Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Autor bestsellerowych thrillerów igra z gatunkiem. Powieść, która zaskakuje do ostatnich stron…
Po tragicznej śmierci rodziców czternastoletni Richard Elauved trafia do zapyziałego miasteczka Ballantyne, gdzie zamieszkuje z ciotką i wujem. W szkole musi mierzyć się z opinią wyrzutka, a gdy znika jego kolega z klasy Tom, Richard zostaje głównym podejrzanym.
Chłopak jest przekonany, że Tom zniknął w budce telefonicznej na skraju lasu, jednak nikt mu nie wierzy. Nikt oprócz Karen – intrygującej outsiderki, która zachęca go do badania poszlak ignorowanych przez policję. Numer, pod który Tom dzwonił z budki, prowadzi Richarda do opuszczonego domu. W jego oknie widzi przerażającą twarz i od tego momentu zaczyna słyszeć głosy…
Kiedy kolejny kolega z klasy przepada bez śladu, Richard musi zachować trzeźwość umysłu i udowodnić swoją niewinność. Czy wygra z mrocznymi siłami, które opętały Ballantyne?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 267
POWIEŚCI Z HARRYM HOLE
CZŁOWIEK NIETOPERZ
KARALUCHY
CZERWONE GARDŁO
TRZECI KLUCZ
PENTAGRAM
WYBAWICIEL
PIERWSZY ŚNIEG
PANCERNE SERCE
UPIORY
POLICJA
PRAGNIENIE
NÓŻ
KRWAWY KSIĘŻYC
INNE KSIĄŻKI
ŁOWCY GŁÓW
KREW NA ŚNIEGU
WIĘCEJ KRWI
SYN
MACBETH
KRÓLESTWO
ZAZDROŚĆ
ZEMSTA
NOCNY DOM
jonesbo.pl
CZĘŚĆ I
Rozdział 1
– Z-z-z-zwariowałeś – powiedział Tom, a ja zrozumiałem, że się boi, bo zająknął się o jeden raz więcej niż zwykle.
Ciągle trzymałem nad głową figurkę Luke’a Skywalkera, gotowy, żeby ją rzucić w górę rzeki, pod prąd. Z głębi gęstego lasu otaczającego rzekę po obu stronach dobiegł krzyk, jakby ostrzegawczy. Zabrzmiało to jak wrzask wrony. Ale nikt nie mógł mnie powstrzymać, żaden Tom ani żadna wrona – chciałem się przekonać, czy Luke Skywalker umie pływać. Poszybował teraz przez powietrze. Wiosenne słońce opadło nad wierzchołki drzew, które wypuściły już liście, i momentami światło migotało w powoli obracającej się plastikowej figurce.
Luke uderzył w wodę z cichym pluskiem, a to oznaczało, że przynajmniej nie umie fruwać. Nie widzieliśmy figurki, tylko wciąż zmieniającą się powierzchnię rzeki, która wezbrała od topniejącego śniegu i kojarzyła mi się ze spasionym wężem dusicielem, może anakondą, wijącym się w naszą stronę.
Przeprowadziłem się tu do krewnych, do tego zasranego miasteczka, zeszłej jesieni, tuż po moich czternastych urodzinach. Nie wiedziałem, co w takich miejscach jak Ballantyne robią gówniarze, żeby nie umrzeć z nudów. Ale kiedy Tom opowiedział, że teraz, w-w-wiosną, rzeka jest niebezpieczna, więc w domu surowo mu przykazali, żeby trzymał się od niej z daleka, przynajmniej było od czego zacząć. Namówienie Toma nie sprawiło mi kłopotu, ponieważ był taki jak ja, nie miał kolegów i w klasie należał do kasty pariasów. Dzisiaj na przerwie Grubas objaśnił mi sprawę kast, zaliczył mnie jednak do kasty piranii, a ja pomyślałem wtedy o tych rybach, które wyglądają tak, jakby miały w pysku piłę, i potrafią w ciągu kilku minut obgryźć z mięsa całego wołu. Dlatego wydawało mi się, że to fajna kasta. Dopiero kiedy Grubas doprecyzował, że ja i moja kasta stoimy niżej od niego, poczułem się zmuszony go walnąć, a on niestety poskarżył się nauczycielce, pannie Ćwir-Ćwir, jak ją nazywam. Zrobiła nam na lekcji długi wykład o tym, że trzeba być dla siebie miłym, i wyjaśniła, co się dzieje z tymi, którzy mili nie są – krótko mówiąc, kończą jako przegrywy, no i wtedy nikt już nie miał wątpliwości, że ten nowy chuligan z miasta rzeczywiście należy do kasty piranii.
Po szkole Tom i ja poszliśmy na drewniany mostek nad rzeką w lesie. Kiedy wyjąłem z plecaka Luke’a Skywalkera, Tom zrobił wielkie oczy.
