najbliższa osoba.

Właśnie tym był. Dlatego wrócił.

Siergiej skręcił na E6 w stronę Oslo. Tęsknił za łóżkiem w mieszkaniu na Furuset. Jechał poniżej stu dwudziestu na godzinę, chociaż o tak późnej porze miał na autostradzie dużo miejsca. Zadzwoniła komórka. Ta komórka. Rozmowa z Andriejem była krótka. Kontaktował się z nim wuj, a raczej ataman, jak Andriej nazywał wuja. Po zakończeniu rozmowy Siergiej nie mógł już dłużej się powstrzymać. Wcisnął gaz. Krzyknął z radości. Mężczyzna przyjechał. Dzisiaj wieczorem. Był tutaj. Na razie Siergiej ma nic nie robić. Andriej powiedział, że może sytuacja sama się rozwiąże. Ale musiał być teraz jeszcze lepiej przygotowany. I psychicznie, i fizycznie. Ćwiczyć z nożem, spać, mieć wyostrzone zmysły. Bo to, co konieczne, mogło się okazać koniecznością.

Tytuł oryginału

Gjenferd

Projekt okładki

Mariusz Banachowicz

Ilustracja na skrzydle

Piotr Foksowicz

Mapka Oslo na skrzydle

Jarosław Danielak

Redakcja

Iwona Gawryś

Korekta

Urszula Włodarska

Redakcja techniczna

Adam Kolenda

Copyright © Jo Nesbø 2011

Published by agreement with Salomonsson Agency.

Polish editions © Publicat S.A. MMXIII (wydanie elektroniczne)

Wykorzystywanie e-booka niezgodne z regulaminem dystrybutora, w tym nielegalne jego kopiowanie i rozpowszechnianie, jest zabronione.

ISBN 978-83-245-9370-5

Wydanie elektroniczne 2013

Wrocław

Wydawnictwo Dolnośląskie

50-010 Wrocław, ul. Podwale 62

oddział Publicat S.A. w Poznaniu

tel. 71 785 90 40, fax 71 785 90 66

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwodolnoslaskie.pl