Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jon Hansen zdradził Rybaka – narkotykowego króla Oslo. Ucieka przed jego zemstą i trafia do małej wioski na dalekiej północy Norwegii. Tam poznaje zagadkową kobietę i jej dziesięcioletniego syna. Korzystając z ich pomocy, Jon chroni się w myśliwskiej chatce. Jednak ludzie Rybaka trafiają na jego ślad i rozpoczyna się polowanie. Kto wyjdzie z niego cało?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
Od czego zaczniemy tę opowieść? Chciałbym móc powiedzieć, że zaczniemy od początku. Ale przecież nie wiem, gdzie ona ma początek. Nie lepiej niż inni znam p r a w d z i w e związki przyczynowo-skutkowe w swoim życiu.
Czy opowieść zaczyna się wtedy, gdy zrozumiałem, że pod względem umiejętności gry w piłkę nożną zajmuję w klasie dopiero czwarte miejsce? Kiedy Basse, mój dziadek, pokazał mi projekty – własne – kościoła La Sagrada Família? Kiedy zaciągnąłem się pierwszym papierosem i po raz pierwszy usłyszałem utwór Grateful Dead? Kiedy na uniwersytecie studiowałem Kanta i wydawało mi się, że go zrozumiałem? Kiedy sprzedałem swoją pierwszą porcję haszyszu? Czy też wtedy, gdy pocałowałem Bobby, która faktycznie jest dziewczyną? Czy może kiedy pierwszy raz zobaczyłem tę małą pomarszczoną istotkę, która tak wrzeszczała na mój widok i miała otrzymać imię Anna? Może wtedy, kiedy siedziałem w smrodzie na zapleczu u Rybaka, a on mi mówił, czego ode mnie oczekuje. Nie wiem. Tworzymy sobie historię z ogonem i głową, zmyślamy logikę, próbując nadać naszemu życiu sens.
Równie dobrze więc mogę zacząć tutaj, w samym środku zagubienia, w miejscu i czasie, w którym los, jak się wydaje, zrobił sobie przerwę, wstrzymał oddech. Kiedy przez moment pomyślałem, że jestem w drodze, a mimo wszystko u celu.
Wysiadłem z autobusu w środku nocy. Zmrużyłem oczy od słońca. Wędrowało powolutku nad wyspą zanurzoną w morzu na północy. Czerwone i słabe. Tak jak ja. Za wyspą znów było morze. A jeszcze dalej biegun północny. Może tam by mnie nie znaleźli.
Rozejrzałem się. Z trzech pozostałych stron świata opadały w moją stronę zbocza niskich wzgórz. Czerwone i zielone krzewinki, kamienie, tu i ówdzie kępa niewyrośniętych brzóz. Na wschodzie ziemia spływała do morza, płaska jak naleśnik i kamienista, na południowym zachodzie wyglądała jak ucięta nożem przy brzegu. Mniej więcej sto metrów ponad gładką jak tafla powierzchnią wody zaczynał się otwarty płaskowyż, który ciągnął się w głąb lądu. Finnmarksvidda. Dziadek mawiał, że w tym miejscu mapa powinna się kończyć.
Wydeptana szutrowa droga prowadziła do grupki niskich domów. Ponad nimi wystawała jedynie niewysoka wieża kościoła. Obudziłem się na siedzeniu autobusu w chwili, gdy mijaliśmy tablicę z nazwą Kåsund, ustawioną blisko morza, przy drewnianej przystani. Pomyślałem sobie wtedy: „Dlaczego nie?”, i pociągnąłem za sznurek nad oknem, żeby u kierowcy zapaliło się światełko oznaczające przystanek na żądanie.
Włożyłem marynarkę, chwyciłem skórzaną torbę i ruszyłem przed siebie. Pistolet w kieszeni marynarki obijał mi się o biodro. Walił prosto w kość, zawsze byłem za chudy. Zatrzymałem się i trochę obciągnąłem zapiętą na pasie saszetkę z pieniędzmi, żeby banknoty nieco zamortyzowały uderzenia.
Na niebie nie dostrzegłem ani jednej chmurki, a powietrze było tak przejrzyste, iż miałem wrażenie, że widzę nieskończoność. Jak okiem sięgnąć, jak się to mówi. Powiadają, że płaskowyż Finnmarksvidda jest piękny. Cholera, nie wiem. Czy nie tak ludzie mówią o niegościnnych miejscach? Może po to, żeby udawać twardzieli i w ten sposób się wywyższać, tak jak wywyższają się słuchaniem niepojętej muzyki lub czytaniem niestrawnej literatury? Sam tak robiłem. Myślałem, że to zrekompensuje przynajmniej niektóre moje cechy, te niewystarczająco dobre. A może mają to być jedynie słowa pociechy dla nielicznych skazanych na mieszkanie tutaj: „Tak tu pięknie”. No bo co jest pięknego w tym płaskim, monotonnym, jałowym krajobrazie? To Mars. Czerwona pustynia. Nienadająca się do zamieszkania i brzydka. Idealna kryjówka. Miejmy nadzieję.