– S-s-skąd go masz?
– A jak myślisz, kapuściany łbie?
– N-n-nie kupiłeś go u Oscara. T-t-tam już się skończyły.
– U Oscara? W tej szczurzej norze? – Zaśmiałem się. – Może kupiłem go w mieście, zanim się tu przeprowadziłem? W prawdziwym sklepie z zabawkami.
– Nie. Bo to tegoroczny model.
Przyjrzałem się Luke’owi uważniej. Czy to możliwe, żeby ten sam gość pojawiał się w innym wydaniu? Czy Luke Skywalker nie był tym samym durnym bohaterem Lukiem Skywalkerem po wsze czasy, koniec i basta? Nigdy nie przyszło mi to do głowy. Że rzeczy mogą się zmieniać. Że Darth i Luke mogliby na przykład zamienić się miejscami.
– Może zdobyłem p-p-prototyp – stwierdziłem.
Tom miał taką minę, jakbym uderzył go w twarz. Wyraźnie mu się nie spodobało, że go przedrzeźniam. Mnie samemu też się to nie podobało, ale nie mogłem się powstrzymać. Zawsze tak było. Jeśli ktoś jeszcze nie zdążył mnie znielubić, szybko dbałem o to, żeby tak się stało. To właściwie odruch – identyczny z tym, który sprawia, że tacy jak Karen i Oscar junior uśmiechają się i są mili, więc wszyscy ich lubią, tyle że mój odruch ma z przodu minus. Rzecz nie w tym, że nie chciałem być lubiany; ja po prostu wiedziałem, że oni i tak nie będą mnie lubić. Dlatego w pewnym sensie ich uprzedzałem, starałem się, żeby mnie nie lubili na mój sposób. Żeby mnie nienawidzili, ale jednocześnie trochę się mnie bali i nie mieli odwagi ze mną zaczynać. Tak jak teraz, kiedy widziałem po Tomie, że już wie, że ukradłem tę figurkę Luke’a, chociaż nie ma odwagi powiedzieć tego głośno. Zwinąłem ją podczas imprezy klasowej, którą Oscar junior urządził u siebie w domu i zaprosił na nią wszystkich, nawet nas, tych z kasty piranii. Dom był w porządku, wcale nie tak wielki i elegancki, żeby mi to przeszkadzało. Irytowali mnie przede wszystkim rodzice Oscara, tacy cholernie fajni, no i to, że wszędzie walały się najlepsze zabawki. Najlepsze, jakie mógł zaoferować sklep z zabawkami jego ojca. Figurki transformerów, gry Atari, Magic 8-Ball, a nawet Nintendo Game Boy, którego właściwie nie było jeszcze na rynku. W czym zaszkodziłoby Oscarowi, gdyby stracił jedną z tych zabawek? Przecież nawet by tego nie zauważył. No okej, może by się przejął utratą tej figurki Luke’a Skywalkera, która właśnie wpadła mi w oko. Leżała w jego łóżku jak jakiś misiek. Jak można być takim dziecinnym?
– T-t-tam jest! – zawołał Tom, pokazując punkt na rzece.
Luke wystawił głowę nad wodę i zmierzał teraz w naszym kierunku z dużą prędkością, jakby płynął na plecach.
– Ma szczęście – orzekłem.
Figurka zniknęła pod mostkiem. Przenieśliśmy się prędko na drugą stronę i rzeczywiście Luke zaraz pojawił się znowu. Patrzył na nas z tym swoim idiotycznym półuśmieszkiem. Idiotycznym, bo bohaterowie nie powinni się uśmiechać. Powinni walczyć. Mieć zacięte twarze wojowników, pokazywać, że nienawidzą wroga tak bardzo, jak nienawidzą... w ogóle.
Staliśmy i patrzyliśmy, jak Luke odpływa. Jak zmierza ku światu, w nieznane. Ku ciemności, pomyślałem.
– Co teraz robimy? – spytałem. Już miałem to uczucie, jakby mrówki chodziły mi pod ubraniem, i musiałem się ich pozbyć, a jedynym sposobem na to było, żeby coś się działo, coś, co pozwoliłoby mi skupić myśli na czymś innym.
– M-m-muszę wracać do domu – powiedział Tom.
– Jeszcze nie. Chodź.
Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się budka telefoniczna stojąca na pagórku przy szosie, na skraju lasu. Dziwne miejsce na zlokalizowanie budki w takiej małej miejscowości jak Ballantyne. Nigdy zresztą nie widziałem, żeby ktokolwiek z niej korzystał; w ogóle nie widziałem ludzi w tej okolicy, jedynie od czasu do czasu jakiś samochód.
Kiedy dotarliśmy do czerwonej budki, słońce opadło jeszcze niżej. Wiosna była na tyle wczesna, że szybko się ściemniało. Tom niechętnie przywlókł się za mną, pewnie bał się sprzeciwić. Tak jak wspomniałem, żaden z nas nie mógł przebierać wśród kolegów.
Wcisnęliśmy się do środka i kiedy zamknęliśmy za sobą drzwi, dźwięki na zewnątrz się przytłumiły. Szosą przejechała ciężarówka z ubłoconymi oponami, z paki sterczały długie drewniane bale. Zniknęła na szosie biegnącej jak prosta kreska przez płaski monotonny krajobraz pól w stronę granicy hrabstwa.
Na półce pod aparatem na monety leżała żółta książka telefoniczna – niespecjalnie gruba, mimo to najwyraźniej wystarczająca, żeby pomieścić wszystkich, którzy mieli telefon, nie tylko w Ballantyne, ale też w całym hrabstwie. Zacząłem ją przeglądać. Tom demonstracyjnie spojrzał na zegarek.
– O-o-obiecałem, że będę w domu na...
– Cicho!
Mój palec zatrzymał się na nazwisku „Jonasson, Imu”. Dziwne imię, na pewno jakiś świr. Podniosłem słuchawkę przymocowaną do aparatu metalowym kablem – wyraźnie bali się, że ktoś ją urwie i zabierze. Wybrałem numer Jonassona, Imu, wciskając metalowe przyciski. Tylko sześć cyfr. W mieście mieliśmy dziewięć, ale tutaj, gdzie na każdego mieszkańca przypadały cztery tysiące drzew, pewnie więcej nie potrzebowali. Potem wręczyłem słuchawkę Tomowi.
– C-c-co? – wykrztusił, patrząc na mnie z przerażeniem.
– Powiedz: „Cześć, Imu, mówi diabeł. Zapraszam cię do piekła, bo tam jest twoje miejsce”.
Tom pokręcił głową i oddał mi słuchawkę.
– Zrób to, kapuściany łbie. Bo inaczej wrzucę cię do rzeki – zagroziłem.
Tom, najmniejszy w klasie, cały się skulił i zrobił jeszcze mniejszy.
– Żartuję. – Roześmiałem się. W szczelnej, jakby próżniowo zamkniętej budce telefonicznej ten śmiech zabrzmiał obco, nawet dla mnie. – Dalej, Tom, pomyśl tylko, jak będziemy jutro opowiadać o tym w szkole!
Widziałem, że coś się w nim poruszyło. Myśl o tym, że komuś zaimponuje. Dla kogoś, kto nigdy nikomu niczym nie zaimponował, taki argument był rzeczywiście ważny. W dodatku użyłem liczby mnogiej, „będziemy”. On i ja. Dwaj koledzy, którzy razem robią kawały. Którzy wygłupiali się przez telefon i aż zginali się wpół ze śmiechu. Którzy musieli się objąć i podtrzymywać, żeby się nie przewrócić, słysząc, jak nieszczęśnik na drugim końcu linii rozważa, czy to naprawdę dzwoni diabeł.
– Halo?
Dźwięk dobiegł ze słuchawki. Nie dało się stwierdzić, czy to mężczyzna, czy kobieta, dorosły czy dziecko.
Tom zerknął na mnie, zdecydowanie pokiwałem głową. A on się uśmiechnął. Uśmiechnął się tym niemal triumfalnym uśmiechem i przyłożył słuchawkę do ucha.
Samymi ustami zacząłem wymawiać słowa, a Tom patrzył na mnie i powtarzał, ani razu nawet się nie zająknąwszy:
– Cześć-Imu-mówi-diabeł-zapraszam-cię-do-piekła-bo-tam-jest-twoje-miejsce.
Zasłoniłem usta dłonią, by pokazać, że ledwie mogę powstrzymać śmiech. Drugą ręką zasygnalizowałem, że ma odłożyć słuchawkę.
Tom jednak nie odkładał.
Stał ze słuchawką przy uchu, a ja słyszałem tylko szum głosu na drugim końcu.
– A-a-a-ale... – wydusił z siebie Tom, nagle trupio blady. Urwał, jego biała twarz zastygła w zdumieniu. – Nie – szepnął. Uniósł łokieć i zaczął się zachowywać tak, jakby próbował odciągnąć słuchawkę od ucha. Powtarzał coraz głośniej: – Nie! Nie! Nie! – Wolną rękę przyłożył do szyby budki, jakby chciał się odepchnąć.