Gałęzie w kępie drzew przede mną nagle się poruszyły. Sekundę później ktoś przeskoczył przez rów i znalazł się na drodze. Moja ręka automatycznie chciała sięgnąć po pistolet, ale ją powstrzymałem, to nie był jeden z nich. Ten typek wyglądał jak dżoker, który wypadł wprost z talii kart.
– Dobry wieczór! – zawołał.
Ruszył w moją stronę dziwnym, kolebiącym się krokiem, nogi miał prostowane na beczce, tak krzywe, że między nimi widziałem drogę biegnącą w stronę wioski. Kiedy się zbliżył, spostrzegłem, że to, co nosi na głowie, nie jest czapką błazeńską, tylko lapońską. Niebiesko-czerwono-żółtą. Brakowało jedynie dzwoneczków. Na nogach miał buty z jasnej skóry, a na niebieskiej puchówce zauważyłem zaklejone kawałkami czarnej taśmy rozdarcia, z których wystawało żółtawe wypełnienie, przypominające raczej watę do izolacji niż puch.
– Przepraszam, że spytam – odezwał się. – Ale coś ty za jeden?
Był co najmniej o dwie głowy niższy ode mnie. Twarz miał szeroką, uśmiech też szeroki, a oczy lekko skośne jak u Azjaty. Gdyby połączyć wszystkie stereotypy na temat wyglądu Lapończyków, jakimi posługują się ludzie z Oslo, to powstałby z nich właśnie ten facet.
– Przyjechałem autobusem – wyjaśniłem.
– Widziałem. Jestem Mattis.
– Mattis? – powtórzyłem powoli, chcąc zyskać kilka sekund na wymyślenie odpowiedzi na jego następne nieuniknione pytanie.
– A ty kto jesteś?
– Ulf – odparłem.
Imię chyba równie dobre, jak każde inne.
– I czego szukasz w Kåsund?
– Przyjechałem w odwiedziny. – Głową wskazałem na domy.
– A kogo zamierzasz odwiedzić?
Wzruszyłem ramionami.
– Nikogo szczególnego.
– Komisja Łowiecka? Czy może jesteś kaznodzieją?
Nie wiem, jak wyglądają ludzie z Komisji Łowieckiej, ale pokręciłem głową i przeciągnąłem palcami przez swoje długie hipisowskie włosy. Może powinienem je obciąć. Mniej rzucałyby się w oczy.
– Przepraszam, że spytam – powtórzył. – Ale kim ty wobec tego jesteś?
– Myśliwym – powiedziałem. Pewnie tak na mnie zadziałała ta Komisja Łowiecka. Było w tym zresztą tyle samo prawdy, co kłamstwa.
– Tak? Zamierzasz tu polować, Ulf?
– Okolica wygląda na dobre tereny łowieckie.
– Owszem, ale przyjechałeś o tydzień za wcześnie, sezon zaczyna się dopiero piętnastego sierpnia.
– Jest tu jakiś hotel? – spytałem.
Lapończyk głośno się roześmiał. Charknął i splunął brunatną plwociną, głośno plasnęła o ziemię. Miałem nadzieję, że to był snus, tytoń czy coś podobnego.
– Pensjonat?
Pokręcił głową.
– Domek kempingowy? Pokój do wynajęcia?
Na słupie telefonicznym tuż za nim wisiał plakat reklamujący zespół do tańca, który miał grać w Alcie. Czyli miasto nie mogło być zbyt daleko. Może powinienem był dojechać autobusem aż tam?
– A co z tobą, Mattis? – Zabiłem komara, który ukąsił mnie w czoło. – Nie masz przypadkiem łóżka, które mógłbyś mi wypożyczyć na dzisiejszą noc?
– W maju napaliłem łóżkiem w piecu. Mieliśmy zimny maj.
– A kanapa? Materac?
– Materac? – Zamaszystym gestem omiótł porośnięty krzewinkami płaskowyż.
– Dziękuję, ale lubię mieć sufit i ściany. Wobec tego rozejrzę się za jakąś psią budą. Dobranoc. – Ruszyłem w stronę zabudowań.
– Jedyna psia buda, jaką znajdziesz w Kåsund, jest tam! – zawołał opadającym, jakby skarżącym się tonem.
Odwróciłem się. Jego palec wskazujący był skierowany w budynek przed gromadką domów.
– Kościół?
Potwierdził.
– Jest otwarty w środku nocy?
Mattis przechylił głowę.
– Wiesz, dlaczego w Kåsund nikt nie kradnie? Bo oprócz reniferów nie ma tu nic do zabrania.
Zaskakująco pełnym gracji susem nieduży okrągły człowieczek przeskoczył przez rów i podreptał przed siebie. Na zachód. Moimi punktami orientacyjnymi były słońce na północy oraz to, że kościoły – według mojego dziadka – bez względu na to, w jakim miejscu na świecie się znajdują, budowano tak, by wieża znalazła się na zachodzie. Osłoniłem oczy od słońca i spojrzałem na okolicę, która rozciągała się przed Mattisem. Dokąd on się, u diabła, wybierał?