Naraz rozległo się jakieś mokre cmoknięcie i słuchawka wreszcie oderwała się od jego skroni. Zobaczyłem, że coś się do niej przylepiło. Z głowy Toma płynęła krew, ściekając pod kołnierzyk koszuli. Spojrzałem na słuchawkę. Nie wierzyłem własnym oczom. Pół ucha Toma tkwiło przyklejone do zakrwawionej perforowanej części, przez którą słyszy się głos, a to, co nastąpiło później, było jeszcze dziwniejsze. Najpierw przez malutkie czarne otworki została jakby wessana krew, a potem, kawałeczek po kawałeczku, zniknęła cała połówka ucha. Trochę tak, jak znikają resztki jedzenia w odpływie zlewu.
– Richard – szepnął do mnie drżącym głosem Tom z policzkami mokrymi od łez; najwyraźniej wciąż nie miał pojęcia, że stracił pół ucha. – O-o-o-on p-p-p-powiedział, że t-t-t-ty i ja... – Zasłonił dłonią dolną część słuchawki, żeby tamta osoba nie słyszała jego słów.
– Tom! – wrzasnąłem. – Twoja ręka! Rzuć ten telefon!
Spuścił wzrok i dopiero teraz zorientował się, że jego palce w połowie już zniknęły w dziurkach słuchawki.
Trzymając za część do słuchania, próbował wyszarpnąć unieruchomioną dłoń. Nie udało mu się jednak, a z telefonu zaczęły się wydobywać odgłosy siorbania – takie, jakie wydaje mój przybrany ojciec, jedząc zupę – po czym jeszcze większa część ręki Toma zniknęła w słuchawce. Ja też złapałem słuchawkę, usiłując odciągnąć ją od Toma, ale bez rezultatu. Wżarła się teraz aż po przedramię tuż pod łokciem; wyglądało to tak, jakby Tom stopił się z telefonem w jedno. Zacząłem krzyczeć, a z nim stało się coś dziwnego. Popatrzył na mnie i wybuchnął śmiechem – wydawało się, że w ogóle nie czuje bólu, i tylko idiotyzm tej sytuacji rozbawił go do łez. Z ręki nie płynęła też wcale krew, jakby słuchawka zrobiła to, co – jak czytałem – robią ze swoimi ofiarami niektóre owady: wstrzykują coś, co przemienia ciało w miękką galaretkę, którą następnie pochłaniają. Ale po chwili słuchawka telefonu dotarła do łokcia i rozległ się taki odgłos, jak po wrzuceniu do miksera czegoś, co nie powinno było się tam znaleźć: brutalny dźwięk miażdżenia i mielenia, a teraz Tom również zaniósł się krzykiem. Łokieć zaczął się marszczyć, jak gdyby pod skórą było coś, co chciało się wydostać. Kopnięciem w tył otworzyłem drzwi, stanąłem za Tomem, objąłem go obiema rękami wokół piersi i zacząłem się cofać. Udało mi się go wyciągnąć zaledwie do połowy, bo metalowy kabel odchodzący od aparatu się naprężył, a słuchawka dalej wgryzała się w ramię Toma. Spróbowałem zatrzasnąć drzwi w nadziei, że zgniotę słuchawkę o futrynę, lecz kabel okazał się za krótki, więc uderzyłem tylko Toma w bark. Wył, kiedy zaparłem się piętami o ziemię, ciągnąc z całej siły, ale moje buty centymetr po centymetrze sunęły po błocie, przybliżając się do budki telefonicznej i do tego ohydnego dźwięku miażdżenia, którego wycie Toma nie było w stanie zagłuszyć. Jakieś siły – nie mam pojęcia, jakie ani skąd się brały – w końcu znów wciągnęły go do budki. Nie dałem rady go utrzymać. Musiałem zwolnić uścisk wokół jego klatki piersiowej i w końcu stałem na zewnątrz, ciągnąc go za drugie ramię, wciąż wystające ze szpary w drzwiach. Słuchawka pożerała już bark Toma, gdy usłyszałem nadjeżdżające auto. Puściłem go i z krzykiem, wymachując rękami, wybiegłem na szosę. Zapewne jechała kolejna ciężarówka z drewnem. Ale się spóźniłem, zobaczyłem jedynie tylne światła znikające wśród zmierzchu.
Biegiem wróciłem do budki. Panowała cisza. Tom przestał krzyczeć. Drzwi budki się zamknęły. Przycisnąłem twarz do szyby ze zbrojonego szkła, lecz pokrywała ją para. Widziałem jednak Toma. A on widział mnie. Milczał i patrzył tym zrezygnowanym wzrokiem ofiary, która już przestała stawiać opór, zaakceptowała swój los. Słuchawka telefonu dotarła do jego głowy, pożarła policzek i zabrała się z chrzęstem do odsłoniętych zębów Toma.
Odwróciłem się, oparłem plecami o ścianę budki i osunąłem się na ziemię. Poczułem chłodną wilgoć przesiąkającą przez spodnie.