Może dlatego, że świeciło słońce, a jednak był środek nocy i panowała grobowa cisza, wieś wydawała się dziwnie opuszczona. Domy wyglądały na budowane w pośpiechu, bez troski i miłości. Owszem, były dość solidne, ale sprawiały wrażenie, że są po prostu dachem nad głową, a nie czyimś domem. Praktyczne. Niewymagające konserwacji płyty chroniące przed wiatrem i deszczem. Pozbawione tablic rejestracyjnych wraki samochodów w ogrodach niebędących ogrodami, tylko kawałkami ogrodzonego terenu, na którym rosły krzewinki i karłowate brzozy. Wózki dziecięce, ale żadnych zabawek. Jedynie w kilku oknach widać było zasłony czy rolety. W pozostałych szybach odbijało się słońce, uniemożliwiając zajrzenie do środka. Jak przeciwsłoneczne okulary u kogoś, kto nie chce, by zbyt wnikliwie zaglądano mu w duszę.
Kościół był rzeczywiście otwarty. To znaczy drzwi się zacinały, więc nie otworzyły się tak życzliwie, jak w innych kościołach, które odwiedzałem. Nawa okazała się maleńka, skromnie urządzona, lecz również piękna w swojej prostocie. Niezachodzące słońce rozświetlało witraże, a nad ołtarzem wisiał jak zwykle udręczony Jezus na krzyżu przed tryptykiem przedstawiającym po bokach Dawida z Goliatem i Dzieciątko Jezus, a pośrodku – Maryję.
Drzwi do zakrystii znalazłem z boku za ołtarzem. Przeszukałem szafy i natknąłem się na dwie alby, szczotkę do szorowania i wiadro, ale nie było żadnego wina mszalnego, jedynie dwa pudełka opłatków z nadrukiem „Piekarnia Olsena”. Włożyłem do ust cztery czy pięć, ale poczułem się tak, jakbym jadł bibułę – pęczniejąc, wysuszyły mi śluzówkę, musiałem więc je wypluć na leżącą na stole gazetę. Poinformowała mnie – jeżeli było to dzisiejsze wydanie „Finnmark Dagblad” – że jest ósmy sierpnia 1977 roku, że protesty przeciwko budowie elektrowni wodnej na rzece Altaelva się wzmagają, że tak wygląda gubernator regionu Arnulf Olsen, że po śmierci Gunvor Galtung Haavik, która pozostawała na usługach KGB, Finnmark jako jedyny region graniczący ze Związkiem Radzieckim czuje się nieco bezpieczniejszy oraz że zapowiadają tu lepszą pogodę niż w Oslo.
Kamienna posadzka w zakrystii była zbyt twarda, a ławki za wąskie, żeby się na nich położyć, wziąłem więc albę i wszedłem na półkoliste prezbiterium. Marynarkę powiesiłem na otaczającej je balustradzie, ułożyłem się na podłodze, a skórzaną torbę wsunąłem sobie pod głowę.
Poczułem coś mokrego na policzku. Wytarłem to dłonią i spojrzałem na koniuszki palców. Były rdzawoczerwone.
Przeniosłem wzrok na Ukrzyżowanego, który wisiał tuż nade mną. W końcu jednak zrozumiałem, że musi kapać z sufitu. Dziurawy dach, wilgoć, woda zabarwiona gliną lub żelazem. Obróciłem się, żeby nie leżeć na bolącym barku, i dla osłony przed słońcem naciągnąłem albę na głowę. Zamknąłem oczy.
Już. Nie myśleć. Zamknąć się na wszystko.
Zamknięcie.
Zerwałem albę, z trudem łapiąc oddech.
Cholera.
Leżałem, gapiąc się w sufit. Zaraz po pogrzebie, kiedy nie mogłem spać, zażywałem valium. Nie wiem, czy się uzależniłem, w każdym razie z trudem zasypiałem bez niego. Teraz zaśnięcie pozostawało jedynie kwestią odpowiednio dużego zmęczenia.
Znów naciągnąłem albę na głowę i zamknąłem oczy. Siedemdziesiąt godzin ucieczki. Tysiąc osiemset kilometrów. Parę godzin snu na siedzeniach w pociągu i w autobusie. Powinienem być dostatecznie zmęczony.
Teraz tylko dobre myśli.
Usiłowałem skierować je na to, co było dawniej. I jeszcze dawniej. Ale to nie chciało przyjść. Przyszło natomiast wszystko inne. Ubrany na biało mężczyzna. Zapach ryb. Czarna lufa pistoletu. Tłukące się szkło. Upadek. Odepchnąłem to od siebie, wyciągnąłem rękę, szeptem wymówiłem jej imię.
I wtedy wreszcie przyszła.
Obudziłem się. Leżałem całkiem nieruchomo.
Coś mnie szturchało. Ktoś. Ostrożnie, jakby nie po to, żeby mnie zbudzić, tylko żeby się upewnić, że pod albą ktoś jest.
Skoncentrowałem się na równym oddechu. Może jeszcze się nie zorientowali, że się obudziłem.
Ukradkiem przysunąłem rękę do boku i dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że marynarkę z pistoletem powiesiłem na balustradzie otaczającej prezbiterium.
[...]